Jako że nie wiem jak zacząć - zacznę od początku.
:) Myśli o wyjeździe do kraju liścia klonowego i tłumów niedźwiedzi pojawiły się już w zeszłym roku, jednak pierwszy wielki krok wykonaliśmy w marcu kupując bilety. Na początku chcieliśmy lecieć TAM do Calgary i Z POWROTEM z Vancouver (w górach z dnia na dzień byłoby chłodniej, więc chcieliśmy jechać tam jak najwcześniej), jednak ekonomia (a raczej żyłka do podróżniczych interesów) zwyciężyła i z racji znalezienia tańszych przelotów kupiliśmy przelot bezpośredni z Paryża do Vancouver, powrót z Calgary przez Toronto do Paryża. Złożyliśmy wniosek o eTA (Elektroniczna Autoryzacja Podróży - do Kanady właśnie
:)) i już po paru minutach mieliśmy już potwierdzenie na mailu. Do Paryża zdecydowaliśmy się lecieć LOTem (nie chcieliśmy ryzykować z tanimi liniami, a tak lądowaliśmy bezpośrednio na CDG). I w ten oto sposób mogliśmy rozpocząć planowanie wyjazdu - przekopaliśmy się przez dużą ilość materiału i finalnie zdecydowaliśmy, że 3 pełne dni spędzimy na Vancouver Island, a później wisienka na torcie, czyli Góry Skaliste. Dodatkowo więc zarezerwowaliśmy przelot z Vancouver do Calgary. W międzyczasie zarezerwowaliśmy w różnych promocjach noclegi i samochody i tak oto mogliśmy spokojnie czekać na dzień wyjazdu.
:)
Dzień 1 - 01.09.2019 Tak, w końcu nadszedł ten dzień! Początek Wielkiej Kanadyjskiej Przygody! Jeszcze tylko 4 lotniska i 3 loty przed nami i będziemy na miejscu!
;) Na niecałe 2h przed lotem meldujemy się na lotnisku w Pyrzowicach. Odprawa przebiega sprawnie, jednak do samolotu wchodzimy z 20-minutowym opóźnieniem. W tym momencie przekonaliśmy się, że warto pamiętać o zapisywaniu kart pokładowych (chociaż w formie screena) – przez opóźnienie lotu zniknęła nasza karta pokładowa na pierwszy lot, ale na szczęście bez problemu weszliśmy na pokład. Rozsiadamy się wygodnie i tu kolejna niespodzianka - kapitan informuje pasażerów, że samolot odleci z opóźnieniem w związku z obchodami rocznicy II Wojny Światowej i wizytą głów państw w Warszawie. Jednak w stolicy mieliśmy spory zapas czasu przed kolejnym odlotem, więc spokojnie podeszliśmy do komunikatu (a uwierzcie, lubimy być na lotnisku sporo przed czasem
;)). Wystartowaliśmy z ok. 50 minutowym opóźnieniem. Drobny poczęstunek podczas lotu (Grzesiek i kubeczek wody) i ok. 14 lądujemy na Okęciu, by ok. 17 znów wzbić się w powietrze (z przyczyn operacyjnych korzystamy z samolotu linii GetJet). W cenie kawa/herbata/woda i słodka przekąska – ponownie dobry kolega Grzesiek.
;) Nawiasem mówiąc, w podróż zdecydowaliśmy się wybrać tylko z bagażem podręcznym – duży plecak mieścił się w wadze 8 kg, ale już mała torba (czyli mały plecak) na pewno przekroczył wyznaczone przez LOT 2 kg. Jednak wszystko przebiegło pomyślnie. W Paryżu lądujemy ok. 19.30. Nocleg znaleźliśmy jak najbliżej lotniska w „Ibis budget Roissy CDG Paris Nord 2” za rozsądną cenę – co ważne z lotniska jest darmowy bus do hotelu. Meldujemy się, zostawiamy rzeczy i ruszamy w poszukiwaniu jakiejś kolacji. Pani w recepcji powiedziała, że w pobliżu nic nie ma o tej godzinie (w sumie jak spytaliśmy o Carrefour to Pani nie zrozumiała o co nam chodzi
:) lepiej nie wnikać, kto miał problem z czyim angielskim), ale jakoś w to nie wierzyliśmy (głód chyba zagłuszył wszelki głos rozsądku). Za cel obraliśmy pobliskie miasteczko. Po ok. 20 minutach spacerku nie do końca ciekawą okolicą doszliśmy do pierwszych zabudowań i tam też znaleźliśmy food tracka o wdzięcznej nazwie Pizza du Chef (dla zainteresowanych – tuż koło B&B Hotels).
