Skąd ten tytuł? "Wuchta" to w poznańskiej gwarze znaczy dużo. Bardzo lubię to słowo, choć z Poznaniem mam niewiele wspólnego. A problemy zaczęły się od samego początku.
Najpierw, 6 listopada kupiłem tanie bilety na ferie zimowe z Warszawy do Hongkongu, a wiadomo: "Tanie bilety, to początek dużych wydatków!". Kupiłem, bo przecież z HKG to już wszędzie blisko i tanio. I do Wietnamu, i na Filipiny i jeszcze w kilka fajnych miejsc. Coś się dokupi, będzie fajnie. A w Hongkongu mamy znajomych, którzy kiedyś u nas nocowali (Couchsurfing) w trakcie swojej podróży rowerem z Hongkongu do Barcelony. To długa historia, ale pewnie w ramach tej relacji Wam ją opiszę, tylko później. Na razie poprzestańmy na tym, że będzie okazja ich odwiedzić. Tylko trzeba jakoś odnowić kontakt. Próbuję przez Couchsurfing, maila, Facebooka... Zero odzewu. No ale jeszcze dużo czasu do wyjazdu.
Zaczynam szukać tych tanich biletów na okoliczne "rajskie" czy choćby "turystyczne" kierunki. Kolejny szok - spodziewałem się cen w okolicach max. 100-200 PLN w jedną stronę, tymczasem ciężko znaleźć cokolwiek poniżej 1.000 od osoby w terminach, które mnie interesują. Co ciekawsze - kilka dni wcześniej, czy później ceny są dokładnie takie, jakich się spodziewałem. Czy coś jest nie tak z tymi moimi terminami? Zaraz, zaraz... Czyżby...?
Oczywiście - zupełnie przypadkowo wstrzeliłem się w Chiński Nowy Rok. Właściwie nie tyle ja, co Ministerstwo Edukacji ustalając termin ferii dla województwa wielkopolskiego. Chiński Nowy Rok jest to okres, kiedy niemal każdy Chińczyk musi gdzieś pojechać czy polecieć, a że Chińczyków jest dużo, to ceny lotów w tym okresie szybują jak ceny noclegów w Polsce na weekend majowy. Zresztą ceny noclegów w Azji w okresie Chińskiego Nowego Roku też szybują, ale jeszcze nie jestem na tym etapie, żeby to zauważyć.
No dobra, trzeba przekuć tę porażkę w sukces. Może i będzie trochę drożej, ale za to dużo ciekawiej! Załapiemy się na chińskie świętowanie, a to oznacza dużo fajerwerków, tańczących smoków i innych atrakcji. Wy już to wiecie, że się nie załapiemy, ale ja wtedy bardzo się cieszyłem na nadchodzące atrakcje.
Jako docelowy kierunek długo na czele rankingu była Wietnamska wyspa Phu Quoc i bezpośredni lot z HKG liniami VietJet, ale cały czas polowałem na jakieś tanie bilety w liniach Cebu Pacific na Palawan. I ostatecznie ta druga opcja zwyciężyła. Udało się zakupić za pośrednictwem trip.com bezpośredni lot z HKG do Puerto Princesa w dwie strony za ok. 500 PLN od osoby. Mamy zatem gotowy plan podróży: 1 nocka w samolocie do HKG 2 noce w HKG 6 nocy na Palawanie 2 noce w HKG 1 noc w samolocie do WAW
Oczywiście nie był to jeszcze koniec problemów z biletami lotniczymi. Ponieważ chcieliśmy mieć ze sobą jeden bagaż nadawany, to musiałem go dokupić na loty z Cebu pacific. Najpierw próbuję na stronie trip.com - jest moja rezerwacja, ale nie ma opcji dokupienia bagażu. Na stronach Cebu w żaden sposób nie mogę znaleźć swojej rezerwacji, jakby jej zupełnie nie było. Troszkę mnie to zaniepokoiło, proszę w trip.com o sprawdzenie. Po kilku dniach przysyłają mi zrzut ekranu ze strony Cebu, gdzie jest nasza rezerwacja. Czy mogę sie tam jaoś zalogować i dokupić bagaż. Tak, ale dopiero przy odprawie. Czyli niestety drożej niż w przedsprzedaży. Co zrobisz, jak nic nie zrobisz...
Pierwszy pobyt w HKG przeznaczamy na odespanie jetlaga i spotkanie ze znajomymi, drugi na intensywne zwiedzanie. Wynajduję coś, co się nazywa HongKongPass i jest dwudniowym biletem na mnóstwo miejscowych atrakcji. Kosztuje to cudo około 100 dolarów (amerykańskich, nie honkkongijskich), ale zwraca się już po skorzystaniu z 2-3 atrakcji. Tym bardziej, że kupowałem to na expedia.com i przy okazji wykorzystałem bon na $50 zniżki na zakup atrakcji. Bezproblemowo? Ależ skąd. Expedia przysyła mi mailowo voucher, na którym jest napisane, że w ciągu 24h otrzymam kod QR z firmy Leisure Pass Group, która jest operatorem tego programu. I ten właśnie kod QR będzie sprawdzany przy wejściach do wszystkich atrakcji. Kiedy po 7 dniach nadal nie miałem tego kodu, piszę do Leisure Pass Group. Odsyłają mnie do Expedii. Expedia twierdzi, że u nich wszystko dobrze i mam się nie martwić, tylko jechać. Nie ufam im. Piszę do Ocean Park (jedna z atrakcji w HKG) z pytaniem, czy na ten voucher z Expedii wejdziemy. Odpowiadają grzecznie, że nie, bo musimy mieć kod QR z Leisure Pass.Normalnie paragraf 22. Ponownie kontaktuję się z Expedią i przekazuję informację z Ocean Park, że mnie nie wpuszczą, więc mimo ich wcześniejszej porady, to jednak się trochę martwię... Expedia, jak zwykle, stanęła jednak na wysokości zadania. Po długim sprawdzaniu stwierdzili, że jednak faktycznie coś jest nie tak, że zwrócą mi kasę i żebym sobie ten Pass kupił bezpośrednio u operatora.Tyle, że wtedy kupon na $50 poszedł by się... znaczy w zapomnienie. Ale mili ludzie w Expedii postanowili mi oddać również kupon i przedłużyć jego ważność o rok. Do tego będzie obowiązywał nie tylko na zakup atrakcji, ale na zakup czegokolwiek na expedia.com. No to jednak sukces.
:)
Termin wyjazdu coraz bliżej, a problemy się piętrzą coraz bardziej. Asia na przykład ma problem jak wytrzymać 13h w samolocie. Toż to męka będzie. Najgorsze, co może nas spotkać. Do czasu. Konkretnie to do 8 stycznia, kiedy to pod Teheranem zestrzelono ukraiński samolot pasażerski. Dla Asi w tym momencie 13h w samolocie zeszło na drugi plan. Szybko sprawdziłem, że lecimy zupełnie inną trasą, bliżej Ukrainy, choć też raczej w bezpiecznej odległości od Donbasu. Troszkę ją to uspokoiło, przynajmniej do 12 stycznie, kiedy na Filipinach wybuchł wulkan Taal i wstrzymano większość ruchu lotniczego w okolicach Manili. Na wulkan nic nie poradzisz, jedyna nadzieja, że to jednak dość daleko od Palawanu. Zasugerowałem Asi, żeby lepiej pooglądała zdjęcia i poczytała o pięknych plażach na Palawanie, zamiast wciąż myśleć o tych licznych zagrożeniach. Co mnie podkusiło... Asia doczytała, że na jednej z pięknych plaż, na które mieliśmy zawitać, kogoś strasznie pogryzły pchły piaskowe. Zaczęła drążyć ten temat i okazało się, że nie tylko na tej plaży, ale na wszystkich plażach w okolicy można spotkać te niesympatyczne żyjątka, a spotkanie z nimi do przyjemnych nie należy. Miał być plażing, a tu Asia stwierdza, że ona na żadne plaże nie pójdzie i basta. Problem z malutkimi pchłami urósł do takiego rozmiaru, że już chyba nic ich nie przebije przed wylotem. No chyba jakaś pandemia musiałaby się rozpocząć...
Quote:
Dane oficjalne, 24.01 (dzień przed wylotem): Zarażonych na świecie: 941 Zarażonych w Hongkongu: 2 Zarażonych na Filipinach: 0
Coś się zaczyna mówić, że SARS jakiś, że Wuhan zamknięte ale na razie raczej w kategoriach ciekawostek gdzieś na końcu świata. Gorzej, jak ktoś ma właśnie na ten koniec świata lecieć. Decyzję o wylocie podjęliśmy świadomie, wiedząc, że ryzyko jest, ale oceniając, że jest minimalne. Bliskie zera. I co ciekawe - oboje nie tyle baliśmy się, że w przypadku zarażenia umrzemy. Gorszy był strach, że przywleczemy to do Polski. Wyobraźnia podpowiadała taki obraz, ale nie dawała odpowiedzi, jak można by dalej żyć po czymś takim... Za to całkiem realne wydawało się zagrożenie, że mnie gdzieś na jakimś lotnisku zatrzymają z podejrzeniem tej choroby. Bo ja właśnie byłem świeżo bo jakimś przeziębieniu i został mi po nim dość częsty i paskudny kaszel. Na szczęście temperatura bez zmian. Żeby się choć minimalnie przygotować na ewentualną konfrontację ze służbami sanitarnymi na jakimś lotnisku pościągałem słowniki offline (angielski, mandaryński, filipiński) oraz nagrałem, już na lotnisku w Warszawie, film, na którym widać datę i godzinę na tablicach lotniskowych i gdzie opowiadam po angielsku, że to normalny, swojski polski wirus, a nie jakieś paskudztwo z Chin. Na szczęście nie musiałem sprawdzać, czy ten film by mi cokolwiek pomógł.
Przed samym wyjazdem pojawił się jeszcze jeden problem, troszkę może mniejszego kalibru: Asia nie zdążyła odwiedzić kosmetyczki i ma "niezrobione paznokcie". Próbowałem ją pocieszyć, że ja w sumie też mam "niezrobione", ale nie pomogło. Otrzymałem tylko mrożące krew w żyłach spojrzenie...
