Plan wyjazdu wyglądał następująco – 6-sta rano koniec nocnej zmiany, zebranie ekipy (Gosia i Jacek) i wyjazd do Londynu na lotnisko w Gatwick. Parkujemy auto i udajemy się na lot Norwegian do Oslo, 2 godziny oczekiwania a potem samolot do Tromso. Tak to miało wyglądać w teorii ale jak to często bywa plany uległy zmianie. Nie wiadomo dlaczego nasz lot miał prawie dwugodzinnne opóźnienie w Londynie i tym samym nie zdążyliśmy na kolejne połączenie. W każdym bądź razie Norwegian zapewnił nam 4* hotel, kolację i śniadanie a lot do Tromso miał się odbyć kolejnego dnia o godzinie 13-stej. Tak też było i po dwóch godzinach zameldowaliśmy się 350 km powyżej koła podbiegunowego. Oczywiście nie wszystko było zgodne z planem bo zaginął nasz bagaż. Na szczęście się odnalazł a z racji bliżej nieokreślonych perturbacji nie został położony na pasie razem z walizkami innych pasażerów. Po odebraniu auta (pierwotnie miał być Opel Astra z manualną skrzynią biegów ale dostaliśmy nową Toyotę C-HR w automacie) ruszyliśmy w stronę hotelu Sydspissen. Wybraliśmy opcję ze śniadaniem i był to trafny wybór bo jedzenie było dobre. Do tego parking był bezpłatny w przeciwieństwie do terenu miasta, gdzie trzeba płacić za postój w godzinach 8 – 17. Lokalizacja hotelu była idealna, z okna rozpościerał się widok na fiordy i ośnieżone szczyty gór a tuż przy brzegu wiodła ścieżka zdrowia. Można było spotkać na niej biegaczy czy spacerowiczów a także usiąść na jednej z wielu ławek. Jako, że pogoda była idealna jak na tą część kraju (ok. 12 stopni i słonecznie) to na wybrzeżu można było spotkać wielu mieszkańców odpoczywających na trawie czy palących ogniska. Podczas naszego pobytu doświadczyliśmy dnia polarnego. Nie był to jakiś wielki problem bo okna posiadały solidne zasłony chroniące przed światłem słonecznym.
Chwilę po przyjeździe do hotelu wybraliśmy się poza Tromso. Pierwotnie mieliśmy pojechać kilka kilometrów poza miasto ale stwierdziliśmy, że nic nie stoi na przeszkodzie aby wybrać się na dłuższą wycieczkę. Naszym celem była wyspa Kvaloya, nazywana także wyspą wielorybniczą a sobotnią wyprawę mieliśmy zakończyć na Sommaroy. Udaliśmy się drogą północną wzdłuż wybrzeża i co chwila zatrzymywaliśmy się na poboczu aby uwiecznić nieziemskie widoki. Wjazd na drugą wyspę prowadzi przez wąski most i jest jest tam ruch wahadłowy. Po wjechaniu na Sommaroy potwierdziły się słowa opisujące to miejsce: „Place where Arctic meets the Caribbean”. Biała plaża, słońce i karaibskie widoki ... w północnej Norwegii! Podobno biały piasek został naniesiony na przestrzeni lat właśnie z Wysp Karaibskich i dlatego tak przypomina plaże na Barbadosie czy Arubie. W okolicy można było spotkać miłośników spędzania wolnego czasu pod namiotem, którzy przygotowywali wieczorna strawę przy - jakże popularnych w Norwegii - ogniskach.
Droga powrotna przez Kvaloye wiodła południową trasą, gdzie wspaniałe widoki towarzyszyły nam aż do mostu z Tromso.