Zamówiliśmy jedną i wróciliśmy do hotelu. Sprawdziliśmy, o której odjeżdża poranny bus na lotnisko i poszliśmy spać.
Dzień 2 - 02.09.2019 Wstajemy i ok. 6 stawiamy się na przystanku przed hotelem w oczekiwaniu na busa – który po 5 minutach zgodnie z planem podjeżdża (ok. 7 jesteśmy już na CDG). Lotnisko jest ogromne, jednak bardzo intuicyjne, szybko więc znajdujemy odprawę Air Canada i dostajemy bilety z miejscami obok siebie. Spacer do właściwego terminalu 2A zajął nam z 15 minut i czekamy na samolot. Boarding rozpoczął się punktualnie, ale Air Canada wpuszcza pasażerów w podziale na strefy (Zone) i moim zdaniem to powoduje więcej zamieszania niż korzyści. W samolocie okazało się, że mamy najlepsze miejsca z możliwych: przy rozkładzie 3-3-3 nasze miejsca były w ostatnim rzędzie, gdzie są tylko 2 fotele – więc miejsca bardzo dużo. Mimo ponad 9h lot przebiegł sprawnie, dostaliśmy obiad oraz przed lądowaniem kanapkę na ciepło plus napoje (w tym pierwsze piwo i wino kanadyjskie
:)).
O 10.20 już czasu miejscowego lądujemy i opuszczamy samolot. Lotnisko w Vancouver zrobiło na mnie największe wrażenie z wszystkich, na których byłam. Zaraz po wyjściu z samolotu wita nas dużo zieleni, totem, canoe i dużo wody, a w tle słychać odgłosy lasów deszczowych – nie można się pomylić, gdzie wylądowaliśmy!).
W takiej atmosferze dochodzi się do automatycznej kontroli paszportowej (o dziwo jest też w języku polskim) i z wydrukiem idziemy do urzędnika. Tam szybkie 2-3 pytania o cel podróży i jej plan i tak oto jesteśmy oficjalnie w Kanadzie.
:) Idziemy do biura Alamo i odbieramy wcześniej zarezerwowany i opłacony samochód (mimo informacji z Rentalcars zablokowali nam na karcie 200 CAD) – w sumie procedura zajęła ok. 10 minut. Pani, która nas obsługiwała z początku była bardzo miła, ale gdy któryś raz z kolei poinformowaliśmy, że nie chcemy żadnego dodatkowego ubezpieczenia przestała się uśmiechać. W każdym razie dostaliśmy nowiutką Toyotę Yaris (przebieg 6 tys km). Samochód odbieramy ok. 11:30, a prom mamy zarezerwowany na 18:15 – szybka myśl co robimy i decydujemy się jechać na wcześniejszy prom. Dojazd do przystani promowej Horseshoe Bay zajął nam niecałą godzinę. Wcześniej przeanalizowaliśmy trasę i woleliśmy jechać dłuższą trasą, ale omijającą centrum Vancouver, a co za tym idzie największy ruch.
Jako że nie było pełnego obłożenia promu to bez problemu udało nam się dostać na odjazd o 13:15 i ruszyliśmy w stronę Nanaimo. Przeprawa trwa trochę ponad 1,5h i sama w sobie była dla nas atrakcją.
