0
siara 27 czerwca 2019 15:51
Każda, nawet najdalsza podróż swój początek ma zawsze w tym samym miejscu. W głowie.
Być może pustynia Wadi Rum do najdalszych zakątków naszej planety nie należy, ale czy prawdziwa podróż, musi oznaczać drugi koniec naszego globu?

Wadi Rum po naszych głowach chodziło już przynajmniej od roku, sam wyjazd okazał się być jednak spontanicznym. Jak to zawsze w takich sytuacjach, odpowiednia promocja lotnicza podyktowała nam termin i miejsce najbliższego wylotu.

Wyjazd miał odbyć się zatem, za niespełna trzy tygodnie od daty zakupu biletów. Nie mieliśmy wiele czasu na przygotowania, a ja wciąż kulałem po zerwaniu więzadła rzepki w prawym kolanie. Dałem jednak jasny sygnał - za trzy tygodnie, będę gotowy, aby wyruszyć przez Pustynię Wadi Rum.

Szybkie szukanie informacji o możliwym szlaku oraz temperaturach panujących na początku marca, uświadomiły nas, że czeka nas prawdziwa przygoda. To zawsze wspaniała odskocznia, kiedy z dnia na dzień, czeka nas przygoda… przygoda, która pomimo krótkiego czasu trwania, potrafi tak bardzo odcisnąć piętno na nas samych.

Jeszcze dzisiaj siedzimy zajęci swoimi problemami codziennymi, a już jutro pomimo panującej zimy, będziemy rozbijać namiot u brzegów morza Czerwonego.

Plan był jasny:
jak najtańszym kosztem dostać się do bram Wadi Rum,
zrobić wszystko, aby plecak był jak najlżejszy,
przemierzyć pustynię, aż do Morza Czerwonego.

Być może będę mało oryginalny, ale zapewne sami już się domyśliliście, że się nam udało.
Również z perspektywy czasu, stwierdzam że chyba każdy (nawet ten bez kondycji fizycznej), postawiony przed faktem dokonanym, przebędzie omawianą trasę mając w sobie jeszcze liczne rezerwy. Nie jest to dokonanie, którym można się szczycić i które jest poza zasięgiem zwykłego śmiertelnika.

Warto jednak dodać, że lekceważyć jej również nie można. Ponieważ w trakcie pokonywania kolejnych kilometrów z 20kg bagażem na plecach, zmęczenie jakie nam towarzyszyło, było chwilami bardzo, bardzo duże. Tak jak już zaznaczyłem, wszystko zmienia perspektywa czasu i naszych rezerw.


8 marca, 2019 roku. Przejście granicznej Izrael - Jordania (Eilat - Aqaba).
--------------------------------


Image

Było ciepło. Przyjemnie ciepło. Kiedy w Polsce panowała jeszcze zima my byliśmy właśnie po nocy spędzonej w namiocie. Perspektywa najbliższych dni spędzony na Wadi Rum nastrajała nas do szybkiego działania.

Większość ekwipunku targaliśmy ze sobą z Polski. Konserwy, witaminy i inne rzeczy, które mogą przydać nam się podczas wędrówki przez pustynię. Plecaki już teraz ważyły po 10kg, a przecież za chwilę przyjść do nich miała woda - czyli najcenniejsze źródło życia, którego nie mogliśmy pominąć.

Do bram Wadi Rum dostaliśmy się taxi, wynajętą na spółkę z innymi Polakami. Podczas jazdy coraz bardziej uświadomiliśmy sobie, jaki dystans oraz teren będziemy musieli pokonać, aby dotrzeć do celu.

Zakup biletów wejściowych, ciągłe odmawianie transportu i po chwili byliśmy już na trasie od Visitor Center do wioski Rum, tam mieliśmy dokonać zakupu ostatniego prowiantu - czyli suchego chleba wraz z niezbędną wodą. Po kilku przebytych metrach, jeden z miejscowych Beduinów zaproponował nam podwózkę z której skorzystaliśmy.

Wioska Rum, czyli stare niemal rozpadające się auta, budynki przypominające bunkry oraz osły i wielbłądy - czyli wszystko to co lubię w podróży. Pomimo tego wszystkiego, wieś miała w sobie pewną magię i tajemniczość. Zwłaszcza jej położenie wywarło na nas pozytywne wrażenie.