Na następny dzień planowana była wyprawa do Finlandii. Granica norwesko – fińska znajduje się w odległości ok 160 km. Po wyjeździe z Tromso mijamy kilka fotoradarów i dość częste ograniczenia prędkości. Rzadko ktoś wyprzedza i prawie każdy jedzie zgodnie z przepisami. Taryfikator mandatowy jest surowy i ewentualna kara dotkliwie nadszarpnie budżet kierowcy. Drogi norweskie są bezpieczne i do tego częstym widokiem są bariery dzielące oba pasy ruchu przeciwdziałając ewentualnemu zderzeniu. Po drodze zostaliśmy zatrzymani przez policję do kontroli trzeźwości. Wygląda to tak, że funkcjonariusz zatrzymuje 10 aut i każdy kierowca jest poddawany badaniu alkomatem. W miejscowości Nordkjosbotn trasa rozdziela się w kierunku południowym i wschodnim, prowadząc do granicy z Finlandią. Znajduje się tam także stacja benzynowa i tani supermarket Rema 1000. Droga w dalszym kierunku prowadzi wzdłuż malowniczych fiordów ale nie całkiem. W miarę zbliżania się do granicy można zauważyć inny krajobraz będący częścią tundry. Ciekawym urozmaiceniem jest wodospad Skibotn, który napotkaliśmy po drodze. Warto zejść i zbliżyć się do niego na odległość kilku metrów dla orzeźwiającego efektu zimnej bryzy.
Mijając granicę norwesko – fińską widzimy znaki ostrzegające przed reniferami także o maksymalnych prędkościach w ruchu ulicznym. Po przejechaniu kilometra pojawiła się budka stażników granicznych, ale nasze auto nie musiało przechodzić kontroli. Naszym celem w Finalndii była miejsowość Kilpisjarvi, położona 8 kilometrów od granicy. Nie spodziewaliśmy się tam niczego szczególnego ale zostaliśmy mile zaskoczeni. Znajdowała się tam restauracja i sklepik, w którym można było kupić pamiątki związane z Finlandią i Laponią a także skrzynka pocztowa. Bar oferował bufet w cenie 16 euro, co w porównaniu z cenami w Norwegii było istną promocją. Miejsce cieszyło się dużą popularnością, będąc zarazem punktem wyjściowym dla trekkingu na jeden ze szczytów. Po spędzeniu kilku godzin w kraju Świętego Mikołaja udaliśmy się w drogę powrotną.
Po przyjeździe z Finlandii spędziliśmy wieczór a także noc na wybrzeżu. Pomimo zbliżającej się północy nadal było jasno jak w południe.
W poniedziałek przyszedł czas na najdłuższą z wypraw czyli drugą co do wielkości wyspę Norwegii Senję. Jest oddalona od Tromso o 200 km w stronę południową, więc szykowała się kilkunastogodzinna wyprawa. Wyruszyliśmy w jej kierunku trasą E6, skręcając w Olsborg i dotarliśmy do mostu w Finnsnes. Zatrzymaliśmy się na chwilę bo okolica była ciekawa i ruszyliśmy dalej w kierunku miejscowości Hamn. Po drodze odwiedziliśmy park Senjatrollet aby zobaczyć figurę 17-metrowego trolla ... ale go nie było. Być może przechodził gruntowny remont. Odwiedziliśmy za to mały sklep z pamiątkami i kafejkę, na terenie której znajdowała się norweska aleja gwiazd z odciskami rąk sławnych ludzi.
Pożegnaliśmy się z trolami i po 20 minutach jazdy dotarliśmy do zachodniego brzegu wyspy, gdzie zatrzymaliśmy się w urokliwym Hamn. Był to kiedyś port wielorybników a teraz znajduje się tutaj hotel i restauracja. A takża mała marina. Wszystko to otoczone jest skałami, co w przypadku sztormu daje naturalną ochonę przed wiatrem i wysokimi falami.
W dalszej drodze po zachodniej cześci wyspy pokonywaliśmy sieć tuneli, dzięki czemu szybciej można było dotrzeć do kolejnych fiordów. Odwiedziliśmy jezioro do którego spływał topniejący śnieg. Ale jednym z najlepszych miejsc był punkt widokowy zlokalizowany nad Bergsbotn. Idealnie położona kładka z której można podziwiać fiord w całej okazałości!