Dzień wyjazdu. Nie wiem, czy to od tego spojrzenia, ale w nocy był przymrozek, a rano, idąc do taksówki z dwoma plecakami wywinąłem niezwykle widowiskowego orła zakończonego efektownym wjazdem pod taksówkę. Asia się popłakała. Ze śmiechu oczywiście. Plecak mi uratował plecy i okolice. Nogi trochę ucierpiały pod tą taksówką, ale chyba nie za bardzo, bo wstałem jeszcze szybciej, niż upadłem. Tyle, że nie tak efektownie. Dalsza droga na Okęcie taksówką, Flixbusem i pociągiem już bez przygód. Ale to chyba właśnie we Flixbusie pojawił się pomysł na tytuł tej relacji. Wcześniej miało być: "Trochę przypadkiem, czyli jak zwykle.", ale zgodnie uznaliśmy, że "Wuchta problemów." lepiej oddaje to, co się tu wyprawia.
A to był dopiero początek...
@puhacz Dokładnie tak. Ojciec przyleciał do Warszawy i jechali wspólnie bodajże do Amsterdamu. A co? Też się spotkaliście?
:lol:- Wyjąć wszystko z kieszeni to znaczy wyjąć wszystko z kieszeni!!! Czego nie rozumiecie!!!??? Angielski to prosty język! - umundurowany Niemiec po angielsku opierdzielał całą, kilkudziesięcioosobową kolejkę do security. Równie podniesionym głosem poszwargotał jeszcze po niemiecku, odwrócił się i poszedł do swojej taśmy sprawdzać, czy pasażerowie wyjęli wszystko z kieszeni.
To najbardziej mi utkwiło w pamięci z całego sześciogodzinnego oczekiwania na przesiadkę we Frankfurcie. Znaczną część tego czasu spędziliśmy w saloniku, ale sam salonik raczej taki sobie. W dodatku mieścił się w strefie przed security, więc po wizycie musieliśmy przechodzić przez kontrolę i dzięki temu mogłem zobaczyć Pana Opierdzielacza w szczytowej formie. Były jeszcze jakieś inne, dostępne dla nas saloniki, ale na innym terminalu.
Lot z Frankfurtu do Hongkongu w warunkach superkomfortowych. Asia miała dla siebie 3 miejsca, ja 4, bo jestem większy, a zwłaszcza dłuższy.
:) Większość trasy przespaliśmy. Jedzenie w Lufthansie dupy nie urwało. I mam tu na myśli oba możliwe znaczenia tego zwrotu, inaczej mówiąc było takie sobie. Na samolotowej mapce pojawia się nam Wuhan. Będzie się też pojawiało w niusach, gdy zrobimy prasówkę - właśnie rozkręca się afera z polskimi studentami, którzy uciekli z "zarażonego miasta'.
Duże wrażenie zrobiło na nas lotnisko w Hongkongu. Piękne, przestronne, nowoczesne, wystrojone na Chiński Nowy Rok i prawie puste.
Zakładamy maseczki. Od tej pory będą nam towarzyszyły w Hongkongu przez cały czas przebywania poza hotelem. Asia zrobiła spory zapas przed wyjazdem. Porządne, chirurgiczne, po ok. 60 groszy za sztukę. Z lotniska autobusem jedziemy bezpośrednio pod hotel. Trwa to prawie godzinę, ale autobus wygodny. Bardzo dobrym pomysłem, szczególnie w autobusie jadącym z lotniska, jest specjalna przestrzeń na bagaże. Nie zrobiłem zdjęcia, ale połowa "parteru" to półki przeznaczone na bagaż. Reszta "parteru" i "Piętro" dla ludzi.
Nasz hotel, to iclub Ma Tau Wai.
Ogólnie pomysł na noclegi w HKG był taki, że w drodze "tam" nocujemy gdzieś w znośnym i nie za drogim miejscu, w drodze powrotnej bierzemy super wypas. Nawet już miałem ten super wypas (w dobrej, promocyjnej cenie) zarezerwowany. Będzie z tym później spory problem. Ale to później. Teraz przeżywamy mały szok, bo recepcja w trzydziestopiętrowym hotelu składa się z jednego małego biurka, za którym siedzi jakiś młodzieniec w maseczce, obstawiony dookoła płynami do dezynfekcji. Proszę o pokój z widokiem i dostajemy 21 piętro. I owszem, z widokiem.
Wszystkie zdjęcia zrobione z łóżka.
:) To ważne, bo gdyby pokój był choć odrobinę mniejszy, to łóżko by się nie zmieściło. Wrażenia z pobytu w hotelu - takie sobie. Daleko od centrum, ale dużo autobusów jeździ. Pokoje małe, ale dobrze wyposażone, tanie i czyste. O śniadaniu ciężko cokolwiek dobrego powiedzieć. Składało się z 2 rodzajów pieczywa (tostowe i rogale maślane), masła i dżemu o nieokreślonym smaku. Do tego kawa i herbata. Pieczywo można było podgrzać. I to wszystko. A nie, jeszcze dodatkowa atrakcje - w stołówce znajdowała się też "siłownia", czyli rowerek stacjonarny, bieżnia i kilka hantli. Nawet jakiś Azjata z niej korzystał w trakcie śniadania. Twardziel - w stroju sportowym. Reszta osób na stołówce (w tym i my) w polarach lub zimowych kurtkach. Dość rześko tam było...
:)
Docierają do nas powoli różne informacje. W Hongkongu, jak i w całych Chinach, wszystkie publiczne imprezy są odwołane. Wszystkie większe atrakcje (np. Ocean Park) zamknięte. Część linii lotniczych zwraca za bilety, jeśli nie chcesz lecieć. Agoda oddaje kasę za bezzwrotne rezerwacje. W sieci dostępne coraz więcej filmów z Wuhan. Wszystko zamknięte. Ludzie nie wychodzą z domów. W głowie nam się wtedy nie mieściło, jak można tak całe miasto zamknąć.
Tym razem w Hongkongu mieliśmy w sumie tylko jeden cały dzień na zwiedzanie. Zrobiliśmy taką chyba klasykę. Pojechaliśmy do centrum, przepłynęliśmy zatokę promem, wjechaliśmy autobusem na Wzgórze Wiktorii i zjechaliśmy z niego tramwajem, pokręciliśmy się trochę po Mong Kok w celu zakupu drona, ale okazało się to być dużym problemem. Dronów nie było.
Prawdziwe zwiedzanie miało być przy okazji drugiego pobytu, w drodze powrotnej i z HongKongPass. Już wiadomo, że nic z tego nie wyjdzie, ale jest inna dobra wiadomość - udaje się nawiązać kontakt z "Naszymi Chińczykami".!!!Myślę, że to dobry moment, żeby trochę napisać o "naszych Chińczykach". Poznaliśmy się w 2013 roku, a połączył nas Couchsurfing.
Tony, bo tak nazywa się młodszy z "naszych Chińczyków", mając 19 lat wymyślił sobie podróż z Hongkongu do Barcelony. I nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że on sobie wymyślił, że pokona tę trasę samotnie i rowerem. I wiecie co? Dał radę! To by dopiero był materiał na relację. Z jego opowieści (oraz bloga, którego niestety nie doprowadził do końca) wiem, że naprawdę wiele się po drodze wydarzyło. I góry, i pustynie, i źli ludzie (np tacy, którzy go poszczuli psem), i dobrzy ludzie (np tacy, którzy po tym pogryzieniu przez psa, kiedy rana zaczęła się paprać, zawieźli go ileś kilometrów do szpitala i załatwili bezpłatną wizytę, choć się nie należała). Zanim do nas dojechał, to już coś koło 2 miesięcy był w trasie. A dlaczego piszę Chińczyków, skoro samotnie? Bo jego ojciec, Raymond, postanowił też przeżyć przygodę. Przyleciał samolotem do Warszawy i dołączył do syna. W czasie podróży, zwłaszcza w Europie, Tony korzystał głównie z noclegów znajdowanych na Couchsurfingu. Pierwszy wspólny nocleg mieli w Łowiczu, drugi w Koninie, u nas. Mieli się pojawić około 17:00. Gdy do 17:30 nie było od nich żadnego znaku życia, postanowiłem dopytać, czy na pewno dojadą i gdzie aktualnie są. Tony miał jakiś polski numer GSM, więc wysłałem SMS. Odpowiedział po chwili, że wszystko OK, że jadą i są już w okolicach Koła (ok. 30 km od Konina). Po kolejnej godzinie ponownie zapytałem, gdzie są i ponownie dostałem odpowiedź, że w okolicach Koła.
:shock: No to trochę coś nie ten... Zadzwoniłem i dopiero w czasie rozmowy dowiedziałem się o co chodzi.
Był to wyjątkowo upalny czerwiec. Syn, mający w nogach już kilka tysięcy kilometrów dawał radę, ale dla ojca to była masakra. Zmęczenie i zakwasy po poprzednim dniu, upał, nadmiar bagażu i kilometry robiły swoje. Inaczej mówiąc Tata wymiękł, a syn nie bardzo wiedział co z tym zrobić. Postanowiłem, że wsiadam w auto i do nich jadę. Na miejscu zobaczymy, co da się zrobić. W wersji minimalnej, przynajmniej bagaże im zabiorę, to im będzie łatwiej.
Ja wtedy posiadałem fajnego, dużego sedana, Asia jeździła (jak zwykle) Twingo. Uznałem, że Twingo lepiej się sprawdzi w tej sytuacji i to była bardzo dobra decyzja. W sedana, choć na oko dwa razy większy, tyle bym nie zapakował.
Okazało się, że "w okolicy Koła" oznacza, że do Koła mają jeszcze z 10 km. Ojciec był w kiepskim stanie i raczej nie nadawał się do dalszej jazdy tego dnia. Stwierdziłem, że zabieram ojca z rowerem i bagażami do Twingo. Zapakowaliśmy to wszystko i okazało się, że w Twingo zostało jeszcze trochę miejsca pod sufitem.
:) Tak akurat na jednego chudego Chińczyka z rowerem.
:lol: Ostatecznie Tony też pojechał. Siedząc na rowerach, które leżały w bagażniku. Zdjęć z tego niestety nie mam.
Żadna Policja się na szczęście po drodze nie trafiła, bo bym srogo zabulił za taki sposób przewożenia ludzi.
Po dojechaniu do domu Chińczycy trochę się odświeżyli, zjedli i wyglądali jak nowi, więc niezobowiązująco zaproponowałem jeszcze szybki wypad do Lichenia. Było, nie było, miejsce dość niezwykłe na skalę światową. Byli chętni, więc zrobiliśmy sobie wycieczkę o zachodzie słońca. A później to już tylko rozmowy do bardzo późnej nocy przy czerwonym winie.
Z tych rozmów najbardziej zapamiętałem dysonans poznawczy Raymonda, który nie mógł ogarnąć jak to jest w ogóle możliwe, że obcy ludzie tak wiele dla nich zrobili i nie chcą nic w zamian. I jak bardzo był przejęty, kiedy nam tłumaczył, że on znał pojęcie "gościnność", że w Chinach też się podejmuje gości, ale teraz, po doświadczeniach z Couchsurfingu, to on zaczyna zupełnie inaczej pojmować, co to słowo znaczy. Kilka razy nam to tłumaczył i przy okazji bardzo zapraszał do siebie.
