Planowanie wakacji z dziećmi to dla mnie zadanie dość skomplikowane. Nie mogę tego robić z wyprzedzeniem, ponieważ jestem uzależniony od terminów obozów, wyjazdów z koleżankami, ustaleń dotyczących imprez w których dziewczyny chcą uczestniczyć. Ostateczne decyzje zapadają późno albo bardzo późno, a dopiero na koniec ja muszę dostosować do nich moje plany.
W poprzednich dwóch latach zupełnie nie wiedziałem gdzie pojedziemy i dwa razy kończyło się na Ukrainie (choć była też Portugalia, która zastąpiła Macedonię).
W tym roku sprawy skomplikowały się jeszcze bardziej, ponieważ do końca nie wiedziałem czy pojadę z dwiema córkami czy tylko z jedną. A skoro miałem jechać z jedną, to wydawało mi się, że powinienem zapewnić jej jakieś towarzystwo. Wtedy druga też, aby nie czuć się wykluczoną potrzebowała swojej rówieśniczki. Oznaczało to, że będę jechać albo z dwiema albo z czterema dziewczynami. Ostatecznie już w połowie lipca wiedziałem, że 1 sierpnia na pewno jadę z młodszą dwunastoletnią córką i jej koleżanką. Moja starsza córka miała w tym czasie PolandRock Festival i obóz. O ile wyjazd na obóz był pewny, losy wyjazdu do Kostrzyna ważyły się do ostatniej chwili. Istniała możliwość, że wołyńską część wycieczki odbędę jednak z czwórką, a starsze zostawię pewnie we Lwowie, żeby sobie wróciły do Polski.
Ze względu na brak wiedzy na temat zarówno daty jak i liczebności wycieczki, już wcześniej zdecydowałem, że środkiem transportu będzie samochód – z kupnem biletów na ostatnią chwilę mógłby być spory problem.
Jeśli chodzi o trasę wycieczki, znana była jedynie jej wersja maksymalna obejmująca Ukrainę, Mołdawię (w tym Naddniestrze), Rumunię, Bułgarię, Północną Macedonię, Kosowo, Bośnię, Serbię, Chorwację, Węgry i Słowację. Zważywszy jednak, że wyjazd miał zająć 2 tygodnie od początku mało prawdopodobne było zobaczenie wszystkich krajów z listy.
Mojemu dziecku szczególnie zależało na Mołdawii, Bułgarii, Macedonii, Bośni i Kosowie – ponieważ w tych krajach jeszcze nie była.
Ja chciałem jechać do Bośni i Kosowa, jednak szczególnie zależało mi na przejechaniu przez Wołyń i pooglądaniu mozaik na przystankach oraz zobaczeniu Romskich willi/pałaców w Sorokach w Mołdawii, a także czegoś poza Tyraspolem w Naddniestrzu. Te ostatnie miejsca miałem zamiar oglądać tydzień przed wycieczką z dziećmi – miałem bilety do Kiszyniowa, ale nie poleciałem ze względu na pracę. Z drugiej strony wydawało mi się, że dla dzieci powinny one być podobnie ciekawe jak dla mnie.
O ile w poradziecji bywałem wielokrotnie, zdarzało mi się również jeździć wynajętym samochodem po Ukrainie, po raz pierwszy miałem przekroczyć granicę Unii Europejskiej jako kierowca. Obawiałem się trochę stania w kolejkach, nie byłem też pewny przygotowanych w czterech językach papierów na samochód i pożyczone dziecko, ponieważ nie zawierały one notarialnych poświadczeń podpisów. Nie przejmowałem się tym, aż tak bardzo zakładając, iż jeśli mnie nie wpuszczą do któregoś z krajów po prostu pojedziemy do innego. To wielka zaleta luźnego programu wycieczki.
Dzień 1
A program luźny był od samego początku. Mieliśmy pojechać po koleżankę o 11, udało nam się dotrzeć o 11:45. Potem dłuższą chwilę porozmawialiśmy z jej rodzicami i tak zrobiła się 13. W okolicach Lublina zgłodnieliśmy i uznaliśmy, że to miasto idealnie nadaje się na pierwszy nocleg, zwłaszcza że jest tam Hampton, a wymagane do statusu noce same się nie prześpią. Poza tym Lublin to bardzo miłe miejsce na krótkie zwiedzanie, ponadto pamiętałem, że w hotelu dają bardzo przyzwoite śniadania, a cena jaką należało zapłacić za nocleg z dwójką dzieci zdecydowanie nie była wygórowana. Decyzja była bardzo dobra, podróż nas nie zmęczyła, spacer był miły, jedynym rozczarowaniem było śniadanie w Hamptonie, którego jakość w mojej opinii znacząco obniżyła się od poprzedniego roku. Za to zauważyłem, a w zasadzie zrobiła to moja córka, że zamek w Lublinie robi śmieszną buźkę
Dzień 2
Nie zaczął się tak wcześnie jak planowałem. Hotel opuściliśmy ok 11. Zaliczyliśmy techniczny postój w Chełmie i pewnie z 2,5 h na granicy. Ja tych procedur nie rozumiem. Nie wiem czemu wypuszczanie mnie z Polski zajmuje tak dużo czasu, bo jednak to ta część kontroli była najbardziej czasochłonna. Oprócz paszportu polski pogranicznik poprosił mnie o kwit na pożyczone dziecko i wersja bez notarialnego potwierdzenia podpisów wystarczyła. Ukraińcy prosili tylko o zieloną kartę, nie żądali papierów potwierdzających prawo do dysponowania samochodem.