Od razu wyszliśmy na górny odkryty pokład i podziwialiśmy najpierw oddalające się Vancouver a potem….. tak! Łaskawie pojawił się wieloryb! A potem kolejne (no chyba że ten jeden był bardzo ruchliwy). Co prawda trochę z oddali, ale widzieliśmy jak się wynurzają i wystrzeliwują wodę. Dodatkową atrakcją na promie był pan opowiadający o zwierzątkach typowych dla Vancouver Island i w jaki sposób można rozróżnić je po ... hmm śladach, które zostawiają.
;) Atrakcja dla dzieci, ale czy amator podróży kiedykolwiek przestaje być dzieckiem?
:)
Wyjazd z promu przebiegł sprawnie i w gps ustawiliśmy miejsce naszego pierwszego noclegu. Wybraliśmy przez booking „Bev & Sandy's Place B&B” - i w sumie żałowaliśmy, że w tym miejscu nie mieliśmy kolejnych noclegów. To błąd z naszej strony, a sugerowaliśmy się tym, że wymeldowanie jest po 7 rano, a prom mieliśmy dużo wcześniej. Pewnie jakbyśmy się skontaktowali z właścicielami to by to nie stanowiło problemu. Apartament to oddzielna część prywatnego domu z osobnym wejściem składająca się pokoju, kuchni i łazienki, a w cenie śniadanie (w każdym razie coś podobnego – bo składało się z serka, jajka na twardo i jogurtu, dodatkowo owoc i domowej roboty słodka marchewkowa babeczka). Jeszcze po wylądowaniu otrzymaliśmy SMSa, że będą dużo później, a informacje potrzebne znajdują się w kopercie. Kopertę znaleźliśmy, a w niej mapa wraz z instrukcją, gdzie iść, aby znaleźć klucz do naszego pokoju - wszystko niczym poszukiwanie skarbu.
Właściciele zainspirowali nas mapą, na której każdy z gości zaznaczał miejsce zamieszkania (również zostawiliśmy swoją szpileczkę
;)) - po powrocie na pewno też taką zrobimy, tylko zaznaczając kierunki naszych podróży.
Po męczącym dniu a była dopiero 16 czuliśmy już zmęczenie. Szybka kąpiel i udaliśmy się do Walmartu. Tam zakupiliśmy niezbędne produkty spożywcze i poszukaliśmy w pobliżu sklepu, gdzie można kupić jakieś piwo. Wróciliśmy, zjedliśmy kolację, odbyliśmy krótkie, ale bardzo sympatyczne spotkanie z gospodarzami (dostaliśmy od nich mnóstwo wskazówek i materiałów o wyspie) i dosłownie padliśmy.
Dzień 3- 03.09.2019 Wstajemy z samego rana, w ogóle nie odczuwając jet lagu i ruszamy. Pierwszego dnia za cel wzięliśmy przejazd do Ucluelet – mieliśmy przed sobą prawie 200 km, na szczęście po drodze czekało nas kilka atrakcyjnych przystanków. Pierwszy z nich to Old Country Market w Coombs – miejsce słynne z tego, że na dachu sklepu jest pastwisko, a na nim… pasące się kozy!
Jako punkt aby się zatrzymać na parę minut miejsce fajne – ma coś w sobie, ale to taka typowa atrakcja turystyczna. Za sklepem znaleźliśmy małe pastwisko dla kóz, które nawet miały swój domek.
:)
Dodatkowo dla osób lubiących miejscowy folklor – warto zajrzeć do sklepu, oprócz magnesów na lodówkę, których szukaliśmy było tam chyba wszystko.
Kolejny punkt to Qualicum Beach – małe, urocze miasteczko nad morzem z ładną plażą.
Następny przystanek to Little Qualicum Falls Provincial Park, w którym jest możliwość podziwiania wodospadów na rzece Qualicum.
Była to nasza pierwsza styczność z naturą kanadyjską i byliśmy zachwyceni - miejsce jest bardzo malownicze. Spacer zajął nam ok. godziny – spokojnie starczyło na podziwianie wodospadów (Lower Falls i Upper Falls) i zrobienie serii zdjęć.
