Idąc deptakiem dochodzę najpierw do Playa Mann. Pierwszą myślą, jaka przychodzi mi tu do głowy jest taka, czy redaktor Wojciech tu był? Warto byłoby o to zapytać, bo zdaje się, że i on lubi wędrować tu i ówdzie.
Playa Mann pokazuje, jak inną wyspą jest San Cristobal, w porównaniu z pozostałymi wchodzącymi w skład archipelagu. Jest tu zdecydowanie więcej mieszkańców Ekwadoru, a może i innych krajów Ameryki Południowej. Nie są to przy tym obieżyświaty, a typowi urlopowicze, którzy wpadli tu na jakiś czas, by poplażować (przy czym wcale nie oceniam ich negatywnie). Nic w tym dziwnego, skoro to właśnie San Cristóbal ma najdogodniejsze połączenie lotnicze z kontynentem (bez tego nieszczęsnego dojazdu z sąsiedniej wyspy, jak na Santa Cruz), a i samo Puerto Baquerizo Moreno jest miastem bardzo przyjemnym do takich celów. Gdybym miał kiedyś jeszcze trafić na Galapagos, poświęciłbym tej wyspie na pewno więcej czasu.
Moje przemyślenia przerywają usłyszane gdzieś z boku pojedyncze polskie słowa. To Konrad i Ania, którzy rozpoczynają dziś swą podróż po Galapagos, a wcześniej jeździli po Peru. Po czasie spotykamy się ponownie na położonej nieco dalej Playa Punta Carola. W trakcie rozmowy okazuje się, że udają się również na Isabelę. Niczym Dobromir, któremu kulka spada kilka razy na rdzawy łeb, wpadam na genialny pomysł.
A może odebralibyście z Casa de Marita moją zgubę i przywieźlibyście ją do Polski? - pytam nieśmiało.
Zgadzają się, choć nie zdziwiłbym się, jeśli potem, gdy się już rozstaliśmy, zaczęli się zastanawiać, czy ich w jakieś szmuglowanie drugów nie wrabiam.
Playa Punta Carola to długa, łukowata plaża usiana głazami i wygrzewającymi się wśród nich dziesiątkami lwów morskich. Rozkładam ręcznik na jej skraju i przyglądam się przez dłuższy czas tym zwierzętom. Brakuje mi tylko głosu Davida Attenborough opowiadającego o ich rytuałach.
Słońce schodzi co raz niżej. Trzeba się zbierać, choć żal, bo jest tu tak błogo i przyjemnie. Wracam do Katarmy i sprawdzam, co tam wujek Google proponuje w zakresie lokalnej gastronomii. Wybór pada na dobrze oceniany i położony dość blisko hotelu lokal o egzaltowanej nazwie Galapagos Millennium Restaurant.
Najpierw idę jednak na malecon z zamiarem kupienia jakiś pamiątek w jednym z licznych sklepików z souvenirami (teraz, gdy nie muszę już dbać o wagę bagażu, mogę zacząć robić tego rodzaju zakupy). Tanio to tu nie jest, ale to ostatni dzwonek na odzież z lokalnymi insygniami, więc biorę 2 koszulki dla córki. Po wyjściu ze sklepu wpadam na wodoodporną grupę Niemców z Isabeli. Tak, Galapagos to istna wioska
:D
Teraz mogę poszukać mojej restauracji 1000-lecia. Jestem na Avenida 12 de Febrero, na której powinien się znajdować ów lokal, ale widzę tylko duży, kryty strzechą przybytek pod jakąś inną nazwą i niewielką budkę na przeciwko. Ku mojemu zdziwieniu, to właśnie ona działa pod tą szumną nazwą. No dobra, niech się dzieje, co chce. Kelnerka o rozmiarach bohaterek oper Wagnera okazuje się bardzo sympatyczna i całkiem dobrze mówi po angielsku. Za 10 USD oferuje mi danie składające się ze smażonej ryby, ryżu, frytek, surówki i dużego Pilsnera. Jest naprawdę smaczne.
W trakcie millenijnej konsumpcji dołączają do mnie Ania i Konrad, którzy zupełnie przypadkowo przechodzą akurat obok. Kontynuujemy nasze podróżnicze pogawędki. Mam nadzieję, że jeśli mieli jakieś wątpliwości, co do mych dobrych intencji, teraz się ich już całkiem pozbyli
:)
Wracam do Katarmy. Biorę mój ostatni prysznic na Galapagos (hmm, można byłoby nakręcić pod tym tytułem jakiś sequel "Ostatniego tanga w Paryżu") i robię losowanie, na którym łóżku będę spać.
Rano idę do mozaikowego baru na śniadanie. Gospodarz tłumaczy mi, co gdzie i jak, choć prawdę mówiąc, nie za bardzo jest o czym opowiadać. Jest skromnie. Każdy (na razie jestem tylko ja i para z - a jakże - Niemiec) dostaje zestaw składający się z 2 ciepłych bułek, masła, małej porcji dżemiku (można dostać dokładkę
:D) i talerza z kwaśnymi kawałkami kiwi i jabłka. Do tego można sobie dobrać z baru kawę i jogurt z mussli, a Pani z zaplecza oferuje też małą porcję jajecznicy.
Mam jeszcze trochę czasu do opuszczenia hotelu, więc siadam w lobby i coś tam grzebię w telefonie, a tu znowu mowa ojczysta. Zagaduje mnie dziewczyna niewiele starsza od mojej córki. Ponownie dopadła mnie skleroza, więc jej imię wyleciało mi z głowy (za co ponownie gorąco przepraszam). W każdym razie, mieszkała jakiś czas w Katarmie w zamian za pomaganie w różnych pracach w hotelu, a dziś kończy swą podróż, nie tylko po Galapagos (ale wylatuje stąd nie Aviancą, a linią - TAME).
Czas i na mnie. Żegnam się z właścicielem Katarmy, narzucam na siebie oba plecaki i podążam na lotnisko tą samą drogą, co wczoraj. Gdy mijam szkołę doznaję deja vu. Oto znowu dzieciaki na apelu, flaga na maszcie, oficjele i przemawiający dyrektor. A przecież dziś nie poniedziałek. Może oni tu tak codziennie?
Niestety, na lotnisku SCY nie ma żadnego saloniku, więc pozostaje kiblowanie na krzesełkach w sali odlotów (jednej, jedynej). Gdy zbliża się czas mojego lotu, słyszę, jak do stanowiska obsługi zapraszają pasażera o polsko brzmiącym nazwisku. Wsłuchuję się w głosy płynące z grupy, od której oddzielił się wywołany pasażer i... no tak, znowu rodacy.
Naprawdę, nie do wiary. Jestem już w podróży całkiem długo, a nie licząc pasażerów lecących z Warszawy do Kataru, w czasie całego tego wyjazdu jedynych podróżujących Polaków spotykam tylko na Galapagos! I to jak licznych. Dziś aż 7 osób. To Zdzisiek i jego stała ekipa znajomych, z którymi już od lat jeżdżą po świecie.
Nie rozmawiamy zbyt długo, bo zaczyna się boarding. Tym razem A319 Avianci.
Klasa biznes jest tradycyjna dla tego modelu w Ameryce Południowej. Nie widzę różnic w porównaniu z lotem z Guayaquil na Baltrę. Jedyna wynika z tego, że miejsce w rzędzie za mną zajmuje dama po pięćdziesiątce, która musi być jakąś lokalną gwiazdą, bo co rusz ktoś do niej podchodzi w celach fotograficznych.
Po chwili przy fotelu obok mojego pojawia się Zdzisiek, a potem przy pozostałych pustych fotelach w C staje reszta jego grupy. Okazuje się system przydzielił im te miejsca, mimo że kupili bilety w Y. Miła niespodzianka
:)
W tej sytuacji dużą część lotu spędzam na sympatycznej rozmowie z sąsiadem, przerwanej niezbyt rozbudowaną częścią konsumpcyjną.