Kierując się dalej na północ odwiedziliśmy mała wioskę Skaland. Zatrzymaliśmy się tutaj na małe zakupy. Zaskoczyła nas jedna rzecz – darmowa kawa. Stał ekspress i można było samemu się obsłużyć. Nasz postój trwał godzinę, zjedliśmy kanapki, zobaczyliśmy mały porcik i charakterystyczne dla tego kraju czerwone domki z łopocącą flagą na wietrze.
„Zęby diabła” czyli skalisty cypel wysunięty w morze z charakterystycznymi ostrymi szczytami, nazywany także górami Okshornan, był kolejnym punktem na Senji. Dojeżdża sie na punkt widokowy Tungeneset, schodzi schodami i już się jest na skalistym brzegu. Można tam odpocząć czy nawet rozpalić grilla ale najważniejszą rzeczą są wspomniane „zęby”. Jest to jedno z ulubionych miejsc fotografów i zdjęcia tam zrobione mogą idealne służyć jako fototapety i wygaszczacze ekranu. Jakby komuś było mało to kilka kilometrów dalej znajduje się kolejne magiczne miejsce Ersfjord. Jest to piaszczysta plaża, przypominające trochę środziemnomorską, położoną w otoczeniu gór z małą mariną dla statków. Na wybrzeżu znajdują się miejsca piknikowe, gdzie można odpocząć, rozpalić ognisko czy rozbić namiot.
Kilkugodzinna podróż powrotna biegła tym razem wschodną częścią Senji przez Lysnes i Gibostad aż do mostu w Finnsnes. I dalej już wspomnianą wcześniej E6, po drodze zaliczając mały postój z racji remontu nawierzchni. Norweskie służby drogowe wykorzystują na maxa dzień polarny pracując w nocy, znaczy się przy świele dziennym... W ostatni dzień pobytu pogoda zbytnio nas nie rozpieszczała. Było deszczowo, pochmurnie a temperatura dochodziła do 10 stopni. Nie były to idealne warunki do robienia zdjęć kolorowym fiordom czy ośnieżonym szczytom, bo po prostu ich nie było widać. Mieliśmy szczęście, że udało nam się trafić idealnie w okno pogodowe, kiedy mogliśmy robić zdjęcia czy kręcić filmy bez jakiejkolwiek chmurki czy deszczu. Po naszym wyjeździe 10-dniowa prognoza mówiła o kolejnych opadach, więc można powiedzieć, że pogoda nam się udała. Jednym z najważniejszych punktów w mieście było muzeum polarne. Znajdują sie tam eksponaty związne z życiem na dalekiej północy, przedstawione są charakterystyczne zwierzęta i codzienne życie ludzi. Jedną z głównych części muzeum zajmuje Roald Amundsen. Był to norweski polarnik, znany z odkrycia bieguna południowego w 1911 roku. Na pamiątkowej ścianie można znaleźć dużo informacji o tej wyprawie - zdjęcia, wycinki prasowe czy nawet ubrania jakich używali polarnicy 100 lat temu. Jednym z członków pamiętnej wyprawy był także Helmer Hanssen, mieszkaniec Tromso, który dożył późnych lat pracując jako kontroler statków.
Jedną z atrakcji w centrum miasta jest drewniana katedra. Jej budowa została skończona w 1861 roku i jest jednym z najwyżej wysuniętych na północ kościołow na świecie. Po drugiej stronie miasta znajduje się luterańska Katedra Arktyczna, zbudowana na podobieństwo namiotu lapońskiego i wzniesiona z 11 par płyt betonowych opierających się o siebie. Skorzystaliśmy także z dobrodziejstwa kuchni arktycznej zamawiając w restaturacji gulasz z renifera, zupę rybną i stek z wieloryba. Cena? Standard jak na Norwegię – ok 150 zł za danie. Spacerując po mieście można wstąpić na mały targ w centrum, przejść się deptakiem czy odwiedzić port. Ewentualnie można pokarmić foki w Polarii lub skorzystać z kolejki linowej, z której jest ciekawy widok na miasto. My z tego nie skorzystaliśmy, tylko wybraliśmy się znowu poza miasto, tym razem w kierunku północnym do miejscowości Oldervik. Jak można było się spodziewać i tym razem widoki były nieziemskie. Dojechaliśmy do cichej wioski, minęliśmy jeden traktor i wróciliśmy do naszego hotelu. Następnego dnia rano odstawiliśmy auto na lotnisko i pożegnaliśmy ten piękny kraj.