:)
Podczas naszego pobytu świeciło słońce, co dodawało jeszcze uroku miejscu, a dodatkowo ilość ludzi była znikoma – uwielbiamy takie kameralne miejsca, jednakże wszędzie były ostrzeżenia o niedźwiedziach, więc niekoniecznie tym razem była to dla nas zaleta.
:)
W tym miejscu pierwszy raz natknęliśmy się na charakterystyczne dla Kanady kosze na śmieci, ze specjalnym zabezpieczeniem przed głodnymi (lub ciekawskimi) niedźwiadkami (do otwarcia tego kosza potrzebowałam instrukcji obsługi;)).
A gdyby ktoś akurat miał ochotę na piknik - możemy polecić takie oto urocze miejsce.
:)
Z Little Qualicum Falls Provincial Park udaliśmy się do kolejnego parku - MacMillan Provincial Park z główną atrakcją Cathedral Grove.
I tu od razu zauważyliśmy, że miejsce jest bardzo popularne, ponieważ było dużo więcej ludzi, a o miejsce na parkingach nie było łatwo (park podzielony był na dwie trasy po obu stronach drogi – jako że trasy były krótkie, rotacja ludzi również, poczekaliśmy kilka minut i miejsce się zwolniło). Zrobiliśmy szlak po lewej i po prawej stronie drogi i naprawdę warto było poświęcić tą godzinę!
W parku jest bardzo klimatycznie, promienie słoneczne ledwo przebijają się przez ogromne drzewa, wśród których dominują Douglas fir trees, czyli daglezje zielone (tako rzecze Wikipedia) - drzewa są stare (niektóre starsze niż 800 lat) i niebotycznych rozmiarów – najwyższe na ok. 75m, z obwodem nawet do 9 metrów. A kiedy zobaczyłam The Big tree, poczułam się jak Dawid w obliczu Goliata.
:)
Duże wrażenie zrobił na nas także malowniczy punkt widokowy nad jeziorem Cameron - bajka.
:)
Takie widoki, i to zaledwie kilka - kilkadziesiąt metrów od drogi!
Potem przejechaliśmy kolejne parę kilometrów, aby obejrzeć już atrakcję zrobioną ludzkimi rękami, czyli „Hole In The Wall”. Zaparkowaliśmy zgodnie ze wskazówkami przed sklepem Coombs Country Candy, przeszliśmy na drugą stronę drogi i weszliśmy w las. Do miejsca docelowego prowadzą dwa szlaki, jako że nie zauważyliśmy znaków poszliśmy w lewo 20 minut i od tej strony ta atrakcja nie zrobiła na nas za bardzo wrażenia.
Będzie ciąg dalszy?Jeśli nie w pełnej formie to prosiłbym chociaż o listę miejsc które odwiedziliście później; w przyszłym roku wybieram się w wakacje, początek podróży właściwe pokryje się z Twoim planem, no i szukam inspiracji na kolejne dni.Z góry dziękuję.
@looookasz będzie, będzie.
:) Mam nadzieję, że jutro uda mi się dodać kolejne dni.@kostek966 mały spojler - w Toronto spędziliśmy tylko kilka godzin, akurat tam mieliśmy międzylądowanie. Niestety o okolicach tego miasta nie mogę nic powiedzieć, natomiast samo Toronto nie zrobiło na nas wrażenia (może dlatego, że nie jesteśmy wielbicielami wielkich miast, a może dlatego, że podczas naszej kilkugodzinnej wycieczki nosiliśmy ze sobą nasz cały bagaż, a dodatkowo rozpadało się i to ostatecznie zniechęciło nas do dalszego zwiedzania - ale to tylko i wyłącznie nasza opinia!).
Miśków nie ma, ale też jest fajnie.
:)Dobrze się czyta, sporo przydatnych informacji. Mam zamiar kiedyś wybrać się na podobny wyjazd i na pewno będę czerpał z wiedzy tu przekazanej. Szkoda trochę, że zdjęcia, choć pokazują piękne miejsca, to jakościowo są nie za bardzo...A co do pierwszych miejsc na liście, to proponuję od razu zrobić kilka list, bo ciężko porównywać ze sobą Seszele, Filipiny, Nepal, Islandię, Utah, Tanzanię i Peru. To jakby spierać się, kto jest bardziej wysportowany: dziesięcioboista, gimnastyczka artystyczna czy zawodnik MMA.