Na szczęście mają też chilijskie Carmenere, które dodatkowo uprzyjemnia lot.
Pod koniec lotu obserwuję z uwagą wyłaniające się w dole Guayaquil, które w trakcie poprzedniego lądowania skryte było za chmurami. Prezentuje się całkiem przyjemnie. Rzeka, wille z palmami, szerokie drogi. Gdybym nie był tu wcześniej, pomyślałbym, że to jakaś Floryda.
Po wylądowaniu rozstaję się z pozostałymi Polakami. Co prawda lecą też do Limy, ale innym lotem. Poza tym, mój czas oczekiwania na kolejny lot mam zamiar spędzić w saloniku. Tym razem jest to ten ulokowany w terminalu międzynarodowym. Niestety, tak samo, jak przy okazji lotu z GYE do GPS, również teraz bilet Avianci w klasie biznes nie uprawnia do wstępu do saloniku (gdyby była to C w LATAM, można byłoby wejść). Muszę zatem użyć Dinersa lub Priority Pass. Z tą pierwszą kartą jest znowu ten sam problem z zatwierdzeniem pinem, więc wchodzę na PP.
Jestem pozytywnie zaskoczony. Mimo sporego tłoku jest wciąż dużo miejsc do siedzenia, a i bar z jedzeniem ma przyzwoite zasoby. Nie przeszkadza mi nawet limitowany alkohol.
Tablica odlotów pokazuje, że pora iść na lot do Limy. Po zaokrętowaniu siadam w szerokim, rozłożystym fotelu, patrzę w przód i... "Ciemność, widzę ciemność, ciemność widzę!". Przede mną masywne, pozbawione monitora oparcie fotela z pierwszego rzędu. Oj, to już musi być leciwy sprzęt, choć popielniczek w podłokietnikach na szczęście nie ma
:D.
Na fotelu obok siada młodziak w garniturze (jak połowa pasażerów w C), który nerwowo rozgląda się za gniazdkiem USB. Mówię mu, że to próżne poszukiwania i oferuję swój power bank, bo widzę, że wyczerpana bateria w telefonie to dla niego spory problem. Przyjmuje ofertę z ulgą. Mimo że nie to mną kierowało, przez myśl przechodzi mi, że kto wie, może dobra karma do mnie powróci i chłopak zaproponuje jakąś podwózkę z lotniska. Niestety, nic z tego...
Po starcie patrzę ostatni raz na Guayaquil i jego reprezentacyjny Malecón 2000, który łatwo wyłuskać z ciemności dzięki diabelskiemu młynowi oświetlonemu jaskrawym chabrem.
Potem jeszcze całkiem przyzwoita kolacja, zakrapiana - jak się pewnie domyślacie - chilijskim Carmenere i pozwalam sobie na drobną drzemkę.
Lima wita nas gęstym zachmurzeniem (co wcale mnie nie zaskakuje), więc odpuszczam sobie wpatrywanie się w okno i czekam na zetknięcie z płytą lotniska...
Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu TapatalkaDziś trochę długi odcinek, ale chciałbym załatwić Limę za jednym zamachem
;)
Po opuszczeniu samolotu, którym przyleciałem z Guayaquil powtarzam wszystko to, co na lotnisku w Limie robiłem jakiś czas temu, po przylocie z Santiago. Gdy mam już bagaż w dłoniach pędzę na zewnątrz ignorując całkowicie wszystkich taksiarzy i naganiaczy. Niestety, nie widzę nigdzie busa z lotniskowego Holiday Inn, a muszę się tam dostać po moją walizkę, którą zostawiłem u obsługi ponad tydzień temu. Nie chcę tracić czasu, więc ruszam tam na piechotę.
Jak może pamiętacie, hotel jest bardzo blisko lotniska. W linii prostej jest to dosłownie 300 m. Sęk w tym, że od lotniska oddziela go kilkupasmowa droga z wielkim rondem. Nazwać ją "ruchliwą" to tak, jakby obwodnicę Trójmiasta uznać za uliczkę osiedlową. Potok aut jest nieprzerwany. Jedynie w okolicy ronda robią się czasem zatory i tam właśnie upatruję szansę na skrócenie sobie trasy oraz uniknięcie okrężnej drogi przez kładkę dla pieszych, którą szedłem poprzednim razem. Gdy dochodzę do krawędzi jezdni, do przebrnięcia przez nią szykują się akurat dwie Peruwianki z grzałką pop-cornu na kółkach. Gdy jakimś cudem auta z lewej strony przestają na chwilę jechać, spoglądamy na siebie porozumiewawczo i ruszamy razem. Mało to bohaterskie, ale na wszelki wypadek idę z prawej strony wózka
:D Na zieleniaku oddzielającym oba kierunki ruchu samochodów szanse na przebicie się przez kolejne 3 pasy wyglądają mizernie, bo nikt nie zatrzymuje się, ani nawet nie zwalnia. Co gorsze, pojawia się przy nas policjant na motocyklu. Teraz, to już w ogóle nie wiem, co robić: przechodzić, gdy nadarzy się okazja, udawać, że w ogóle nie wiem, jak się tu znalazłem, czy może zawrócić? Spoglądam na gliniarza, on na mnie, a kątem oka widzę, że wózek powoli rusza. Dostrzegam, że faktycznie auta jakby zwolniły, bo rondo się przyblokowało, więc ruszam i ja. Na szczęście motor z policjantem odjeżdża gdzieś indziej, więc kłopotów nie będzie
:)
W recepcji informuję, że wróciłem po swój bagaż, który chciałbym zabrać, ale powrócę do nich już następnego dnia. Po chwili mogę już zamawiać Ubera.
Tu porada dla innych - gdybyście potrzebowali kiedyś Ubera z limskiego lotniska, warto przejść do Holiday Inn i zamówić przejazd właśnie tam (myślę, że udostępnią wifi nawet nie-gościom), bo te 300 m z przeszkodami daje prawie 50% oszczędności. Gdy sprawdzałem Ubera w terminalu, koszt przejazdu do hotelu w Centro Historico wynosił ok. 30 PEN, a spod hotelu wyszło raptem 16 PEN.
Dojazd do Sheratona (bo tamże dziś nocuję) trwa ok. 45 minut. Nie jest tragicznie, ale w niektórych miejscach łapię się za głowę widząc, w jaki sposób tutejsi kierowcy korzystają z dróg. Naprawdę, można zdecydowanie zmienić zdanie na temat Polaków za kierownicą.
Sheraton Lima jest obiektem oldschoolowym, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Owszem, budynek i jego wyposażenie mogłyby stanowić scenerię dla filmu o późnych latach 80-tych XX w., ale wszystko jest utrzymane w czystości i nie widzę jakiś nadzwyczajnych oznak zużycia. Jedyne, co mnie nieco drażni, to specyficzny zapach starych dywanów i wykładzin w korytarzach. Sporym przeżyciem jest widok wewnętrznego dziedzińca, który stanowi idealne wprost miejsce dla wszelkiego rodzaju desperatów szukających ostatecznego ukojenia i rozwiązania swych problemów. Mimo, że nie mam statusu w Bonvoyu, dostaję upgrade, ale tylko "piętrowy" - mój pokój jest na wysokiej, 15-tej kondygnacji. Dobre i to, bo okna mam na bardzo ruchliwą Av. Passeo de la Republica, więc wysokość izoluje mnie od hałasu. Sam pokój jest bardzo przyjemny, choć mocno "vintage'owy"
:) Ciekawym rozwiązaniem jest umywalka poza łazienką. Patent taki widziałem do tej pory tylko raz, w hotelu w Kioto.