Relację z wyjazdu do północnej Norwegii znajdziecie także tutaj:
Po odebraniu auta (pierwotnie miał być Opel Astra z manualną skrzynią biegów ale dostaliśmy nową Toyotę C-HR w automacie) ruszyliśmy w stronę hotelu Sydspissen. Wybraliśmy opcję ze śniadaniem i był to trafny wybór bo jedzenie było dobre. Do tego parking był bezpłatny w przeciwieństwie do terenu miasta, gdzie trzeba płacić za postój w godzinach 8 – 17.
Lokalizacja hotelu była idealna, z okna rozpościerał się widok na fiordy i ośnieżone szczyty gór a tuż przy brzegu wiodła ścieżka zdrowia. Można było spotkać na niej biegaczy czy spacerowiczów a także usiąść na jednej z wielu ławek. Jako, że pogoda była idealna jak na tą część kraju (ok. 12 stopni i słonecznie) to na wybrzeżu można było spotkać wielu mieszkańców odpoczywających na trawie czy palących ogniska.
Podczas naszego pobytu doświadczyliśmy dnia polarnego. Nie był to jakiś wielki problem bo okna posiadały solidne zasłony chroniące przed światłem słonecznym.
Chwilę po przyjeździe do hotelu wybraliśmy się poza Tromso. Pierwotnie mieliśmy pojechać kilka kilometrów poza miasto ale stwierdziliśmy, że nic nie stoi na przeszkodzie aby wybrać się na dłuższą wycieczkę. Naszym celem była wyspa Kvaloya, nazywana także wyspą wielorybniczą a sobotnią wyprawę mieliśmy zakończyć na Sommaroy. Udaliśmy się drogą północną wzdłuż wybrzeża i co chwila zatrzymywaliśmy się na poboczu aby uwiecznić nieziemskie widoki. Wjazd na drugą wyspę prowadzi przez wąski most i jest jest tam ruch wahadłowy. Po wjechaniu na Sommaroy potwierdziły się słowa opisujące to miejsce: „Place where Arctic meets the Caribbean”. Biała plaża, słońce i karaibskie widoki ... w północnej Norwegii! Podobno biały piasek został naniesiony na przestrzeni lat właśnie z Wysp Karaibskich i dlatego tak przypomina plaże na Barbadosie czy Arubie. W okolicy można było spotkać miłośników spędzania wolnego czasu pod namiotem, którzy przygotowywali wieczorna strawę przy - jakże popularnych w Norwegii - ogniskach.
Droga powrotna przez Kvaloye wiodła południową trasą, gdzie wspaniałe widoki towarzyszyły nam aż do mostu z Tromso.
Na następny dzień planowana była wyprawa do Finlandii. Granica norwesko – fińska znajduje się w odległości ok 160 km. Po wyjeździe z Tromso mijamy kilka fotoradarów i dość częste ograniczenia prędkości. Rzadko ktoś wyprzedza i prawie każdy jedzie zgodnie z przepisami. Taryfikator mandatowy jest surowy i ewentualna kara dotkliwie nadszarpnie budżet kierowcy. Drogi norweskie są bezpieczne i do tego częstym widokiem są bariery dzielące oba pasy ruchu przeciwdziałając ewentualnemu zderzeniu. Po drodze zostaliśmy zatrzymani przez policję do kontroli trzeźwości. Wygląda to tak, że funkcjonariusz zatrzymuje 10 aut i każdy kierowca jest poddawany badaniu alkomatem.