Pierwszym celem na Ukrainie był Szacki Park Narodowy i nie to jezioro Świteź. Nie wiedziałem czego mogę się tam spodziewać, ale pomyślałem, że jezioro w lesie powinno być interesujące. Poza tym po drodze było to, po co przyjechałem na Wołyń czyli mozaiki na przystankach autobusowych. Za wjazd samochodem do Parku płaci się jakąś niewielką kwotę, jedynie od osób dorosłych.
Na początku pojechaliśmy do Świtazi – ładnie, choć jezioro jest dramatycznie płytkie jeszcze daleko od brzegu. Są jakieś ośrodki, główna ulica ze sprzedawcami rzeczy przeróżnych, jakieś bary, jedzenie, jedna przyzwoita restauracja. Przede wszystkim jednak okolice jeziora i tamtejsza baza turystyczna wyglądały tak jakby cofnąć się w czasie o jakieś 20 lat. Tam też dziewczyny mogły podziwiać różne wytwory sowieckiej motoryzacji, szczególnie podobała się im czarna wołga, choć zaporożce i moskwicze też wzbudzały entuzjazm.
Niestety było dość chłodno, a woda w jeziorze zimna. Zmniejszyło to nasz entuzjazm do pomysłu zostania nad jeziorem na noc, zwłaszcza że w hotelach i w Świtezi i Szacku nie udało nam się znaleźć wolnego miejsca. Pojechaliśmy zatem do Kowla, gdzie również o nocleg nie było łatwo. Dopiero trzeci hotel dysponował wolnymi miejscami.
el sueño de la razon produce monstruos-- 16 Sie 2019 09:00 --
Historia o Czarnej Wołdze została oczywiście opowiedziana
;)
el sueño de la razon produce monstruos
-- 16 Sie 2019 09:55 --
Dzień 3 Ponieważ nie byłem pewien czy mozaiki będą dla dzieci równie interesujące jak dla mnie obiecaną atrakcją na Ukrainie był Tunel Miłości w Klewaniu obok Równego. Sam byłem ciekawy jak to miejsce wygląda, a przede wszystkim jak dużo chętnych do zrobienia sobie fotki na Instagrama tam zastaniemy. Na początek jednak wypadało tam dojechać, a to szło nam bardzo powoli, częściowo z powodu bardzo długiego czasu oczekiwania na śniadanie, które ostatecznie skończyliśmy dobrze po 12. Nie mieliśmy w związku z tym wiele czasu na zwiedzanie miasta. Tak naprawdę to zobaczyliśmy tam jedynie tympanon ze sceną „od wojny do pokoju poprzez sztukę,” i w przeważającej części dobrej jakości drogą udaliśmy się do Klewania. Po drodze wielokrotnie zatrzymywaliśmy się, aby dokumentować mozaiki o dominującej tematyce pacyfistycznej.
W Klewaniu planowaliśmy obiad i sesję zdjęciową. Z obiadu nic nie wyszło ponieważ tamtejsza restauracja z i tak skromnego menu, ze względu na zbliżającą się imprezę miała do zaoferowania jedynie hot dogi. Zdjęcia robiliśmy więc z pustymi brzuchami. Oprócz nas w podobnym celu po torach chodziło może kilkanaście osób, w tym para z dalekiego wschodu. Nowością dla mnie byli sprzedawcy oferujący, magnesy, środki na komary i nie wiem jeszcze co, którzy swoje produkty promowali w sposób jak na Ukrainę bardzo intensywny. Sam Tunel Miłości jest dokładnie taki jak na zdjęciach, które można znaleźć w internecie. Nie wymaga żadnych poprawek ani retuszy, a znalezienie kawałka dla siebie bez widoku na innych fotografujących nie stanowiło wielkiego wyzwania. Co ciekawe linia w tunelu jest czynna. Od czasu do czasu jeździ nią pociąg z i do pobliskich fabryk.
Zadowoleni ze zrobionych zdjęć i bardzo głodni pojechaliśmy do Równego na zasłużony posiłek. Niestety dałem się przekonać dziewczynom, aby pójść na sushi, zresztą nieszczęśliwie zaparkowaliśmy samochód tuż obok takiej restauracji, w której na dodatek było całkiem dużo klientów. Jedzenie było mocno specyficzne (można również użyć słowa niesmaczne), zupełnie inne od moich dotychczasowych, w tym ukraińskich, doświadczeń z tego typu jedzeniem. Po obiedzie nie zwiedzaliśmy Równego (zostawiłem to dla siebie na następny raz) i bardzo dobrej jakości drogą pojechaliśmy do Żytomierza, gdzie zaplanowałem nocleg. W obwodzie Rówieńskim oprócz Tunelu Miłości widzieliśmy i z zapałem fotografowaliśmy przystanki. Tak naprawdę to liczba mnoga jest właściwa, ale odnosi się do dwóch z trzech uczestników wycieczki, ponieważ moja córka wychodzeniem z samochodu przy co drugim przystanku była umiarkowanie zainteresowana, robiła to jedynie w wyjątkowych okolicznościach, kiedy coś jej się wybitnie spodobało. Spośród zamieszczonych tutaj miejsc wyszła na granicy obwodu kowelskiego (kompozycja miru mir – światu pokój) oraz na przystanku z różnymi środkami transportu w Równem.
