Po kilku minutach dopływamy do pomostu, gdzie należy zarejestrować nasz pobyt w Parku Narodowym. Rzeka po chwili rozwidla się na dwie części, płyniemy w lewo. Woda jest tu wzburzona, sporo zatopionych konarów. Widać, że nasz sternik płynie teraz uważniej, mocno skupia się na tafli wody. Rodrigo cały czas przylepiony do lornetki, intensywnie przeczesuje brzeg. Z naszej strony atmosfera oczekiwania. Chyba coś się wydarzy, może jakieś zwierzę? Rzeka jest coraz szersza, słońce już wstało, a w oddali widzimy pierwsze papugi latające nad drzewami. Płyniemy wzdłuż prawego brzegu, który wygląda jak wyrastająca ponad taflę wody trzymetrowa gliniana ściana ciągnąca się na sporym dystansie. To lizawka: Chuncho Clay Lick. Miejsce, gdzie codziennie odbywa się spektakl – papugi na swój umówiony sygnał całą gromadą zlatują się, zawisają na glinianej ścianie i odżywiają drobinkami gleby z minerałami. Służy to wypłukiwaniu toksyn z organizmu i jest niezbędne dla zachowania zdrowia. Zatrzymujemy się na małej wyspie. Można wyjść, rozprostować kości. Naprzeciwko wspomniane urwisko, a na drzewach coraz więcej zlatujących się ar. Czyszczą się, obserwują, a te które akurat przelatują nad nami, głośno skrzeczą. Trwa poranne nawoływanie, zbieranie gromady.
Zmieniamy miejsce do obserwacji. Wpływamy w małą odnogę rzeki wdzierającą się w głąb dżungli i cumujemy nad brzegiem. Widzimy drugą łódź. Rodrigo mówi, że w sezonie jest tu tłoczno. Musimy przejść kawałek przez dżunglę, wracają wspomnienia z dnia poprzedniego. Mamy ze sobą cały ekwipunek, ponieważ śniadanie przewidziane jest w warunkach polowych.
Dochodzimy do małej polanki, gdzie rozstawiamy stół, krzesełka oraz lunetę na statywie. Naprzeciwko jest lizawka i dużo papug obsiadujących konary drzew. Są to ary, te największe, jak: żółtoskrzydła (macao), zielonoskrzydła (chloroptera), zwyczajna (znana też jako ararauna) oraz te średnie: severa, manilata i inne. Dla mnie, jako miłośnika papug (sam posiadam kakadu, ale to australijski gatunek), ten wypad do dżungli miał opierać się na wydarzeniu, w którym właśnie brałem udział. Dodam, że papugi są tu bardzo dobrze widoczne. W przypadku wycieczek w inne miejsca, jak np. nad jezioro, szanse na spotkanie papug są mniejsze. I na pewno nie z takiej perspektywy.
Spędziliśmy tu grubo ponad 3 godziny. Papugi cały czas latały przed nami, ale w pewnym momencie zrobiło się ich wyraźnie mniej. Odleciały w głąb dżungli, na żer. Póki co wszystko przebiegało zgodnie z planem. Konsumujemy śniadanie: jajeczka na twardo, kanapki z dżemem, herbata z termosu. Rodrigo zauważa, że papugi powracają. Siedzą na drzewach, jest ich coraz więcej, ale mimo wszystko jest ciszej - skrzeków jakby mniej. Zniecierpliwienie narasta, oczekujemy na *ten* momement. Na sygnał jednej z papug cała gromada powinna zlecieć się do lizawki. Minuty upływają, a my wciąż czekamy. Robi się naprawdę cicho, atmosfera jakby coraz gęstsza. Coraz bardziej parno, coraz bardziej zachmurzone niebo. Zmienia się aura – ewidentnie będzie padać. Papugi też to wiedzą, dlatego czekają. No i niestety, pojawiają się pierwsze krople. Rodrigo przekazuje, że dzisiaj papugi nie zlecą już na urwisko. Ponowią próbę jutro, ale nas już nie będzie. Pierwszy kapuśniaczek zmienił się w ulewę. Tak wygląda pora deszczowa i zagrożenia z nią związane.