W miejscowości Nordkjosbotn trasa rozdziela się w kierunku południowym i wschodnim, prowadząc do granicy z Finlandią. Znajduje się tam także stacja benzynowa i tani supermarket Rema 1000. Droga w dalszym kierunku prowadzi wzdłuż malowniczych fiordów ale nie całkiem. W miarę zbliżania się do granicy można zauważyć inny krajobraz będący częścią tundry. Ciekawym urozmaiceniem jest wodospad Skibotn, który napotkaliśmy po drodze. Warto zejść i zbliżyć się do niego na odległość kilku metrów dla orzeźwiającego efektu zimnej bryzy.
Mijając granicę norwesko – fińską widzimy znaki ostrzegające przed reniferami także o maksymalnych prędkościach w ruchu ulicznym. Po przejechaniu kilometra pojawiła się budka stażników granicznych, ale nasze auto nie musiało przechodzić kontroli. Naszym celem w Finalndii była miejsowość Kilpisjarvi, położona 8 kilometrów od granicy. Nie spodziewaliśmy się tam niczego szczególnego ale zostaliśmy mile zaskoczeni. Znajdowała się tam restauracja i sklepik, w którym można było kupić pamiątki związane z Finlandią i Laponią a także skrzynka pocztowa. Bar oferował bufet w cenie 16 euro, co w porównaniu z cenami w Norwegii było istną promocją. Miejsce cieszyło się dużą popularnością, będąc zarazem punktem wyjściowym dla trekkingu na jeden ze szczytów. Po spędzeniu kilku godzin w kraju Świętego Mikołaja udaliśmy się w drogę powrotną.
Po przyjeździe z Finlandii spędziliśmy wieczór a także noc na wybrzeżu. Pomimo zbliżającej się północy nadal było jasno jak w południe.
W poniedziałek przyszedł czas na najdłuższą z wypraw czyli drugą co do wielkości wyspę Norwegii Senję. Jest oddalona od Tromso o 200 km w stronę południową, więc szykowała się kilkunastogodzinna wyprawa. Wyruszyliśmy w jej kierunku trasą E6, skręcając w Olsborg i dotarliśmy do mostu w Finnsnes. Zatrzymaliśmy się na chwilę bo okolica była ciekawa i ruszyliśmy dalej w kierunku miejscowości Hamn. Po drodze odwiedziliśmy park Senjatrollet aby zobaczyć figurę 17-metrowego trolla ... ale go nie było. Być może przechodził gruntowny remont. Odwiedziliśmy za to mały sklep z pamiątkami i kafejkę, na terenie której znajdowała się norweska aleja gwiazd z odciskami rąk sławnych ludzi.
Pożegnaliśmy się z trolami i po 20 minutach jazdy dotarliśmy do zachodniego brzegu wyspy, gdzie zatrzymaliśmy się w urokliwym Hamn. Był to kiedyś port wielorybników a teraz znajduje się tutaj hotel i restauracja. A takża mała marina. Wszystko to otoczone jest skałami, co w przypadku sztormu daje naturalną ochonę przed wiatrem i wysokimi falami.
W dalszej drodze po zachodniej cześci wyspy pokonywaliśmy sieć tuneli, dzięki czemu szybciej można było dotrzeć do kolejnych fiordów. Odwiedziliśmy jezioro do którego spływał topniejący śnieg. Ale jednym z najlepszych miejsc był punkt widokowy zlokalizowany nad Bergsbotn. Idealnie położona kładka z której można podziwiać fiord w całej okazałości!
Kierując się dalej na północ odwiedziliśmy mała wioskę Skaland. Zatrzymaliśmy się tutaj na małe zakupy. Zaskoczyła nas jedna rzecz – darmowa kawa. Stał ekspress i można było samemu się obsłużyć.
Nasz postój trwał godzinę, zjedliśmy kanapki, zobaczyliśmy mały porcik i charakterystyczne dla tego kraju czerwone domki z łopocącą flagą na wietrze.