:)
Jeśli chodzi o koszty wyjazdu to:1. Loty- bilet: CDG - Vancouver; Calgary - CDG (z stopem w Toronto na ok 12h) - 1500 pln- bilet Vancouver - Calgary - 300 pln2. Samochód:Vancouver Island na 4 dni - Toyota Yarsi - z rentalcars z ubezpieczeniem 900 plnCalgary na 8 dni też najmniejsze ale dostaliśmy Nissana Frontiera - z rentalcars z ubezpieczeniem 1700 pln3. Noclegi:na Vancouver Island - za 4 noce wyszło nas 420 CAD.(pokój 2osobowy) - najdrożej w UclueletW Canmore - za 5 nocy z śniadaniem - 900CADW Hinton za 3 nocy z śniadaniem - 500 CAD4. Z atrakcji płatnych:rejs na Spirit Island na Maligne Lake - 149 CAD za 2 osobywejściówki do Parków - całoroczne - ok 120 CADNa miejscu jedliśmy w różnych knajpachBurger lub Fish and Chips - ok 10-15 CAD - i można tym pojeśćw Canmore chodziliśmy do Indyjskiej knajpki - za bardzo solidny obiad dla 2 osób - 35-45 CADw Hinton pod hotelem mieliśmy Chińczyka - ok 30-40 CAD za obiad na 2 osoby
Myśli o wyjeździe do kraju liścia klonowego i tłumów niedźwiedzi pojawiły się już w zeszłym roku, jednak pierwszy wielki krok wykonaliśmy w marcu kupując bilety. Na początku chcieliśmy lecieć TAM do Calgary i Z POWROTEM z Vancouver (w górach z dnia na dzień byłoby chłodniej, więc chcieliśmy jechać tam jak najwcześniej), jednak ekonomia (a raczej żyłka do podróżniczych interesów) zwyciężyła i z racji znalezienia tańszych przelotów kupiliśmy przelot bezpośredni z Paryża do Vancouver, powrót z Calgary przez Toronto do Paryża.
Złożyliśmy wniosek o eTA (Elektroniczna Autoryzacja Podróży - do Kanady właśnie :)) i już po paru minutach mieliśmy już potwierdzenie na mailu.
Do Paryża zdecydowaliśmy się lecieć LOTem (nie chcieliśmy ryzykować z tanimi liniami, a tak lądowaliśmy bezpośrednio na CDG).
I w ten oto sposób mogliśmy rozpocząć planowanie wyjazdu - przekopaliśmy się przez dużą ilość materiału i finalnie zdecydowaliśmy, że 3 pełne dni spędzimy na Vancouver Island, a później wisienka na torcie, czyli Góry Skaliste. Dodatkowo więc zarezerwowaliśmy przelot z Vancouver do Calgary.
W międzyczasie zarezerwowaliśmy w różnych promocjach noclegi i samochody i tak oto mogliśmy spokojnie czekać na dzień wyjazdu. :)
Dzień 1 - 01.09.2019
Tak, w końcu nadszedł ten dzień! Początek Wielkiej Kanadyjskiej Przygody! Jeszcze tylko 4 lotniska i 3 loty przed nami i będziemy na miejscu! ;)
Na niecałe 2h przed lotem meldujemy się na lotnisku w Pyrzowicach. Odprawa przebiega sprawnie, jednak do samolotu wchodzimy z 20-minutowym opóźnieniem.
W tym momencie przekonaliśmy się, że warto pamiętać o zapisywaniu kart pokładowych (chociaż w formie screena) – przez opóźnienie lotu zniknęła nasza karta pokładowa na pierwszy lot, ale na szczęście bez problemu weszliśmy na pokład.