Następnego dnia spakowali sporą część bagaży Raymonda w karton, zawiozłem ich na pocztę i wysłali to do Hongkongu, Tony wziął jeszcze część cięższych rzeczy do siebie, odciążając ojca i wyruszyli w dalszą trasę. Jak się okazuje, ich kolejnym gospodarzem był @puhacz Bardzo jestem ciekawy, czy coś z tej historii mu przekazali. A może powstała jakaś nowa, równie ciekawa?
Po ich wyjeździe poczytałem trochę bloga Tony-ego. Czekałem, że w końcu opisze pobyt u nas i ciekawy byłem, jak to wyglądało z jego strony, ale się nie doczekałem. Blog urwał się gdzieś w Rosji. Z Chińczykami aż do tego roku nie mieliśmy już kontaktu, ale dosłownie miesiąc po opisywanych tu wydarzeniach miało miejsce coś, co sprawiło, że naszych Chińczyków zapamiętaliśmy jeszcze bardziej.
Ja głęboko wierzę, że dobro wraca. Jakiś miesiąc później mieliśmy kilkunastogodzinną przesiadkę w Katarze. Przylecieliśmy wieczorem, wzięliśmy hotel i około 22-23 postanowiliśmy iść na pieszo do centrum. Hotel był niedaleko lotniska, więc musieliśmy obejść całą zatokę. Jakieś 6-7 km.Nie mieliśmy żadnych miejscowych pieniędzy i nic do picia, ale nadal wydawało się to dobrym pomysłem. Plan był taki, że w pierwszym napotkanym sklepie kupimy picie płacąc kartą, a jak będzie bankomat, to coś wypłacimy. Wrócimy spokojnie taksówką. Może by się nam udało, gdyby nie straszliwy upał, jaki mimo późnej pory panował na dworze. Jak na złość nie było po drodze ani jednego sklepiku, stacji benzynowej, no nic po prostu. W pewnym momencie Asia zaczęła się źle czuć. To twarda kobieta jest, więc jak mówi, że się troszkę źle czuje, to znaczy, że organizm odmawia współpracy, a Asia może za chwilę zemdleć. Nie bardzo wiem, co robić. Centrum już na oko bardzo blisko, ale w kwestii sklepów nic się nie zmieniło - brak. I wtedy pojawia się znikąd dwoje Filipińczyków. Pytam ich gdzie jest najbliższy otwarty sklep i słyszę, że jeszcze daleko, na pieszo by raczej odradzali. Lepiej wziąć taksówkę. - Czy w taksówce zapłacę dolarami USA? - Nie. - A kartą? - Też nie. Po mojej minie było pewnie widać, że mi się opcje skończyły, ale Filipińczycy zamienili między sobą kilka słów, po czym chłopak machnął na przejeżdżającą akurat taksówkę. Zajrzał do środka, coś pogadał z kierowcą i odwrócił się do nas. - Wsiadajcie, on was zawiezie - powiedział. - I co, zapłacimy na miejscu? - Wsiadajcie, wsiadajcie... Już wszystko załatwione. Nic nie musisz płacić. Eeee.... chwilę mi zajęło przetworzenie tego, co się tu działo. - Ty zapłaciłeś? To ja Ci oddam. $10 wystarczy? - No weź... - powiedział Filipińczyk - nie obrażaj mnie. Wsiadajcie i jedźcie. Nie potrzeba żadnych pieniędzy. Uśmiechnęli się oboje pięknym, filipińskim uśmiechem i poszli w swoją stronę. Taksówką do centrum handlowego było dosłownie kilka minut. Asia w klimie, po wypiciu litra czy dwóch wody szybko doszła do siebie i jakoś tak od razu przyszło nam do głowy, że to jest to wracające dobro. Wszechświat właśnie wyrównał z nami rachunek za Chińczyków.
Jakie by to było niesamowite, gdyby się jeszcze okazało, że nasi Chińczycy gdzieś, kiedyś zrobili dobry uczynek dla dwójki młodych Filipińczyków.
Jak się okazało, że lecimy do Hongkongu, to postanowiłem odnowić kontakt z Tonym i Rymondem. Miałem tylko kontakt przez Couchsurfing. Wysłałem wiadomość, ale brak odzewu. Zacząłem przeszukiwać FB. Jest! Zgadza się imię i nazwisko, zgadza się zdjęcie tylko profil dość nieświeży. No nic, napisałem i zacząłem przeglądać znajomych. I znajomych znajomych. Tak znalazłem ojca (czyli Raymonda), mamę i siostrę. Napisałem do nich wszystkich, ale do czasu wyjazdu nie było żadnych odpowiedzi. Już straciłem nadzieję, kiedy w końcu dostałem wiadomość. Najpierw od siostry, później od Raymonda. Później to już cała rodzina do nas pisała.
:) Że koniecznie musimy się spotkać, żebyśmy napisali, kiedy przylatujemy, to wyślą po nas samochód na lotnisko, że tego samego dnia zapraszają na zwiedzanie Wielkiego Buddy, i później na obiad No chyba, że będziemy zmęczeni, to może być następnego dnia. I że możemy u nich spać. I że super. Mama i siostra pisały, że znają tą historię z podwózką i wysyłaniem bagażu pocztą. I tylko jedno nie wypaliło - w czasie naszego pierwszego pobytu ich nie ma w HKG. Wracają tego samego dnia, kiedy my wylatujemy. A w czasie drugiego pobytu będą wszyscy, oprócz Tony'ego, który wraca do USA. Szkoda, ale spotkanie z ojcem i resztą rodziny też zapowiada się świetnie.
Kończymy zatem pierwszy z zaplanowanych dwóch pobytów w Hongkongu. O ile się nic nie wydarzy, to wrócimy tu za tydzień. Jedziemy na lotnisko, sporo przed czasem.
Na lotnisku jest trochę ludzi, ale to pewnie nawet nie połowa tego, co normalnie. Ja w lekkim stresie, bo cały czas mam kaszel. Na szczęście żadna z kontroli się do mnie nie przyczepia.
Tymczasem na świecie:
Quote:
Dane oficjalne, 28.01 (dzień lotu z HKG do PPS): Zarażonych na świecie: 5.578 Zarażonych w Hongkongu: 8 Zarażonych na Filipinach: 0
Zjedliśmy obiad w saloniku. Popatrzyliśmy na alkohole i perfumy w strefie wolnocłowej. Wynudziliśmy się. Wreszcie wsiadamy w samolot linii Cebu. Przed nami trzygodzinny lot do Puerto Princesa.
Jeszcze Wam sprzedam pewien patent, który zresztą widać na ostatnim zdjęciu. Z pokrowcami na walizki większość z Was pewnie już się spotkała, ale pewnie niewielu wpadło, że taki pokrowiec świetnie się nadaje do zabezpieczenia na czas podróży plecaka. Nie ma wtedy problemu z walającymi się dookoła paskami. Zawsze się boję, że taki pasek o coś zahaczy i mój bagaż przeskoczy na jakąś inną taśmę czy wózek, a w rezultacie poleci w zupełnie innym kierunku, niż ja. Taki pokrowiec znacznie łatwiej uprać, niż plecak. Polecam, na Aliexpress za grosze.
Lecimy. Według rozkładu w Puerto Princesa mieliśmy być o 22:30. Przylatujemy prawie godzinę wcześniej. Bardzo się z tego ucieszyłem. Jak się okazało, całkiem niepotrzebnie. Był to początek kolejnych problemów.Puerto Princesa powitała nas gorąco. Niestety, tylko temperatura powietrza była gorąca, procedury na przylocie mocno ostudziły nasz entuzjazm.
Pierwszy szok - przed wejściem do budynku lotniska stoi kolejka.
:shock: Nie jakaś tam mała kolejeczka, tylko kilkaset osób. Na oko jeszcze ze 2 samoloty ludzi tam stały, oprócz naszego. Kolejka baaaardzo powoli przesuwała się do przodu. Wylądowaliśmy godzinę przed czasem, ale do budynku lotniska weszliśmy jakieś pół godziny po czasie i poznaliśmy przyczynę tego zatoru.
W drzwiach wejściowych do budynku była wyłożona mata nasączona jakimś świństwem, a obok duży baner informujący o ym, że Filipiny zabezpieczają się przed ASF (Afrykańskim Pomorem Świń). Był też polski akcent - nasz kraj był wymieniony jako jeden z tych, gdzie ta zaraza występuje. Myślałem, że ta mata jest powodem opóźnienia, ale nie...
W budynku trzy sympatyczne dziewczyny z jednym termometrem bezdotykowym sprawdzały temperaturę każdego pasażera oraz sprawdzały, co dany pasażer wpisał w ankiecie, wypełnionej jeszcze w samolocie. No to musiało trwać. Ja w swojej ankiecie, zgodnie z prawdą, zaznaczyłem, że mam kaszel. Tak sobie wymyśliłem, że lepiej o tym od razu napisać, niż tłumaczyć się z jakiegoś ataku kaszlu w czasie kontroli na lotnisku. Miła Filipinka oczywiście zauważyła to moje zaznaczenie, kazała mi zmierzyć jeszcze raz temperaturę, wysłuchała tłumaczenia, że to polski kaszel i pościła dalej. Ufff...
Z lotniska wyszliśmy ok. 23:30. Przed lotniskiem czekały całe 2 taksówki. Biorąc pod uwagę, że w środku zostało jeszcze z 200 osób, nasza pozycja negocjacyjna była kiepska i szybko zgodziliśmy się na lekko zawyżoną cenę. O jakieś 20-30% w stosunku do tego, co pisały internety, że powinno być. Biorąc pod uwagę, że pan kierowca coś mówił o taryfie nocnej, a zapłaciliśmy w sumie ok. 15 PLN, to nie było źle. O wiele gorzej wyglądał koniec naszej trasy. Pan zatrzymał się na jakiejś dziwnej ulicy przy jakiejś dziwnej bramie, za którą było widać tylko krzaki i powiedział, że to tu. Gdyby nie to, że moja nawigacja potwierdzała, że to faktycznie tu, to w życiu bym nie uwierzył, że tu jest jakiś hotel.
A jednak był. Po chwili z krzaków po drugiej stronie bramy wynurzył się jakiś cieć i zaczął otwierać kłódkę, na którą brama była zamknięta.