Dzień 4 W założeniu tego dnia mieliśmy dojechać do Mołdawii i prawie się udało. Na początku jednak uznałem, że musimy zobaczyć coś w Żytomierzu. Ponieważ mozaik mieliśmy pod dostatkiem po drodze, oglądanie tych które można znaleźć w Żytomierzu zostawiłem na następną wizytę, przy czym postanowiłem, że powinna ona mieć miejsce wkrótce a wybór padł na Muzeum Kosmonautyki im. Siergieja Korolowa, pochodzącego z Żytomierza konstruktora rakiet i statków kosmicznych. Muzeum jest niewielkie lecz niezwykle ciekawe. Możemy w nim i dookoła niego zobaczyć rakiety, modele pojazdów kosmicznych w tym Łunochoda i stacji kosmicznej oraz oryginalną kapsułę lądowniczą.
Po zwiedzaniu wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy na południe jedynie kilka razy zatrzymując się na fotografowanie mozaik.
Celem był Mochylew Podolski w którym zaplanowaliśmy postój na obiad, aby z pełnymi brzuchami dostać się do Mołdawii. Długie oczekiwanie na jedzenie, zapowiadający się deszcz oraz niepewność co do tego jak będzie wyglądać przekraczanie granicy spowodowały zmianę planów i w Mochylewie zostaliśmy na noc, przedtem udając się na zwiedzanie. Będąc tam ma się poczucie, że jest to bardzo, bardzo daleka prowincja. Ja takie miejsca lubię. Dziewczyny też nie narzekały, zaś szczególnie spodobały im się się scena z motywami wielkomiejskimi oraz malowniczy brzeg Dniestru z widokiem na Mołdawię. Był tam duży kamień stanowiący idealne miejsce do pozowania.
Moją uwagę zwróciła mozaika z formacjami zbrojnymi z różnych czasów, w której wydłubano gwiazdy z okryć głowy krasnoarmiejców lecz również rewolucjonistów 1905r oraz wielce oryginalny przystanek ze stalowych elementów podtrzymywanych łańcuchami. Również tutaj po raz pierwszy zobaczyłem specyficzne połączenie flag. Później widziałem je jeszcze kilkukrotnie. Nie mam ochoty na dyskusję i szersze rozważania na ten temat, ale jednak część wspólna dla wartości, które niosą ze sobą flaga UE i flaga banderowska jest bardzo niewielka. A jednak im się jedno z drugim łączy pod hasłem NieRosja.
Dzień 5 Po śniadaniu w okolicach południa udaliśmy się na przejście graniczne google pokierowały nas nie ma most w centrum Mochylewa tylko do granicy znajdującej się trochę na wschód od miasta. Nie wnikałem dlaczego, pojechałem jak mnie mapy prowadziły i trafiłem na przejście na którym ewidentnie samochód, a w szczególności samochód inny niż ukraiński lub mołdawski jest ewenementem. W związku z tym, choć nie było żadnej kolejki przekraczanie granicy zajęło z godzinę i nie obyło się bez przygód. Ukraińcy zażądali kwitu na samochód. Mołdawianie również kwitu na dziecko, a na koniec stwierdzili, że nie mogą mnie wpuścić, bo nie mam trzech wolnych stron w paszporcie. Odebrałem to jako próbę wyłudzenia kasy. Pogranicznik wyciągnął nawet kwit na cofnięcie mnie z granicy, ale kiedy powiedziałem mu: „trudno najwyżej ominiemy Mołdawię” jego ochota do wypełniania kwitka osłabła i jednak nas wpuścił.
Pierwszą charakterystyczną rzeczą, którą zobaczyliśmy w Mołdawii były studnie. W całym kraju, z pominięciem Naddniestrza są ich tysiące.
Naszym pierwszym celem były Soroki. Prowadziły nas mapy google. Na początek przez wąską asfaltową drogę, która wkrótce zmieniła się w szutrową. Nie na długo jednak. Po kilku kilometrach asfalt wrócił, a w pewnym momencie wjechaliśmy na drogę doskonałej jakości, równiutką i starannie wykonaną, która doprowadziła nas do celu.
W Sorokach jest twierdza – zamknięta chyba w remoncie i Dniestr - nieładnie pachnący
Naszym celem była jednak położona na górze romska dzielnica. Po zjedzeniu obiadu tam właśnie się udaliśmy. Zaparkowaliśmy samochód i udaliśmy się na zwiedzanie. Szybko kobiety skierowały nas do tamtejszego Barona, który przyjął nas kawą, herbatą i ciasteczkami. Poopowiadał trochę, oprowadził po swoim domu pokazując kolekcję akordeonów oraz porcelanowych figurek, a na koniec poprosił o wpłatę na jego fundację. Ponieważ nie mieliśmy gotówki z wpłaty nic nie wyszło, ale nie zmieniło to jego postawy. Zrobiliśmy sobie fotki z nim i serdecznie podziękowaliśmy. Jeszcze na terenie posesji Barona obejrzeliśmy starą Czajkę, która ponoć należała do Andropowa.
