W grudniu 2019 r. odbyliśmy krótką, aczkolwiek intensywną podróż do ‘kraju lodu’, na wyspę, która wprost mrozi swym pięknem i zachwyca surowością krajobrazów. I mimo że na forum jest wiele relacji z tego miejsca, to tylko kilka z nich opisuje podróż na wyspę zimą, dlatego mimo wszystko zdecydowałam się opisać również moje wrażenia. Może dzięki temu choć jedna osoba więcej zdecyduje się na taką podróż? A uwierzcie – naprawdę warto! Islandia to kraj o powierzchni 3x mniejszej niż Polska i o liczbie ludności 4x mniejszej niż… Warszawa (z czego 2/5 populacji mieszka w samym Reykjaviku). Te liczby do mnie przemawiają! Idealne miejsce na ucieczkę od tłumów, czyli zdecydowanie coś dla mnie. Islandia do tej pory wydawała się być poza zakresem moich możliwości… w zakresie odporności na niskie temperatury.
:) Ale podróż do Norwegii i Kanady sprawiła, że zakochałam się w tych mniej ciepłych kierunkach turystycznych i następnym oczywistym celem stała się Islandia (na Grenlandię jeszcze przyjdzie czas;)). Dodatkowo zapragnęliśmy ruszyć w pogoni za zorzą polarną, a takie okoliczności przyrody pojawiają się przecież tylko zimą. Wystarczyło więc zaopatrzyć się w ciepłe ubrania, bilety na samolot i … ahoj przygodo! Wyjazd odbyliśmy w 4 osobowym gronie – ja z mężem oraz para znajomych. Bilety na Wizzair z Katowic kupiliśmy z niedużym wyprzedzeniem w dość dobrej cenie. W międzyczasie Wizzair zmienił nam dni podróży tam i z powrotem (na dzień wcześniej i jak się okazało, miało to dla nas w miarę korzystne skutki – a dlaczego ‘w miarę’? okaże się potem
:)).
Dzień 1 – 6.12.2019 r. Odlot mieliśmy o 17:30, więc na lotnisku meldujemy się ok. 16. Szybko nadajemy bagaż (zdecydowaliśmy się na jeden bagaż rejestrowany na 4 osoby – z ubraniami, ale przede wszystkim z żywnością – pamiętając o islandzkich przepisach celnych (3 kg/os.) i zakazie wwożenia niektórych produktów) i przechodzimy szybką kontrolę bezpieczeństwa. Punktualnie startujemy, by po 4 h lotu wylądować na lotnisku Keflavik. Odbiór bagażu przebiega bezproblemowo i udajemy się po nasz samochód (nikt nie sprawdzał nam, ile jedzenia wwozimy, ale mijaliśmy turystę, którego spotkała taka przyjemność, czyli – lepiej nie ryzykować i grzecznie stosować się do przepisów celnych
;)). Jako że dużo naczytaliśmy się o jeździe samochodem zimą to zdecydowaliśmy się na auto z napędem na 4 koła. Najlepszą cenę proponował Sixt (samochód zarezerwowany bezpośrednio na stronie miał lepszą cenę niż np. poprzez Rentalcars). Biuro firmy jest oddalone ok. 400 metrów od terminalu, jednak dojście na miejsce nie stanowi żadnego problemu. Po 20 minutach jechaliśmy już Fordem Ecosport do naszego noclegu (jedyny problem podczas odbioru samochodu to… otwarcie bagażnika
:D aż pani z wypożyczalni musiała nas wesprzeć swoją wiedzą techniczną, bo pierwszy raz spotkaliśmy się z bagażnikiem otwieranym na bok
:)). Za miejsce wypadowe na najbliższe 3 dni wybraliśmy miejscowość Selfoss. Dojazd zajął nam niecałe 1,5 h. Pogoda była całkiem inna niż w Polsce – ok. 8 stopni na minusie i lekko prószył śnieg. Jednak warunki do jazdy były bardzo dobre. Nocleg zarezerwowaliśmy poprzez airbnb i mieliśmy dla siebie cały parter domu – 2 pokoje, kuchnia oraz łazienka. To co nas zaskoczyło to uchylone okna. Chyba to u nich standard, bo niektórych okienek nie dało się po prostu zamknąć (czyli pewnie są otwarte cały czas). Domy ogrzewane są wodami termalnymi, nie wiem jak to wygląda cenowo, ale pewnie mogą sobie pozwolić na luksus stałego dopływu świeżego powietrza również zimą.