- Misemashi? - zapytał Cieć - eee....? - niekulturalnie odpowiedziałem pytaniem na pytanie... - M-I-S-T-E-R M-A-R-S-H-I-N? - powtórzył Cieć tonem, jakim przeważnie zwracamy się do małych dzieci lub osób nie do końca sprawnych umysłowo... - Yes! - ufff, jesteśmy w dobrym miejscu
Taksi odjechało, a Cieć zaprowadził nas do pokoju, który okazał się bardzo skromnie urządzony, ale czysty, a meble to były prawdziwe arcydzieła. Drewniane i bardzo ładnie wykonane. Prysznic działał, a łózko oprócz tego, że ładne, to jeszcze wygodne. Zapowiadało się, że spokojnie prześpimy resztę nocy. Nic bardziej mylnego...
Najpierw ujawniło się jakieś ptaszydło, które w okolicznych krzakach nieprawdopodobnie darło ryja. Znaczy dziób. Trwało to dość długo i skutecznie przeszkadzało w spokojnym śnie. Skończyło się dopiero wtedy, gdy ptak przestraszył się kotów. Tak, właśnie obok zaczęły się marcować jakieś kocury. Jestem miłośnikiem kotów, ale w tamtym momencie miałem raczej same złe myśli. I czemu do jasnej Anieli, koty marcują się w styczniu? Jak śpiewała artystka Jantar "Nic nie może przecież wiecznie trwać...", to i koty w końcu około 6:00 rano zakończyły swoje miłosne pieśni. Zapewne przepłoszone przez robotników, zaczynających właśnie prace na budowie za płotem...
Średnio wyspani i w kiepskich z tego powodu humorach, udaliśmy się na śniadanie, z rozpędu oczekując najgorszego. Choć w sumie potrawka z kota mogła by wywołać nie tylko negatywne uczucia... Śniadanie jednak było świetne. Jakiś ciekawie przyrządzony ryż oraz mięsko z marynowanego na słodko-kwaśno kurczaka poprawiły nam humory.
Plan na ten dzień był nieskomplikowany. Kupić drona i dojechać do El Nido. O ile z tym drugim nie powinno być żadnych problemów, to ten pierwszy punkt nastręczał nam problemów jeszcze przed wyjazdem. Jak już wcześniej pisałem, pierwotny plan zakładał zakup drona w Hongkongu, ale się nie udało. Plan zapasowy był taki, żeby spróbować na Filipinach. Co ciekawe, na Filipinach oficjalna sklepowa cena tego drona jest jeszcze niższa, niż w Hongkongu. Nie wiadomo tylko jak z dostępnością.W Manili pewnie byłoby to proste, ale Puerto Princesa to jakaś szczególnie duża metropolia nie jest. Już dość wcześnie przed wyjazdem pisałem po różnych forach, gdzie można spotkać lokalsów, czy jest w ogóle szansa na taki zakup. Po wielu próbach, chyba na tripadvisor, ktoś odpisał, że widział jakieś drony w Robinsons Place Palawan - jedynej chyba galerii handlowej na Palawanie. No to spróbujemy.
W dniu, kiedy wybuchł wulkan Taal i zamknęli lotnisko w Manili, czekałem od 6 rano na lotnisku Baiyun w Kantonie na lot do Manili (lot miał być planowo o 8:30) i.... doczekałem się, o 15:30 samolot wystartował:-). W czasie oczekiwania na lot Linia China Southern stanęła na wysokości zadania i przy bramce zaraz pojawiły się krakersy i woda w butelce, a za 2 godziny był ciepły posiłek. Wystarczyło okazanie biletu.
A jak miałem lot powrotny o 17:30 z Manili 3 lutego to czekając na lotnisku już od 1:00 w nocy (wcześniej przyleciałem z Cebu) obserwowałem z przerażeniem, jak po kolei są kasowane loty do Chin. Pierwszy, który w tym dniu poleciał to ten o 17:30 do Kantonu. Cieszyłem się jak dziecko:-)
I ten dziki tłum na Międzynarodowym Terminalu 1 w Manili, zostanie mi jeszcze na długo w pamięci.
W dniu, kiedy wybuchł wulkan Taal i zamknęli lotnisko w Manili, czekałem od 6 rano na lotnisku Baiyun w Kantonie na lot do Manili (lot miał być planowo o 8:30) i.... doczekałem się, o 15:30 samolot wystartował:-). W czasie oczekiwania na lot Linia China Southern stanęła na wysokości zadania i przy bramce zaraz pojawiły się krakersy i woda w butelce, a za 2 godziny był ciepły posiłek. Wystarczyło okazanie biletu.
A jak miałem lot powrotny o 17:30 z Manili 3 lutego to czekając na lotnisku już od 1:00 w nocy (wcześniej przyleciałem z Cebu) obserwowałem z przerażeniem, jak po kolei są kasowane loty do Chin. Pierwszy, który w tym dniu poleciał to ten o 17:30 do Kantonu. Cieszyłem się jak dziecko:-)
I ten dziki tłum na Międzynarodowym Terminalu 1 w Manili, zostanie mi jeszcze na długo w pamięci.
marcinsss napisał: A w Hongkongu mamy znajomych, którzy kiedyś u nas nocowali (Couchsurfing) w trakcie swojej podróży rowerem z Hongkongu do Barcelony. Jeszcze powiedz mi, że to był młody chłopak, do którego ojciec dołączył już w Europie i był to rok gdzieś 2013?
:shock: p.
Ciąg dalszy będzie, tylko przerwy między odcinkami mogą być długie. Proszę o wyrozumiałość.
:D Na razie powrót do pracy po okresie pracy zdalnej z jednej strony, a remonty i wymiana ogrodzenia u teściowej na wsi z drugiej określają moje priorytety i zajmują cały (niemal) wolny czas.
Fanklub mi rośnie, a ja się opierdzielam...
:cry: Obiecuje się wkrótce zabrać za dalszy ciąg. Może w weekend? W sobotę planujemy uroczyste zakończenie ogrodzenia, to jak w niedzielę nie będzie zbyt dużego kaca, to coś skrobnę.
:)@gemmab jak się ma najlepszą na świecie teściową, to niestety, ale nawet najlepsze na świecie forum o lataniu musi poczekać
;)
@gemmab Tak sobie założyłem, żeby przynajmniej raz w tygodniu popchnąć tę opowieść do przodu.
:)W przerwach między nowościami polecam poprzednie "seriale", zwłaszcza Kirgistan. Tam to się dopiero działo - skorumpowani policjanci, nieprzekupni pogranicznicy, świstaki i żyrandole.
;)
@Martinuss Dziękuję. Fajnie, że się podoba.Co do zdjęć, to zacytuję sam siebie z poprzedniej relacji:Quote:Do robienia zdjęć służyło nam kilka urządzeń.Najbardziej podręczne i najrzadziej używane, to mój chiński telefon, z półki raczej niższej, niż wyższej. Jakość zdjęć słaba.Niewiele lepsze są zdjęcia z iPada. Przy dobrym oświetleniu jeszcze całkiem, całkiem, ale jak zrobi się ciemniej, to słabo.Kolejny na liście to stary Pentax MX-1. Kilka lat temu przeżył straszliwą przygodę na Bali - kąpiel w morzu. Woda nie służy urządzeniom elektronicznym, ale woda morska jest dla nich wręcz zabójcza. Nasz Pentax jakoś przeżył. Reanimowałem go (z pomocą kolegi Radka) i ostatecznie straty ograniczyły się do tego, że nie działa lampa błyskowa i bateria podtrzymująca pamięć. Każdorazowo po wymianie akumulatora trzeba od nowa ustawiać datę, godzinę i jeszcze kilka rzeczy. Ale robi świetne makro (jak na kompaktowy aparat), a pozostałe zdjęcia też są OK. Nieduży, lekki, jeździ więc z nami, jako drugi aparat.I wreszcie aparat podstawowy: Sony a6300 z dwoma obiektywami (Sony 18-105 F4.0 oraz Samyang 12 mm F2.0).Obróbka tylko bardzo podstawowa w DxO (wersja nr 11, stara, ale dawali za darmo
;) ). Zresztą i tak głównie korzystam z .jpg Może czas to wreszcie zmienić...
marcinsss napisał:Tony wziął jeszcze część cięższych rzeczy do siebie, odciążając ojca i wyruszyli w dalszą trasę. Jak się okazuje, ich kolejnym gospodarzem był @puhacz Bardzo jestem ciekawy, czy coś z tej historii mu przekazali. A może powstała jakaś nowa, równie ciekawa?Będzie bez fajerwerków
;) Zaakceptowałem zapytanie ale uprzedziłem, że będę na weselu poza miastem. Do mieszkania wpuściła ich znajoma, panowie zjedli mój cały zapas ryżu (to nie żart
:) ale oczywiście nie bez zgody - wyraźnie zaznaczyłem, że co w kuchni to można jeść) i jak wróciłem następnego dnia to już ich nie było bo wyruszyli w dalszą trasę. Chociaż byli moimi gośćmy z CS to osobiście się nie poznaliśmy ale cieszę się, że mogłem im trochę tą podróż ułatwić.p.
Ale się uśmiałem. Dawno nie czytałem tak fajnego opowiadania z podróży. Szczególnie "ptaszydło" mnie rozbawiło. Miałem ostatnio podobne wrażenia ale z Tajlandii.
@marcinsss świetne masz pióro... ale im dalej czytam, tym mniej wierzę, że wróciliście cali, w jednym kawałku, nic Was nie zjadło i nie napotkaliście żadnego niedającego się przezwyciężyć problemu
:)
@Raphael problemy są po to, żeby je rozwiązywać. Zaufaj mi, wiem co mówię. Jestę inżynierę.A co do powrotu - czy fakt, że piszę tę relację nie daje Ci do myślenia?
:lol:
Przecież ta relacja to majstersztyk
:shock: czyta się ją jak dobrą książkę. Z niecierpliwością czekam na kolejny epizod, jak z lat młodzieńczych gdzie czekało się na nowy odcinek Zagubionych czy Prison Break
:)
@tarman @mk89 Dzięki.
:)"Prison Break" nigdy mnie nie wciągnęło, ale na kolejne odcinki "Zagubionych" też czekałem z niecierpliwością i nadzieję, że się coś w końcu wyjaśni. Niestety, zawsze okazywało się, że rozwiązanie jednej zagadki generowało trzy kolejne i ostatecznie straciłem cierpliwość do tego serialu. Do tej pory nie wiem, jak się to skończyło. I czy się w ogóle skończyło.
:lol: U mnie na szczęście nie będzie kilku sezonów, a wszystkie "zagadki" zostaną rozwiązane przed zakończeniem relacji.