Wracamy szybko do łodzi. To już nie deszczyk, a deszcz tropikalny. Kalosze grzęzną w błocie, mimo kurtki czuję, że jestem przemoczony. Chwilę siedzimy w zadaszonej łodzi, pada decyzja że odpływamy, ponieważ taki stan pogody może uitrzymywać się nawet kilka godzin. Rodrigo robi znak krzyża i tłumaczy, że nie powinno się w takiej aurze płynąć, jest niebezpiecznie. No tak, deszcz ogranicza widoczność, a z wody wystają zatopione konary.
Deszcz jednak po chwili ustaje. Jak równie szybko zaczęło padać, tak szybko przestaje. My jednak jesteśmy już w drodze powrotnej. Los nam jednak w jakimś stopniu wynagrodził stratę. Przyklejony do lornetki Rodrigo nagle krzyczy do sternika. Jaguar! Faktycznie, powoli przechadza się wzdłuż rzeki, a gdy zbliżamy się w jego stronę, powolnym krokiem znika w chaszczach dżungli.
Podpływa też druga łódź, oni jednak są spóźnieni. Mimo wszystko przewodnicy wychodzą na brzeg, w miejsce gdzie jaguar po raz ostatni był widziany. Liczą na to, że wypłoszą zwierzę. Bo według Rodrigo jaguar tylko oddalił się i na pewno tu jeszcze wróci. Nie odnotowano przypadków zaatakowania ludzi, dlatego panowie nie mają obaw wychodząc na brzeg, ale jaguara już nie zobaczyliśmy.
Tutaj wtrącę, że doświadczyliśmy (podobno) dużego szczęścia. Spotkanie jaguara należy do rzadkości. Dla Rodrigo był to dopiero trzeci przypadek w 2019 r. Opowiadał, że niedawno mieli klienta z Japonii, który spędził w lodge tydzień. Miał indywidualny program pt. wszystko za jaguara. Dzień w dzień pływał z przewodnikiem, szukał, wypatrywał przez lornetkę. I nic – przez tydzień. My nie widzieliśmy papug na lizawce (owszem, na drzewach), a jaguara spotkaliśmy przypadkiem.
Wróciliśmy do obozu. Znowu pyszny posiłek. Pojawiła się jakaś nowa grupa (duża rodzina), Rodrigo omawia już nimi wyjście do dżungli. Show must go on. Pobyt w takim miejscu chętnie powtórzę, absolutnie topowe doświadczenie!
Popołudniu wsiedliśmy w łódź i znaną już nam drogą powróciliśmy do Puerto Maldonado.
Celowo wybrałem jeden z lepszych hoteli w mieście. Prysznic, łóżko, cywilizacja. Mamy do dyspozycji cały wieczór – trochę połaziliśmy po mieście, zjedliśmy kolację (po angielsku nie mówi nikt), wieczorem wyskoczyliśmy do baru na pisco sour.
Dobranoc, w dniu następnym przemieścimy się w góry.Dziękuję za połechtanie. Skoro zdjęcia podobają się, to jeszcze kilka zamieszczam.
zaprzyjaźniona ara
termity z bliska; jeśli na drzewie jest gniazdo termitów, wystarczy oderwać kawałek kory i już mam dostęp do źródła białka
Część druga relacji wkrótce.Sierra – pobyt w górach
Wylot do Cuzco mamy dopiero o 12.40, tak więc poranek jest leniwy i spokojny. Na śniadanie standard w Peru: jajecznica i miska owoców. Będąc już na lotnisku widzę coraz gęstsze i ciemniejsze chmury, myślami wracam do dnia poprzedniego - lizawki. Pora deszczowa ma swoje zalety, jak niższa cena, brak turystów, ale trzeba mieć też trochę szczęścia i wstrzelić się z pogodą.