:) W każdym bądź razie nie było nam w ogóle zimno (wręcz przeciwnie), łóżka były niesamowicie wygodne, szybko więc udaliśmy się w objęcia Morfeusza, by na drugi dzień być zwartym i gotowym do stawienia czoła islandzkiej pogodzie!
;)
Dzień 2 – 7.12.2019 r. W okresie zimowym słońce nie jest tak okrutne dla Islandii jak za kołem podbiegunowym i decyduje się łaskawie pojawić na kilka godzin.
:) Wstaje jednak późno, dlatego i my mogliśmy sobie pozwolić na trochę dłuższe wylegiwanie się w łóżku niż jesteśmy przyzwyczajeni podczas naszych wojaży: z reguły by nie tracić cennego turystycznie czasu wstajemy ok. 6 -7, natomiast podczas pobytu na Islandii każdego dnia mieliśmy cel, aby przy pierwszej „atrakcji” być w okolicach wschodu słońca, czyli tuż przed godz. 11. Na pierwszy dzień zdecydowaliśmy się na turystyczną klasykę, czyli ni mniej ni więcej tylko „Złoty Krąg”. Na islandzki „Golden Circle” składają się m.in.: Park Narodowy Þingvellir, obszar geotermalny Geysir i wodospad Gullfoss. Rozpoczęliśmy od Þingvellir National Park - miejsca wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, bardzo ważnego zarówno pod względem historycznym, jak i geologicznym (jedyne miejsce na świecie, w którym pęknięcie pomiędzy płytami tektonicznymi Ameryki Północnej i Eurazji jest tak bardzo widoczne) oraz … kinematograficznym
:) (to tutaj m.in. kręcono Grę o Tron). Dość powiedzieć, że naprawdę WARTO tam być, a nie wspomniałam jeszcze o innych walorach tego parku, czyli o spektakularnych widokach.
:) Na parkingu przy Visitor Center stawiliśmy się przed wschodem słońca, jednak już była „szarówka”, opłaciliśmy parking w automacie i ruszyliśmy. W dużym mrozie doszliśmy do Logberg (miejsce zebrania się pierwszego parlamentu, co ciekawe, odbyło się to już w 930 r.), a następnie kroki kierujemy ku wodospadowi Oxararfoss, zdawałoby się - wygodną i prawie prosto prowadzącą ścieżką . Było to jednak dosłownie dreptanie (powiedzmy Gra o Równowagę
;)), gdyż pierwszy i nie ostatni raz pożałowaliśmy, że nie zdecydowaliśmy się zabrać ze sobą raków na buty – było bardzo ślisko. Tak czy siak poruszanie się w żółwim tempie w niczym nam nie przeszkadzało – mogliśmy spokojnie delektować się widokami i uwieczniać je na zdjęciach – bo i po co się spieszyć w takich okolicznościach przyrody?
:) Sam wodospad na pół zmrożony zrobił na nas bardzo duże wrażenie, a do tego oprócz nas były tam jeszcze tylko 2 osoby (gdy wracaliśmy do samochodu przestało się robić kameralnie, pojawiły się pierwsze wycieczki, m.in. mistrzów fotografii, czyli Azjatów
;)). Cały spacer zajął nam niecałe 2 godziny.
Następnie pojechaliśmy do pola geotermalnego wraz z najsłynniejszym gejzerem, od którego nazwę przejęli jego pobratymcy, czyli Geysirem. Geysir jest uśpiony, trzeba być szczęśliwcem, by zobaczyć, jak ‘wypluwa’ wodę. Mogliśmy za to podziwiać jego aktywnego kolegę, czyli Strokkura, który ‘wypluwa’ wodę co ok. 10-15 minut i do tego na niemałą wysokość! Do tego cały czas miałam wrażenie, że wokół mnie trwa konkurs na mistrza efektów specjalnych - wokół nas nieustannie unosiła się para z gorących źródeł. Dodatkową atrakcją, a także sporym wyzwaniem było samo chodzenie po polu geotermalnym – chociaż lepszym określeniem byłoby ‘lodowisko’, a nie pole. Ilość turystów też była większa niż na wcześniejszej atrakcji.