Rozsiadamy się wygodnie i tu kolejna niespodzianka - kapitan informuje pasażerów, że samolot odleci z opóźnieniem w związku z obchodami rocznicy II Wojny Światowej i wizytą głów państw w Warszawie. Jednak w stolicy mieliśmy spory zapas czasu przed kolejnym odlotem, więc spokojnie podeszliśmy do komunikatu (a uwierzcie, lubimy być na lotnisku sporo przed czasem ;)). Wystartowaliśmy z ok. 50 minutowym opóźnieniem. Drobny poczęstunek podczas lotu (Grzesiek i kubeczek wody) i ok. 14 lądujemy na Okęciu, by ok. 17 znów wzbić się w powietrze (z przyczyn operacyjnych korzystamy z samolotu linii GetJet). W cenie kawa/herbata/woda i słodka przekąska – ponownie dobry kolega Grzesiek. ;)
Nawiasem mówiąc, w podróż zdecydowaliśmy się wybrać tylko z bagażem podręcznym – duży plecak mieścił się w wadze 8 kg, ale już mała torba (czyli mały plecak) na pewno przekroczył wyznaczone przez LOT 2 kg. Jednak wszystko przebiegło pomyślnie.
W Paryżu lądujemy ok. 19.30. Nocleg znaleźliśmy jak najbliżej lotniska w „Ibis budget Roissy CDG Paris Nord 2” za rozsądną cenę – co ważne z lotniska jest darmowy bus do hotelu. Meldujemy się, zostawiamy rzeczy i ruszamy w poszukiwaniu jakiejś kolacji. Pani w recepcji powiedziała, że w pobliżu nic nie ma o tej godzinie (w sumie jak spytaliśmy o Carrefour to Pani nie zrozumiała o co nam chodzi :) lepiej nie wnikać, kto miał problem z czyim angielskim), ale jakoś w to nie wierzyliśmy (głód chyba zagłuszył wszelki głos rozsądku). Za cel obraliśmy pobliskie miasteczko. Po ok. 20 minutach spacerku nie do końca ciekawą okolicą doszliśmy do pierwszych zabudowań i tam też znaleźliśmy food tracka o wdzięcznej nazwie Pizza du Chef (dla zainteresowanych – tuż koło B&B Hotels).
Zamówiliśmy jedną i wróciliśmy do hotelu. Sprawdziliśmy, o której odjeżdża poranny bus na lotnisko i poszliśmy spać.
Dzień 2 - 02.09.2019
Wstajemy i ok. 6 stawiamy się na przystanku przed hotelem w oczekiwaniu na busa – który po 5 minutach zgodnie z planem podjeżdża (ok. 7 jesteśmy już na CDG). Lotnisko jest ogromne, jednak bardzo intuicyjne, szybko więc znajdujemy odprawę Air Canada i dostajemy bilety z miejscami obok siebie. Spacer do właściwego terminalu 2A zajął nam z 15 minut i czekamy na samolot. Boarding rozpoczął się punktualnie, ale Air Canada wpuszcza pasażerów w podziale na strefy (Zone) i moim zdaniem to powoduje więcej zamieszania niż korzyści. W samolocie okazało się, że mamy najlepsze miejsca z możliwych: przy rozkładzie 3-3-3 nasze miejsca były w ostatnim rzędzie, gdzie są tylko 2 fotele – więc miejsca bardzo dużo. Mimo ponad 9h lot przebiegł sprawnie, dostaliśmy obiad oraz przed lądowaniem kanapkę na ciepło plus napoje (w tym pierwsze piwo i wino kanadyjskie :)).
O 10.20 już czasu miejscowego lądujemy i opuszczamy samolot. Lotnisko w Vancouver zrobiło na mnie największe wrażenie z wszystkich, na których byłam. Zaraz po wyjściu z samolotu wita nas dużo zieleni, totem, canoe i dużo wody, a w tle słychać odgłosy lasów deszczowych – nie można się pomylić, gdzie wylądowaliśmy!).