Przed nami górski region Cuzco i punkt programu: Machu Picchu. Oby właśnie pogoda nie przeszkodziła w założeniach
W Cuzco lądujemy planowo. Miał nas odebrać hotel, ale po 40 min. oczekiwania uznałem, że ktoś o nas zapomniał. Przed nami 80 km do miejscowości Ollantaytambo. Pojedziemy wynegocjowaną taksówką, zajmie to 2 godziny (cena 100 soli, przelicznik na PLN x1,13). Jesteśmy na wysokości 3400 m npm i od razu czuję, że jest jakoś dziwnie, inaczej – wysoko. Droga wije się pomiędzy górami, częściowo wiedzie przez Świętą Dolinę Inków. Trasę tę mamy zwiedzać za dwa dni, póki co skupiamy się na podziwianiu jej malowniczości z perspektywy okna.
Ollantaytambo to bardzo dobrze zachowana osada Inków. Znajduje się na wysokości prawie 2800m, zamieszkała przez około 10 tys. osób. Wybierając się do Machu Pichu nie sposób przynajmniej nie przejechać przez tę miejscowość. My zamierzamy spędzić tu noc, aby rano pociągiem wyruszyć dalej. Przyjeżdżamy po godz. 16 i mamy całe późne popołudnie na zwiedzanie. Nasz hotelik nawet nie zająknął się nt. odbioru z lotniska. Druga wpadka to brak ciepłej wody. Zgłoszenie problemu poskutkowało na całe 3 minuty. Niestety wypadł nam najgorszy nocleg z całego pobytu.
Ollantaytambo jest żywym przykładem dawnego sposobu planowania przestrzennego osad. Centrum miasta pochodzi z czasów Imperium, a zniszczone budynki odtworzono w ramach oryginalnych zabudowań inkaskich. Całe miasto zbudowane jest na planie prostopadłych uliczek, które okalane są kamiennymi, wygładzonymi ścianami. Pojedyncze bramy wejściowe wiodą na dziedzińce domostw, które ustawione są względem siebie równolegle. Z lotu ptaka miasto wygląda jak plaster miodu, poprzedzielany prostopadłymi ulicami.
W Ollantaytambo, na szczycie zbocza, znajduje się centrum ceremonialne z niedokończoną Świątynią Słońca. Natomiast po drugiej stronie, wysoko nad miastem, ulokowane zostały spichlerze.
Tak myślałem o "zaliczeniu" Machu Picchu przy okazji np. wypadu na Galapogos.A tu nagle ta dżungla i wygląda na to, że Peru trzeba zrobić niezależnie od Ekwadoru...
Wydaje się że na tym forum były już relacje zewsząd. A tu niby oczywista - ale jednak chyba nie do końca - dżungla w Peru, i pasja, i super zdjęcia. Nie przypominam sobie podobnej relacji. Pewnie przegapiłam, ale tym bardziej dzięki za inspirację
Świetna relacja! Czytałem z wypiekami na twarzy, nie mogę się doczekać kiedy sam odwiedzę ten kraj, a plan zwiedzania będzie mocno zainspirowany tą relacja
:D
Teraz już wiem, że po dwóch jednodniowych wizytach w Limie we wrześniu (tak samo, jak Wy: Centro Historic i Miraflores), będę musiał jeszcze wrócić do Peru, by pojechać do Cuzco. Z Waszych zdjęć wynika, że to piękne miasto!Dzięki za przydatne informacje dot. Limy
:) Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
Dziękuję. Planowanie to zawsze fajna zabawa w układanie pasujących klocków. Tu akurat brakuje jeszcze jednego dnia na okolice Cuzco - 11 pełnych dni na miejscu jest optymalne pod powyższy opis.
@e-prezes hiszpańskiego nie znam, ale przed wyjazdem ostatnie 2 tygodnie tłukłem na słuchawkach w drodze do pracy rozmówki hiszpańskie. Podstawą jest nauczenie się liczenia i najbardziej potrzebnych zwrotów, jak "chcę dojechać do", itp. W Peru akurat było w miarę prosto, ale 2 lata wcześniej w Meksyku, gdzie sporo busami jeździliśmy, taka umiejętność wypowiedzenia swoich oczekiwań była wielce pomocna.
Super relacja, a sama wyprawa rzeczywiście wydaje się być co do każdego zaplanowana tak, by maksymalnie wykorzystać miejsce i czas.
;) A jak z kosztami? Ile mniej więcej wydaliście na wycieczki/biletu wstępu?