8-) No i jeżeli to Wam się podoba, a nie czytaliście moich poprzednich "wypocin", to polecam, zwłaszcza Kazachstan, Kirgistan - moim zdaniem ciekawsza niż ta.
:)
"...to dostajemy jeszcze wieści z domu. U Asi mamy lis zagryzł wszystkie kury..."to już wiemy dlaczego ten płot u teściowej był taki ważny...został jeszcze kogut
;)czekamy na cd relacji, najlepsze najgorsze jeszcze chyba przed nami...
@tarman Ktoś tu widzę uważnie czyta i kojarzy fakty.
:)Ogrodzenie zrobione, stado już odtworzone, czekamy na pierwsze jaja. Jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, nikt nie ma takich jaj, jak moja teściowa.
:lol:
@marcinsss rzadko czytam relacje, ale Twoja jest ciekawie, szczerze pisana i jak widac potrafisz sobie poradzic w roznych sytuacjach.
:) Czekam na CD i bede glosowal w konkursie. marcinsss napisał:Ja głęboko wierzę, że dobro wraca. Zgadza sie , dobro powraca
:) i tak trzymaj. marcinsss napisał:Z tych rozmów najbardziej zapamiętałem dysonans poznawczy Raymonda, który nie mógł ogarnąć jak to jest w ogóle możliwe, że obcy ludzie tak wiele dla nich zrobili i nie chcą nic w zamian. I jak bardzo był przejęty, kiedy nam tłumaczył, że on znał pojęcie "gościnność", że w Chinach też się podejmuje gościSmiem twierdzic, ze Chinczycy potrafia ugoscic i zajac sie gosciem, tak jak juz wczesniej wspominalem. cccc napisał:bedac w Belgradzie poznalem mila i sympatyczna osobke, ktora to zaprosila mnie do HK i tak serdecznego przyjecia to sie nawet w najlepszych snach nie spodziewalem.
:) Byla okazja poznac HK od innej strony i spedzic fantastyczny czas ze slodka, mloda Chinka. @Handsome spoko, zdjecia zobaczysz. Zreszta bardzo ciekawe okolicznosci samego poznania....
Też spałam w hotelu Aqua w El Nido ale bez balkonu
:lol: W ogóle nie słyszeliśmy szumu fal a wieczorami siadaliśmy na tarasie(tam gdzie były serwowane śniadania) przy bezalkoholowym i patrzyliśmy w ciemność
:) Wróciłabym tam choćby jutro
:D Pierwszy tour, to też był dla nas szok
:P
cccc napisał:@marcinsss rzadko czytam relacje, ale Twoja jest ciekawie, szczerze pisanaDziękuję. Staram się. Jeśli się spodobało, to polecam pozostałe moje dzieła, zwłaszcza Kirgistan.@jekyll Też bym wrócił.
8-)
marcinsss napisał:Jeśli się spodobało, to polecam pozostałe moje dzieła, zwłaszcza Kirgistan.Tak wlasnie zaczalem czytac lekture o Kirgistanie i fajnie sie czyta, potrafisz zaciekawic.Btw podobaja mi sie cytaty w j. rosyjskim.
Ja uwielbiam szum fal, sam sobie często do spania puszczam cichutko na głośnikach to: https://www.youtube.com/watch?v=E29TkWp8PGIPS. Kolejny świetny odcinek, czekam na więcej
:)
@mk89 to, co dałeś, to jest taki fajny, jednostajny szum. Ten by chyba nie przeszkadzał. To, co było u nas, za oknem, to było takie "sru, przerwa, przerwa, sru, przerwa, przerwa,..." Może dlatego było takie wkurzające...
Hweeee! Bede gwiazda drugiego (albo trzeciego, czwartego?) planu!
:lol: Dlugopis do autografow i "garnek" na glowe do zdjec juz mam gotowe.Ale tak na serio. Swietna relacja i super zdjecia.A przy okazji, moj dron lezy w kacie, bo wszedzie gdzie jezdze jest zakaz dronowania. Czekalam na Twoje zdjecia, i szkoda, ze ich nie ma.
Ciekawe, tym bardziej, że przypomina mi się i moja podróż do Hongkongu dwa lata temu (potem była Kambodża a nie Filipiny), i tegoroczny wyjazd około połowy stycznia (Sri Lanka i Malediwy). Wylatywałem z polski 17.01. i temat wirusa był wówczas zdecydowanie odległy a głowę zaprzątały wtedy inne potencjalnie newralgiczne kwestie, jak zabicie irańskiego generała i zestrzelenie samolotu kilka dni później. Przejmowałem się, że jeśli byłoby napięcie w tym regionie i ograniczenia, to ja mam bilety na linię, która lata nad Iranem i Irakiem, bo nie ma innego wyjścia z uwagi na konflikt z sąsiadami. Na szczęście te kwestie nie przerodziły się w jakikolwiek realny problem.Gdy autor relacji wylatywał z Polski, to ja dzień wcześniej leciałem na Malediwy, po kilku dniach linie zaczęły odwoływać loty do Chin ale moje miejsce wakacyjne było odległe od centrum problemu, więc jedynie z małej i sennej malediwskiej wysepki śledziłem, co się dzieje. Szybko zaczęło się to zmieniać.... Oby zmiana pozwalająca na powrót do tego co było przedtem również wkrótce nastąpiła.
Zachod slonca - przedni!Na Filipiny nigdy mnie nie ciagnelo. W tym roku mialam leciec na Sinulog ze znajomymi z Legionu, ale szef nie dal wolnego.Ale takie super zdjecia jak Twoje zachecaja mnie do zmiany zdania odnosnie Filipin.
:D Moze po pandemii...Na zdjecie kremu czekam z zapartym tchem. Jako osoba, ktora jest w stanie leciec calkiem daleko, tylko po to, zeby kupic super krem, to dla mnie wazna czesc tej relacji.
:twisted:
Ja wiem, że dla zaawansowanego podróżnika Filipiny to żadna egzotyka, ale bym ich nie skreślał. To, co my widzieliśmy, to jest nic. Tam jest naprawdę wiele do zobaczenia. Ciekawa kultura, mili ludzie, piękna natura. I stosunkowo tanio. Jak ma być egzotycznie, to można poszukać jakichś ciekawych miejsc, gdzie turyści to większa atrakcja dla miejscowych, niż oni dla nas.
;) Wśród 880 zamieszkałych wysp coś by się wybrało.A co do kremu - balonik widzę mocno napompowany... Obawiam się, że to, co jest super kremem z odległej Japonii dla polskiej nauczycielki na wakacjach może się okazać standardowym kremem ze średniej półki, dostępnym w sklepie za rogiem dla szturmowca (szturmowczyni? szturmówki?) mieszkającej w Japonii.
;)
Wiem, wiem... Mnie jakos nie ciagnie w tamte rejony. Choc zesmy z mezem rozmyslali nad ewentualna emerytura gdzies w okolicach Leyte. Kto wie...Ojtam ojtam... super krem moze byc i z najbardziej dolnej polki, o ile dobrze dziala. A na nastepny raz, to moge Asi polecic co kupic. Zeby bylo i super dla twarzy i dla portfela. Co nie???
:twisted:
A jednak ktoś zauważył...
:)Zgłosiłem się na męża zaufania na niedzielne wybory i dlatego nie było kolejnego odcinka.Co prawda mnie na tego męża nie powołali, więc kiepska to wymówka, ale zawsze lepsza, niż to, że mi się po prostu nie chciało.
Bardzo dziękuję za tą relacje!! Zazdraszczam nieziemsko bo dla nas byłyby to idealne wakacje! 3 nowoczesne miasta z "wieżowcami" dla mojego chlopa i piękne plaże oraz cudowni ludzie na Filipinach dla mnie... [emoji16] Mimo że byłam w tych miejscach osobno i nie miałam "wuchta" problemów (tylko troszkę) to miałam podobne odczucia i spostrzeżenia i dzięki twojej relacji na chwilę mogłam tam wrócić... Dziękuję jeszcze raz ! I oczywiście czekam na podsumowanie a także inne relacje bo czyta się to jak własne myśli[emoji16]
Spaghetti??? W Tokio??? Why?????A Aqualabel znam! A jakze!
:-)Ha! O Locie mam zupelnie odmienne zdanie. Na krotkich trasach mozna przezyc (choc ostatni raz latalam nimi 2 lata temu jak bylam w PL), ale na dlugich? Zdecydowanie nie.Choc pewnie jak pozwola nam znowu podrozowac, to mam tyle M&M, ze pewnie na podroz do Polski sie skusze. Zobaczymy...
Akurat spaghetti doskonale rozumiem[emoji23] My też podczas pierwszej wizyty przytłoczeni różnorodnością wyboru a także cenami wylądowaliśmy na spaghetti. Z tym, że było to najbardziej japońskie spaghetti jakie można sobie wyobrazić![emoji6] W okolicach parku Ueno była wtedy (bo chyba już jej nie ma) stylizowana na niemiecką karczmę knajpa w której obsluga w strojach alpejskich lała piwo do wielkich kufli, na ścianach wisiały zdjęciach niemieckich żołnierzy a w tle przygrywały bawarskie przeboje! [emoji23] Dostaliśmy wtedy najsmaczniejsze w życiu spaghetti - makaron w sosie pomidorowym z parówkami oraz jajkiem sadzonym na wierzchu! [emoji28] Cała sutuacja wyglądała jak wyjęta z filmu Wakacje w krzywym zwierciadle z Chevy Chasem [emoji1787]
@olajaw @2catstrooper tak jak pisałem, i tak, jak prawidłowo rozszyfrowała @gemmab wpływ miały ceny i niepewność, czym są pozostałe potrawy, widoczne w gablotach czy na zdjęciach. Podstawową potrzebą było najeść się w rozsądnej cenie i to udało się zrealizować. Ciekawość nowych smaków była na dalszym planie. Poza tym jedyne japońskie potrawy, jakie kojarzę, to ramen i sushi - jakimś wielkim fanem obu nie jestem. Gdybyśmy mieli więcej czasu, gdybyśmy byli w miejscu, gdzie ceny były bardziej przyjazne... Pewnie bym się na coś egzotycznego skusił, ale nie tym razem.
Świetna relacja, w dobie uziemienia i niepewności lotów, fajnie poczytać o takich przygodach (zwłaszcza z happy endem)
:) Pytanko o punkt widokowy w Tokio - z tego co wyczytałem w internetach to wejście jest za darmo, rejestrowaliście się wcześniej czy można to było zrobić z marszu?
"Wuchta" to w poznańskiej gwarze znaczy dużo. Bardzo lubię to słowo, choć z Poznaniem mam niewiele wspólnego.
