+4
xladystarrrdustx 12 marca 2015 01:32
Z Luang Prabang wyjeżdżamy chwilę przed południem. Zamieszanie na małym dworcu autobusowym ma w sobie nadal niesamowitą porcję logiki: niby nikt nic nie wie, nie rozumie, bezradni turyści rozglądają się wokół zastanawiając się, co ze sobą zrobić, a już po pięciu minutach każdy siedzi w swoim busie a bagaże przypinane są do dachu. Żal za pięknem i atmosferą Luang Prabang rozmywa się po kilku minutach w widokach za oknem: jedziemy górskimi serpentynami, czasami niemal spadając w przepaść, a czasami pnąc się mozolnie pod górę, wymijamy inne pojazdy o centymetry, trąbimy na kozy, krowy i dzieci, przejeżdżamy po drewnianych mostkach trzymających się na słowo honoru, obok lepianek, chatek, przydrożnych straganów z bananami. A to wszystko wśród przepięknych, kradnących uwagę bez reszty gór. Przygotowana na podróż książka musi poczekać!
Droga z Luang Prabang do Vang Vieng to tylko nieco ponad 200 km. Przemierzamy ten dystans w sześć godzin, po czym lądujemy w małym, nieaktrakcyjnym miasteczku. Co tu dużo mówić, Vang Vieng jest paskudne! Miasto-legenda, ale z gatunku tych dla dorosłych; to tu przez lata przybywały gromady backpackerów spragnionych tubingu (czyli spływu rzeką Nam Song w dętce traktora), taniej laotańskiej whisky i jeszcze tańszej laotańskiej amfetaminy. Do czasu. Impreza oficjalnie zakończyła się w 2012 roku, kiedy miasto odwiedził ówczesny premier Laosu i sam miał kłopoty ze zrozumieniem, co się tam właściwie dzieje. Od tego czasu w Vang Vieng jest ciszej. Spokojniej. A cała uwaga przeniosła się na to, co tam naprawdę jej warte - na naturę.



Póki co zapada już noc. Zdążymy jeszcze dorwać jakiś szybki posiłek (burger z krokodyla? z KROKODYLA? a w sumie - czemu nie?), dojść do naszej chatki, dokładnie zasunąć moskitierę. Zasypiamy przy szalonym akompaniamencie kumkających żab, a budzimy... no tak, o poranku to już zupełnie inna historia! Prosto spod moskitiery biegnę na taras naszej chatki. Prosto na hamak. O tej właśnie chwili marzyłam od kiedy Vang Vieng pojawiło się na mojej prywatnej mapie świata, w planach, od kiedy zobaczyłam zdjęcia miejsca, gdzie właśnie spaliśmy. Nic, tylko ja, hamak, cały świat zatrzymany w swym pędzie, w tej chwili. Nie istnieje praca, kłopoty, nie istnieje nic. Przymykam oczy. Laotański czas zatrzymuje się, i biegnie, i więzi mnie jak mrówkę w bursztynie.



Bungalowy Champa Lao to niesamowite, przyjazne, lekko hippisowskie miejsce. Oaza spokoju, złączona nierozerwalnym węzłem z otaczającą ją naturą. Brzydota i imprezy Vang Vieng tu nie istnieją, tu jest tylko cisza, rzeka, góry... i nasz chybotliwy drewniany mostek, po którym mam ochotę przebiegać tam i z powrotem!



Nie ma chwili do stracenia, góry wołają niecierpliwie, a przy recepcji zauważyliśmy rządek rowerów do wypożyczenia. Wymieniamy spojrzenia - no jasne, rowery, jakżeby inaczej? Za dwa dolary dostajemy dwa lekko zmęczone życiem "górale". W drogę! Gdzie? Przed siebie, do gór!
Z miasteczka wyjeżdżamy z lekkim opóźnieniem. Już przy opłotkach przypomniało nam się, że w naszym głodzie przygód zapomnieliśmy o tym bardziej prozaicznym - głodzie, który woła coraz głośniej burczącym brzuchem... No to przystajemy: w niemal walącej się chatce, po której biegają kury, psy, koty i dzieci, zamawiamy dwa duże owocowe koktajle. Jak to w Laosie: pięć minut czekania zamienia się w dziesięć, potem w dwadzieścia... No i co z tego? Kiedy w końcu dostajemy nasze śniadanie, zamieram. Czegoś tak pysznego nie piłam nigdy w życiu! Mleko kokosowe zmiksowane z miąższem kokosa i soczystym ananasem. Zamykam oczy. Zapamiętuję ten smak - na zawsze. Od dziś już wszystkie napoje będę przyrównywać do tego, kupionego za złotówkę w przydrożnej chatce w Vang Vieng, wypitego otoczona lokalnymi dzieciakami śmiejącymi się do nas i pokazującymi nam dumnie nowonarodzone szczeniaki. To jeden z wielu w Laosie - moment absolutnego, czystego szczęścia.