Raptem 10 km dalej znajduje się kolejna atrakcja - naszym zdaniem największa w „Złotym Kręgu” - wodospad Gullfoss. Wjeżdżając na parking byliśmy świadkami sceny małej turystycznej wywrotki - turysta idąc przez parking dość niespodziewanie się przewrócił (na szczęście bez bolesnych konsekwencji, bo zaraz potem wstał) i to było dla nas przypomnienie, że tutaj również trzeba uważać na lód. Jednak po wyjściu z auta zrozumieliśmy, że to nie tyle lód, co wiatr był sprawcą tego zdarzenia. Wiatr był tak silny, że chyba jeszcze nigdy takiego w życiu nie czułam i prawie mnie zarzuciło, a uwierzcie, nie należę do wagi piórkowej
;). Można było w niektórych momentach poczuć się jak w tunelu aerodynamicznym. Oddychanie było możliwe tylko z kominiarką albo z kominem założonym na usta. Można sobie zadać pytanie – po co tak ‘cierpieć’? Po co zimą jechać do miejsca, w którym jest… jeszcze zimniej? Czemu nie wybraliśmy basenu w upalnym Egipcie i drinków z palemką? Tak, na pewno takie pytania mogą się pojawić, ale równie szybko ukazała się nam odpowiedź, która bardziej skutecznie niż przeraźliwy wiatr odebrała nam mowę, tym razem z wrażenia! Idąc z parkingu najpierw usłyszycie potężny huk. Już sam odgłos zrobi na Was duże wrażenie i zaczniecie sobie wyobrażać duży wodospad. Ale założę się o bilet na przelot do Perth, że Wasza wyobraźnia nawet w 50% nie jest tak bujna i widok przerośnie wszelkie Wasze oczekiwania, tak jak przerósł moje! Mogłabym wymieniać tutaj wiele przymiotników opisujących ten zachwycający, otoczony lodem i śniegiem wodospad, ale żaden z nich nie odda rzeczywistości. Przedstawię więc suche fakty – wodospad jest super, a wrażenie potęguje porywisty wiatr. To po prostu trzeba zobaczyć.
Na koniec udaliśmy się jeszcze do sklepu przy wodospadzie i zakupiliśmy – standardowo – pamiątkowe magnesy. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się nieraz przy różnych widokach celem upajania się pięknem krajobrazu i oczywiście uwiecznienia go na zdjęciach.
Mieliśmy też niewątpliwą przyjemność bliższego zapoznania się z islandzkimi konikami! (ważne! Nie mylić z kucykami, bo to dla nich wielka obrazą!;))
Tuż przed zmrokiem wróciliśmy do mieszkania. Zagrzaliśmy się, zjedliśmy posiłek i udaliśmy się na spacer po mieście. W związku z burzą śnieżną (dość powiedzieć, że byliśmy chyba jedynymi pieszymi, którzy chodzili po centrum) oraz ozdobami świątecznymi zrobiło na nas miłe wrażenie.
Kroki skierowaliśmy również ku miejscowemu kościołowi oraz pobliskiemu cmentarzowi, gdzie prawie każdy nagrobek był przyozdobiony w światełka świąteczne (szczególne wrażenie cmentarz zrobił z drogi, gdyż światełka na każdym nagrobku ułożone były w kształt krzyża).
Dzień 3 8.12.2019 r. Następny dzień zapowiadał się – jeśli to możliwe - jeszcze lepszy niż poprzedni. Ruszyliśmy jeszcze zupełnie po ciemku w stronę Reynisfjara Beach. Chcieliśmy zacząć od najdalszego punktu na naszej trasie, aby „za dnia” zobaczyć jak najwięcej. Jednak po drodze mignął nam z drogi pięknie oświetlony wodospad Seljalandsfoss – szybka decyzja: na chwilę stajemy, by zobaczyć wodospad również po ciemku (wrócimy tutaj na końcu wycieczki, by zobaczyć go również za dnia). Wodospad w ciemności jest oświetlony, a śnieg powoduje, że wygląda bajecznie. Nie byliśmy jednak pierwsi przy tej atrakcji - na parkingu były już 2-3 samochody. Nadmieniam – parking płatny 700 koron (opłata ważna cały dzień).
