Od jakiegoś czasu ciągnie mnie na Północ. Taką przez wielkie P. Tam, gdzie prawie nie ma ludzi, są ogromne, puste przestrzenie, przyroda. Svalbard, Syberia, Laponia, apetyt rośnie w miarę jedzenia i mam ochotę na więcej i więcej.
Przelot Condorem w jedną stronę z Frankfurtu do Whitehorse za niecałe 100 euro spada mi z nieba jak niespodziewany prezent gwiazdkowy. Bilet kupiony jeszcze w grudniu 2018, przelot pod koniec września roku obecnego. Spore wyprzedzenie, po drodze jest tyle wyjazdów, że nawet nie ma czasu sprawdzić, co chcę robić w tej Kanadzie i kiedy z niej wracać. Ważne, że znowu będę gdzieś w okolicach koła podbiegunowego.
Tak na dobre do wyjazdu zaczynam przygotowywać się dopiero w sierpniu. Lektura przewodników, grzebanie w internecie i już wiem, że sezon turystyczny kończy się na kanadyjskiej północy z początkiem września. Póżniej sporo hoteli, firm wypożyczających sprzęt turystyczny, restauracje czy nawet muzea zapadają w sen zimowy do przyszłego lata. No i dobrze, będzie cicho, spokojnie i mało turystycznie.
Zaczynam robić pierwszy kosztorys i łapię się za głowe. Tanio nie będzie. Ale czego się nie robi, żeby zobaczyć widoki takie jak ten.
Tydzień przed wylotem pojawiają się dodatkowe emocje. Thomas Cook ma paść lada chwila więc do końca nie wiem, czy w ogóle polecę. W niedzielę rano jadę z K. na lotnisko. Wszystko przebiega bez problemu, jakby żadnych problemów z bankructwem nie było. Check-in, kontrola bezpieczeństwa i niedługo potem możemy wsiadać do naszego samolotu w stylu retro.
Condor niby dobrze trzyma się finansowo (Thomas Cook padł w poniedziałek, dzień po naszym wylocie) ale podróż strasznie się dłuży. W ofercie są tylko dwa filmy, reszta za dopłatą 10 euro. Jedzenie średnie, alkoholu darmowego brak. Z westchnieniem ulgi wychodzimy z samolotu po 10 godzinach lotu.
Krótka rozmowa na lotnisku i stemple lądują w naszych paszportach. Welcome to Canada. Bierzemy samochód, jedyne 500 CAD za tydzień, ze śmiesznie niskim limitem 1200 km. Za to tablica rejestracyjna ładna. I jest podgrzewana kierownica, docenimy to później.
Zwiedzanie Whitehorse odkładamy na później. Dziś wieczorem w planie jest tylko kolacja w jednym z niewielu czynnych pubów (czytaj: burger i tłuste fryty) a potem niewielkie zakupy w supermarkecie uszczuplające revoluta o 80 CAD.
Jet lag i zmęczenie dają znać o sobie szybko. Wczesnym wieczorem idziemy spać. Jutro zaczyna się prawdziwa przygoda.Tak to jest, jak sie pisze po nocy, zaraz poprawie [emoji846]
Enviado desde mi ALE-L21 mediante TapatalkWstajemy rano. Śniadanie mam wliczone w cenę naszego noclegu, musimy tylko zrobić je sami. Wybór pada na gofry z syropem klonowym.
Tuż po wschodzie słońca ruszamy w drogę. Przed nami setki kilometrów przez kanadyjską jesienną pustkę. Oficjalne ograniczenie prędkości to 90 km/h. Można jechać szybciej, bo ruch na trasie jest niewielki, mniej więcej co piętnaście czy dwadzieścia minut mija nas inny samochód. Ale po co, skoro widoki są prześliczne?
Do tego uważać trzeba na zwierzęta. Jest tu ich więcej niż ludzi i jakoś nie są specjalnie strachliwe. Bobry dostojnie przechodzą przez ulicę, lisy są jeszcze bardziej odważne i idą sobie środkiem drogi niespecjalnie przejmując się samochodami.