Cygański Baron to Arthur Cherari - zwierzchnik wszystkich Romów w Mołdawii, sędzia międzynarodowego trybunału romskiego, bardzo interesujący towarzysz do rozmowy. Po wizycie poszliśmy fotografować miejscowe przykłady postmodernizmu. Fascynujące.
Po spacerze wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy dalej podziwiając z okien piękno mołdawskiego krajobrazu.
Udaliśmy się do miejscowości Rezina (guma po rosyjsku), kolejnej miejscowości leżącej nad Dniestrem, która wydawała mi się dobrym punktem do dalszej eksploracji Mołdawii. I rzeczywiście taką się okazała, ze szczególnym uwzględnieniem możliwości zwiedzania Naddniestrza – po drugiej stronie Dniestru leży Rybnica należąca do tego separatystycznego obszaru. Policjanci mołdawscy przekonywali mnie, że spokojnie mogę tam jechać samochodem i nie powinienem spodziewać się tam żadnych niemiłych przygód. Przy okazji powiedzieli mi, że powinienem mieć mołdawską winietę o czym nie poinformowano mnie przy przekraczaniu granicy z Ukrainą. Można ją było tam nabyć za chyba 12 zł – płatność kartą dodała do tej ceny jakieś 40 groszy.
Wieczorem pojechaliśmy do sklepu kupić owoce oraz składniki na kolację, ponieważ dziewczyny zapałały chęcią oddania się czynnościom kuchennym a w miejscu naszego noclegu mieliśmy ku temu warunki. Poszliśmy spać bardzo późno, a dzieci poprosiły, aby następnego dnia pozwolić im spać tak długo jak chcą. Miało to konsekwencje dla programu na dzień kolejny.Dzień 6 Niebudzone dziewczyny wstały ok godziny 13. W związku z tym postanowiłem, że zostaniemy w Rezinie jeszcze jeden dzień. Trzeba było wymyślić jakieś zajęcia w okolicy. Ponieważ zrobiło się gorąco preferowanym celem było znalezienie miejsca do pływania. W internecie przeczytałem, że Dniestr raczej do takich aktywności się nie nadaje, ale za to w okolicy jest miejscowość Sacharna. Co prawda nazwa nie sugeruje potencjału dla wodnych aktywności, jednak wbrew pozorom miał tam być basen z cudowną wodą, gdzieś na terenie kompleksu klasztornego. Pomyślałem, że skoro woda jest święta i cudowna, pewnie będzie również czysta, więc warto ją sprawdzić. Poszukiwanie miejsc do pływania na terenie Mołdawii stało się o tyle istotne, że poprzedniego dnia Arthur Cerari powiedział nam, że jego rodzina była nad morzem w Rumunii i wróciła przed czasem, ponieważ woda była zimna i nie zachęcała do kąpieli. To zdecydowanie obniżyło naszą chęć do udania się nad morze bo połączenie tłumów wczasowiczów z wodą średnio zdatną do kąpieli wydawało się nam mało atrakcyjne. W Sacharnej basen rzeczywiście był, ale całkiem malutki, a woda miała temperaturę na pewno niższą niż ta w Konstancy. Ja wszedłem do niej po kostki, koleżanka córki po kolana. Mołdawianie jednak rzeczywiście się w niej kąpali, jednak w specyficzny sposób, który polegał na dopłynięciu do krzyża na końcu basenu, jego kilkakrotnym ucałowaniu i szybkim wyjściu z wody.
W ten sposób pierwsza próba znalezienia miejsca do kąpieli skończyła się niepowodzeniem. Następnym zadaniem było znalezienie miejsca na obiad. Podwieziona przez nas Ukrainka powiedziała, że w Rezinie restauracji nie ma, jednak znajdziemy je w naddniestrzańskiej Rybnicy. Postanowiliśmy się tam udać. Na początek na piechotę przez most. Warto było przejść nie przejechać ponieważ po drodze znaleźliśmy ładniutką mozaikę, którą raczej byśmy przeoczyli jadąc samochodem. Tematyka mozaiki była czymś co sugerowało jakąś kombinację warszawskich legend o Syrence oraz Warsie i Sawie, na dodatek w towarzystwie tęczy – a ze dwa dni wcześniej przeczytałem, że ponoć Sawa był mężczyzną.
Przejście granicy obyło się bez najmniejszych problemów, jednocześnie pogranicznicy przekonywali mnie, że mogę bez problemów przyjechać następnym razem samochodem i jeździć po całym Naddniestrzu. Oferta gastronomiczna sprowadzała się do kilku lokali przypominających nasze domy weselne oraz sieciówki, która w Mołdawi nazywa się La Placinte, w Naddniestrzu, z trochę innym menu obejmującym m.in. jesiotra – La Tocana.