Ok. 10:45 dojeżdżamy na plażę Reynisfjara – na parkingu było już parę aut, ale tłumów na plaży na szczęście nie było. Na plaży znajdują się ostrzeżenia przed wciągnięciem przez fale i naprawdę nie są bezpodstawne – fale są nieprzewidywalne, jedna zatrzymuje się 10 metrów od nas, by kolejna prawie obmyła nam buty. Warto jednak ‘ryzykować’ dłuższy spacer
;) – ‘czarna’ plaża jest przepiękna i tak odmienna od tych ‘standardowych’ z jasnym piaskiem.
;) Bazaltowe kolumny Gardar, jaskinia Hálsanefshellir, trolle zaklęte w wystające z oceanu formacje skalne - dość powiedzieć, że straciliśmy rachubę czasu i … zdrowy rozsądek w ilości zrobionych zdjęć.
:) Wisienką na torcie jest dla nas wschód słońca, który przy ciemnym piasku robi niesamowite wrażenie.
Następnie jedziemy na latarnię Dyrhólaey. Przy drodze dojazdowej stoją znaki, że wjazd tylko dla samochodów 4x4. Dojeżdżamy jednak „dosłownie lodowiskiem” do połowy drogi i dalej brak przejazdu – na odcinku ok. 5-10 metrów leży śnieg na ok. 1 metr i nie sposób objechać tej ‘zaspy’. Zostawiamy więc samochód i resztę trasy pokonujemy pieszo. Już po chwili przekonujemy się, że było warto – widok zarówno po drodze, jak i z samej latarni po prostu zapiera dech w piersiach. Czarna plaża z tej perspektywy jest po prostu oszałamiająca, za nami – pola lodu, a przed nami rozciąga się bezmiar oceanu z łukiem wystającym z wody. Pięknie! Przez chwilę czuję się, jakby ten widok był tylko mój. Dla takich chwil warto żyć!
Przed nami jednak kolejny punkt programu, wracamy więc - przy wyjeździe czeka już na nas strażnik, aby zamknąć całkowicie drogę wjazdową na latarnię z powodu lodu dla bezpieczeństwa turystów. Stamtąd jedziemy pod lodowiec Sólheimajökull. Zostawiamy auto na parkingu i podchodzimy prawie pod sam lodowiec. Jednak bez sprzętu nie ryzykujemy wejścia – musi nam wystarczyć sam widok, na lodowiec i na pobliską rzekę i wyrzeźbione ręką Matki Natury lodowe formacje.
:) Tutaj też widać wpływ zmian klimatycznych na lodowce – na znaku postawionym przed lodowcem napisano, jak w perspektywie lat zmieniało się jego położenie. Niestety – rzadko na plus.
Wracamy na parking, a tam… budka z islandzkim przysmakiem pylsur , czyli ni mniej ni więcej tylko… hot dogi! I jakoś tak przypadkiem zaczyna nam burczeć w brzuchu, decydujemy się więc skosztować tego frykasu za 400 koron. Pylsur wygląda jak hot dog z IKEA, ale czy to sprawił głód, czy też okoliczności przyrody – smakował wybornie!
Jedziemy dalej… pod wodospad Skógafoss. Na samym wodospadzie oparły się ostatnie promienie słońca i widać tęczę. Widok imponujący, niestety imponująca jest też ilość ludzi pod wodospadem – udaje nam się jednak zrobić zdjęcia tak, by nikt nie trafił do naszego rodzinnego albumu i wchodzimy jeszcze metalowymi schodami na górę. Wieje dość mocno, ale nie przebija to wczorajszego wiatru spod Gullfossa. Trzeba uważać, by nie wpaść w poślizg, ale nawet matki z małymi dziećmi wędrowały na górę – nic dziwnego, widok naprawdę zacny.
:)
I tym sposobem może nie po ciemku, ale już po zachodzie słońca znów jesteśmy pod Seljalandsfoss (po drodze zaliczając kolejne spotkanie z naszymi ulubieńcami!).