Mniej więcej co 100 km pojawiają się oznaki cywilizacji.
Pierwszy przystanek robimy sobie w Braeburn Lodge. Lodge to troche nazwa na wyrost, to prosty domek z drewna i parę starych samochodów w pobliżu. To wszystko w połączeniu z poranną mgłą tworzy klimat rodem z horroru.
Główna atrakcja tego miejsca to ogromne cynamonowe ciastka. Atrakcja dla nas wątpliwa, cały czas czujemy w brzuchach syrop klonowy ze śniadania. Zadowalamy się kawą i rozmową ze znudzonym właścicielem. On dosyć szybko przechodzi na temat dziewczyn z Europy Środkowej i zaczyna wspominać swoje ex pochodzące z tego regionu. Dyskusja robi się równie interesująca jak cynamonowe słodycze.
O wiele ciekawsze są zdjęcia i inne trofea porozwieszane na ścianach. Przez Breaburn przebiega trasa Yukon Quest, wyścigu psich zaprzęgów z Whitehorse do Fairbanks. Trasa ma 1000 mil a najlepsi pokonują ją w niecałych dziesięć dni.
Jedziemy dalej. Kolejny przystanek to podróż w czasie. Sto lat temu, zanim zbudowano asfaltową drogę, po której teraz wygodnie jedziemy, z Whitehorse na północ można było dostać na dwa sposoby: albo parostatkiem albo wozem. Statki miały jedną dosyć istotną wadę - raczej średno pływały po lodzie więc były użyteczne tylko podczas krótkiego arktycznego lata. W wozach w zimie zamieniano po prostu koła na płozy robiąc z nich sanie. Trzeba było tylko zbudować sieć zajazdów w których zmarznięci podróżnicy mogli zatrzymać się na noc i ogrzać - trasa, którą dziś przejedziemy w ciągu paru godzin zajmowała kiedyś pięć dni. Przed ruinami jednego z takich zajazdów właśnie stoimy.
A po co w ogóle wszyscy pchali się na północ? O tym w następnym odcinku.
Podczas całej trasy pogodę mamy jak z bollywoodzkiego filmu: czasem słońce czasem deszcz, do tego dochodzi jeszcze mgła. W zależności od tego albo cieszymy się widokami pięknej złotej kanadyjskiej jesieni albo próbujemy nie zasnąć za kierownicą i nie trafić w jakiegoś zbłąkanego łosia gdy widoczność spada do paru metrów.
Niezależnie od pogody wszystkie mijane miejscowości robią raczej ponure wrażenie. Carmacks, Pelly Crossing czy Stewart Crossing to lokalne ostoje cywilizacji. Wszystkie znajdują się nad rzekami, w miejscach, gdzie kiedyś gdy nie było jeszcze mostów ludzie zatrzymywali się czekając na przeprawę łodzią na drugą stronę. Wszystkie składają się z paru ulic na krzyż i budynków robiących wrażenie, jakby miały się niedługo zawalić. Życie koncentruję się wokól stacji benzynowej, połączonej ze sklepem i kawiarnią. Spotkani tam ludzie mają smutne, zmęczone życiem twarze. Na ścianach wiszą plakaty informujące o szkodliwych skutkach zażywania psychotropów. Depresja na całego.
Spędzamy w tych miejscach tak mało czasu jak się da. Tankujemy albo pijemy kawę i ruszamy dalej. Przyroda jest o wiele bardziej optymistyczna.
Popołudnie, zrobiliśmy ponad 500 kilometrów. Plecy i inne części ciała dają znać o sobie, ale koniec drogi jest już blisko. Dojeżdżamy do Dawson City.Dawson City wygląda jak miasto z westernu. Drewniane domy, piaszczyste ulice, z jednej strony saloon, z drugiej siedziba miejscowej gazety. Wszystko wygląda tak, jakby za chwilę główną ulicą przejechać mieli kowboje na koniach albo szeryf goniący jakiegoś bandytę.