W Rybnicy znaleźliśmy kolejną mozaikę, pomnik Lenina oraz liczne bloki.
pabien napisał: Tam też dziewczyny mogły podziwiać różne wytwory sowieckiej motoryzacji, szczególnie podobała się im czarna Wołga... Skoro powracasz do przeszłości, to nie zapomnij któregoś późnego wieczoru przy zgaszonym świetle, na dobranoc, opowiedzieć im ociekającą krwią historię o tym samochodzie
;)
Jesteś niestrudzony w tych podróżach po postsowieckim sajuzie. Dodałbym obmierzłym, ale widzę w tobie fascynację, więc pewnie zbyt dosadnie to określiłem
;)
Planowanie wakacji z dziećmi to dla mnie zadanie dość skomplikowane. Nie mogę tego robić z wyprzedzeniem, ponieważ jestem uzależniony od terminów obozów, wyjazdów z koleżankami, ustaleń dotyczących imprez w których dziewczyny chcą uczestniczyć. Ostateczne decyzje zapadają późno albo bardzo późno, a dopiero na koniec ja muszę dostosować do nich moje plany.
W poprzednich dwóch latach zupełnie nie wiedziałem gdzie pojedziemy i dwa razy kończyło się na Ukrainie (choć była też Portugalia, która zastąpiła Macedonię).
W tym roku sprawy skomplikowały się jeszcze bardziej, ponieważ do końca nie wiedziałem czy pojadę z dwiema córkami czy tylko z jedną. A skoro miałem jechać z jedną, to wydawało mi się, że powinienem zapewnić jej jakieś towarzystwo. Wtedy druga też, aby nie czuć się wykluczoną potrzebowała swojej rówieśniczki. Oznaczało to, że będę jechać albo z dwiema albo z czterema dziewczynami. Ostatecznie już w połowie lipca wiedziałem, że 1 sierpnia na pewno jadę z młodszą dwunastoletnią córką i jej koleżanką. Moja starsza córka miała w tym czasie PolandRock Festival i obóz. O ile wyjazd na obóz był pewny, losy wyjazdu do Kostrzyna ważyły się do ostatniej chwili. Istniała możliwość, że wołyńską część wycieczki odbędę jednak z czwórką, a starsze zostawię pewnie we Lwowie, żeby sobie wróciły do Polski.
Ze względu na brak wiedzy na temat zarówno daty jak i liczebności wycieczki, już wcześniej zdecydowałem, że środkiem transportu będzie samochód – z kupnem biletów na ostatnią chwilę mógłby być spory problem.
Jeśli chodzi o trasę wycieczki, znana była jedynie jej wersja maksymalna obejmująca Ukrainę, Mołdawię (w tym Naddniestrze), Rumunię, Bułgarię, Północną Macedonię, Kosowo, Bośnię, Serbię, Chorwację, Węgry i Słowację. Zważywszy jednak, że wyjazd miał zająć 2 tygodnie od początku mało prawdopodobne było zobaczenie wszystkich krajów z listy.
Mojemu dziecku szczególnie zależało na Mołdawii, Bułgarii, Macedonii, Bośni i Kosowie – ponieważ w tych krajach jeszcze nie była.
Ja chciałem jechać do Bośni i Kosowa, jednak szczególnie zależało mi na przejechaniu przez Wołyń i pooglądaniu mozaik na przystankach oraz zobaczeniu Romskich willi/pałaców w Sorokach w Mołdawii, a także czegoś poza Tyraspolem w Naddniestrzu. Te ostatnie miejsca miałem zamiar oglądać tydzień przed wycieczką z dziećmi – miałem bilety do Kiszyniowa, ale nie poleciałem ze względu na pracę. Z drugiej strony wydawało mi się, że dla dzieci powinny one być podobnie ciekawe jak dla mnie.
O ile w poradziecji bywałem wielokrotnie, zdarzało mi się również jeździć wynajętym samochodem po Ukrainie, po raz pierwszy miałem przekroczyć granicę Unii Europejskiej jako kierowca. Obawiałem się trochę stania w kolejkach, nie byłem też pewny przygotowanych w czterech językach papierów na samochód i pożyczone dziecko, ponieważ nie zawierały one notarialnych poświadczeń podpisów. Nie przejmowałem się tym, aż tak bardzo zakładając, iż jeśli mnie nie wpuszczą do któregoś z krajów po prostu pojedziemy do innego. To wielka zaleta luźnego programu wycieczki.
Dzień 1
A program luźny był od samego początku. Mieliśmy pojechać po koleżankę o 11, udało nam się dotrzeć o 11:45. Potem dłuższą chwilę porozmawialiśmy z jej rodzicami i tak zrobiła się 13. W okolicach Lublina zgłodnieliśmy i uznaliśmy, że to miasto idealnie nadaje się na pierwszy nocleg, zwłaszcza że jest tam Hampton, a wymagane do statusu noce same się nie prześpią. Poza tym Lublin to bardzo miłe miejsce na krótkie zwiedzanie, ponadto pamiętałem, że w hotelu dają bardzo przyzwoite śniadania, a cena jaką należało zapłacić za nocleg z dwójką dzieci zdecydowanie nie była wygórowana. Decyzja była bardzo dobra, podróż nas nie zmęczyła, spacer był miły, jedynym rozczarowaniem było śniadanie w Hamptonie, którego jakość w mojej opinii znacząco obniżyła się od poprzedniego roku. Za to zauważyłem, a w zasadzie zrobiła to moja córka, że zamek w Lublinie robi śmieszną buźkę
Dzień 2
Nie zaczął się tak wcześnie jak planowałem. Hotel opuściliśmy ok 11. Zaliczyliśmy techniczny postój w Chełmie i pewnie z 2,5 h na granicy. Ja tych procedur nie rozumiem. Nie wiem czemu wypuszczanie mnie z Polski zajmuje tak dużo czasu, bo jednak to ta część kontroli była najbardziej czasochłonna. Oprócz paszportu polski pogranicznik poprosił mnie o kwit na pożyczone dziecko i wersja bez notarialnego potwierdzenia podpisów wystarczyła. Ukraińcy prosili tylko o zieloną kartę, nie żądali papierów potwierdzających prawo do dysponowania samochodem.