W takiej atmosferze dochodzi się do automatycznej kontroli paszportowej (o dziwo jest też w języku polskim) i z wydrukiem idziemy do urzędnika. Tam szybkie 2-3 pytania o cel podróży i jej plan i tak oto jesteśmy oficjalnie w Kanadzie. :)
Idziemy do biura Alamo i odbieramy wcześniej zarezerwowany i opłacony samochód (mimo informacji z Rentalcars zablokowali nam na karcie 200 CAD) – w sumie procedura zajęła ok. 10 minut. Pani, która nas obsługiwała z początku była bardzo miła, ale gdy któryś raz z kolei poinformowaliśmy, że nie chcemy żadnego dodatkowego ubezpieczenia przestała się uśmiechać. W każdym razie dostaliśmy nowiutką Toyotę Yaris (przebieg 6 tys km).
Samochód odbieramy ok. 11:30, a prom mamy zarezerwowany na 18:15 – szybka myśl co robimy i decydujemy się jechać na wcześniejszy prom. Dojazd do przystani promowej Horseshoe Bay zajął nam niecałą godzinę. Wcześniej przeanalizowaliśmy trasę i woleliśmy jechać dłuższą trasą, ale omijającą centrum Vancouver, a co za tym idzie największy ruch.
Jako że nie było pełnego obłożenia promu to bez problemu udało nam się dostać na odjazd o 13:15 i ruszyliśmy w stronę Nanaimo. Przeprawa trwa trochę ponad 1,5h i sama w sobie była dla nas atrakcją.
Od razu wyszliśmy na górny odkryty pokład i podziwialiśmy najpierw oddalające się Vancouver a potem….. tak! Łaskawie pojawił się wieloryb! A potem kolejne (no chyba że ten jeden był bardzo ruchliwy). Co prawda trochę z oddali, ale widzieliśmy jak się wynurzają i wystrzeliwują wodę.
Dodatkową atrakcją na promie był pan opowiadający o zwierzątkach typowych dla Vancouver Island i w jaki sposób można rozróżnić je po ... hmm śladach, które zostawiają. ;) Atrakcja dla dzieci, ale czy amator podróży kiedykolwiek przestaje być dzieckiem? :)
Wyjazd z promu przebiegł sprawnie i w gps ustawiliśmy miejsce naszego pierwszego noclegu. Wybraliśmy przez booking „Bev & Sandy's Place B&B” - i w sumie żałowaliśmy, że w tym miejscu nie mieliśmy kolejnych noclegów. To błąd z naszej strony, a sugerowaliśmy się tym, że wymeldowanie jest po 7 rano, a prom mieliśmy dużo wcześniej. Pewnie jakbyśmy się skontaktowali z właścicielami to by to nie stanowiło problemu.
Apartament to oddzielna część prywatnego domu z osobnym wejściem składająca się pokoju, kuchni i łazienki, a w cenie śniadanie (w każdym razie coś podobnego – bo składało się z serka, jajka na twardo i jogurtu, dodatkowo owoc i domowej roboty słodka marchewkowa babeczka). Jeszcze po wylądowaniu otrzymaliśmy SMSa, że będą dużo później, a informacje potrzebne znajdują się w kopercie. Kopertę znaleźliśmy, a w niej mapa wraz z instrukcją, gdzie iść, aby znaleźć klucz do naszego pokoju - wszystko niczym poszukiwanie skarbu.
Właściciele zainspirowali nas mapą, na której każdy z gości zaznaczał miejsce zamieszkania (również zostawiliśmy swoją szpileczkę ;)) - po powrocie na pewno też taką zrobimy, tylko zaznaczając kierunki naszych podróży.
Po męczącym dniu a była dopiero 16 czuliśmy już zmęczenie. Szybka kąpiel i udaliśmy się do Walmartu. Tam zakupiliśmy niezbędne produkty spożywcze i poszukaliśmy w pobliżu sklepu, gdzie można kupić jakieś piwo. Wróciliśmy, zjedliśmy kolację, odbyliśmy krótkie, ale bardzo sympatyczne spotkanie z gospodarzami (dostaliśmy od nich mnóstwo wskazówek i materiałów o wyspie) i dosłownie padliśmy.