Ale nic takiego nie ma miejsca. O tej porze roku Dawson jest senne i puste. Żyje tu mniej niż 2000 osób - pomimo to jest to drugie pod względem zaludnienia miasto w całym Yukonie. Turystów też jest niewielu, dookoła panuje cisza i spokój.
Tak samo było tu pod koniec XIX wieku. Mała osada przyciągała co najwyżej rybaków albo handlarzy futer. I nagle booom. Pewnego pięknego letniego dnia w 1896 roku dwóch miejscowych znalazło w małym strumyku coś, co zmieniło losy Dawson City na zawsze. Strumyk kawałek dalej wpadał do rzeki znanej Indianom pod nazwą Tr'ondëk. Reszta świata słyszała raczej o angielskiej wersji tego słowa. Ta rzeka to Klondike, nieopodal Dawson City znaleziono złoto.
Wiadomość rozeszła się po całej Ameryce Północnej w tempie jak na obecne czasy błyskawicznym. Ponad 100 000 ludzi próbowało dostać się do Yukonu, brak infrastruktury transportowej i dosyć spartańskie warunki podróży zniechęciły jednak ponad połowę z nich.
Populacja Dawson City eksplodowała w 1898 roku do 40 000 osób. Miasto oferowało wszystko, czego tylko poszukiwacze złota mogli potrzebować. Saloony otwarte były 24 godziny na dobe, whisky lała się strumieniami. Działały kasyna i domy publiczne, zbudowano nawet operę. Pieniądze leżały na ulicy, hm, to znaczy w ziemi i w rzekach. Powszechne było płacenie bryłkami złota.
Wszystko skończyło się równie szybko, jak się zaczęło. Kruszca nie starczyło dla wszystkich, sporo osób nie było się w stanie utrzymać i wyjechało z miasta. Odkrycia złota w innych częściach Kanady i Alaski dokończyły dzieła. W 1902 roku Dawson City było znowu dziurą zabitą dechami; miało mniej niż 5000 obywateli.
Ślady dawnego szaleństwa widać jeszcze dzisiaj. Relikty przeszłości wykorzystuje się w przemyśle turystycznym. W kasynie można stracić trochę pieniędzy albo popatrzyć na śliczne dziewczyny tańczące kankana. Można, ale w sezonie, pod koniec września ten przybytek jest zamknięty.
Można też zanocować w dawnym domu publicznym przemienionym na hotel albo przynajmniej wypić piwo w tamtejszym barze. Patrząc na zdjęcia ówczesnych kobiet pracujących możemy uświadomić sobie, jak bardzo na przestrzeni wieków zmieniły się kanony piękna.
Patrząc na inne informacje w toalecie przypomnieć można sobie #metoo, z jego złymi i dobrymi stronami. Jakimś dziwnym trafem informacje o tym, jak wyglądać ma zgoda na współżycie wywieszone są tylko w toalecie męskiej.
Do listy atrakcji miasta niedostępnych poza sezonem dodać można jeszcze miejscowe muzeum oraz chatkę, w której mieszkał kiedyś Jack London. No dobra, replikę tejże ale zbudowaną z oryginalnych materiałów. Podczas naszego pobytu muzeum zamknięte jest na cztery spusty, za to do chatki można zajrzeć przez otwarte okno.
Poza turystyką w Dawson City nie ma prawie nic. Perspektywy miejscowej ludności są raczej średnie, szanse na lepsze życie albo wyrwanie się z tego miejsca mają tylko nieliczni.
Widać to bardzo dobrze w lokalnej knajpie. Turystów już nie ma, klientami są głównie miejscowi. Mają znoszone ubranie, zmęczone życiem twarze, niektórzy już od śniadania przesiadują za barem popijając piwo. Na jednej ze ścian widzimy dosyć osobliwą galerię sław. To dawni bywalcy knajpy, im udało się wyrwać z tego miejsca. Zapili się na śmierć.