A problemy zaczęły się od samego początku.
Najpierw, 6 listopada kupiłem tanie bilety na ferie zimowe z Warszawy do Hongkongu, a wiadomo: "Tanie bilety, to początek dużych wydatków!". Kupiłem, bo przecież z HKG to już wszędzie blisko i tanio. I do Wietnamu, i na Filipiny i jeszcze w kilka fajnych miejsc. Coś się dokupi, będzie fajnie. A w Hongkongu mamy znajomych, którzy kiedyś u nas nocowali (Couchsurfing) w trakcie swojej podróży rowerem z Hongkongu do Barcelony. To długa historia, ale pewnie w ramach tej relacji Wam ją opiszę, tylko później. Na razie poprzestańmy na tym, że będzie okazja ich odwiedzić. Tylko trzeba jakoś odnowić kontakt. Próbuję przez Couchsurfing, maila, Facebooka... Zero odzewu. No ale jeszcze dużo czasu do wyjazdu.
Zaczynam szukać tych tanich biletów na okoliczne "rajskie" czy choćby "turystyczne" kierunki. Kolejny szok - spodziewałem się cen w okolicach max. 100-200 PLN w jedną stronę, tymczasem ciężko znaleźć cokolwiek poniżej 1.000 od osoby w terminach, które mnie interesują. Co ciekawsze - kilka dni wcześniej, czy później ceny są dokładnie takie, jakich się spodziewałem. Czy coś jest nie tak z tymi moimi terminami? Zaraz, zaraz... Czyżby...?
Oczywiście - zupełnie przypadkowo wstrzeliłem się w Chiński Nowy Rok. Właściwie nie tyle ja, co Ministerstwo Edukacji ustalając termin ferii dla województwa wielkopolskiego. Chiński Nowy Rok jest to okres, kiedy niemal każdy Chińczyk musi gdzieś pojechać czy polecieć, a że Chińczyków jest dużo, to ceny lotów w tym okresie szybują jak ceny noclegów w Polsce na weekend majowy. Zresztą ceny noclegów w Azji w okresie Chińskiego Nowego Roku też szybują, ale jeszcze nie jestem na tym etapie, żeby to zauważyć.
No dobra, trzeba przekuć tę porażkę w sukces. Może i będzie trochę drożej, ale za to dużo ciekawiej! Załapiemy się na chińskie świętowanie, a to oznacza dużo fajerwerków, tańczących smoków i innych atrakcji. Wy już to wiecie, że się nie załapiemy, ale ja wtedy bardzo się cieszyłem na nadchodzące atrakcje.
Jako docelowy kierunek długo na czele rankingu była Wietnamska wyspa Phu Quoc i bezpośredni lot z HKG liniami VietJet, ale cały czas polowałem na jakieś tanie bilety w liniach Cebu Pacific na Palawan. I ostatecznie ta druga opcja zwyciężyła. Udało się zakupić za pośrednictwem trip.com bezpośredni lot z HKG do Puerto Princesa w dwie strony za ok. 500 PLN od osoby. Mamy zatem gotowy plan podróży:
1 nocka w samolocie do HKG
2 noce w HKG
6 nocy na Palawanie
2 noce w HKG
1 noc w samolocie do WAW
Oczywiście nie był to jeszcze koniec problemów z biletami lotniczymi. Ponieważ chcieliśmy mieć ze sobą jeden bagaż nadawany, to musiałem go dokupić na loty z Cebu pacific. Najpierw próbuję na stronie trip.com - jest moja rezerwacja, ale nie ma opcji dokupienia bagażu. Na stronach Cebu w żaden sposób nie mogę znaleźć swojej rezerwacji, jakby jej zupełnie nie było. Troszkę mnie to zaniepokoiło, proszę w trip.com o sprawdzenie. Po kilku dniach przysyłają mi zrzut ekranu ze strony Cebu, gdzie jest nasza rezerwacja. Czy mogę sie tam jaoś zalogować i dokupić bagaż. Tak, ale dopiero przy odprawie. Czyli niestety drożej niż w przedsprzedaży. Co zrobisz, jak nic nie zrobisz...
Pierwszy pobyt w HKG przeznaczamy na odespanie jetlaga i spotkanie ze znajomymi, drugi na intensywne zwiedzanie. Wynajduję coś, co się nazywa HongKongPass i jest dwudniowym biletem na mnóstwo miejscowych atrakcji. Kosztuje to cudo około 100 dolarów (amerykańskich, nie honkkongijskich), ale zwraca się już po skorzystaniu z 2-3 atrakcji. Tym bardziej, że kupowałem to na expedia.com i przy okazji wykorzystałem bon na $50 zniżki na zakup atrakcji. Bezproblemowo? Ależ skąd. Expedia przysyła mi mailowo voucher, na którym jest napisane, że w ciągu 24h otrzymam kod QR z firmy Leisure Pass Group, która jest operatorem tego programu. I ten właśnie kod QR będzie sprawdzany przy wejściach do wszystkich atrakcji. Kiedy po 7 dniach nadal nie miałem tego kodu, piszę do Leisure Pass Group. Odsyłają mnie do Expedii. Expedia twierdzi, że u nich wszystko dobrze i mam się nie martwić, tylko jechać. Nie ufam im. Piszę do Ocean Park (jedna z atrakcji w HKG) z pytaniem, czy na ten voucher z Expedii wejdziemy. Odpowiadają grzecznie, że nie, bo musimy mieć kod QR z Leisure Pass.Normalnie paragraf 22.
Ponownie kontaktuję się z Expedią i przekazuję informację z Ocean Park, że mnie nie wpuszczą, więc mimo ich wcześniejszej porady, to jednak się trochę martwię...
Expedia, jak zwykle, stanęła jednak na wysokości zadania. Po długim sprawdzaniu stwierdzili, że jednak faktycznie coś jest nie tak, że zwrócą mi kasę i żebym sobie ten Pass kupił bezpośrednio u operatora.Tyle, że wtedy kupon na $50 poszedł by się... znaczy w zapomnienie. Ale mili ludzie w Expedii postanowili mi oddać również kupon i przedłużyć jego ważność o rok. Do tego będzie obowiązywał nie tylko na zakup atrakcji, ale na zakup czegokolwiek na expedia.com. No to jednak sukces. :)
Termin wyjazdu coraz bliżej, a problemy się piętrzą coraz bardziej. Asia na przykład ma problem jak wytrzymać 13h w samolocie. Toż to męka będzie. Najgorsze, co może nas spotkać. Do czasu. Konkretnie to do 8 stycznia, kiedy to pod Teheranem zestrzelono ukraiński samolot pasażerski. Dla Asi w tym momencie 13h w samolocie zeszło na drugi plan. Szybko sprawdziłem, że lecimy zupełnie inną trasą, bliżej Ukrainy, choć też raczej w bezpiecznej odległości od Donbasu. Troszkę ją to uspokoiło, przynajmniej do 12 stycznie, kiedy na Filipinach wybuchł wulkan Taal i wstrzymano większość ruchu lotniczego w okolicach Manili. Na wulkan nic nie poradzisz, jedyna nadzieja, że to jednak dość daleko od Palawanu.
Zasugerowałem Asi, żeby lepiej pooglądała zdjęcia i poczytała o pięknych plażach na Palawanie, zamiast wciąż myśleć o tych licznych zagrożeniach. Co mnie podkusiło... Asia doczytała, że na jednej z pięknych plaż, na które mieliśmy zawitać, kogoś strasznie pogryzły pchły piaskowe. Zaczęła drążyć ten temat i okazało się, że nie tylko na tej plaży, ale na wszystkich plażach w okolicy można spotkać te niesympatyczne żyjątka, a spotkanie z nimi do przyjemnych nie należy. Miał być plażing, a tu Asia stwierdza, że ona na żadne plaże nie pójdzie i basta.
Problem z malutkimi pchłami urósł do takiego rozmiaru, że już chyba nic ich nie przebije przed wylotem. No chyba jakaś pandemia musiałaby się rozpocząć...
Zarażonych na świecie: 941
Zarażonych w Hongkongu: 2
Zarażonych na Filipinach: 0
Coś się zaczyna mówić, że SARS jakiś, że Wuhan zamknięte ale na razie raczej w kategoriach ciekawostek gdzieś na końcu świata. Gorzej, jak ktoś ma właśnie na ten koniec świata lecieć.
Decyzję o wylocie podjęliśmy świadomie, wiedząc, że ryzyko jest, ale oceniając, że jest minimalne. Bliskie zera.
I co ciekawe - oboje nie tyle baliśmy się, że w przypadku zarażenia umrzemy. Gorszy był strach, że przywleczemy to do Polski. Wyobraźnia podpowiadała taki obraz, ale nie dawała odpowiedzi, jak można by dalej żyć po czymś takim...
Za to całkiem realne wydawało się zagrożenie, że mnie gdzieś na jakimś lotnisku zatrzymają z podejrzeniem tej choroby. Bo ja właśnie byłem świeżo bo jakimś przeziębieniu i został mi po nim dość częsty i paskudny kaszel. Na szczęście temperatura bez zmian. Żeby się choć minimalnie przygotować na ewentualną konfrontację ze służbami sanitarnymi na jakimś lotnisku pościągałem słowniki offline (angielski, mandaryński, filipiński) oraz nagrałem, już na lotnisku w Warszawie, film, na którym widać datę i godzinę na tablicach lotniskowych i gdzie opowiadam po angielsku, że to normalny, swojski polski wirus, a nie jakieś paskudztwo z Chin. Na szczęście nie musiałem sprawdzać, czy ten film by mi cokolwiek pomógł.
Przed samym wyjazdem pojawił się jeszcze jeden problem, troszkę może mniejszego kalibru: Asia nie zdążyła odwiedzić kosmetyczki i ma "niezrobione paznokcie". Próbowałem ją pocieszyć, że ja w sumie też mam "niezrobione", ale nie pomogło. Otrzymałem tylko mrożące krew w żyłach spojrzenie...
Dzień wyjazdu.
Nie wiem, czy to od tego spojrzenia, ale w nocy był przymrozek, a rano, idąc do taksówki z dwoma plecakami wywinąłem niezwykle widowiskowego orła zakończonego efektownym wjazdem pod taksówkę. Asia się popłakała. Ze śmiechu oczywiście.
Plecak mi uratował plecy i okolice. Nogi trochę ucierpiały pod tą taksówką, ale chyba nie za bardzo, bo wstałem jeszcze szybciej, niż upadłem. Tyle, że nie tak efektownie.