Szczegółowe obliczenia zużycia wody, były w tym momencie najważniejszą kwestią z jaką musieliśmy się uporać. Krótka wymiana zdań i w naszych plecakach lądują kolejne kilogramy. Łącznie, mieliśmy ich już po 19. Przyszedł wreszcie czas na pierwszy krok postawiony na przepięknej pustyni Wadi Rum.

Pierwszy krok napędzał drugi, a drugi zaś trzeci. Kiedy wykonaliśmy ich już przeszło kilkaset, zrozumieliśmy jak ciężkie będzie pokonywanie kolejnych kilometrów. Pustynia nie jest płaska, a jej odległości są zupełnie inne niż to co podpowiada nam rozum. Pierwsza góra, którą napotkaliśmy na swojej drodze, wydawała się być w odległości około 20, może 25 minut marszem. W rzeczywistości, dotarliśmy do niej w 110 minut! Pierwsza przerwa, pierwsza wymiana refleksji. Pierwsze zrzucenie plecaka ze swoich pleców… plecaka, który z każdą minutą ważył coraz więcej. A przynajmniej, tak odczuwało nasze ciało.

Nie było lekko, ale i nikt nie twierdził, że będzie. Konserwa zdała egzamin i zaspokoiła nasz głód oraz dodała niezbędnej energii. Niestety, zorientowaliśmy się, że zapomnieliśmy zakupić zapalniczki. Nasze krzesiwo również przestało zdawać egzamin, a to oznacza, że jeśli czegoś szybko nie wymyślimy - to zostaniemy bez ognia. Cały makaron, ryż… wszystko na nic, jeśli nie będzie ognia.

Mieliśmy dwa wyjścia. Wrócić do wioski Rum i dalej ruszyć nocą lub obrać kurs na Campa i liczyć, że ten nie będzie aktualnie pusty, a co więcej - właściciel użyczy nam zapalniczki.

Mieliśmy sporo szczęścia. Pierwszy i zarazem najbliższy Camping na jaki obraliśmy kurs, był zamieszkały. Wprawdzie, nie było w nim turystów, ale był właściciel, który bez chwili namysłu podarował nam swoją zapalniczkę. Humory nam wróciły, wiedzieliśmy bowiem, że dzisiejszy trekking zostanie nagrodzony wieczorną ucztą.

Moja noga z każdą godziną, również przyzwyczaiła się do nierównej nawierzchni. Miałem nawet wrażenie, że już nie kuleje. Było to mylne wrażenie.

Pustynia o tej porze roku była naprawdę “zielona”. Oczywiście zachowując wszelkie proporcje. Niemal na każdym kroku spotykaliśmy kwitnące kwiaty, które tylko czekały na chociażby kroplę deszczu. Deszczu jednak brak. Myślę, że to właśnie nad Wadi Rum widziałem najbardziej błękitne niebo w swoim życiu, a podróżuję nie mało.

Słońce na tej szerokości geograficznej potrafi popalić skórę nawet zimą. Nawet wtedy, kiedy tego nie czujemy. Nawet wtedy, kiedy mamy wrażenie, że wcale nie grzeje. Grzeje, oj grzeje....

Tak samo jak szybko spala skórę, tak szybko potrafi zajść. Jeśli słońce chyli się ku zachodowi, a Ty nie masz jeszcze rozbitego obozu, nie mówiąc już o palenisku musisz zdać sobie sprawę, że kolację zjesz w absolutnych Egipskich, a dokładniej Jordańskich ciemnościach. Tak było również z nami.

Image

Kiedy zaczynaliśmy rozkładać namiot, było jeszcze ciepło i słonecznie. Kilka minut później, nie widzieliśmy już końca naszych dłoni. Na całe szczęście w pobliżu znaleźliśmy liczne krzewy, które udało się rozpalić i ugasić głód. Dzisiaj serwowaliśmy kaszę Kus-Kus wraz z suszonymi warzywami. Smakowało wyśmienicie.