Kupujemy bilet parkingowy w automacie (700kr) i dobrze, bo wracając mieliśmy kontrolę. Podchodzimy pod wodospad - niestety wejście za wodospad jest zamknięte. Następnie kierujemy się w stronę wodospadu Gljúfrabúi. I to już była przygoda. Każdy krok to była walka z lodem, sznurki wyznaczające szlak traktowaliśmy jak liny asekuracyjne. Droga (800m) zajęła nam ok. 20 minut. Jednak ilość wody, wiatr oraz wszędobylski lód nie pozwolił nam wejść pod sam wodospad. Nic straconego – jest po co wracać latem.
:)
Islandia do tej pory wydawała się być poza zakresem moich możliwości… w zakresie odporności na niskie temperatury. :) Ale podróż do Norwegii i Kanady sprawiła, że zakochałam się w tych mniej ciepłych kierunkach turystycznych i następnym oczywistym celem stała się Islandia (na Grenlandię jeszcze przyjdzie czas;)). Dodatkowo zapragnęliśmy ruszyć w pogoni za zorzą polarną, a takie okoliczności przyrody pojawiają się przecież tylko zimą. Wystarczyło więc zaopatrzyć się w ciepłe ubrania, bilety na samolot i … ahoj przygodo!
Wyjazd odbyliśmy w 4 osobowym gronie – ja z mężem oraz para znajomych. Bilety na Wizzair z Katowic kupiliśmy z niedużym wyprzedzeniem w dość dobrej cenie. W międzyczasie Wizzair zmienił nam dni podróży tam i z powrotem (na dzień wcześniej i jak się okazało, miało to dla nas w miarę korzystne skutki – a dlaczego ‘w miarę’? okaże się potem :)).
Dzień 1 – 6.12.2019 r.
Odlot mieliśmy o 17:30, więc na lotnisku meldujemy się ok. 16. Szybko nadajemy bagaż (zdecydowaliśmy się na jeden bagaż rejestrowany na 4 osoby – z ubraniami, ale przede wszystkim z żywnością – pamiętając o islandzkich przepisach celnych (3 kg/os.) i zakazie wwożenia niektórych produktów) i przechodzimy szybką kontrolę bezpieczeństwa. Punktualnie startujemy, by po 4 h lotu wylądować na lotnisku Keflavik. Odbiór bagażu przebiega bezproblemowo i udajemy się po nasz samochód (nikt nie sprawdzał nam, ile jedzenia wwozimy, ale mijaliśmy turystę, którego spotkała taka przyjemność, czyli – lepiej nie ryzykować i grzecznie stosować się do przepisów celnych ;)).
Jako że dużo naczytaliśmy się o jeździe samochodem zimą to zdecydowaliśmy się na auto z napędem na 4 koła. Najlepszą cenę proponował Sixt (samochód zarezerwowany bezpośrednio na stronie miał lepszą cenę niż np. poprzez Rentalcars). Biuro firmy jest oddalone ok. 400 metrów od terminalu, jednak dojście na miejsce nie stanowi żadnego problemu. Po 20 minutach jechaliśmy już Fordem Ecosport do naszego noclegu (jedyny problem podczas odbioru samochodu to… otwarcie bagażnika :D aż pani z wypożyczalni musiała nas wesprzeć swoją wiedzą techniczną, bo pierwszy raz spotkaliśmy się z bagażnikiem otwieranym na bok :)). Za miejsce wypadowe na najbliższe 3 dni wybraliśmy miejscowość Selfoss. Dojazd zajął nam niecałe 1,5 h. Pogoda była całkiem inna niż w Polsce – ok. 8 stopni na minusie i lekko prószył śnieg. Jednak warunki do jazdy były bardzo dobre. Nocleg zarezerwowaliśmy poprzez airbnb i mieliśmy dla siebie cały parter domu – 2 pokoje, kuchnia oraz łazienka. To co nas zaskoczyło to uchylone okna. Chyba to u nich standard, bo niektórych okienek nie dało się po prostu zamknąć (czyli pewnie są otwarte cały czas). Domy ogrzewane są wodami termalnymi, nie wiem jak to wygląda cenowo, ale pewnie mogą sobie pozwolić na luksus stałego dopływu świeżego powietrza również zimą. :) W każdym bądź razie nie było nam w ogóle zimno (wręcz przeciwnie), łóżka były niesamowicie wygodne, szybko więc udaliśmy się w objęcia Morfeusza, by na drugi dzień być zwartym i gotowym do stawienia czoła islandzkiej pogodzie! ;)
Dzień 2 – 7.12.2019 r.