Dalsza droga na Okęcie taksówką, Flixbusem i pociągiem już bez przygód. Ale to chyba właśnie we Flixbusie pojawił się pomysł na tytuł tej relacji. Wcześniej miało być: "Trochę przypadkiem, czyli jak zwykle.", ale zgodnie uznaliśmy, że "Wuchta problemów." lepiej oddaje to, co się tu wyprawia.
A to był dopiero początek...
@puhacz Dokładnie tak. Ojciec przyleciał do Warszawy i jechali wspólnie bodajże do Amsterdamu.
A co? Też się spotkaliście? :lol:- Wyjąć wszystko z kieszeni to znaczy wyjąć wszystko z kieszeni!!! Czego nie rozumiecie!!!??? Angielski to prosty język! - umundurowany Niemiec po angielsku opierdzielał całą, kilkudziesięcioosobową kolejkę do security. Równie podniesionym głosem poszwargotał jeszcze po niemiecku, odwrócił się i poszedł do swojej taśmy sprawdzać, czy pasażerowie wyjęli wszystko z kieszeni.
To najbardziej mi utkwiło w pamięci z całego sześciogodzinnego oczekiwania na przesiadkę we Frankfurcie. Znaczną część tego czasu spędziliśmy w saloniku, ale sam salonik raczej taki sobie. W dodatku mieścił się w strefie przed security, więc po wizycie musieliśmy przechodzić przez kontrolę i dzięki temu mogłem zobaczyć Pana Opierdzielacza w szczytowej formie. Były jeszcze jakieś inne, dostępne dla nas saloniki, ale na innym terminalu.
Lot z Frankfurtu do Hongkongu w warunkach superkomfortowych. Asia miała dla siebie 3 miejsca, ja 4, bo jestem większy, a zwłaszcza dłuższy. :) Większość trasy przespaliśmy. Jedzenie w Lufthansie dupy nie urwało. I mam tu na myśli oba możliwe znaczenia tego zwrotu, inaczej mówiąc było takie sobie. Na samolotowej mapce pojawia się nam Wuhan. Będzie się też pojawiało w niusach, gdy zrobimy prasówkę - właśnie rozkręca się afera z polskimi studentami, którzy uciekli z "zarażonego miasta'.
Duże wrażenie zrobiło na nas lotnisko w Hongkongu. Piękne, przestronne, nowoczesne, wystrojone na Chiński Nowy Rok i prawie puste.
Zakładamy maseczki. Od tej pory będą nam towarzyszyły w Hongkongu przez cały czas przebywania poza hotelem. Asia zrobiła spory zapas przed wyjazdem. Porządne, chirurgiczne, po ok. 60 groszy za sztukę. Z lotniska autobusem jedziemy bezpośrednio pod hotel. Trwa to prawie godzinę, ale autobus wygodny. Bardzo dobrym pomysłem, szczególnie w autobusie jadącym z lotniska, jest specjalna przestrzeń na bagaże. Nie zrobiłem zdjęcia, ale połowa "parteru" to półki przeznaczone na bagaż. Reszta "parteru" i "Piętro" dla ludzi.
Nasz hotel, to iclub Ma Tau Wai.
Ogólnie pomysł na noclegi w HKG był taki, że w drodze "tam" nocujemy gdzieś w znośnym i nie za drogim miejscu, w drodze powrotnej bierzemy super wypas. Nawet już miałem ten super wypas (w dobrej, promocyjnej cenie) zarezerwowany. Będzie z tym później spory problem. Ale to później. Teraz przeżywamy mały szok, bo recepcja w trzydziestopiętrowym hotelu składa się z jednego małego biurka, za którym siedzi jakiś młodzieniec w maseczce, obstawiony dookoła płynami do dezynfekcji. Proszę o pokój z widokiem i dostajemy 21 piętro. I owszem, z widokiem.
Wszystkie zdjęcia zrobione z łóżka. :) To ważne, bo gdyby pokój był choć odrobinę mniejszy, to łóżko by się nie zmieściło. Wrażenia z pobytu w hotelu - takie sobie. Daleko od centrum, ale dużo autobusów jeździ. Pokoje małe, ale dobrze wyposażone, tanie i czyste. O śniadaniu ciężko cokolwiek dobrego powiedzieć. Składało się z 2 rodzajów pieczywa (tostowe i rogale maślane), masła i dżemu o nieokreślonym smaku. Do tego kawa i herbata. Pieczywo można było podgrzać. I to wszystko. A nie, jeszcze dodatkowa atrakcje - w stołówce znajdowała się też "siłownia", czyli rowerek stacjonarny, bieżnia i kilka hantli. Nawet jakiś Azjata z niej korzystał w trakcie śniadania. Twardziel - w stroju sportowym. Reszta osób na stołówce (w tym i my) w polarach lub zimowych kurtkach. Dość rześko tam było... :)
Docierają do nas powoli różne informacje. W Hongkongu, jak i w całych Chinach, wszystkie publiczne imprezy są odwołane. Wszystkie większe atrakcje (np. Ocean Park) zamknięte. Część linii lotniczych zwraca za bilety, jeśli nie chcesz lecieć. Agoda oddaje kasę za bezzwrotne rezerwacje.
W sieci dostępne coraz więcej filmów z Wuhan. Wszystko zamknięte. Ludzie nie wychodzą z domów. W głowie nam się wtedy nie mieściło, jak można tak całe miasto zamknąć.
Tym razem w Hongkongu mieliśmy w sumie tylko jeden cały dzień na zwiedzanie. Zrobiliśmy taką chyba klasykę. Pojechaliśmy do centrum, przepłynęliśmy zatokę promem, wjechaliśmy autobusem na Wzgórze Wiktorii i zjechaliśmy z niego tramwajem, pokręciliśmy się trochę po Mong Kok w celu zakupu drona, ale okazało się to być dużym problemem. Dronów nie było.
Prawdziwe zwiedzanie miało być przy okazji drugiego pobytu, w drodze powrotnej i z HongKongPass. Już wiadomo, że nic z tego nie wyjdzie, ale jest inna dobra wiadomość - udaje się nawiązać kontakt z "Naszymi Chińczykami".!!!Myślę, że to dobry moment, żeby trochę napisać o "naszych Chińczykach". Poznaliśmy się w 2013 roku, a połączył nas Couchsurfing.
Tony, bo tak nazywa się młodszy z "naszych Chińczyków", mając 19 lat wymyślił sobie podróż z Hongkongu do Barcelony. I nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że on sobie wymyślił, że pokona tę trasę samotnie i rowerem. I wiecie co? Dał radę! To by dopiero był materiał na relację. Z jego opowieści (oraz bloga, którego niestety nie doprowadził do końca) wiem, że naprawdę wiele się po drodze wydarzyło. I góry, i pustynie, i źli ludzie (np tacy, którzy go poszczuli psem), i dobrzy ludzie (np tacy, którzy po tym pogryzieniu przez psa, kiedy rana zaczęła się paprać, zawieźli go ileś kilometrów do szpitala i załatwili bezpłatną wizytę, choć się nie należała). Zanim do nas dojechał, to już coś koło 2 miesięcy był w trasie.
A dlaczego piszę Chińczyków, skoro samotnie? Bo jego ojciec, Raymond, postanowił też przeżyć przygodę. Przyleciał samolotem do Warszawy i dołączył do syna.
W czasie podróży, zwłaszcza w Europie, Tony korzystał głównie z noclegów znajdowanych na Couchsurfingu. Pierwszy wspólny nocleg mieli w Łowiczu, drugi w Koninie, u nas. Mieli się pojawić około 17:00. Gdy do 17:30 nie było od nich żadnego znaku życia, postanowiłem dopytać, czy na pewno dojadą i gdzie aktualnie są. Tony miał jakiś polski numer GSM, więc wysłałem SMS. Odpowiedział po chwili, że wszystko OK, że jadą i są już w okolicach Koła (ok. 30 km od Konina). Po kolejnej godzinie ponownie zapytałem, gdzie są i ponownie dostałem odpowiedź, że w okolicach Koła. :shock: No to trochę coś nie ten... Zadzwoniłem i dopiero w czasie rozmowy dowiedziałem się o co chodzi.
Był to wyjątkowo upalny czerwiec. Syn, mający w nogach już kilka tysięcy kilometrów dawał radę, ale dla ojca to była masakra. Zmęczenie i zakwasy po poprzednim dniu, upał, nadmiar bagażu i kilometry robiły swoje. Inaczej mówiąc Tata wymiękł, a syn nie bardzo wiedział co z tym zrobić.
Postanowiłem, że wsiadam w auto i do nich jadę. Na miejscu zobaczymy, co da się zrobić. W wersji minimalnej, przynajmniej bagaże im zabiorę, to im będzie łatwiej.
Ja wtedy posiadałem fajnego, dużego sedana, Asia jeździła (jak zwykle) Twingo. Uznałem, że Twingo lepiej się sprawdzi w tej sytuacji i to była bardzo dobra decyzja. W sedana, choć na oko dwa razy większy, tyle bym nie zapakował.
Okazało się, że "w okolicy Koła" oznacza, że do Koła mają jeszcze z 10 km. Ojciec był w kiepskim stanie i raczej nie nadawał się do dalszej jazdy tego dnia. Stwierdziłem, że zabieram ojca z rowerem i bagażami do Twingo. Zapakowaliśmy to wszystko i okazało się, że w Twingo zostało jeszcze trochę miejsca pod sufitem. :) Tak akurat na jednego chudego Chińczyka z rowerem. :lol: Ostatecznie Tony też pojechał. Siedząc na rowerach, które leżały w bagażniku. Zdjęć z tego niestety nie mam.
Żadna Policja się na szczęście po drodze nie trafiła, bo bym srogo zabulił za taki sposób przewożenia ludzi.
Po dojechaniu do domu Chińczycy trochę się odświeżyli, zjedli i wyglądali jak nowi, więc niezobowiązująco zaproponowałem jeszcze szybki wypad do Lichenia. Było, nie było, miejsce dość niezwykłe na skalę światową. Byli chętni, więc zrobiliśmy sobie wycieczkę o zachodzie słońca. A później to już tylko rozmowy do bardzo późnej nocy przy czerwonym winie.
Z tych rozmów najbardziej zapamiętałem dysonans poznawczy Raymonda, który nie mógł ogarnąć jak to jest w ogóle możliwe, że obcy ludzie tak wiele dla nich zrobili i nie chcą nic w zamian. I jak bardzo był przejęty, kiedy nam tłumaczył, że on znał pojęcie "gościnność", że w Chinach też się podejmuje gości, ale teraz, po doświadczeniach z Couchsurfingu, to on zaczyna zupełnie inaczej pojmować, co to słowo znaczy. Kilka razy nam to tłumaczył i przy okazji bardzo zapraszał do siebie.