Szybko zorientowaliśmy się, że w miejscu którym się znajdujemy to pustynia ustala reguły gry. Kiedy robi się ciemno, a tym samym zapada noc, czas na sen. Kiedy wstaje słońce, czas na wędrówkę. Bez znaczenia jest tutaj fakt, że noc zapada już o 18, a słońce wstaje o 5 rano. Albo dostosujesz się do warunków gry, albo cierpisz. My, pierwszej nocy cierpieliśmy.

Po pierwsze, nie mogliśmy zasnąć. W Polsce kładę się krótko przed lub krótko po 24. Tutaj była 18. Niby zmęczony fizycznie, niby najedzony - powinienem stać się sennym. Ale nie byłem. Kolega Grzegorz również. Niby w śpiworach… ale chłód zaczynał zaglądać również do nich. W końcu nadszedł sen, jednak nie tak twardy jak się spodziewałem.

W nocy obudziły mnie szelesty, a może obudziło mnie zimno? Nie wiem, w każdym bądź razie było mi zimno, a do tego słyszałem dziwne dźwięki. Prawdopodobnie, zwierzyny. Jako, że jak już wspomniałem, było mi zimno (bardzo zimno! Jeszcze nie potwornie zimno, ale już bardzo…) postanowiłem wyłączyć te dźwięki ze swojej głowy i spróbować zasnąć.

Kiedy obudziłem się kolejny raz, dźwięków już nie było. Jasnym więc było, że tym razem na pewno obudziło mnie zimno. Najgorzej było w stopy. Kompletnie nie wiedziałem co z tym zimnej zrobić. Schowałem głowę do śpiwora i oddychałem. Po kilku minutach temperatura wzrosła, a ja ponownie oddałem się snu. Trzeci, czwarty i piąta pobudka również była spowodowana panującą temperaturą. Kilka moich pobudek pokryło się z pobudkami Grześka, ale staraliśmy się o tym nie rozmawiać. Każdy z nas czuł, że jeszcze potrzebuje snu. Rozmowa = wybudzenie.

Szósta pobudka i widok miejsca w którym leżę dało mi jasny sygnał - jest widno, a do tego potwornie zimno. Dalsze leżenie nie ma kompletnie sensu. Za godzinę, może dwie ponownie będzie gorąco. Lepiej ten czas wykorzystać na zwinięcie obozu i rozgrzanie się. Jedynym sposobem na rozgrzanie była więc wędrówka.

To był dobry pomysł. Kilka chwil na nogach spowodowało, że było nam przyjemnie ciepło. Tak przyjemnie, że zanim się zorientowaliśmy, słońce ponownie świeciło w zenicie, a my rozbieraliśmy się ile można. Dodam tylko, że za bardzo nie można. Nauczeni doświadczeniem z pierwszego dnia wiedzieliśmy, że skutkuje to popaleniami.


9 marca, 2019 roku. Pustynia Wadi Rum.
--------------------------------


Jak się okazało, Grzegorz również słyszał dźwięki zwierzyny. Nie wiemy jakiej, ale zwierzyny. On również postanowił nie wałkować tego tematu. Kiedy jednak na swojej drodze spotkaliśmy liczne odchody, dzieliliśmy je na dwie kategorie:
Duże odchody, musiały należeć do wielbłądów. Mijaliśmy je wielokrotnie. Nie stanowiły problemu i zagrożenia. Bardziej, zastanawiały nas…
Małe odchody, wspólnie postanowiliśmy dać im przynależność do… Małych Wielbłądów, tak po prostu było wygodniej i nie bardzo chcieliśmy, aby ktokolwiek uświadomił i wybił nas z tego błędu.

Wszelkie campingi i inne obozowiska zostawiliśmy daleko za sobą. Teraz, pustynia stała się pustynią, a pustka pustką. Cisza? Cisza stała się ciszą totalną, tak dokuczającą naszym uszom, że aż piszczała. Swoją drogą, nigdy bym nie przypuszczał, że cisza może piszczeć.

Zapytacie, skąd znaliśmy trasę? Sprawdzaliśmy na mapach google, że najpierw to trzeba iść w dół (południe) i tak, aż niemal do granicy z Arabią Saudyjską. Następnie jak uznamy, że idziemy odpowiednio długo w dół, należy skręcić w prawo (zachód). A potem to już cały czas prosto.