Pierwszym celem na Ukrainie był Szacki Park Narodowy i nie to jezioro Świteź. Nie wiedziałem czego mogę się tam spodziewać, ale pomyślałem, że jezioro w lesie powinno być interesujące. Poza tym po drodze było to, po co przyjechałem na Wołyń czyli mozaiki na przystankach autobusowych. Za wjazd samochodem do Parku płaci się jakąś niewielką kwotę, jedynie od osób dorosłych.
Na początku pojechaliśmy do Świtazi – ładnie, choć jezioro jest dramatycznie płytkie jeszcze daleko od brzegu. Są jakieś ośrodki, główna ulica ze sprzedawcami rzeczy przeróżnych, jakieś bary, jedzenie, jedna przyzwoita restauracja. Przede wszystkim jednak okolice jeziora i tamtejsza baza turystyczna wyglądały tak jakby cofnąć się w czasie o jakieś 20 lat. Tam też dziewczyny mogły podziwiać różne wytwory sowieckiej motoryzacji, szczególnie podobała się im czarna wołga, choć zaporożce i moskwicze też wzbudzały entuzjazm.
Niestety było dość chłodno, a woda w jeziorze zimna. Zmniejszyło to nasz entuzjazm do pomysłu zostania nad jeziorem na noc, zwłaszcza że w hotelach i w Świtezi i Szacku nie udało nam się znaleźć wolnego miejsca. Pojechaliśmy zatem do Kowla, gdzie również o nocleg nie było łatwo. Dopiero trzeci hotel dysponował wolnymi miejscami.
el sueño de la razon produce monstruos-- 16 Sie 2019 09:00 --
Historia o Czarnej Wołdze została oczywiście opowiedziana ;)
el sueño de la razon produce monstruos
-- 16 Sie 2019 09:55 --
Dzień 3
Ponieważ nie byłem pewien czy mozaiki będą dla dzieci równie interesujące jak dla mnie obiecaną atrakcją na Ukrainie był Tunel Miłości w Klewaniu obok Równego. Sam byłem ciekawy jak to miejsce wygląda, a przede wszystkim jak dużo chętnych do zrobienia sobie fotki na Instagrama tam zastaniemy.
Na początek jednak wypadało tam dojechać, a to szło nam bardzo powoli, częściowo z powodu bardzo długiego czasu oczekiwania na śniadanie, które ostatecznie skończyliśmy dobrze po 12. Nie mieliśmy w związku z tym wiele czasu na zwiedzanie miasta. Tak naprawdę to zobaczyliśmy tam jedynie tympanon ze sceną „od wojny do pokoju poprzez sztukę,” i w przeważającej części dobrej jakości drogą udaliśmy się do Klewania. Po drodze wielokrotnie zatrzymywaliśmy się, aby dokumentować mozaiki o dominującej tematyce pacyfistycznej.
W Klewaniu planowaliśmy obiad i sesję zdjęciową. Z obiadu nic nie wyszło ponieważ tamtejsza restauracja z i tak skromnego menu, ze względu na zbliżającą się imprezę miała do zaoferowania jedynie hot dogi. Zdjęcia robiliśmy więc z pustymi brzuchami. Oprócz nas w podobnym celu po torach chodziło może kilkanaście osób, w tym para z dalekiego wschodu. Nowością dla mnie byli sprzedawcy oferujący, magnesy, środki na komary i nie wiem jeszcze co, którzy swoje produkty promowali w sposób jak na Ukrainę bardzo intensywny.
Sam Tunel Miłości jest dokładnie taki jak na zdjęciach, które można znaleźć w internecie. Nie wymaga żadnych poprawek ani retuszy, a znalezienie kawałka dla siebie bez widoku na innych fotografujących nie stanowiło wielkiego wyzwania. Co ciekawe linia w tunelu jest czynna. Od czasu do czasu jeździ nią pociąg z i do pobliskich fabryk.
Zadowoleni ze zrobionych zdjęć i bardzo głodni pojechaliśmy do Równego na zasłużony posiłek. Niestety dałem się przekonać dziewczynom, aby pójść na sushi, zresztą nieszczęśliwie zaparkowaliśmy samochód tuż obok takiej restauracji, w której na dodatek było całkiem dużo klientów. Jedzenie było mocno specyficzne (można również użyć słowa niesmaczne), zupełnie inne od moich dotychczasowych, w tym ukraińskich, doświadczeń z tego typu jedzeniem.
Po obiedzie nie zwiedzaliśmy Równego (zostawiłem to dla siebie na następny raz) i bardzo dobrej jakości drogą pojechaliśmy do Żytomierza, gdzie zaplanowałem nocleg.