Noce w Dawson City są przepiękne choć zimne. Temperatura spada do zera, co nie przeszkadza nam zatrzymać się w drodze z naszego pokoju hotelowego do łazienki i ze szczoteczkami do zębów w rękach długo patrzeć w górę. Na niebie tańczy (dosłownie tak to wygląda) zorza polarna.Pogooglalem trochę i w sumie wychodzi na to, że chyba ścigają się raz w jedną raz w drugą strone.
"A dream come true' for Brent Sass, winner of 2019 Yukon Quest sled dog race. Alaskan musher Brent Sass crossed the finish line in Fairbanks, Alaska, early Monday afternoon."
Dalszy ciąg relacji będzie jak wrócę do domu z kolejnych wojaży.
Enviado desde mi moto g(7) power mediante TapatalkEh, zebym tylko mial na to czasu... Ale teraz loty odwoluja a home office jest zalecany to moze wreszcie dokoncze ta relacje.Eh, poki co home office jest na innym koncu swiata ale jak wroce to obiecuje pisac dalej.
Pogooglalem trochę i w sumie wychodzi na to, że chyba ścigają się raz w jedną raz w drugą strone."A dream come true' for Brent Sass, winner of 2019 Yukon Quest sled dog race. Alaskan musher Brent Sass crossed the finish line in Fairbanks, Alaska, early Monday afternoon."Dalszy ciąg relacji będzie jak wrócę do domu z kolejnych wojaży.Enviado desde mi moto g(7) power mediante Tapatalk
HO to bedzie pewnie do konca tego roku jezeli nie dluzej. A skoro home moze byc wszedze to korzystajac z sytuacji przenosze moj office z miejsca na miejsce, pracujac i zwiedzajac. Wiec na pisanie relacji czasu nie ma
:-( Ale obiecuje, ze niedlugo sie za to zabiore, zbliza sie pierwsza rocznica wyjazdu do Kanady, to bedzie dobra okazja, zeby odswiezyc wspomnienia.
@Zeus o tak!
:D Klondike, Whitehorse, Dawson City, przełęcz Chilkoot... czasami mam wrażenie że spędziłem dzieciństwo w Jukonie
:lol: dołączam się do grona oczekujących na dalszą część relacji z podróży śladami najsłynniejszego Kaczora świata (nie, nie tego z Nowogrodzkiej)
:D
Napotkałem na wątek przypadkiem i tak z czystej ciekawości - sorry, ze odgrzałem temat. Jechałem tym odcinkiem (Whitehorse - Dawson - Fairbanks - Anchorage ) w... 2002 roku .Też w sierpniu, zwykła osobówka, droga była dużym przeżyciem zwłaszcza że jechałem sam i dwukrotnie złapałem gumę, po pierwszym razie nie mając już zapasu. Wtedy cały czas ostry szuter, teraz jest wyasfaltowana?Jak wróciłeś z Dawson? Przez Alaskę? pozdrawiam Rafał(to mój pierwszy post na tym forum - witam wszystkich, nie wiedziałem że tu są takie perełki)to dzieki Piotrowi @cart
:-)------------https://trips.rightnow.pl/
Przelot Condorem w jedną stronę z Frankfurtu do Whitehorse za niecałe 100 euro spada mi z nieba jak niespodziewany prezent gwiazdkowy. Bilet kupiony jeszcze w grudniu 2018, przelot pod koniec września roku obecnego. Spore wyprzedzenie, po drodze jest tyle wyjazdów, że nawet nie ma czasu sprawdzić, co chcę robić w tej Kanadzie i kiedy z niej wracać. Ważne, że znowu będę gdzieś w okolicach koła podbiegunowego.
Tak na dobre do wyjazdu zaczynam przygotowywać się dopiero w sierpniu. Lektura przewodników, grzebanie w internecie i już wiem, że sezon turystyczny kończy się na kanadyjskiej północy z początkiem września. Póżniej sporo hoteli, firm wypożyczających sprzęt turystyczny, restauracje czy nawet muzea zapadają w sen zimowy do przyszłego lata. No i dobrze, będzie cicho, spokojnie i mało turystycznie.