Po zameldowaniu nie mam już za bardzo ochoty na penetrowanie okolic, tym bardziej, że jest już po zmroku, a widoki za oknem auta, którym jechałem z lotniska, nie napawały optymizmem, co do bezpieczeństwa. Odwagi i chęci wystarczy mi na podejście kawałek do ozdobionego iluminacjami kościoła, który mijałem na krótko przed dotarciem do hotelu. Okazuje się, że to Iglesia De Los Sagrados Corazones Recoleta.
W trakcie tego niedługiego spaceru odkrywam, że moje obawy są raczej na wyrost. Na chodnikach jest ciągle masa ludzi i mimo, że z ciemnych zaułków zaczynają wychodzić bezdomni przeszukujący uliczne odpadki, w całej swej mizerii nie stwarzają zagrożenia. Nikt mnie nie zaczepia i nie śledzi. Skoro tak, to po dotarciu z powrotem do Sheratona, mijam go i idę w przeciwną stronę, tam gdzie unoszą się reflektorowe snopy światła i brzmi koncertowa muzyka. W Parque de la Exposicion kończy się właśnie koncert nieznanego mi zespołu. Musi być popularny, bo obiejt przypominający sopocką Operę Leśną jest szczelnie wypełniony.
tropikey napisał: Po jego zakończeniu dołączę do całej masy forumowych globtrotuarów* co się zowią...*wyjaśnienie dla młodszych: sformułowanie nieobraźliwe, zapożyczone od Stefana Friedmana (zapewne młodszym nieznanego, więc wyjaśnienie o kant tyłka rozbić)Będziesz nie tylko "globtrotuarem" ale i "oberżyświatem". Czego życzę
:)
Gnaj, chłopie, gnaj, świat przed Tobą...Bardzo lubię te spotkania w salonikach, hotelach, czy innych odległych miejsach, gdy wchodzisz, a tam znajome, czasami od miesięcy, czy lat niewidziane twarze.A korzystając z warstwy edukacyjnej tej relacji, poniżej wyjaśnienie odnośnie topinambura, którego w swoim czasie przywiozłem z jakiegoś odległego miejsca:https://pl.wikipedia.org/wiki/S%C5%82onecznik_bulwiasty
A350 QR w C jest świetne. Kabina jest niesamowicie przestronna a barek na środku nadaje jej jeszcze lepszego ekskluzywnego klimatu.@tropikey życzę udanego RTW
:)
Drobne wyjaśnienie: one są bezalkoholowe (jeśli miałeś na myśli zbawienny wpływ tej substancji na wenę twórczą
:D)Korzystając z darmowego WiFi przed wejściem do samolotu do Tajpej (niestety, rytm relacji gdzieś mi się zapodział), wypuszczam w eter kolejną część.A więc stało się. Mam za sobą pierwszy lot w Qsuite w A350-1000! W sieci recenzji, informacji i innych materiałów dot. tego produktu jest od groma, ale na forum f4f nic jeszcze na ten temat nie widziałem. Zatem do dzieła... Po przylocie do DOH miałem do dyspozycji ok. półtorej godziny. W sam raz, by odwiedzić tutejszy salon dla pasażerów C Qatar Airways, choć zbyt krótko, by wziąć prysznic. Nie żebym potrzebował strasznie dużo czasu na oblucje cielesne. Po prostu, pora około północy to szczyt ruchu w DOH i jest ogonek chętnych do łazienek. Kręcę się zatem po tym molochu. Mimo kilku już wizyt tutaj, rozmach i rozmiary tego miejsca wciąż robią na mnie wrażenie. Czas na boarding. Ciągle liczę się z tym, że może dojść do zmiany maszyny w ostatniej chwili, ale po wejściu do samolotu z ulgą dostrzegam charakterystyczne mini kabiny: pojedyncze fotele (po prawej i lewej stronie) oraz czteroosobowe przedziały (środkowa cześć), które można podzielić na dwie sekcje dwuosobowe lub cztery pojedyncze. Pomysł świetny, choć bez dwóch zdań samolot traci przestrzeń, o której wspominał też @hubson. Wrażenie ciasnoty jest największe w czasie boardingu, gdy kręcą się pasażerowie i krząta załoga, a do tego otwarte są luki bagażowe nad głowami. Po zakończeniu boardingu robi się dużo lepiej. Dla porównania zdjęcie przed i po. Wybrałem fotel 3K. Jest ustawiony tyłem do kierunku lotu, dzięki czemu przylega bezpośrednio do ściany z oknem, a drzwi kabiny są oddalone od fotela. Leciałem już kiedyś w ten sposób w biznesie Etihadu w A380 i nie odczuwałem z tego powodu żadnego dyskomfortu, więc bez obaw zdecydowałem się na takie ustawienie. W jednostkach ustawionych tradycyjnie, przodem do kierunku lotu, jest odwrotnie, a to by mi nie pasowało. Sam fotel jest równie wygodny, jak w "zwykłym" A350-900, choć siedzisko jest nieco mniej twarde. @Aga_podróżniczka może być niezadowolona, gdy już trafi na qsuite, bo nie ma tu za dużo schowków (a pamiętam, że to dla niej ważny aspekt). W zasadzie, zamykany jest tylko jeden, usytuowany między fotelem i drzwiami. Są dodatkowo dwie półki, ale nie zamykane. Jest też sporo miejsca pod podnóżkiem. Ciekawostką jest wbudowany w konsolę kabiny czytnik do kart zbliżeniowych. Bardzo dobrze prezentuje się również wielki monitor, choć z niego korzystałem krótko, bo chciałem jak najdłużej pospać. Wyszykowałem się w tym celu jak należy, czyli wskoczyłem w katarską piżamkę (spodnie za krótkie, góra zbyt obszerna
:D), w uszy włożyłem zatyczki, na to dodatkowo słuchawki wygłuszające, a gdy można już było zamknąć drzwi mojej kabiny i rozłożyć łóżko (po osiągnięciu wysokości przelotowe), zasnąłem drzwi, jednym przyciskiem przeszedłem w tryb flat bad, zasłoniłem oczy tym czymś, czego się do tego celu używa i poszedłem w kimono... Przespałem jakieś 4 godziny. W moim wieku to już zupełnie wystarczajace, by potem być aktywnym przez kolejnych kilkanaście. Stewardesa przyniosła zamówiony wcześniej posiłek. Znowu, prezencja raczej nie epatuje nadzwyczajną urodą (co pogłębia ciemność w kabinie), ale smakuje bardzo dobrze, orientalnie. A ciasto z jagodami też bomba. Nie tylko kaloryczna. Zdjecia dorzucę wkrótce, bo wołają na lot
:) Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
Melduję, że zdjęcia w poprzedniej części załadowane i w miarę poukładane. Postaram się dziś nadać kolejny odcinek dot. Singapuru, choć czeka mnie wieczorem Elephant Mountain w Tajpej, więc nie obiecuję
;) Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
Z tym sloniem w Taipei jest tak, ze z drugiej strony mozna podjechac autobusem do petli, a potem wejść lzejsza droga. Przeszedłeś cala trase czy zawróciłes do miejsca skąd przyszedłeś?Z tego co pamietam, to od stromej strony jest ponad 200 stopni prawie jednym ciagiem.
Wielkie dzięki za wsparcie! Jestem teraz w saloniku AC w Vancouver. Postaram się uzupełnić ostatni wpis i dodać nowy.A co do kinów, oczywiście posłałem w podzięce też od siebie. Z resztą, nie zdając sobie do dziś sprawy, że to naprawdę może się komuś przydać, dość często klepałem wcześniej "prześlij kin", czy coś w tym stylu
:)Wkrótce wracam... Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
"Plynę przez ogrody wraz z otaczającym mnie tłumem. Ucieleśnia się tu ze wzmożoną mocą to, o czym wspomniałem pisząc o Changi. Atrakcją są tu ogromne drzewa z metalu, rośliny zamknięte w szklanym hangarze i woda płynąca wykopanymi przez ludzi kanałami. Wszystko to rozświetlone gigawatami kolorowych, mamiących świateł." - pieknie napisane
;)
Lejesz miód na moje serce
:) To zdecydowanie przyjemniejsze, niż deszcz, który lał się na mnie dziś po przylocie do Foz do Iguacu. Dziś mam dzień nieco lajtowy, więc postaram się nadgonić nieco z relacją... Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
Hilton wyglada zachecajaco, moze skorzystam. Czuje, ze jeszcze rzuci mnie do Taipei raz, zeby dokonczyc przerwana podroz z wiosny. Chociaz chcialabym zatrzymac sie tez w Grand Hotel.