W okresie zimowym słońce nie jest tak okrutne dla Islandii jak za kołem podbiegunowym i decyduje się łaskawie pojawić na kilka godzin. :) Wstaje jednak późno, dlatego i my mogliśmy sobie pozwolić na trochę dłuższe wylegiwanie się w łóżku niż jesteśmy przyzwyczajeni podczas naszych wojaży: z reguły by nie tracić cennego turystycznie czasu wstajemy ok. 6 -7, natomiast podczas pobytu na Islandii każdego dnia mieliśmy cel, aby przy pierwszej „atrakcji” być w okolicach wschodu słońca, czyli tuż przed godz. 11. Na pierwszy dzień zdecydowaliśmy się na turystyczną klasykę, czyli ni mniej ni więcej tylko „Złoty Krąg”. Na islandzki „Golden Circle” składają się m.in.: Park Narodowy Þingvellir, obszar geotermalny Geysir i wodospad Gullfoss.
Rozpoczęliśmy od Þingvellir National Park - miejsca wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, bardzo ważnego zarówno pod względem historycznym, jak i geologicznym (jedyne miejsce na świecie, w którym pęknięcie pomiędzy płytami tektonicznymi Ameryki Północnej i Eurazji jest tak bardzo widoczne) oraz … kinematograficznym :) (to tutaj m.in. kręcono Grę o Tron). Dość powiedzieć, że naprawdę WARTO tam być, a nie wspomniałam jeszcze o innych walorach tego parku, czyli o spektakularnych widokach. :)
Na parkingu przy Visitor Center stawiliśmy się przed wschodem słońca, jednak już była „szarówka”, opłaciliśmy parking w automacie i ruszyliśmy. W dużym mrozie doszliśmy do Logberg (miejsce zebrania się pierwszego parlamentu, co ciekawe, odbyło się to już w 930 r.), a następnie kroki kierujemy ku wodospadowi Oxararfoss, zdawałoby się - wygodną i prawie prosto prowadzącą ścieżką . Było to jednak dosłownie dreptanie (powiedzmy Gra o Równowagę ;)), gdyż pierwszy i nie ostatni raz pożałowaliśmy, że nie zdecydowaliśmy się zabrać ze sobą raków na buty – było bardzo ślisko. Tak czy siak poruszanie się w żółwim tempie w niczym nam nie przeszkadzało – mogliśmy spokojnie delektować się widokami i uwieczniać je na zdjęciach – bo i po co się spieszyć w takich okolicznościach przyrody? :) Sam wodospad na pół zmrożony zrobił na nas bardzo duże wrażenie, a do tego oprócz nas były tam jeszcze tylko 2 osoby (gdy wracaliśmy do samochodu przestało się robić kameralnie, pojawiły się pierwsze wycieczki, m.in. mistrzów fotografii, czyli Azjatów ;)). Cały spacer zajął nam niecałe 2 godziny.
Następnie pojechaliśmy do pola geotermalnego wraz z najsłynniejszym gejzerem, od którego nazwę przejęli jego pobratymcy, czyli Geysirem. Geysir jest uśpiony, trzeba być szczęśliwcem, by zobaczyć, jak ‘wypluwa’ wodę. Mogliśmy za to podziwiać jego aktywnego kolegę, czyli Strokkura, który ‘wypluwa’ wodę co ok. 10-15 minut i do tego na niemałą wysokość! Do tego cały czas miałam wrażenie, że wokół mnie trwa konkurs na mistrza efektów specjalnych - wokół nas nieustannie unosiła się para z gorących źródeł. Dodatkową atrakcją, a także sporym wyzwaniem było samo chodzenie po polu geotermalnym – chociaż lepszym określeniem byłoby ‘lodowisko’, a nie pole. Ilość turystów też była większa niż na wcześniejszej atrakcji.