Zaczynam robić pierwszy kosztorys i łapię się za głowe. Tanio nie będzie. Ale czego się nie robi, żeby zobaczyć widoki takie jak ten.
Tydzień przed wylotem pojawiają się dodatkowe emocje. Thomas Cook ma paść lada chwila więc do końca nie wiem, czy w ogóle polecę.
W niedzielę rano jadę z K. na lotnisko. Wszystko przebiega bez problemu, jakby żadnych problemów z bankructwem nie było. Check-in, kontrola bezpieczeństwa i niedługo potem możemy wsiadać do naszego samolotu w stylu retro.
Condor niby dobrze trzyma się finansowo (Thomas Cook padł w poniedziałek, dzień po naszym wylocie) ale podróż strasznie się dłuży. W ofercie są tylko dwa filmy, reszta za dopłatą 10 euro. Jedzenie średnie, alkoholu darmowego brak. Z westchnieniem ulgi wychodzimy z samolotu po 10 godzinach lotu.
Krótka rozmowa na lotnisku i stemple lądują w naszych paszportach. Welcome to Canada. Bierzemy samochód, jedyne 500 CAD za tydzień, ze śmiesznie niskim limitem 1200 km. Za to tablica rejestracyjna ładna. I jest podgrzewana kierownica, docenimy to później.
Zwiedzanie Whitehorse odkładamy na później. Dziś wieczorem w planie jest tylko kolacja w jednym z niewielu czynnych pubów (czytaj: burger i tłuste fryty) a potem niewielkie zakupy w supermarkecie uszczuplające revoluta o 80 CAD.
Jet lag i zmęczenie dają znać o sobie szybko. Wczesnym wieczorem idziemy spać. Jutro zaczyna się prawdziwa przygoda.Tak to jest, jak sie pisze po nocy, zaraz poprawie [emoji846]
Enviado desde mi ALE-L21 mediante TapatalkWstajemy rano. Śniadanie mam wliczone w cenę naszego noclegu, musimy tylko zrobić je sami. Wybór pada na gofry z syropem klonowym.
Tuż po wschodzie słońca ruszamy w drogę. Przed nami setki kilometrów przez kanadyjską jesienną pustkę. Oficjalne ograniczenie prędkości to 90 km/h. Można jechać szybciej, bo ruch na trasie jest niewielki, mniej więcej co piętnaście czy dwadzieścia minut mija nas inny samochód. Ale po co, skoro widoki są prześliczne?
Do tego uważać trzeba na zwierzęta. Jest tu ich więcej niż ludzi i jakoś nie są specjalnie strachliwe. Bobry dostojnie przechodzą przez ulicę, lisy są jeszcze bardziej odważne i idą sobie środkiem drogi niespecjalnie przejmując się samochodami.
Mniej więcej co 100 km pojawiają się oznaki cywilizacji.
Pierwszy przystanek robimy sobie w Braeburn Lodge. Lodge to troche nazwa na wyrost, to prosty domek z drewna i parę starych samochodów w pobliżu. To wszystko w połączeniu z poranną mgłą tworzy klimat rodem z horroru.
Główna atrakcja tego miejsca to ogromne cynamonowe ciastka. Atrakcja dla nas wątpliwa, cały czas czujemy w brzuchach syrop klonowy ze śniadania. Zadowalamy się kawą i rozmową ze znudzonym właścicielem. On dosyć szybko przechodzi na temat dziewczyn z Europy Środkowej i zaczyna wspominać swoje ex pochodzące z tego regionu. Dyskusja robi się równie interesująca jak cynamonowe słodycze.
O wiele ciekawsze są zdjęcia i inne trofea porozwieszane na ścianach. Przez Breaburn przebiega trasa Yukon Quest, wyścigu psich zaprzęgów z Whitehorse do Fairbanks. Trasa ma 1000 mil a najlepsi pokonują ją w niecałych dziesięć dni.