Dzień 3- 03.09.2019
Wstajemy z samego rana, w ogóle nie odczuwając jet lagu i ruszamy. Pierwszego dnia za cel wzięliśmy przejazd do Ucluelet – mieliśmy przed sobą prawie 200 km, na szczęście po drodze czekało nas kilka atrakcyjnych przystanków.
Pierwszy z nich to Old Country Market w Coombs – miejsce słynne z tego, że na dachu sklepu jest pastwisko, a na nim… pasące się kozy!
Jako punkt aby się zatrzymać na parę minut miejsce fajne – ma coś w sobie, ale to taka typowa atrakcja turystyczna. Za sklepem znaleźliśmy małe pastwisko dla kóz, które nawet miały swój domek. :)
Dodatkowo dla osób lubiących miejscowy folklor – warto zajrzeć do sklepu, oprócz magnesów na lodówkę, których szukaliśmy było tam chyba wszystko.
Kolejny punkt to Qualicum Beach – małe, urocze miasteczko nad morzem z ładną plażą.
Następny przystanek to Little Qualicum Falls Provincial Park, w którym jest możliwość podziwiania wodospadów na rzece Qualicum.
Była to nasza pierwsza styczność z naturą kanadyjską i byliśmy zachwyceni - miejsce jest bardzo malownicze. Spacer zajął nam ok. godziny – spokojnie starczyło na podziwianie wodospadów (Lower Falls i Upper Falls) i zrobienie serii zdjęć. :)
Podczas naszego pobytu świeciło słońce, co dodawało jeszcze uroku miejscu, a dodatkowo ilość ludzi była znikoma – uwielbiamy takie kameralne miejsca, jednakże wszędzie były ostrzeżenia o niedźwiedziach, więc niekoniecznie tym razem była to dla nas zaleta. :)
W tym miejscu pierwszy raz natknęliśmy się na charakterystyczne dla Kanady kosze na śmieci, ze specjalnym zabezpieczeniem przed głodnymi (lub ciekawskimi) niedźwiadkami (do otwarcia tego kosza potrzebowałam instrukcji obsługi;)).
A gdyby ktoś akurat miał ochotę na piknik - możemy polecić takie oto urocze miejsce. :)
Z Little Qualicum Falls Provincial Park udaliśmy się do kolejnego parku - MacMillan Provincial Park z główną atrakcją Cathedral Grove.
I tu od razu zauważyliśmy, że miejsce jest bardzo popularne, ponieważ było dużo więcej ludzi, a o miejsce na parkingach nie było łatwo (park podzielony był na dwie trasy po obu stronach drogi – jako że trasy były krótkie, rotacja ludzi również, poczekaliśmy kilka minut i miejsce się zwolniło). Zrobiliśmy szlak po lewej i po prawej stronie drogi i naprawdę warto było poświęcić tą godzinę!
W parku jest bardzo klimatycznie, promienie słoneczne ledwo przebijają się przez ogromne drzewa, wśród których dominują Douglas fir trees, czyli daglezje zielone (tako rzecze Wikipedia) - drzewa są stare (niektóre starsze niż 800 lat) i niebotycznych rozmiarów – najwyższe na ok. 75m, z obwodem nawet do 9 metrów. A kiedy zobaczyłam The Big tree, poczułam się jak Dawid w obliczu Goliata. :)
Duże wrażenie zrobił na nas także malowniczy punkt widokowy nad jeziorem Cameron - bajka. :)
Takie widoki, i to zaledwie kilka - kilkadziesiąt metrów od drogi!
Potem przejechaliśmy kolejne parę kilometrów, aby obejrzeć już atrakcję zrobioną ludzkimi rękami, czyli „Hole In The Wall”. Zaparkowaliśmy zgodnie ze wskazówkami przed sklepem Coombs Country Candy, przeszliśmy na drugą stronę drogi i weszliśmy w las. Do miejsca docelowego prowadzą dwa szlaki, jako że nie zauważyliśmy znaków poszliśmy w lewo 20 minut i od tej strony ta atrakcja nie zrobiła na nas za bardzo wrażenia.