Raptem 10 km dalej znajduje się kolejna atrakcja - naszym zdaniem największa w „Złotym Kręgu” - wodospad Gullfoss. Wjeżdżając na parking byliśmy świadkami sceny małej turystycznej wywrotki - turysta idąc przez parking dość niespodziewanie się przewrócił (na szczęście bez bolesnych konsekwencji, bo zaraz potem wstał) i to było dla nas przypomnienie, że tutaj również trzeba uważać na lód. Jednak po wyjściu z auta zrozumieliśmy, że to nie tyle lód, co wiatr był sprawcą tego zdarzenia. Wiatr był tak silny, że chyba jeszcze nigdy takiego w życiu nie czułam i prawie mnie zarzuciło, a uwierzcie, nie należę do wagi piórkowej ;). Można było w niektórych momentach poczuć się jak w tunelu aerodynamicznym. Oddychanie było możliwe tylko z kominiarką albo z kominem założonym na usta. Można sobie zadać pytanie – po co tak ‘cierpieć’? Po co zimą jechać do miejsca, w którym jest… jeszcze zimniej? Czemu nie wybraliśmy basenu w upalnym Egipcie i drinków z palemką? Tak, na pewno takie pytania mogą się pojawić, ale równie szybko ukazała się nam odpowiedź, która bardziej skutecznie niż przeraźliwy wiatr odebrała nam mowę, tym razem z wrażenia!
Idąc z parkingu najpierw usłyszycie potężny huk. Już sam odgłos zrobi na Was duże wrażenie i zaczniecie sobie wyobrażać duży wodospad. Ale założę się o bilet na przelot do Perth, że Wasza wyobraźnia nawet w 50% nie jest tak bujna i widok przerośnie wszelkie Wasze oczekiwania, tak jak przerósł moje! Mogłabym wymieniać tutaj wiele przymiotników opisujących ten zachwycający, otoczony lodem i śniegiem wodospad, ale żaden z nich nie odda rzeczywistości. Przedstawię więc suche fakty – wodospad jest super, a wrażenie potęguje porywisty wiatr. To po prostu trzeba zobaczyć.
Na koniec udaliśmy się jeszcze do sklepu przy wodospadzie i zakupiliśmy – standardowo – pamiątkowe magnesy.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się nieraz przy różnych widokach celem upajania się pięknem krajobrazu i oczywiście uwiecznienia go na zdjęciach.
Mieliśmy też niewątpliwą przyjemność bliższego zapoznania się z islandzkimi konikami! (ważne! Nie mylić z kucykami, bo to dla nich wielka obrazą!;))
Tuż przed zmrokiem wróciliśmy do mieszkania. Zagrzaliśmy się, zjedliśmy posiłek i udaliśmy się na spacer po mieście. W związku z burzą śnieżną (dość powiedzieć, że byliśmy chyba jedynymi pieszymi, którzy chodzili po centrum) oraz ozdobami świątecznymi zrobiło na nas miłe wrażenie.
Kroki skierowaliśmy również ku miejscowemu kościołowi oraz pobliskiemu cmentarzowi, gdzie prawie każdy nagrobek był przyozdobiony w światełka świąteczne (szczególne wrażenie cmentarz zrobił z drogi, gdyż światełka na każdym nagrobku ułożone były w kształt krzyża).
Dzień 3 8.12.2019 r.
Następny dzień zapowiadał się – jeśli to możliwe - jeszcze lepszy niż poprzedni. Ruszyliśmy jeszcze zupełnie po ciemku w stronę Reynisfjara Beach. Chcieliśmy zacząć od najdalszego punktu na naszej trasie, aby „za dnia” zobaczyć jak najwięcej. Jednak po drodze mignął nam z drogi pięknie oświetlony wodospad Seljalandsfoss – szybka decyzja: na chwilę stajemy, by zobaczyć wodospad również po ciemku (wrócimy tutaj na końcu wycieczki, by zobaczyć go również za dnia). Wodospad w ciemności jest oświetlony, a śnieg powoduje, że wygląda bajecznie. Nie byliśmy jednak pierwsi przy tej atrakcji - na parkingu były już 2-3 samochody. Nadmieniam – parking płatny 700 koron (opłata ważna cały dzień).