Drogi kolego @b79 - to nie jest relacja miesiąca, to powinna być relacja DEKADY na tym forum.Trudno już o nudniejsze rzeczy, jak zachwyty nad uśmiechaniem się ludzi w islamskim Iranie, czy przeciętne opowieści o wycieczkach najtańszymi lotami z siatki Wizz'a, albo zdjęciami w NYC/Golden Gate Bridge. Robienie RTW na szybko za 10 tys. żeby sobie posiedzieć na lotniskach i mieć kreski na mapie robi podobne wrażenie jak kolekcjonowanie słomek po coli wypitej w różnych krajach.To jest relacja z podróży z prawdziwego zdarzenia, dawno takiej nie było. Niesamowita przyroda, różnorodność krajobrazów, nieunikanie trudności. Ciekawy i treściwy opis ubogacony przepięknymi zdjęciami, bez sztucznych przekolorowań rzeczywistości i retuszowania zdjęć do poziomu nasycenia RGB. Widoki od dżungli majestatycznej, acz przesyconej wilgocią i dzikością, przez miasta nowe i starożytne, góry i przepaście, po pustynie i ocean. Twoja opowieść urzeka prawdziwością i naturalnym pięknem odwiedzonych krain. Czytając tę relację czułem zapach tych miejsc, w które sam też przemierzałem; lasów tropikalnych o poranku, słońca pustyni i stepów, targowisk z owocami i knajp z przeróżnymi rodzajami pieczonego mięsa. Powinieneś wydać jakąś książkę jak tak dalej będziesz podróżował
;)Konkludując - masz mój wielki szacunek.Trzymam kciuki i pozdrawiam.
Po kilku minutach dopływamy do pomostu, gdzie należy zarejestrować nasz pobyt w Parku Narodowym. Rzeka po chwili rozwidla się na dwie części, płyniemy w lewo. Woda jest tu wzburzona, sporo zatopionych konarów. Widać, że nasz sternik płynie teraz uważniej, mocno skupia się na tafli wody. Rodrigo cały czas przylepiony do lornetki, intensywnie przeczesuje brzeg. Z naszej strony atmosfera oczekiwania. Chyba coś się wydarzy, może jakieś zwierzę? Rzeka jest coraz szersza, słońce już wstało, a w oddali widzimy pierwsze papugi latające nad drzewami. Płyniemy wzdłuż prawego brzegu, który wygląda jak wyrastająca ponad taflę wody trzymetrowa gliniana ściana ciągnąca się na sporym dystansie. To lizawka: Chuncho Clay Lick. Miejsce, gdzie codziennie odbywa się spektakl – papugi na swój umówiony sygnał całą gromadą zlatują się, zawisają na glinianej ścianie i odżywiają drobinkami gleby z minerałami. Służy to wypłukiwaniu toksyn z organizmu i jest niezbędne dla zachowania zdrowia. Zatrzymujemy się na małej wyspie. Można wyjść, rozprostować kości. Naprzeciwko wspomniane urwisko, a na drzewach coraz więcej zlatujących się ar. Czyszczą się, obserwują, a te które akurat przelatują nad nami, głośno skrzeczą. Trwa poranne nawoływanie, zbieranie gromady.
Zmieniamy miejsce do obserwacji. Wpływamy w małą odnogę rzeki wdzierającą się w głąb dżungli i cumujemy nad brzegiem. Widzimy drugą łódź. Rodrigo mówi, że w sezonie jest tu tłoczno. Musimy przejść kawałek przez dżunglę, wracają wspomnienia z dnia poprzedniego. Mamy ze sobą cały ekwipunek, ponieważ śniadanie przewidziane jest w warunkach polowych.
Dochodzimy do małej polanki, gdzie rozstawiamy stół, krzesełka oraz lunetę na statywie. Naprzeciwko jest lizawka i dużo papug obsiadujących konary drzew. Są to ary, te największe, jak: żółtoskrzydła (macao), zielonoskrzydła (chloroptera), zwyczajna (znana też jako ararauna) oraz te średnie: severa, manilata i inne. Dla mnie, jako miłośnika papug (sam posiadam kakadu, ale to australijski gatunek), ten wypad do dżungli miał opierać się na wydarzeniu, w którym właśnie brałem udział. Dodam, że papugi są tu bardzo dobrze widoczne. W przypadku wycieczek w inne miejsca, jak np. nad jezioro, szanse na spotkanie papug są mniejsze. I na pewno nie z takiej perspektywy.