„Zęby diabła” czyli skalisty cypel wysunięty w morze z charakterystycznymi ostrymi szczytami, nazywany także górami Okshornan, był kolejnym punktem na Senji. Dojeżdża sie na punkt widokowy Tungeneset, schodzi schodami i już się jest na skalistym brzegu. Można tam odpocząć czy nawet rozpalić grilla ale najważniejszą rzeczą są wspomniane „zęby”. Jest to jedno z ulubionych miejsc fotografów i zdjęcia tam zrobione mogą idealne służyć jako fototapety i wygaszczacze ekranu.
Jakby komuś było mało to kilka kilometrów dalej znajduje się kolejne magiczne miejsce Ersfjord. Jest to piaszczysta plaża, przypominające trochę środziemnomorską, położoną w otoczeniu gór z małą mariną dla statków. Na wybrzeżu znajdują się miejsca piknikowe, gdzie można odpocząć, rozpalić ognisko czy rozbić namiot.
Kilkugodzinna podróż powrotna biegła tym razem wschodną częścią Senji przez Lysnes i Gibostad aż do mostu w Finnsnes. I dalej już wspomnianą wcześniej E6, po drodze zaliczając mały postój z racji remontu nawierzchni. Norweskie służby drogowe wykorzystują na maxa dzień polarny pracując w nocy, znaczy się przy świele dziennym...
W ostatni dzień pobytu pogoda zbytnio nas nie rozpieszczała. Było deszczowo, pochmurnie a temperatura dochodziła do 10 stopni. Nie były to idealne warunki do robienia zdjęć kolorowym fiordom czy ośnieżonym szczytom, bo po prostu ich nie było widać. Mieliśmy szczęście, że udało nam się trafić idealnie w okno pogodowe, kiedy mogliśmy robić zdjęcia czy kręcić filmy bez jakiejkolwiek chmurki czy deszczu. Po naszym wyjeździe 10-dniowa prognoza mówiła o kolejnych opadach, więc można powiedzieć, że pogoda nam się udała.
Jednym z najważniejszych punktów w mieście było muzeum polarne. Znajdują sie tam eksponaty związne z życiem na dalekiej północy, przedstawione są charakterystyczne zwierzęta i codzienne życie ludzi. Jedną z głównych części muzeum zajmuje Roald Amundsen. Był to norweski polarnik, znany z odkrycia bieguna południowego w 1911 roku. Na pamiątkowej ścianie można znaleźć dużo informacji o tej wyprawie - zdjęcia, wycinki prasowe czy nawet ubrania jakich używali polarnicy 100 lat temu. Jednym z członków pamiętnej wyprawy był także Helmer Hanssen, mieszkaniec Tromso, który dożył późnych lat pracując jako kontroler statków.
Jedną z atrakcji w centrum miasta jest drewniana katedra. Jej budowa została skończona w 1861 roku i jest jednym z najwyżej wysuniętych na północ kościołow na świecie. Po drugiej stronie miasta znajduje się luterańska Katedra Arktyczna, zbudowana na podobieństwo namiotu lapońskiego i wzniesiona z 11 par płyt betonowych opierających się o siebie.
Skorzystaliśmy także z dobrodziejstwa kuchni arktycznej zamawiając w restaturacji gulasz z renifera, zupę rybną i stek z wieloryba. Cena? Standard jak na Norwegię – ok 150 zł za danie.
Spacerując po mieście można wstąpić na mały targ w centrum, przejść się deptakiem czy odwiedzić port. Ewentualnie można pokarmić foki w Polarii lub skorzystać z kolejki linowej, z której jest ciekawy widok na miasto. My z tego nie skorzystaliśmy, tylko wybraliśmy się znowu poza miasto, tym razem w kierunku północnym do miejscowości Oldervik. Jak można było się spodziewać i tym razem widoki były nieziemskie. Dojechaliśmy do cichej wioski, minęliśmy jeden traktor i wróciliśmy do naszego hotelu. Następnego dnia rano odstawiliśmy auto na lotnisko i pożegnaliśmy ten piękny kraj.
Relację z wyjazdu do północnej Norwegii znajdziecie także tutaj:
&feature=youtu.be&fbclid=IwAR1a4ReFrGis2AqN9MdUY-fO9ww1o1UnTGzRDGv6gIzvNr89UKUh3mIjFSU