Jedziemy dalej. Kolejny przystanek to podróż w czasie. Sto lat temu, zanim zbudowano asfaltową drogę, po której teraz wygodnie jedziemy, z Whitehorse na północ można było dostać na dwa sposoby: albo parostatkiem albo wozem. Statki miały jedną dosyć istotną wadę - raczej średno pływały po lodzie więc były użyteczne tylko podczas krótkiego arktycznego lata. W wozach w zimie zamieniano po prostu koła na płozy robiąc z nich sanie. Trzeba było tylko zbudować sieć zajazdów w których zmarznięci podróżnicy mogli zatrzymać się na noc i ogrzać - trasa, którą dziś przejedziemy w ciągu paru godzin zajmowała kiedyś pięć dni. Przed ruinami jednego z takich zajazdów właśnie stoimy.
A po co w ogóle wszyscy pchali się na północ? O tym w następnym odcinku.
Podczas całej trasy pogodę mamy jak z bollywoodzkiego filmu: czasem słońce czasem deszcz, do tego dochodzi jeszcze mgła. W zależności od tego albo cieszymy się widokami pięknej złotej kanadyjskiej jesieni albo próbujemy nie zasnąć za kierownicą i nie trafić w jakiegoś zbłąkanego łosia gdy widoczność spada do paru metrów.
Niezależnie od pogody wszystkie mijane miejscowości robią raczej ponure wrażenie. Carmacks, Pelly Crossing czy Stewart Crossing to lokalne ostoje cywilizacji. Wszystkie znajdują się nad rzekami, w miejscach, gdzie kiedyś gdy nie było jeszcze mostów ludzie zatrzymywali się czekając na przeprawę łodzią na drugą stronę. Wszystkie składają się z paru ulic na krzyż i budynków robiących wrażenie, jakby miały się niedługo zawalić. Życie koncentruję się wokól stacji benzynowej, połączonej ze sklepem i kawiarnią. Spotkani tam ludzie mają smutne, zmęczone życiem twarze. Na ścianach wiszą plakaty informujące o szkodliwych skutkach zażywania psychotropów. Depresja na całego.
Spędzamy w tych miejscach tak mało czasu jak się da. Tankujemy albo pijemy kawę i ruszamy dalej. Przyroda jest o wiele bardziej optymistyczna.
Popołudnie, zrobiliśmy ponad 500 kilometrów. Plecy i inne części ciała dają znać o sobie, ale koniec drogi jest już blisko. Dojeżdżamy do Dawson City.Dawson City wygląda jak miasto z westernu. Drewniane domy, piaszczyste ulice, z jednej strony saloon, z drugiej siedziba miejscowej gazety. Wszystko wygląda tak, jakby za chwilę główną ulicą przejechać mieli kowboje na koniach albo szeryf goniący jakiegoś bandytę.
Ale nic takiego nie ma miejsca. O tej porze roku Dawson jest senne i puste. Żyje tu mniej niż 2000 osób - pomimo to jest to drugie pod względem zaludnienia miasto w całym Yukonie. Turystów też jest niewielu, dookoła panuje cisza i spokój.
Tak samo było tu pod koniec XIX wieku. Mała osada przyciągała co najwyżej rybaków albo handlarzy futer. I nagle booom. Pewnego pięknego letniego dnia w 1896 roku dwóch miejscowych znalazło w małym strumyku coś, co zmieniło losy Dawson City na zawsze. Strumyk kawałek dalej wpadał do rzeki znanej Indianom pod nazwą Tr'ondëk. Reszta świata słyszała raczej o angielskiej wersji tego słowa. Ta rzeka to Klondike, nieopodal Dawson City znaleziono złoto.