Skoro więc znaliśmy trasę (?), to szliśmy. Najpierw na południe, a potem jak uznaliśmy, że idziemy i idziemy to najwyższy czas skręcić w prawo. W prawo czyli na południe, skręciliśmy drugiego dnia wędrówki.

Potrzeby natury fizjologicznej naturalnie załatwialiśmy na pustyni. Plecaki stawały się coraz lżejsze i coraz cięższe równocześnie. Jak to możliwe? Wraz z ubywaniem kolejnych litrów wody, przybywało nam zmęczenie. Pomimo, że plecak dzisiaj miał prawo ważyć nawet 3kg mniej, wydawał się być cięższym.

Wędrówka jak wędrówka, nogi przyzwyczaiły się do podłoża i targania całego ciała. Gorzej jak trasa, którą wybraliśmy okazywała się nie być najbardziej optymalną. Wtedy każdy z nas miał ochotę zaprezentować drugiemu swoje znajomości łaciny. Niestety ze względów zmęczeniowych - milczeliśmy.

Nagle nasze uszy zanotowały dziwny dźwięk. Dźwięk, który przypominał stado kóz. Kiedy poza dźwiękiem w odległości kilku kilometrów nasze oczy zanotowały również coś, co przypomina stado kóz, postanowiliśmy ruszyć w ich kierunku. Nie myliliśmy się, coś co wydawało dźwięk jak kozy i wyglądało jak kozy, było kozami. A skoro są tutaj kozy, kozy mające “dzwoneczki” to musi być i właściciel. Również i tym razem się nie pomyliliśmy.

Niestety nasza rozmowa nie była zbyt owocna. Miejscowy bezzębny Beduin, najprawdopodobniej mieszkał w namiocie na środku pustyni, z dala od świata. Nie władał żadnym językiem obcym, a my nie władaliśmy żadnym językiem, który przypominałby jego język. Oznacza to nie mniej, nie więcej tyle - że równie dobrze mógłbym rozmawiać z jego kozami i nadal wiedziałbym tyle samo co przed rozpoczęciem konwersacji.

Uzbrojeni w pozyskane i cenne informacje ruszyliśmy dalej w dół (południe), a potem gdy się już naprawdę zmęczyliśmy - uznaliśmy, że najwyższa pora skręcić w prawo (na zachód) i obrać swój kurs na morze Czerwone.

Noc zastała nas jeszcze szybciej niż dnia poprzedniego. Sen również. Zimno też… Ale się przyzwyczailiśmy.

Image


10 marca, 2019 roku. Pustynia Wadi Rum.
--------------------------------


Mijane szkielety wielbłądów i martwe węże jakoś specjalnie nas już nie dziwiły. Palące słońce, wzgórza i temperatura rosnąca w ciągu kilku chwil o niebagatelne wartości - również. Po prostu szliśmy. Szliśmy przed siebie tak wytrwale i monotonnie, jakby ktoś nas tak zaprogramował. Nawet specjalnie nie czuliśmy już zmęczenie. Oczywiście ono było i narastało, jednak stało się codziennością do której idzie się przyzwyczaić.

Image


Najgorzej, że powoli kończyła nam się woda. Teoretycznie już dawno powinniśmy dotrzeć do wioski Titen, a tam uzupełnić płyny. Wioski jednak jak nie było, tak nie ma. Kończyły nam się zapasy jedzenie oraz musów owocowych, które ratowały nas w ciężkich chwilach. Woda stała się skarbem. A my? A my, szliśmy.

Słońce było coraz ostrzejsze, a my dalej szliśmy. Owszem, co jakiś czas robiliśmy przerwy, ale po każdej z nich, nie chciało się nam iść coraz bardziej. Po południu więc stwierdziliśmy, że może lepiej ich nie robić? To był ciężki dzień. Wiedzieliśmy jednak, że jeśli dobrze zepniemy cztery pośladki, to jutro wieczorem powinniśmy dotrzeć do morza. Ten cel wkładał w nas nowe pokłady sił. Jednak największe, dała wioska Titen, którą dostrzegliśmy późnym popołudniem.

Na pustyni jak już mówiłem, odległości wydają się być nieco inne. Dostrzeżenie na horyzoncie wioski podpowiadało nam, że za 20 minut tam dojdziemy. Doświadczenie mówiło jednak, że nastąpi to za przynajmniej półtorej godziny. Praktyka zaś, że o zachodzie słońca.