W obwodzie Rówieńskim oprócz Tunelu Miłości widzieliśmy i z zapałem fotografowaliśmy przystanki. Tak naprawdę to liczba mnoga jest właściwa, ale odnosi się do dwóch z trzech uczestników wycieczki, ponieważ moja córka wychodzeniem z samochodu przy co drugim przystanku była umiarkowanie zainteresowana, robiła to jedynie w wyjątkowych okolicznościach, kiedy coś jej się wybitnie spodobało. Spośród zamieszczonych tutaj miejsc wyszła na granicy obwodu kowelskiego (kompozycja miru mir – światu pokój) oraz na przystanku z różnymi środkami transportu w Równem.
Dzień 4
W założeniu tego dnia mieliśmy dojechać do Mołdawii i prawie się udało. Na początku jednak uznałem, że musimy zobaczyć coś w Żytomierzu. Ponieważ mozaik mieliśmy pod dostatkiem po drodze, oglądanie tych które można znaleźć w Żytomierzu zostawiłem na następną wizytę, przy czym postanowiłem, że powinna ona mieć miejsce wkrótce a wybór padł na Muzeum Kosmonautyki im. Siergieja Korolowa, pochodzącego z Żytomierza konstruktora rakiet i statków kosmicznych. Muzeum jest niewielkie lecz niezwykle ciekawe. Możemy w nim i dookoła niego zobaczyć rakiety, modele pojazdów kosmicznych w tym Łunochoda i stacji kosmicznej oraz oryginalną kapsułę lądowniczą.
Po zwiedzaniu wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy na południe jedynie kilka razy zatrzymując się na fotografowanie mozaik.
Celem był Mochylew Podolski w którym zaplanowaliśmy postój na obiad, aby z pełnymi brzuchami dostać się do Mołdawii. Długie oczekiwanie na jedzenie, zapowiadający się deszcz oraz niepewność co do tego jak będzie wyglądać przekraczanie granicy spowodowały zmianę planów i w Mochylewie zostaliśmy na noc, przedtem udając się na zwiedzanie.
Będąc tam ma się poczucie, że jest to bardzo, bardzo daleka prowincja. Ja takie miejsca lubię. Dziewczyny też nie narzekały, zaś szczególnie spodobały im się się scena z motywami wielkomiejskimi oraz malowniczy brzeg Dniestru z widokiem na Mołdawię. Był tam duży kamień stanowiący idealne miejsce do pozowania.
Moją uwagę zwróciła mozaika z formacjami zbrojnymi z różnych czasów, w której wydłubano gwiazdy z okryć głowy krasnoarmiejców lecz również rewolucjonistów 1905r oraz wielce oryginalny przystanek ze stalowych elementów podtrzymywanych łańcuchami. Również tutaj po raz pierwszy zobaczyłem specyficzne połączenie flag. Później widziałem je jeszcze kilkukrotnie. Nie mam ochoty na dyskusję i szersze rozważania na ten temat, ale jednak część wspólna dla wartości, które niosą ze sobą flaga UE i flaga banderowska jest bardzo niewielka. A jednak im się jedno z drugim łączy pod hasłem NieRosja.
Dzień 5
Po śniadaniu w okolicach południa udaliśmy się na przejście graniczne google pokierowały nas nie ma most w centrum Mochylewa tylko do granicy znajdującej się trochę na wschód od miasta. Nie wnikałem dlaczego, pojechałem jak mnie mapy prowadziły i trafiłem na przejście na którym ewidentnie samochód, a w szczególności samochód inny niż ukraiński lub mołdawski jest ewenementem. W związku z tym, choć nie było żadnej kolejki przekraczanie granicy zajęło z godzinę i nie obyło się bez przygód. Ukraińcy zażądali kwitu na samochód. Mołdawianie również kwitu na dziecko, a na koniec stwierdzili, że nie mogą mnie wpuścić, bo nie mam trzech wolnych stron w paszporcie. Odebrałem to jako próbę wyłudzenia kasy. Pogranicznik wyciągnął nawet kwit na cofnięcie mnie z granicy, ale kiedy powiedziałem mu: „trudno najwyżej ominiemy Mołdawię” jego ochota do wypełniania kwitka osłabła i jednak nas wpuścił.
Pierwszą charakterystyczną rzeczą, którą zobaczyliśmy w Mołdawii były studnie. W całym kraju, z pominięciem Naddniestrza są ich tysiące.
Naszym pierwszym celem były Soroki. Prowadziły nas mapy google. Na początek przez wąską asfaltową drogę, która wkrótce zmieniła się w szutrową. Nie na długo jednak. Po kilku kilometrach asfalt wrócił, a w pewnym momencie wjechaliśmy na drogę doskonałej jakości, równiutką i starannie wykonaną, która doprowadziła nas do celu.
W Sorokach jest twierdza – zamknięta chyba w remoncie i Dniestr - nieładnie pachnący
Naszym celem była jednak położona na górze romska dzielnica. Po zjedzeniu obiadu tam właśnie się udaliśmy. Zaparkowaliśmy samochód i udaliśmy się na zwiedzanie. Szybko kobiety skierowały nas do tamtejszego Barona, który przyjął nas kawą, herbatą i ciasteczkami. Poopowiadał trochę, oprowadził po swoim domu pokazując kolekcję akordeonów oraz porcelanowych figurek, a na koniec poprosił o wpłatę na jego fundację. Ponieważ nie mieliśmy gotówki z wpłaty nic nie wyszło, ale nie zmieniło to jego postawy. Zrobiliśmy sobie fotki z nim i serdecznie podziękowaliśmy. Jeszcze na terenie posesji Barona obejrzeliśmy starą Czajkę, która ponoć należała do Andropowa.