Ty cierpiales z powodu upalu, a ja z powodu deszczu. Nie zwiedziłam tego Memorial Hall, tylko pokrecilam sie pod dachem teatru i zrobilam zdjecia z zewnatrz. Bylam za to w National Sun Yat-sen Memorial Hall i tam widziałam zmiane warty. Faktycznie robi wrazenie.
Święte słowa. Też mam pewien niedosyt I wrażenie, jakbym leciał z 10 lat temu. Ale na trasach europejskich jest już high tech, bo latają nowiutkie Dreamlinery z nową C (https://samchui.com/2019/01/24/eva-air- ... ass-review).Ale, żeby nie było, że jestem jakiś wybredny... I tak było bardzo przyjemnie
:) Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
Kurde, część zawartości bezpowrotnie zużyłem. E, i tak bym tego nie opchnął... Gdybym miał małe dziecko, byłoby w sam raz na piórnik, a tak, to za jakiś czas może przyda się do sztucznych zębów
:DWysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
Super relacja, super podróż - gratulacje
:) Niestety zacząłem czytać z opóźnieniem więc dopiero teraz, jako ten Filip z konopii, wyrywam się z topinamburem: rośnie tego u nas od cholery, na łąkach, poboczach dróg, nawet pod moim blokiem. Bulwy rośliny jeszcze jesienią są trujące, a na przednówku, gdy mróz rozkłada toksyny, sa jadalne, z czego korzystali chłopi na przednówku. Można go jeść nawet na surowo, w sałatce, ma lekko orzechowy smak.A ten "ice wine" to może trochę w stylu reńskiego Spätlese ?Czekam też na wskazanie zwycięzcy w starciu Iguazu vs Niagara.
Dzięki za miłe słowo i za wyjaśnienia natury biologicznej
:)Z werdyktem nie ma co zwlekać - to jest po prostu nokaut na korzyść Iguacu (choć nokaut, to i tak mało powiedziane).Odcinek na temat jeszcze dziś (czasu Galapagos). Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
Spałam kilka lat temu w Belmond Cataratas i raczej wiele nie straciłeś. Hotel jest faktycznie pięknie położony, ale standard już nie za wysoki, raczej chodzi o renomę i położenie
:) Główny duży plus to właśnie możliwość podejście pieszo z hotelu to trasy po stronie brazylijskiej. Zgadzam się w 100%, najlepsza miejscówka to ta na końcu ścieżki brazylijskiej, kiedy stoisz tuż obok tego niesamowitego wodospadu i po chwili jesteś cały mokry
:) Płynęliśmy też łódką pod niektóre wodospady po stronie brazylijskiej, można zobaczyć ten cud natury z innej strony.
@barka: mimo tego zazdroszczę nocowania w tym hotelu
:)@brzemia: jedynie w moim paszporcie
:DPonoć na YouTube, gdy wpisze się hasło "jaguar Iguacu", można zobaczyć te zwierzęta chodzące po tej właśnie drodze. Sam nie zdążylem jeszcze sprawdzić. Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
@tropikey jestem pełen podziwu że udalo się zrobić obie strony wodospadów w 1 dzień. Uważam że jak byś zrobił w odwrotnej kolejności bylo by wieksze wow na stronie Brazylijskiej:)Dobrze że nie robiłeś zdjęc w restauracji bo chyba bym zjadł monitor
:D
Szczerze mówiąc, w tej formule, czyli prywatnej (nieumyślnie) wycieczki, to ja mógłbym zrobić i trzecią stronę tego dnia, np. paragwajską, gdyby oczywiście taka była.Co ciekawe, kiedyś to co jest stroną brazylijską, należało do Paragwaju, ale na skutek wielkiej wojny w drugiej połowie XIX w., przeszło w ręce Brazylii. Niewiele o tym wiemy, a wojna była straszna. Wystarczy wspomnieć, że Paragwaj stracił wtedy 90% populacji męskiej (tak w każdym razie twierdzi Wikipedia: https://en.m.wikipedia.org/wiki/Paraguayan_War). Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
Jestem troche w plecy z relacja, wiec komentuje po kolei. Widze, ze Business Air Canada podobny do tego nowego British Airways, tylko pewnie sa delikatne roznice. Quote:Niektórzy goście Marriotta, czy Hiltona to nawet z pokoju nie muszą wychodzić, bo z okien wszystko widzą, a i żadna mewa przekąski im z rąk nie zabierze (co na deptaku się zdarza, na własne oczy widziałem). Szczerze polecam Marriotta, super widok na wodospad i wschod slonca. Przy ponownej wizycie nad Niagara na pewno zatrzymalabym sie w tym samym hotelu. Quote:A jest, co tłumaczyć, bo dojazd z tej stacji do mojego celu - stacji Paulista - to nie jakaś tam igraszka. Najpierw linią "jadeitową" do stacji Eng. Goulart, potem linią "szafirową" do Bras, następnie linią koralową do Luz i wtedy już tylko 3 stacje linią żółtą do Paulista. Brzmi jak slynny dialog z Rozmow Kontrolowanych
:-)A ten Hampton w Sao Paolo Wyglada na dobry standard. Tylko w USA truja czlowieka na sniadaniu.
Z tymi sejfami zdarza sie najlepszym. W Hiltonie w Tokyo, w otwartym sejfie, znalazlam bardzo wazne dokumenty paszportowe i wizowe jakiejs pary amerykanskiej. Jeszcze musialam tlumaczyc w recepcji, jakie to wazne i zeby jakos namierzyli goscia.
Bardzo przyjemnie się czyta i naprawdę super trasę skomponowałeś - Galapagos i Iguazu są na liście moich podróżniczych marzeń. Jestem pewna, że kiedyś to marzenie się spełni i fajnie będzie wtedy wrócić do Twojej relacji
:)
No fakt, trochę początek ostatniego odcinka mylący
:DGwoli ścisłości, odcinek ten dotyczy wydarzeń z 16.09
:DTakże wyjaśnienie @brzemia jak najbardziej słuszne. Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
@tropikey: to jakoś niemal minęliśmy się, bo byłem w H parę dni temu przed dwa dni, hotel jest dość mocno obłożony, przez co nie zawsze da się zrobić wcześniejszy check-in/późniejszy check-out, natomiast odnośnie obsługi odniosłem przeciwne wrażenia, recepcjonistka była bardzo sympatyczna i rzeczowa plus mocno zaangażowana - przez kilka minut ustalała opcje zameldowania ok. 11:30 rano, aby od razu dać mi pokój - stworzyła aż trzy plany meldunkowe do wyboru, w tym jeden obejmował przekazanie pokoju po 15 minutach z koniecznością jego zmiany kolejnego dnia (mieli jakiś duży event i wyłączone całe piętro na jego potrzeby), kolejne dwa z różnymi typami pokoi z dłuższym oczekiwaniem, ale bez zmiany w trakcie pobytu. Do tego od razu wręczyła mi klucz do saloniku, abym mógł skorzystać. Oferta saloniku była ponadprzeciętna, bo serwowano w nim także pełny obiad, nie tylko kolację. I jak na obłożenie hotelu to rzeczywiście w lounge było stosunkowo niedużo ludzi, jedyne co mnie denerwowało przez pierwszy dzień, to ciągłe pytanie obsługi o numer pokoju mimo że wejście było tylko na klucz. Co do Limy - po centrum historycznym nie spodziewaj się za wiele, poza głównym placem jest mocno zaniedbane i nie robi specjalnie dobrego wrażenie, aczkolwiek warto (jak wszystko) zobaczyć. Lima jest w ogóle koszmarem komunikacyjnym i przejazd przez nią jest męczący.