Wioska Titen położona pośrodku niczego. Cicha i niemal bezludna… Dała nam to, czego szukaliśmy. Miejscowy beduin podzielił się z nami swoimi zasobami wody i wskazał dalszą drogę. Najkrótszą trasą, zostało nam już 17km do celu, tak powiedział. Trasą, którą wybraliśmy - prawie 40.

Image

Dzisiejszy obóz rozbiliśmy niemal u wrót wioski. Kiedy okazało się, że skończył się gaz w zapalniczce zjawił się miejscowy pomocnik, który rozpalił nam ognisko i podzielił się swoimi życiowymi historiami. Pomimo, że jak zwykle niczego nie rozumieliśmy, było wesoło.

Na dzisiejszą kolację zaserwowaliśmy makaron z serem parmigiano reggiano i czosnkiem. Chyba nie muszę mówić, że czułem się jak w 5* restauracji?

Sen przyszedł wyjątkowo szybko. Być może dlatego, ze uspokajał nas widok sennej wioski Titen. Wioski, a co za tym idzie cywilizacji, człowieka… Być może dlatego, że już wpadliśmy w tryb snu o godzinie 18 i pobudki o 5 rano. Nawet noc wydawała się jakby cieplejsza. Możliwe, że byliśmy zahartowani. Bardziej prawdopodobne jednak, że bliskość morza i coraz niższy teren powodowało, iż noce faktycznie były cieplejsze.


11 marca, 2019 roku. Pustynia Wadi Rum - Wioska Titen.
--------------------------------


Poranek doświadczył nam drobnego niepokoju. Otóż kiedy wstałem, było mnie półtorej. Zwłaszcza na twarzy. To prawdopodobnie wpływ słońca, spowodował, że twarz spuchła mi do tego stopnia, iż w nocy miałem problemy, aby znaleźć własne oczy. Na całe szczęście kilkugodzinna wędrówka spowodowała, że znów byłem sobą.

Przyznam szczerze, że powoli mieliśmy dość. Widoki już dawno nam się znudziły, słońce również. Nie wspomnę już o odciskach, które pomimo wygodnych butów, zaczynały nam doskwierać. Zmęczone były również same nogi. Na całe szczęście plecaki były znacznie lżejsze. Mieliśmy śladowe ilości wody i niemal brak jedzenia. Wszystko to powodowało, że musieliśmy dzisiaj dotrzeć do celu.

Rozmowa nam się nie kleiła. Twarz popalona od słońca, wysuszone usta i brak sił dawały nam się mocno we znaki. Każdy z nas marzył już o kąpieli, zimnym piwie i odpoczynku. Aqaba i morze Czerwone wydawało się być już tak bliskie, a zarazem dalekie. Wciąż pustkowia, wciąż samotność. Nadal nie widać śladów cywilizacji, a przecież morze musi być gdzieś za rogiem. Być może właśnie za górą, którą mamy na swoim horyzoncie. Jeśli nie za nią, to być może za następną… Gdzieś jest na pewno.

Image

W tym dniu musieliśmy zadowolić się głównie gorzką czekoladą. To jedna z nielicznych rzeczy, która nam została. Ważne, że syciła i dodawała sporo energii. Każdy z nas już widział siebie, sączącego piwo nad brzegiem morza czerwonego. Siebie jako osobę, która nie musi iść, a może siedzieć. Nie musi siedzieć, a może leżeć. Ten dzień, był chyba najtrudniejszym ze wszystkich. Myślę, że zawsze tak jest. Kiedy zbliża się meta, zmęczenie narasta. To świadomość tego, że wszystko zaraz może się skończyć.

Skończyła również nasza wędrówka przez Pustynię Wadi Rum. 11 marca o zachodzie słońca nasze stopy dotknęły morza Czerwonego. Nasze usta zasmakowały zimnej Coca-Coli i goryczy jordańskiego piwa, piwa które smakowało jak żadne inne wcześniej.

Jeśli ktoś ma ochotę obejrzeć nasz dokument z wędrówki (nie vloga), zapraszam:
https://www.youtube.com/embed/t5aLoumHnj0

Dodaj Komentarz