Ok. 10:45 dojeżdżamy na plażę Reynisfjara – na parkingu było już parę aut, ale tłumów na plaży na szczęście nie było. Na plaży znajdują się ostrzeżenia przed wciągnięciem przez fale i naprawdę nie są bezpodstawne – fale są nieprzewidywalne, jedna zatrzymuje się 10 metrów od nas, by kolejna prawie obmyła nam buty. Warto jednak ‘ryzykować’ dłuższy spacer ;) – ‘czarna’ plaża jest przepiękna i tak odmienna od tych ‘standardowych’ z jasnym piaskiem. ;) Bazaltowe kolumny Gardar, jaskinia Hálsanefshellir, trolle zaklęte w wystające z oceanu formacje skalne - dość powiedzieć, że straciliśmy rachubę czasu i … zdrowy rozsądek w ilości zrobionych zdjęć. :) Wisienką na torcie jest dla nas wschód słońca, który przy ciemnym piasku robi niesamowite wrażenie.
Następnie jedziemy na latarnię Dyrhólaey. Przy drodze dojazdowej stoją znaki, że wjazd tylko dla samochodów 4x4. Dojeżdżamy jednak „dosłownie lodowiskiem” do połowy drogi i dalej brak przejazdu – na odcinku ok. 5-10 metrów leży śnieg na ok. 1 metr i nie sposób objechać tej ‘zaspy’. Zostawiamy więc samochód i resztę trasy pokonujemy pieszo. Już po chwili przekonujemy się, że było warto – widok zarówno po drodze, jak i z samej latarni po prostu zapiera dech w piersiach. Czarna plaża z tej perspektywy jest po prostu oszałamiająca, za nami – pola lodu, a przed nami rozciąga się bezmiar oceanu z łukiem wystającym z wody. Pięknie! Przez chwilę czuję się, jakby ten widok był tylko mój. Dla takich chwil warto żyć!
Przed nami jednak kolejny punkt programu, wracamy więc - przy wyjeździe czeka już na nas strażnik, aby zamknąć całkowicie drogę wjazdową na latarnię z powodu lodu dla bezpieczeństwa turystów.
Stamtąd jedziemy pod lodowiec Sólheimajökull. Zostawiamy auto na parkingu i podchodzimy prawie pod sam lodowiec. Jednak bez sprzętu nie ryzykujemy wejścia – musi nam wystarczyć sam widok, na lodowiec i na pobliską rzekę i wyrzeźbione ręką Matki Natury lodowe formacje. :) Tutaj też widać wpływ zmian klimatycznych na lodowce – na znaku postawionym przed lodowcem napisano, jak w perspektywie lat zmieniało się jego położenie. Niestety – rzadko na plus.
Wracamy na parking, a tam… budka z islandzkim przysmakiem pylsur , czyli ni mniej ni więcej tylko… hot dogi! I jakoś tak przypadkiem zaczyna nam burczeć w brzuchu, decydujemy się więc skosztować tego frykasu za 400 koron. Pylsur wygląda jak hot dog z IKEA, ale czy to sprawił głód, czy też okoliczności przyrody – smakował wybornie!
Jedziemy dalej… pod wodospad Skógafoss. Na samym wodospadzie oparły się ostatnie promienie słońca i widać tęczę. Widok imponujący, niestety imponująca jest też ilość ludzi pod wodospadem – udaje nam się jednak zrobić zdjęcia tak, by nikt nie trafił do naszego rodzinnego albumu i wchodzimy jeszcze metalowymi schodami na górę. Wieje dość mocno, ale nie przebija to wczorajszego wiatru spod Gullfossa. Trzeba uważać, by nie wpaść w poślizg, ale nawet matki z małymi dziećmi wędrowały na górę – nic dziwnego, widok naprawdę zacny. :)
I tym sposobem może nie po ciemku, ale już po zachodzie słońca znów jesteśmy pod Seljalandsfoss (po drodze zaliczając kolejne spotkanie z naszymi ulubieńcami!).
Kupujemy bilet parkingowy w automacie (700kr) i dobrze, bo wracając mieliśmy kontrolę. Podchodzimy pod wodospad - niestety wejście za wodospad jest zamknięte. Następnie kierujemy się w stronę wodospadu Gljúfrabúi. I to już była przygoda. Każdy krok to była walka z lodem, sznurki wyznaczające szlak traktowaliśmy jak liny asekuracyjne. Droga (800m) zajęła nam ok. 20 minut. Jednak ilość wody, wiatr oraz wszędobylski lód nie pozwolił nam wejść pod sam wodospad. Nic straconego – jest po co wracać latem. :)