Wiadomość rozeszła się po całej Ameryce Północnej w tempie jak na obecne czasy błyskawicznym. Ponad 100 000 ludzi próbowało dostać się do Yukonu, brak infrastruktury transportowej i dosyć spartańskie warunki podróży zniechęciły jednak ponad połowę z nich.
Populacja Dawson City eksplodowała w 1898 roku do 40 000 osób. Miasto oferowało wszystko, czego tylko poszukiwacze złota mogli potrzebować. Saloony otwarte były 24 godziny na dobe, whisky lała się strumieniami. Działały kasyna i domy publiczne, zbudowano nawet operę. Pieniądze leżały na ulicy, hm, to znaczy w ziemi i w rzekach. Powszechne było płacenie bryłkami złota.
Wszystko skończyło się równie szybko, jak się zaczęło. Kruszca nie starczyło dla wszystkich, sporo osób nie było się w stanie utrzymać i wyjechało z miasta. Odkrycia złota w innych częściach Kanady i Alaski dokończyły dzieła. W 1902 roku Dawson City było znowu dziurą zabitą dechami; miało mniej niż 5000 obywateli.
Ślady dawnego szaleństwa widać jeszcze dzisiaj. Relikty przeszłości wykorzystuje się w przemyśle turystycznym. W kasynie można stracić trochę pieniędzy albo popatrzyć na śliczne dziewczyny tańczące kankana. Można, ale w sezonie, pod koniec września ten przybytek jest zamknięty.
Można też zanocować w dawnym domu publicznym przemienionym na hotel albo przynajmniej wypić piwo w tamtejszym barze. Patrząc na zdjęcia ówczesnych kobiet pracujących możemy uświadomić sobie, jak bardzo na przestrzeni wieków zmieniły się kanony piękna.
Patrząc na inne informacje w toalecie przypomnieć można sobie #metoo, z jego złymi i dobrymi stronami. Jakimś dziwnym trafem informacje o tym, jak wyglądać ma zgoda na współżycie wywieszone są tylko w toalecie męskiej.
Do listy atrakcji miasta niedostępnych poza sezonem dodać można jeszcze miejscowe muzeum oraz chatkę, w której mieszkał kiedyś Jack London. No dobra, replikę tejże ale zbudowaną z oryginalnych materiałów. Podczas naszego pobytu muzeum zamknięte jest na cztery spusty, za to do chatki można zajrzeć przez otwarte okno.
Poza turystyką w Dawson City nie ma prawie nic. Perspektywy miejscowej ludności są raczej średnie, szanse na lepsze życie albo wyrwanie się z tego miejsca mają tylko nieliczni.
Widać to bardzo dobrze w lokalnej knajpie. Turystów już nie ma, klientami są głównie miejscowi. Mają znoszone ubranie, zmęczone życiem twarze, niektórzy już od śniadania przesiadują za barem popijając piwo. Na jednej ze ścian widzimy dosyć osobliwą galerię sław. To dawni bywalcy knajpy, im udało się wyrwać z tego miejsca. Zapili się na śmierć.
Noce w Dawson City są przepiękne choć zimne. Temperatura spada do zera, co nie przeszkadza nam zatrzymać się w drodze z naszego pokoju hotelowego do łazienki i ze szczoteczkami do zębów w rękach długo patrzeć w górę. Na niebie tańczy (dosłownie tak to wygląda) zorza polarna.Pogooglalem trochę i w sumie wychodzi na to, że chyba ścigają się raz w jedną raz w drugą strone.
"A dream come true' for Brent Sass, winner of 2019 Yukon Quest sled dog race. Alaskan musher Brent Sass crossed the finish line in Fairbanks, Alaska, early Monday afternoon."
Dalszy ciąg relacji będzie jak wrócę do domu z kolejnych wojaży.
Enviado desde mi moto g(7) power mediante TapatalkEh, zebym tylko mial na to czasu... Ale teraz loty odwoluja a home office jest zalecany to moze wreszcie dokoncze ta relacje.Eh, poki co home office jest na innym koncu swiata ale jak wroce to obiecuje pisac dalej.