Spędziliśmy tu grubo ponad 3 godziny. Papugi cały czas latały przed nami, ale w pewnym momencie zrobiło się ich wyraźnie mniej. Odleciały w głąb dżungli, na żer. Póki co wszystko przebiegało zgodnie z planem. Konsumujemy śniadanie: jajeczka na twardo, kanapki z dżemem, herbata z termosu. Rodrigo zauważa, że papugi powracają. Siedzą na drzewach, jest ich coraz więcej, ale mimo wszystko jest ciszej - skrzeków jakby mniej. Zniecierpliwienie narasta, oczekujemy na *ten* momement. Na sygnał jednej z papug cała gromada powinna zlecieć się do lizawki. Minuty upływają, a my wciąż czekamy. Robi się naprawdę cicho, atmosfera jakby coraz gęstsza. Coraz bardziej parno, coraz bardziej zachmurzone niebo. Zmienia się aura – ewidentnie będzie padać. Papugi też to wiedzą, dlatego czekają. No i niestety, pojawiają się pierwsze krople. Rodrigo przekazuje, że dzisiaj papugi nie zlecą już na urwisko. Ponowią próbę jutro, ale nas już nie będzie. Pierwszy kapuśniaczek zmienił się w ulewę. Tak wygląda pora deszczowa i zagrożenia z nią związane.
Wracamy szybko do łodzi. To już nie deszczyk, a deszcz tropikalny. Kalosze grzęzną w błocie, mimo kurtki czuję, że jestem przemoczony. Chwilę siedzimy w zadaszonej łodzi, pada decyzja że odpływamy, ponieważ taki stan pogody może uitrzymywać się nawet kilka godzin. Rodrigo robi znak krzyża i tłumaczy, że nie powinno się w takiej aurze płynąć, jest niebezpiecznie. No tak, deszcz ogranicza widoczność, a z wody wystają zatopione konary.
Deszcz jednak po chwili ustaje. Jak równie szybko zaczęło padać, tak szybko przestaje. My jednak jesteśmy już w drodze powrotnej. Los nam jednak w jakimś stopniu wynagrodził stratę. Przyklejony do lornetki Rodrigo nagle krzyczy do sternika. Jaguar! Faktycznie, powoli przechadza się wzdłuż rzeki, a gdy zbliżamy się w jego stronę, powolnym krokiem znika w chaszczach dżungli.
Podpływa też druga łódź, oni jednak są spóźnieni. Mimo wszystko przewodnicy wychodzą na brzeg, w miejsce gdzie jaguar po raz ostatni był widziany. Liczą na to, że wypłoszą zwierzę. Bo według Rodrigo jaguar tylko oddalił się i na pewno tu jeszcze wróci. Nie odnotowano przypadków zaatakowania ludzi, dlatego panowie nie mają obaw wychodząc na brzeg, ale jaguara już nie zobaczyliśmy.
Tutaj wtrącę, że doświadczyliśmy (podobno) dużego szczęścia. Spotkanie jaguara należy do rzadkości. Dla Rodrigo był to dopiero trzeci przypadek w 2019 r. Opowiadał, że niedawno mieli klienta z Japonii, który spędził w lodge tydzień. Miał indywidualny program pt. wszystko za jaguara. Dzień w dzień pływał z przewodnikiem, szukał, wypatrywał przez lornetkę. I nic – przez tydzień. My nie widzieliśmy papug na lizawce (owszem, na drzewach), a jaguara spotkaliśmy przypadkiem.
Wróciliśmy do obozu. Znowu pyszny posiłek. Pojawiła się jakaś nowa grupa (duża rodzina), Rodrigo omawia już nimi wyjście do dżungli. Show must go on. Pobyt w takim miejscu chętnie powtórzę, absolutnie topowe doświadczenie!