Tak, właśnie widziałem Twój wpis o przejeździe na trasie LIM - miasto I domyśliłem się że musieliśmy być tam na zakładkę
:) Ciekaw jestem, co wziąłeś na śniadanie z ich menu? Ja moje wrażenia przekażę dziś w kolejnym odcinku... Cóż, jestem już w domu, więc druga wizyta w Limie też już za mną. O moich wrażeniach z Centro Historico we właściwym czasie
:) Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
@tropikey: pierwszego dnia jajka po benedyktyńsku i tacos , a drugiego dnia kelner powiedział , że mi przyniesie popróbować parę dań w tym typowych, i przyniósł cztery różne w tym huachanos itd. Oczywiście nie byłem tego w stanie zjeść, więc czułem się trochę jak Gesslerowa, po dwie łyżki i kolejne
:D
Z aurą to jest tam dziwna sprawa. Zanim tam doleciałem, co jakiś czas sprawdzałem prognozy. Ciągle pokazywały ok. 19 do 23 st. C i słońce + niewielkie zachmurzenie. Dla mnie bomba. Taka kanaryjska pogoda. Na Baltrze, po wylądowaniu tak właśnie było, więc wyglądało na to, że się sprawdza. Ale na południu Santa Cruz było już tak, jak na zdjęciach, ale liczyłem na poprawę na Isabeli. Tam jednak pierwsze dwa dni też były takie sobie. Potem stopniowo się rozjaśniało, a na San Cristobal była już piękna, plażowa pogoda. W ciągu tych 6 dni było zatem tak pół na pół. Miejscowi mówili, że owszem, chmury to dość normalna sprawa, natomiast zdziwieni byli temperaturą poniżej 20 st. C (pierwszego dnia na Isabeli). Choć na zwiedzanie była taka dla mnie w sam raz.Podejrzewam, że lokalizacja wysp czyni przewidywanie tam pogody mało efektywnym. Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
Z tymi prognozami pogody coś jest na rzeczy, o ile te telefoniczne praktycznie w 99% się sprawdzają w Europie, Azji czy USA, to ostatnio w Peru nijak się miały do rzeczywistości
:D Prognozy sobie, a rzeczywista pogoda sobie.
marek2011 napisał:Z tymi prognozami pogody coś jest na rzeczy, o ile np. te telefoniczne praktycznie w 99% się sprawdzają w Europie, Azji czy USA, to ostatnio w Peru nijak się miały do rzeczywistości
:D Prognozy sobie, a rzeczywista pogoda sobie.Przepraszam za wrzucenie krótkiego OT, ale jeśli chodzi o pogodę w Limie problem wynika z tego iż stacje metereologiczne znajdują się w dzielnicy La Molina, która jest po drugiej stronie gór, które zatrzymują chmury nad Limą. Prognozy pokazują słońce, bo tam jest słonecznie, a reszta miasta cała szara i wilgotna.
Dopiero teraz dotarłam do tej relacji, ale będę śledzić do końca. Bardzo fajny, trochę nietypowy pomysł na RTW. Nie tylko skakanie po lotniskach i zaliczanie kolejnych pinezek na mapie, ale i trochę zwiedzania, a nawet lenistwa. Ale muszę przyznać, że te legwany nie wyglądają zbyt przyjaźnie
:lol:
Owszem, ich uroda jest silna, niczym cios pięściarza
:DInna sprawa, że są tak leniwe i powolne, że trudno się ich bać. Podejrzewam, że dopiero w razie jakiegoś zagrożenia potrafią nieco przyśpieszyć. Na Galapagos o takowe jednak trudno - ludzie podchodzą do nich z dystansem, choć czasem są tak zakamuflowane na ciemnych skałach wulkanicznych, że łatwo na nie nadepnąć.Ale z jaką gracją pływają!
@tropikey z tymi kodami to bym nie dramatyzował
;) a relacja super aż się łezka w oku kręci na widok znajomych miejsc , szkody tylko że pogodę miałeś nieco kiepską
Dziękuję za miłe słowa
:)Pogoda przez pierwsze 2 dni była do bani, choć na zwiedzanie w sumie w sam raz. Potem było już lepiej
:) Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
Ja podrążę temat legwanów
:D One rzeczywiście tak sobie leżą i nic nie robią, czy mają jednak jakieś epizody aktywności, zwłaszcza ruszania szarżą na przechodzących obok ludzi?
:o
Osobiście nigdy się z szarżą legwanów nie spotkałem, choć byłby to na pewno fascynujący widok
:DGeneralnie, są bardzo nieruchliwe. Czasem, gdy ktoś stąpa naprawdę blisko, ze znudzeniem podnoszą się i gdzieś oddalają. Natomiast, trzeba przyznać, że pływają całkiem elegancko i dostojnie. Jeśli wpadnę, jak dodać własne wideo, to pokażę
:) Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
Rewelacja! Przeczytałam wszystko z ogromną przyjemnością. Część południowoamerykańska fantastyczna. Ja bym chyba nie oparła się pokusie i poleciała na Wyspę Wielkanocną
:lol: Ale i bez tego podróż była fantastyczna i mega Ci jej zazdroszczę
:)
@Calaira: bardzo się cieszę, że się podobało
:)A co do Wyspy Wielkanocnej, to szczerze pisząc, tam akurat mnie aż tak bardzo nie ciągnęło, natomiast, gdybym tylko mógł zaprogramować tą podróż wedle swych pokus, pewnie podążyłbym nieco inną trasą. Niestety, przy podróżach za mile, to nie takie proste
:DCzas zatem na słowo końcowe...Serdecznie dziękuję, wszystkim, którym zechciało się przeczytać choćby jeden odcinek tej mydlanej (oby nie mdłej) opery. Wiadomo, wszyscy, którzy coś tu piszą, liczą na to, że ich słowa spotkają się z jakimś zainteresowaniem
:)Muszę przyznać, że jestem szczerze zaskoczony, że wszystko poszło tak gładko. Przy tylu lotach, jedyną w zasadzie wpadką był wybryk Lufthansy z ostatniego odcinka, ale doprawdy, to drobiazg (na tym etapie podróży). Było jeszcze kilka przejawów niedoskonałego funkcjonowania mego mózgu, ale w gruncie rzeczy, oprócz nerwów, nie wywołały jakichkolwiek perturbacji (no, może oprócz przygody z sejfem w Santiago). Przypomniałem sobie, że nie napisałem jeszcze, jak skończyło się zamieszanie z Grabem w Singapurze. Ta sprawa, to kolejny dowód na to, że głupi ma zawsze szczęście. Okazało się bowiem, że kierowca Graba, z którym nie pojechałem, bo wsiadłem przez pomyłkę do auta zwykłego taryfiarza, był chyba jakąś pierdołą i anulował mój kurs. Grab poczuł się odpowiedzialny za ten wybryk i zamiast obciążyć mnie za nieskorzystanie z zamówionego przejazdu, przekazał jeszcze na moje konto 100 grabowych punktów
:D Proszę jednocześnie o wybaczenie, ale nie będę robił jakiegoś szczegółowego rozliczenia kosztów. Słaby jestem w te klocki, ale z grubsza wydałem tylko nieco więcej, niż w trakcie "Erzaca prozacu" z 2016 r., pomimo tego, że tym razem podróż była o tydzień dłuższa, obejmowała więcej lotów i noclegi w wielu zdecydowanie lepszych hotelach. Wyszło mniej więcej 12 - 13.000 zł. (podatki i opłaty za przeloty milowe, koszt przelotów kupowanych "normalnie", noclegi, wyżywienie, transport nie lotniczy, wycieczki, itd.). Myślę, że to rozsądna kwota za tego rodzaju podróż
:)Nie udałoby mi się zorganizować tego w ten sposób, gdyby nie wiedza zdobyta dzięki Wam, na tym forum. Mam nadzieję, że udało mi się zrewanżować chociaż w drobnym stopniu i zamieścić w tej relacji jakieś informacje, które okażą się przydatne innym forumowiczom planującym swe wyjazdy
:)Przywitałem się z Wami Zenkiem Martyniukiem. To był oczywiście żart i to gorzki, bo martwi mnie, jak bardzo Polacy nasiąkają tego rodzaju muzyką, karmieni nią m. in. przez telewizję publiczną, która nie patrzy niestety na wzorce takie, jak BBC. Dla równowagi, żegnam się prawdziwym mistrzem. Oto Michel Camilo i jego sztandarowy utwór "Caribe". W sumie to też muzyka ludowa, ale ileż trzeba maestrii, by tak zagrać. Jako pałkarz (aktualnie w zawieszeniu), zwracam Waszą szczególną uwagę na jego bębniarzy. Tematycznie Michel Camilo ma z tą podróżą z grubsza tyle samo wspólnego, co Zenon, więc pod tym względem są równi sobie. <iframe width="560" height="315" src="https://www.youtube.com/embed/mF7AUd12hEE" frameborder="0" allow="accelerometer; autoplay; encrypted-media; gyroscope; picture-in-picture" allowfullscreen></iframe>Do kolejnego razu!