Cygański Baron to Arthur Cherari - zwierzchnik wszystkich Romów w Mołdawii, sędzia międzynarodowego trybunału romskiego, bardzo interesujący towarzysz do rozmowy. Po wizycie poszliśmy fotografować miejscowe przykłady postmodernizmu. Fascynujące.
Po spacerze wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy dalej podziwiając z okien piękno mołdawskiego krajobrazu.
Udaliśmy się do miejscowości Rezina (guma po rosyjsku), kolejnej miejscowości leżącej nad Dniestrem, która wydawała mi się dobrym punktem do dalszej eksploracji Mołdawii. I rzeczywiście taką się okazała, ze szczególnym uwzględnieniem możliwości zwiedzania Naddniestrza – po drugiej stronie Dniestru leży Rybnica należąca do tego separatystycznego obszaru. Policjanci mołdawscy przekonywali mnie, że spokojnie mogę tam jechać samochodem i nie powinienem spodziewać się tam żadnych niemiłych przygód. Przy okazji powiedzieli mi, że powinienem mieć mołdawską winietę o czym nie poinformowano mnie przy przekraczaniu granicy z Ukrainą. Można ją było tam nabyć za chyba 12 zł – płatność kartą dodała do tej ceny jakieś 40 groszy.
Wieczorem pojechaliśmy do sklepu kupić owoce oraz składniki na kolację, ponieważ dziewczyny zapałały chęcią oddania się czynnościom kuchennym a w miejscu naszego noclegu mieliśmy ku temu warunki. Poszliśmy spać bardzo późno, a dzieci poprosiły, aby następnego dnia pozwolić im spać tak długo jak chcą. Miało to konsekwencje dla programu na dzień kolejny.Dzień 6
Niebudzone dziewczyny wstały ok godziny 13. W związku z tym postanowiłem, że zostaniemy w Rezinie jeszcze jeden dzień. Trzeba było wymyślić jakieś zajęcia w okolicy. Ponieważ zrobiło się gorąco preferowanym celem było znalezienie miejsca do pływania. W internecie przeczytałem, że Dniestr raczej do takich aktywności się nie nadaje, ale za to w okolicy jest miejscowość Sacharna. Co prawda nazwa nie sugeruje potencjału dla wodnych aktywności, jednak wbrew pozorom miał tam być basen z cudowną wodą, gdzieś na terenie kompleksu klasztornego. Pomyślałem, że skoro woda jest święta i cudowna, pewnie będzie również czysta, więc warto ją sprawdzić. Poszukiwanie miejsc do pływania na terenie Mołdawii stało się o tyle istotne, że poprzedniego dnia Arthur Cerari powiedział nam, że jego rodzina była nad morzem w Rumunii i wróciła przed czasem, ponieważ woda była zimna i nie zachęcała do kąpieli. To zdecydowanie obniżyło naszą chęć do udania się nad morze bo połączenie tłumów wczasowiczów z wodą średnio zdatną do kąpieli wydawało się nam mało atrakcyjne.
W Sacharnej basen rzeczywiście był, ale całkiem malutki, a woda miała temperaturę na pewno niższą niż ta w Konstancy. Ja wszedłem do niej po kostki, koleżanka córki po kolana. Mołdawianie jednak rzeczywiście się w niej kąpali, jednak w specyficzny sposób, który polegał na dopłynięciu do krzyża na końcu basenu, jego kilkakrotnym ucałowaniu i szybkim wyjściu z wody.
W ten sposób pierwsza próba znalezienia miejsca do kąpieli skończyła się niepowodzeniem. Następnym zadaniem było znalezienie miejsca na obiad. Podwieziona przez nas Ukrainka powiedziała, że w Rezinie restauracji nie ma, jednak znajdziemy je w naddniestrzańskiej Rybnicy. Postanowiliśmy się tam udać. Na początek na piechotę przez most. Warto było przejść nie przejechać ponieważ po drodze znaleźliśmy ładniutką mozaikę, którą raczej byśmy przeoczyli jadąc samochodem. Tematyka mozaiki była czymś co sugerowało jakąś kombinację warszawskich legend o Syrence oraz Warsie i Sawie, na dodatek w towarzystwie tęczy – a ze dwa dni wcześniej przeczytałem, że ponoć Sawa był mężczyzną.
Przejście granicy obyło się bez najmniejszych problemów, jednocześnie pogranicznicy przekonywali mnie, że mogę bez problemów przyjechać następnym razem samochodem i jeździć po całym Naddniestrzu. Oferta gastronomiczna sprowadzała się do kilku lokali przypominających nasze domy weselne oraz sieciówki, która w Mołdawi nazywa się La Placinte, w Naddniestrzu, z trochę innym menu obejmującym m.in. jesiotra – La Tocana.
W Rybnicy znaleźliśmy kolejną mozaikę, pomnik Lenina oraz liczne bloki.