Popołudniu wsiedliśmy w łódź i znaną już nam drogą powróciliśmy do Puerto Maldonado.
Celowo wybrałem jeden z lepszych hoteli w mieście. Prysznic, łóżko, cywilizacja. Mamy do dyspozycji cały wieczór – trochę połaziliśmy po mieście, zjedliśmy kolację (po angielsku nie mówi nikt), wieczorem wyskoczyliśmy do baru na pisco sour.
Dobranoc, w dniu następnym przemieścimy się w góry.Dziękuję za połechtanie. Skoro zdjęcia podobają się, to jeszcze kilka zamieszczam.
zaprzyjaźniona ara
termity z bliska; jeśli na drzewie jest gniazdo termitów, wystarczy oderwać kawałek kory i już mam dostęp do źródła białka
dżungla
tarantula w norze
poranny wypad do lizawki
dżungla budzi się do życia
pierwsza lizawka, z poziomu rzeki
druga lizawka, ukryta w dżungli
podglądamy
patent luneta + telefon
I jeszcze raz zapraszam do zobaczenia mojego filmu na youtube: http://www.youtube.com/watch?v=RoX_5YM9rnc Jest tu o wiele więcej o dżungli niż oddają zdjęcia.
Część druga relacji wkrótce.Sierra – pobyt w górach
Wylot do Cuzco mamy dopiero o 12.40, tak więc poranek jest leniwy i spokojny. Na śniadanie standard w Peru: jajecznica i miska owoców. Będąc już na lotnisku widzę coraz gęstsze i ciemniejsze chmury, myślami wracam do dnia poprzedniego - lizawki. Pora deszczowa ma swoje zalety, jak niższa cena, brak turystów, ale trzeba mieć też trochę szczęścia i wstrzelić się z pogodą.
Przed nami górski region Cuzco i punkt programu: Machu Picchu. Oby właśnie pogoda nie przeszkodziła w założeniach
W Cuzco lądujemy planowo. Miał nas odebrać hotel, ale po 40 min. oczekiwania uznałem, że ktoś o nas zapomniał. Przed nami 80 km do miejscowości Ollantaytambo. Pojedziemy wynegocjowaną taksówką, zajmie to 2 godziny (cena 100 soli, przelicznik na PLN x1,13). Jesteśmy na wysokości 3400 m npm i od razu czuję, że jest jakoś dziwnie, inaczej – wysoko. Droga wije się pomiędzy górami, częściowo wiedzie przez Świętą Dolinę Inków. Trasę tę mamy zwiedzać za dwa dni, póki co skupiamy się na podziwianiu jej malowniczości z perspektywy okna.
Ollantaytambo to bardzo dobrze zachowana osada Inków. Znajduje się na wysokości prawie 2800m, zamieszkała przez około 10 tys. osób. Wybierając się do Machu Pichu nie sposób przynajmniej nie przejechać przez tę miejscowość. My zamierzamy spędzić tu noc, aby rano pociągiem wyruszyć dalej. Przyjeżdżamy po godz. 16 i mamy całe późne popołudnie na zwiedzanie. Nasz hotelik nawet nie zająknął się nt. odbioru z lotniska. Druga wpadka to brak ciepłej wody. Zgłoszenie problemu poskutkowało na całe 3 minuty. Niestety wypadł nam najgorszy nocleg z całego pobytu.
Ollantaytambo jest żywym przykładem dawnego sposobu planowania przestrzennego osad. Centrum miasta pochodzi z czasów Imperium, a zniszczone budynki odtworzono w ramach oryginalnych zabudowań inkaskich. Całe miasto zbudowane jest na planie prostopadłych uliczek, które okalane są kamiennymi, wygładzonymi ścianami. Pojedyncze bramy wejściowe wiodą na dziedzińce domostw, które ustawione są względem siebie równolegle. Z lotu ptaka miasto wygląda jak plaster miodu, poprzedzielany prostopadłymi ulicami.
W Ollantaytambo, na szczycie zbocza, znajduje się centrum ceremonialne z niedokończoną Świątynią Słońca. Natomiast po drugiej stronie, wysoko nad miastem, ulokowane zostały spichlerze.