Patrząc na częstotliwość moich relacji zamieszczanych na forum, trzeba będzie uzbroić się w cierpliwość
:DW końcu, nie z każdego wyjazdu nadaję
;)Sam jestem ciekaw, co tam przyszłość przyniesie.Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
@Tropikey, dałeś radę Chłopaku. Super się czytało i oglądało
:-)Teraz idź za ciosem i planuj już kolejną wyprawę... będę czytał
:-)Wysłane z mojego SM-G960F przy użyciu Tapatalka
@tropikey Czy na tych zdjęciach Andów z samolotu uchwyciłeś przypadkiem Aconcaguę? Wygląda mi to bardzo podobnie!
;)Anyway, zazdroszczę wyprawy! Jeśli mogę spytać z ciekawości, ile ta przyjemność Cię wyniosła? Wiadomo, z żoną/partnerką zawsze trochę taniej, ale i tak strzelam, że niemało.
@brzemia jak zwykle czujny i ze słuszną informacją
:)@Sz@lony - właśnie nie jestem pewien, czy to Aconcagua. Kształt podobny, ale z flightradara wynika, że mijaliśmy ją z prawej strony, a ja siedziałem z lewej, więc coś to nie gra. Na pewno widziałem ją, gdy zbliżałem się do Santiago lecąc z Limy, bo pokazywał mi ją wtedy norweski Chilijczyk, o którym wspominałem. Jeszcze co do kosztów, to trzeba pamiętać, że ogromna część została pokryta różnymi milami, aviosami, qmilesami i punktami hotelowymi. Gdyby nie to, podejrzewam, że wydałbym - kupując dokładnie to samo - jakąś horrendalną kwotę. Już same loty w klasie biznes i to w jedną stronę, to grube tysiące za każdy bilet. Tak więc, bez wcześniejszego schomikowania różnych punktów lojalnościowych nigdy na takie coś bym się nie porwał.Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
Ja również przyłączam się do gratulacji. Wspaniała relacja
:) Cieszę się, że cały plan wyprawy wypalił. Dodatkowe gratulacje za wzorową kondycję fizyczną, która wręcz wymagana jest podczas takiego tripu
:)
Dla mnie relacja wybitna! Uwielbiam taki styl i poczucie humoru. Fotki super! Szczególnie mnie urzekły te z Galapagos
:) I zazdroszczę podróżowania w biznesie, bo mnie jeszcze nie było to dane... Na pewno RTW staje się wtedy przyjemniejsze
;) Podsumowując, KLASA!!!Jeśli kiedyś załapię się na spotkanie trójmiejskie forum fly4free, to liczę na relację na żywo
:)
tropikey napisał:Ponoć jest już w kraju. Razem z gatkami
:DWysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu TapatalkaAktualizacja post finałowa: dziś, po długiej podróży z Galapagos, moja zguba trafiła w domowe pielesze. Rodacy są jednak (a przynajmniej bywają) bardzo pomocni
:)Stokrotne podziękowania dla Ani i Konrada
:DWysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
Samotne podróże są nie dla mnie i myślę że jedynym bodźcem, który pozwoliłby mi się cieszyć taką podróżą, byłoby jednoczesne pisanie relacji - chociaż jak widać Ciebie podróż pochłonęła tak bardzo, że na relację nie starczyło czasu
;)Niezwykle pozytywna w odbiorze relacja, super się czytało. No i gratulacje z okazji szczęśliwego powrotu majtasków
;)
Widząc, jakim zainteresowaniem cieszą się losy moich zaginionych kąpielówek, zaczynam snuć wizję jakiegoś ciekawego wyjazdu, w który zabiorę je w roli maskotki. Jedni wiozą w świat pluszowe misie i inne zwierzątka, a ja będę fotografować różne znane miejsca z udziałem majtasów z promocji w Decathlonie
:D Nazwę tą relację np.:"Z gaćmi mnie nie zaćmi" (to zwłaszcza, gdybym jechał na zaćmienie słońca lub księżyca - muszę tylko dopytać @Sudoku, kiedy jakieś spektakularne się szykuje), "Pontonem w pantalonach" (to pod warunkiem, że @BooBooZB podpowie, w którym akwenie owe pantalony mnie najlepiej uniosą") albo "Lost underwear goes Down Under" (jeśli podążę kiedyś śladami @adamkru). Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
tropikey napisał:"Pontonem w pantalonach" (to pod warunkiem, że @BooBooZB podpowie, w którym akwenie owe pantalony mnie najlepiej uniosą") Jak pantalony i ponton, to z doświadczenia polecę Grenlandię.
;)Mam nadzieję,że pomogłem.
:P
@tropikey 3 dni zajęło mi przeczytanie tej relacji
:mrgreen: wiem, wiem, powinnam była czytać na bieżąco i nawet zaczęłam na początku Twojej podróży, ale później, z braku czasu, nie mogłam. Teraz (udając, że pracuję) dopiero mogłam się oddać lekturze. Zdecydowanie zazdraszczam, świetna podróż, fantastyczne zdjęcia (szczególnie lwów morskich
:mrgreen: ) i obiecuję (sobie głównie), że kolejną relację będę czytać wraz z jej rozpoczęciem
;)
Idąc deptakiem dochodzę najpierw do Playa Mann. Pierwszą myślą, jaka przychodzi mi tu do głowy jest taka, czy redaktor Wojciech tu był? Warto byłoby o to zapytać, bo zdaje się, że i on lubi wędrować tu i ówdzie.
Playa Mann pokazuje, jak inną wyspą jest San Cristobal, w porównaniu z pozostałymi wchodzącymi w skład archipelagu. Jest tu zdecydowanie więcej mieszkańców Ekwadoru, a może i innych krajów Ameryki Południowej. Nie są to przy tym obieżyświaty, a typowi urlopowicze, którzy wpadli tu na jakiś czas, by poplażować (przy czym wcale nie oceniam ich negatywnie). Nic w tym dziwnego, skoro to właśnie San Cristóbal ma najdogodniejsze połączenie lotnicze z kontynentem (bez tego nieszczęsnego dojazdu z sąsiedniej wyspy, jak na Santa Cruz), a i samo Puerto Baquerizo Moreno jest miastem bardzo przyjemnym do takich celów. Gdybym miał kiedyś jeszcze trafić na Galapagos, poświęciłbym tej wyspie na pewno więcej czasu.