Tymczasem na rowerach, raj zaczyna dość mocno odciskać się nam na tyłkach. Jedziemy wiejskimi drogami, nie jakimś tam asfaltem. Kamienie, mnóstwo kamieni. A tam, gdzie nie ma kamieni - jest żwirek. Au. Jak tylko staje się to naprawdę nieprzyjemne - podnoszę wzrok, odwracam się za siebie, przystaję. I wiem, że warto przejechać kolejne dwa, trzy, pięć kilometrów...







Jakby tych nagród od natury było nam mało, przed nami majaczy już wjazd do celu naszej wycieczki - Blue Lagoon. Niecierpliwie parkujemy rowery, biegniemy w stronę wody i... rozczarowanie!! I to jakie!! Blue Lagoon - opisywana jako krystalicznie czysta, turkusowa laguna - jest opanowana przez wycieczki, lekko podpitą młodzież, skaczących z drzewa wprost do wody młodych backpackerów... Wszystko w akompaniamencie krzyków, podlane piwem, w obiektywie iphone'ów na selfie-stickach. Nie, nieeee! Uciekać! Ale gdzie?

Uciekliśmy w górę. Do jaskini. Trzeba tylko trochę wspiąć się po niemal pionowych blokach skalnych. I jeszcze trochę. Aż do celu, który zapiera dech w piersiach... To znowu nasz Laos, piękny aż do braku słów, fascynujący, tajemniczy.





Jaskinia Phu Kham jest dosyć znana. W Europie tłoczyłyby się tam tłumy, a bilety kosztowałyby fortunę. Tu jest raptem kilka osób, zagubionych w ogromie jaskini. Nie ma ścieżki, nie ma barierki. Bez latarki zgubisz się w kilka sekund. Czujemy się jak odkrywcy nieznanego lądu, co chwilę zgadując - w którą stronę teraz? Idziemy po omacku. Sami. To nasz Laos, nasza jaskinia.



Wychodzimy z jaskini w miodowozłotym świetle słońca szykującego się już do snu. Gdzie zniknęły te godziny? A tu jeszcze trzeba wrócić te 10 km do miasteczka - po kamieniach... Zbiegamy w dół, do rowerów. Przed nami jeszcze ostatni dziś spektakl natury... Słońce zachodzące za górami na laotańskiej wiosce. Czyste piękno. Droga powrotna to ciągłe odwracanie się za siebie...





Do Vang Vieng docieramy chwilę przed zmrokiem. Zmęczeni, ale szczęśliwi. Niegotowi jeszcze na sen - oddajemy rowery, bierzemy szybki prysznic i już mieliśmy biec szukać jedzenia gdy... kolejny raz tego dnia zamarłam. Na koszyczku, gdzie zostawia się klucze - najprawdziwsza, przepiękna sowa!



Jako wielka miłośniczka sów, tak już zostałam, jak słup soli, wpatrując się w przepięknego ptaka. Mój chłopak w tym czasie zdążył o wszystko wypytać: sówka została znaleziona przez właścicieli naszych domków gdzieś na drodze, ze złamanym skrzydłem. Nie chcąc skazywać jej na śmierć, przygarnęli ją i od tej pory żyją sobie w specyficznym związku: oni ją karmią, a ona w ramach wdzięczności pozwala się czasem pogłaskać. Nie zawsze i nie każdemu - to w końcu sowa!

Minął dobry kwadrans, zanim udało się mi odkleić od sówki, i kolejna godzina, zanim zjedliśmy zasłużoną kolację. Mały drink przed snem by nie zaszkodził... - pomyśleliśmy, a chwilę później znaleźliśmy się w przemiłej knajpie. Do tej pory nie wiemy, co się wydarzyło: dość wspomnieć, że w pewym momencie siedzieliśmy całą gromadą przy stole: turyści, podróżnicy, lokalsi... Rozmowy, drinki, rozmowy... Kiedy zobaczyłam, jak mój chłopak trzyma na ramieniu otrzymaną od barmana bazookę (TAK. BAZOOKĘ.), a spod baru ktoś wydobył specjalne, "happy" menu - zarządziłam odwrót. Tak, to jest opowieść o tym jak NIE zapaliliśmy opium w Laosie!

Tej nocy i tak spało nam się wyśmienicie. I wyśmienicie kołysało się w hamaku, oczekując na moment, kiedy trzeba będzie iść na autobus, ostatni już, do Vientiane. Wstałam, przebiegłam przez chwiejny mostek, ostatni raz spojrzałam na góry. Wrócimy tu. Na pewno. Gdzieś, wśród tych skał, jest jeszcze więcej czekających na nas jaskiń. Nie możemy ich w końcu zawieść!




*część 1sza opisu naszej wyprawy do Laosu - http://spolecznosc.fly4free.pl/blog/397/laos-poza-czasem/*
*w kolejnej, ostatniej już części laotańskiej - Vientiane, najspokojniejsza azjatycka stolica*



















Dodaj Komentarz

Komentarze (1)

popcarol 15 marca 2015 18:48 Odpowiedz
ACH! Za rok :)