Moje przemyślenia przerywają usłyszane gdzieś z boku pojedyncze polskie słowa. To Konrad i Ania, którzy rozpoczynają dziś swą podróż po Galapagos, a wcześniej jeździli po Peru. Po czasie spotykamy się ponownie na położonej nieco dalej Playa Punta Carola. W trakcie rozmowy okazuje się, że udają się również na Isabelę. Niczym Dobromir, któremu kulka spada kilka razy na rdzawy łeb, wpadam na genialny pomysł.
A może odebralibyście z Casa de Marita moją zgubę i przywieźlibyście ją do Polski? - pytam nieśmiało.
Zgadzają się, choć nie zdziwiłbym się, jeśli potem, gdy się już rozstaliśmy, zaczęli się zastanawiać, czy ich w jakieś szmuglowanie drugów nie wrabiam.
Playa Punta Carola to długa, łukowata plaża usiana głazami i wygrzewającymi się wśród nich dziesiątkami lwów morskich. Rozkładam ręcznik na jej skraju i przyglądam się przez dłuższy czas tym zwierzętom. Brakuje mi tylko głosu Davida Attenborough opowiadającego o ich rytuałach.
Słońce schodzi co raz niżej. Trzeba się zbierać, choć żal, bo jest tu tak błogo i przyjemnie. Wracam do Katarmy i sprawdzam, co tam wujek Google proponuje w zakresie lokalnej gastronomii. Wybór pada na dobrze oceniany i położony dość blisko hotelu lokal o egzaltowanej nazwie Galapagos Millennium Restaurant.
Najpierw idę jednak na malecon z zamiarem kupienia jakiś pamiątek w jednym z licznych sklepików z souvenirami (teraz, gdy nie muszę już dbać o wagę bagażu, mogę zacząć robić tego rodzaju zakupy). Tanio to tu nie jest, ale to ostatni dzwonek na odzież z lokalnymi insygniami, więc biorę 2 koszulki dla córki. Po wyjściu ze sklepu wpadam na wodoodporną grupę Niemców z Isabeli. Tak, Galapagos to istna wioska :D
Teraz mogę poszukać mojej restauracji 1000-lecia. Jestem na Avenida 12 de Febrero, na której powinien się znajdować ów lokal, ale widzę tylko duży, kryty strzechą przybytek pod jakąś inną nazwą i niewielką budkę na przeciwko. Ku mojemu zdziwieniu, to właśnie ona działa pod tą szumną nazwą. No dobra, niech się dzieje, co chce. Kelnerka o rozmiarach bohaterek oper Wagnera okazuje się bardzo sympatyczna i całkiem dobrze mówi po angielsku. Za 10 USD oferuje mi danie składające się ze smażonej ryby, ryżu, frytek, surówki i dużego Pilsnera. Jest naprawdę smaczne.
W trakcie millenijnej konsumpcji dołączają do mnie Ania i Konrad, którzy zupełnie przypadkowo przechodzą akurat obok. Kontynuujemy nasze podróżnicze pogawędki. Mam nadzieję, że jeśli mieli jakieś wątpliwości, co do mych dobrych intencji, teraz się ich już całkiem pozbyli :)
Wracam do Katarmy. Biorę mój ostatni prysznic na Galapagos (hmm, można byłoby nakręcić pod tym tytułem jakiś sequel "Ostatniego tanga w Paryżu") i robię losowanie, na którym łóżku będę spać.
Rano idę do mozaikowego baru na śniadanie. Gospodarz tłumaczy mi, co gdzie i jak, choć prawdę mówiąc, nie za bardzo jest o czym opowiadać. Jest skromnie. Każdy (na razie jestem tylko ja i para z - a jakże - Niemiec) dostaje zestaw składający się z 2 ciepłych bułek, masła, małej porcji dżemiku (można dostać dokładkę :D) i talerza z kwaśnymi kawałkami kiwi i jabłka. Do tego można sobie dobrać z baru kawę i jogurt z mussli, a Pani z zaplecza oferuje też małą porcję jajecznicy.
Mam jeszcze trochę czasu do opuszczenia hotelu, więc siadam w lobby i coś tam grzebię w telefonie, a tu znowu mowa ojczysta. Zagaduje mnie dziewczyna niewiele starsza od mojej córki. Ponownie dopadła mnie skleroza, więc jej imię wyleciało mi z głowy (za co ponownie gorąco przepraszam). W każdym razie, mieszkała jakiś czas w Katarmie w zamian za pomaganie w różnych pracach w hotelu, a dziś kończy swą podróż, nie tylko po Galapagos (ale wylatuje stąd nie Aviancą, a linią - TAME).
Czas i na mnie. Żegnam się z właścicielem Katarmy, narzucam na siebie oba plecaki i podążam na lotnisko tą samą drogą, co wczoraj. Gdy mijam szkołę doznaję deja vu. Oto znowu dzieciaki na apelu, flaga na maszcie, oficjele i przemawiający dyrektor. A przecież dziś nie poniedziałek. Może oni tu tak codziennie?
Niestety, na lotnisku SCY nie ma żadnego saloniku, więc pozostaje kiblowanie na krzesełkach w sali odlotów (jednej, jedynej). Gdy zbliża się czas mojego lotu, słyszę, jak do stanowiska obsługi zapraszają pasażera o polsko brzmiącym nazwisku. Wsłuchuję się w głosy płynące z grupy, od której oddzielił się wywołany pasażer i... no tak, znowu rodacy.
Naprawdę, nie do wiary. Jestem już w podróży całkiem długo, a nie licząc pasażerów lecących z Warszawy do Kataru, w czasie całego tego wyjazdu jedynych podróżujących Polaków spotykam tylko na Galapagos! I to jak licznych. Dziś aż 7 osób. To Zdzisiek i jego stała ekipa znajomych, z którymi już od lat jeżdżą po świecie.
Nie rozmawiamy zbyt długo, bo zaczyna się boarding. Tym razem A319 Avianci.
Klasa biznes jest tradycyjna dla tego modelu w Ameryce Południowej. Nie widzę różnic w porównaniu z lotem z Guayaquil na Baltrę. Jedyna wynika z tego, że miejsce w rzędzie za mną zajmuje dama po pięćdziesiątce, która musi być jakąś lokalną gwiazdą, bo co rusz ktoś do niej podchodzi w celach fotograficznych.
Po chwili przy fotelu obok mojego pojawia się Zdzisiek, a potem przy pozostałych pustych fotelach w C staje reszta jego grupy. Okazuje się system przydzielił im te miejsca, mimo że kupili bilety w Y. Miła niespodzianka :)
W tej sytuacji dużą część lotu spędzam na sympatycznej rozmowie z sąsiadem, przerwanej niezbyt rozbudowaną częścią konsumpcyjną.
Na szczęście mają też chilijskie Carmenere, które dodatkowo uprzyjemnia lot.
Pod koniec lotu obserwuję z uwagą wyłaniające się w dole Guayaquil, które w trakcie poprzedniego lądowania skryte było za chmurami. Prezentuje się całkiem przyjemnie. Rzeka, wille z palmami, szerokie drogi. Gdybym nie był tu wcześniej, pomyślałbym, że to jakaś Floryda.
Po wylądowaniu rozstaję się z pozostałymi Polakami. Co prawda lecą też do Limy, ale innym lotem. Poza tym, mój czas oczekiwania na kolejny lot mam zamiar spędzić w saloniku. Tym razem jest to ten ulokowany w terminalu międzynarodowym. Niestety, tak samo, jak przy okazji lotu z GYE do GPS, również teraz bilet Avianci w klasie biznes nie uprawnia do wstępu do saloniku (gdyby była to C w LATAM, można byłoby wejść). Muszę zatem użyć Dinersa lub Priority Pass. Z tą pierwszą kartą jest znowu ten sam problem z zatwierdzeniem pinem, więc wchodzę na PP.
Jestem pozytywnie zaskoczony. Mimo sporego tłoku jest wciąż dużo miejsc do siedzenia, a i bar z jedzeniem ma przyzwoite zasoby. Nie przeszkadza mi nawet limitowany alkohol.
Tablica odlotów pokazuje, że pora iść na lot do Limy. Po zaokrętowaniu siadam w szerokim, rozłożystym fotelu, patrzę w przód i... "Ciemność, widzę ciemność, ciemność widzę!". Przede mną masywne, pozbawione monitora oparcie fotela z pierwszego rzędu. Oj, to już musi być leciwy sprzęt, choć popielniczek w podłokietnikach na szczęście nie ma :D.
Na fotelu obok siada młodziak w garniturze (jak połowa pasażerów w C), który nerwowo rozgląda się za gniazdkiem USB. Mówię mu, że to próżne poszukiwania i oferuję swój power bank, bo widzę, że wyczerpana bateria w telefonie to dla niego spory problem. Przyjmuje ofertę z ulgą. Mimo że nie to mną kierowało, przez myśl przechodzi mi, że kto wie, może dobra karma do mnie powróci i chłopak zaproponuje jakąś podwózkę z lotniska. Niestety, nic z tego...
Po starcie patrzę ostatni raz na Guayaquil i jego reprezentacyjny Malecón 2000, który łatwo wyłuskać z ciemności dzięki diabelskiemu młynowi oświetlonemu jaskrawym chabrem.
Potem jeszcze całkiem przyzwoita kolacja, zakrapiana - jak się pewnie domyślacie - chilijskim Carmenere i pozwalam sobie na drobną drzemkę.
Lima wita nas gęstym zachmurzeniem (co wcale mnie nie zaskakuje), więc odpuszczam sobie wpatrywanie się w okno i czekam na zetknięcie z płytą lotniska...
Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu TapatalkaDziś trochę długi odcinek, ale chciałbym załatwić Limę za jednym zamachem ;)
Po opuszczeniu samolotu, którym przyleciałem z Guayaquil powtarzam wszystko to, co na lotnisku w Limie robiłem jakiś czas temu, po przylocie z Santiago.
Gdy mam już bagaż w dłoniach pędzę na zewnątrz ignorując całkowicie wszystkich taksiarzy i naganiaczy. Niestety, nie widzę nigdzie busa z lotniskowego Holiday Inn, a muszę się tam dostać po moją walizkę, którą zostawiłem u obsługi ponad tydzień temu. Nie chcę tracić czasu, więc ruszam tam na piechotę.
Jak może pamiętacie, hotel jest bardzo blisko lotniska. W linii prostej jest to dosłownie 300 m. Sęk w tym, że od lotniska oddziela go kilkupasmowa droga z wielkim rondem. Nazwać ją "ruchliwą" to tak, jakby obwodnicę Trójmiasta uznać za uliczkę osiedlową. Potok aut jest nieprzerwany. Jedynie w okolicy ronda robią się czasem zatory i tam właśnie upatruję szansę na skrócenie sobie trasy oraz uniknięcie okrężnej drogi przez kładkę dla pieszych, którą szedłem poprzednim razem.
Gdy dochodzę do krawędzi jezdni, do przebrnięcia przez nią szykują się akurat dwie Peruwianki z grzałką pop-cornu na kółkach. Gdy jakimś cudem auta z lewej strony przestają na chwilę jechać, spoglądamy na siebie porozumiewawczo i ruszamy razem. Mało to bohaterskie, ale na wszelki wypadek idę z prawej strony wózka :D
Na zieleniaku oddzielającym oba kierunki ruchu samochodów szanse na przebicie się przez kolejne 3 pasy wyglądają mizernie, bo nikt nie zatrzymuje się, ani nawet nie zwalnia. Co gorsze, pojawia się przy nas policjant na motocyklu. Teraz, to już w ogóle nie wiem, co robić: przechodzić, gdy nadarzy się okazja, udawać, że w ogóle nie wiem, jak się tu znalazłem, czy może zawrócić? Spoglądam na gliniarza, on na mnie, a kątem oka widzę, że wózek powoli rusza. Dostrzegam, że faktycznie auta jakby zwolniły, bo rondo się przyblokowało, więc ruszam i ja. Na szczęście motor z policjantem odjeżdża gdzieś indziej, więc kłopotów nie będzie :)
W recepcji informuję, że wróciłem po swój bagaż, który chciałbym zabrać, ale powrócę do nich już następnego dnia. Po chwili mogę już zamawiać Ubera.
Tu porada dla innych - gdybyście potrzebowali kiedyś Ubera z limskiego lotniska, warto przejść do Holiday Inn i zamówić przejazd właśnie tam (myślę, że udostępnią wifi nawet nie-gościom), bo te 300 m z przeszkodami daje prawie 50% oszczędności. Gdy sprawdzałem Ubera w terminalu, koszt przejazdu do hotelu w Centro Historico wynosił ok. 30 PEN, a spod hotelu wyszło raptem 16 PEN.
Dojazd do Sheratona (bo tamże dziś nocuję) trwa ok. 45 minut. Nie jest tragicznie, ale w niektórych miejscach łapię się za głowę widząc, w jaki sposób tutejsi kierowcy korzystają z dróg. Naprawdę, można zdecydowanie zmienić zdanie na temat Polaków za kierownicą.
Sheraton Lima jest obiektem oldschoolowym, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Owszem, budynek i jego wyposażenie mogłyby stanowić scenerię dla filmu o późnych latach 80-tych XX w., ale wszystko jest utrzymane w czystości i nie widzę jakiś nadzwyczajnych oznak zużycia. Jedyne, co mnie nieco drażni, to specyficzny zapach starych dywanów i wykładzin w korytarzach. Sporym przeżyciem jest widok wewnętrznego dziedzińca, który stanowi idealne wprost miejsce dla wszelkiego rodzaju desperatów szukających ostatecznego ukojenia i rozwiązania swych problemów.
Mimo, że nie mam statusu w Bonvoyu, dostaję upgrade, ale tylko "piętrowy" - mój pokój jest na wysokiej, 15-tej kondygnacji. Dobre i to, bo okna mam na bardzo ruchliwą Av. Passeo de la Republica, więc wysokość izoluje mnie od hałasu. Sam pokój jest bardzo przyjemny, choć mocno "vintage'owy" :) Ciekawym rozwiązaniem jest umywalka poza łazienką. Patent taki widziałem do tej pory tylko raz, w hotelu w Kioto.
Po zameldowaniu nie mam już za bardzo ochoty na penetrowanie okolic, tym bardziej, że jest już po zmroku, a widoki za oknem auta, którym jechałem z lotniska, nie napawały optymizmem, co do bezpieczeństwa. Odwagi i chęci wystarczy mi na podejście kawałek do ozdobionego iluminacjami kościoła, który mijałem na krótko przed dotarciem do hotelu. Okazuje się, że to Iglesia De Los Sagrados Corazones Recoleta.
W trakcie tego niedługiego spaceru odkrywam, że moje obawy są raczej na wyrost. Na chodnikach jest ciągle masa ludzi i mimo, że z ciemnych zaułków zaczynają wychodzić bezdomni przeszukujący uliczne odpadki, w całej swej mizerii nie stwarzają zagrożenia. Nikt mnie nie zaczepia i nie śledzi. Skoro tak, to po dotarciu z powrotem do Sheratona, mijam go i idę w przeciwną stronę, tam gdzie unoszą się reflektorowe snopy światła i brzmi koncertowa muzyka. W Parque de la Exposicion kończy się właśnie koncert nieznanego mi zespołu. Musi być popularny, bo obiejt przypominający sopocką Operę Leśną jest szczelnie wypełniony.