Następnego dnia spakowali sporą część bagaży Raymonda w karton, zawiozłem ich na pocztę i wysłali to do Hongkongu, Tony wziął jeszcze część cięższych rzeczy do siebie, odciążając ojca i wyruszyli w dalszą trasę. Jak się okazuje, ich kolejnym gospodarzem był @puhacz Bardzo jestem ciekawy, czy coś z tej historii mu przekazali. A może powstała jakaś nowa, równie ciekawa?
Po ich wyjeździe poczytałem trochę bloga Tony-ego. Czekałem, że w końcu opisze pobyt u nas i ciekawy byłem, jak to wyglądało z jego strony, ale się nie doczekałem. Blog urwał się gdzieś w Rosji. Z Chińczykami aż do tego roku nie mieliśmy już kontaktu, ale dosłownie miesiąc po opisywanych tu wydarzeniach miało miejsce coś, co sprawiło, że naszych Chińczyków zapamiętaliśmy jeszcze bardziej.
Ja głęboko wierzę, że dobro wraca. Jakiś miesiąc później mieliśmy kilkunastogodzinną przesiadkę w Katarze. Przylecieliśmy wieczorem, wzięliśmy hotel i około 22-23 postanowiliśmy iść na pieszo do centrum. Hotel był niedaleko lotniska, więc musieliśmy obejść całą zatokę. Jakieś 6-7 km.Nie mieliśmy żadnych miejscowych pieniędzy i nic do picia, ale nadal wydawało się to dobrym pomysłem. Plan był taki, że w pierwszym napotkanym sklepie kupimy picie płacąc kartą, a jak będzie bankomat, to coś wypłacimy. Wrócimy spokojnie taksówką.
Może by się nam udało, gdyby nie straszliwy upał, jaki mimo późnej pory panował na dworze. Jak na złość nie było po drodze ani jednego sklepiku, stacji benzynowej, no nic po prostu. W pewnym momencie Asia zaczęła się źle czuć. To twarda kobieta jest, więc jak mówi, że się troszkę źle czuje, to znaczy, że organizm odmawia współpracy, a Asia może za chwilę zemdleć. Nie bardzo wiem, co robić. Centrum już na oko bardzo blisko, ale w kwestii sklepów nic się nie zmieniło - brak. I wtedy pojawia się znikąd dwoje Filipińczyków. Pytam ich gdzie jest najbliższy otwarty sklep i słyszę, że jeszcze daleko, na pieszo by raczej odradzali. Lepiej wziąć taksówkę.
- Czy w taksówce zapłacę dolarami USA?
- Nie.
- A kartą?
- Też nie.
Po mojej minie było pewnie widać, że mi się opcje skończyły, ale Filipińczycy zamienili między sobą kilka słów, po czym chłopak machnął na przejeżdżającą akurat taksówkę. Zajrzał do środka, coś pogadał z kierowcą i odwrócił się do nas.
- Wsiadajcie, on was zawiezie - powiedział.
- I co, zapłacimy na miejscu?
- Wsiadajcie, wsiadajcie... Już wszystko załatwione. Nic nie musisz płacić.
Eeee.... chwilę mi zajęło przetworzenie tego, co się tu działo.
- Ty zapłaciłeś? To ja Ci oddam. $10 wystarczy?
- No weź... - powiedział Filipińczyk - nie obrażaj mnie. Wsiadajcie i jedźcie. Nie potrzeba żadnych pieniędzy.
Uśmiechnęli się oboje pięknym, filipińskim uśmiechem i poszli w swoją stronę.
Taksówką do centrum handlowego było dosłownie kilka minut. Asia w klimie, po wypiciu litra czy dwóch wody szybko doszła do siebie i jakoś tak od razu przyszło nam do głowy, że to jest to wracające dobro. Wszechświat właśnie wyrównał z nami rachunek za Chińczyków.
Jakie by to było niesamowite, gdyby się jeszcze okazało, że nasi Chińczycy gdzieś, kiedyś zrobili dobry uczynek dla dwójki młodych Filipińczyków.
Jak się okazało, że lecimy do Hongkongu, to postanowiłem odnowić kontakt z Tonym i Rymondem. Miałem tylko kontakt przez Couchsurfing. Wysłałem wiadomość, ale brak odzewu. Zacząłem przeszukiwać FB. Jest! Zgadza się imię i nazwisko, zgadza się zdjęcie tylko profil dość nieświeży. No nic, napisałem i zacząłem przeglądać znajomych. I znajomych znajomych. Tak znalazłem ojca (czyli Raymonda), mamę i siostrę. Napisałem do nich wszystkich, ale do czasu wyjazdu nie było żadnych odpowiedzi. Już straciłem nadzieję, kiedy w końcu dostałem wiadomość. Najpierw od siostry, później od Raymonda. Później to już cała rodzina do nas pisała. :)
Że koniecznie musimy się spotkać, żebyśmy napisali, kiedy przylatujemy, to wyślą po nas samochód na lotnisko, że tego samego dnia zapraszają na zwiedzanie Wielkiego Buddy, i później na obiad No chyba, że będziemy zmęczeni, to może być następnego dnia. I że możemy u nich spać. I że super. Mama i siostra pisały, że znają tą historię z podwózką i wysyłaniem bagażu pocztą. I tylko jedno nie wypaliło - w czasie naszego pierwszego pobytu ich nie ma w HKG. Wracają tego samego dnia, kiedy my wylatujemy. A w czasie drugiego pobytu będą wszyscy, oprócz Tony'ego, który wraca do USA.
Szkoda, ale spotkanie z ojcem i resztą rodziny też zapowiada się świetnie.
Kończymy zatem pierwszy z zaplanowanych dwóch pobytów w Hongkongu. O ile się nic nie wydarzy, to wrócimy tu za tydzień. Jedziemy na lotnisko, sporo przed czasem.
Na lotnisku jest trochę ludzi, ale to pewnie nawet nie połowa tego, co normalnie. Ja w lekkim stresie, bo cały czas mam kaszel. Na szczęście żadna z kontroli się do mnie nie przyczepia.
Tymczasem na świecie:
Zarażonych na świecie: 5.578
Zarażonych w Hongkongu: 8
Zarażonych na Filipinach: 0
Zjedliśmy obiad w saloniku. Popatrzyliśmy na alkohole i perfumy w strefie wolnocłowej. Wynudziliśmy się. Wreszcie wsiadamy w samolot linii Cebu.
Przed nami trzygodzinny lot do Puerto Princesa.
Jeszcze Wam sprzedam pewien patent, który zresztą widać na ostatnim zdjęciu.
Z pokrowcami na walizki większość z Was pewnie już się spotkała, ale pewnie niewielu wpadło, że taki pokrowiec świetnie się nadaje do zabezpieczenia na czas podróży plecaka. Nie ma wtedy problemu z walającymi się dookoła paskami. Zawsze się boję, że taki pasek o coś zahaczy i mój bagaż przeskoczy na jakąś inną taśmę czy wózek, a w rezultacie poleci w zupełnie innym kierunku, niż ja. Taki pokrowiec znacznie łatwiej uprać, niż plecak. Polecam, na Aliexpress za grosze.
Lecimy. Według rozkładu w Puerto Princesa mieliśmy być o 22:30. Przylatujemy prawie godzinę wcześniej. Bardzo się z tego ucieszyłem. Jak się okazało, całkiem niepotrzebnie. Był to początek kolejnych problemów.Puerto Princesa powitała nas gorąco. Niestety, tylko temperatura powietrza była gorąca, procedury na przylocie mocno ostudziły nasz entuzjazm.
Pierwszy szok - przed wejściem do budynku lotniska stoi kolejka. :shock: Nie jakaś tam mała kolejeczka, tylko kilkaset osób. Na oko jeszcze ze 2 samoloty ludzi tam stały, oprócz naszego. Kolejka baaaardzo powoli przesuwała się do przodu. Wylądowaliśmy godzinę przed czasem, ale do budynku lotniska weszliśmy jakieś pół godziny po czasie i poznaliśmy przyczynę tego zatoru.
W drzwiach wejściowych do budynku była wyłożona mata nasączona jakimś świństwem, a obok duży baner informujący o ym, że Filipiny zabezpieczają się przed ASF (Afrykańskim Pomorem Świń). Był też polski akcent - nasz kraj był wymieniony jako jeden z tych, gdzie ta zaraza występuje. Myślałem, że ta mata jest powodem opóźnienia, ale nie...
W budynku trzy sympatyczne dziewczyny z jednym termometrem bezdotykowym sprawdzały temperaturę każdego pasażera oraz sprawdzały, co dany pasażer wpisał w ankiecie, wypełnionej jeszcze w samolocie. No to musiało trwać. Ja w swojej ankiecie, zgodnie z prawdą, zaznaczyłem, że mam kaszel. Tak sobie wymyśliłem, że lepiej o tym od razu napisać, niż tłumaczyć się z jakiegoś ataku kaszlu w czasie kontroli na lotnisku. Miła Filipinka oczywiście zauważyła to moje zaznaczenie, kazała mi zmierzyć jeszcze raz temperaturę, wysłuchała tłumaczenia, że to polski kaszel i pościła dalej. Ufff...
Z lotniska wyszliśmy ok. 23:30. Przed lotniskiem czekały całe 2 taksówki. Biorąc pod uwagę, że w środku zostało jeszcze z 200 osób, nasza pozycja negocjacyjna była kiepska i szybko zgodziliśmy się na lekko zawyżoną cenę. O jakieś 20-30% w stosunku do tego, co pisały internety, że powinno być. Biorąc pod uwagę, że pan kierowca coś mówił o taryfie nocnej, a zapłaciliśmy w sumie ok. 15 PLN, to nie było źle. O wiele gorzej wyglądał koniec naszej trasy. Pan zatrzymał się na jakiejś dziwnej ulicy przy jakiejś dziwnej bramie, za którą było widać tylko krzaki i powiedział, że to tu. Gdyby nie to, że moja nawigacja potwierdzała, że to faktycznie tu, to w życiu bym nie uwierzył, że tu jest jakiś hotel.
A jednak był. Po chwili z krzaków po drugiej stronie bramy wynurzył się jakiś cieć i zaczął otwierać kłódkę, na którą brama była zamknięta.
- Misemashi? - zapytał Cieć
- eee....? - niekulturalnie odpowiedziałem pytaniem na pytanie...
- M-I-S-T-E-R M-A-R-S-H-I-N? - powtórzył Cieć tonem, jakim przeważnie zwracamy się do małych dzieci lub osób nie do końca sprawnych umysłowo...
- Yes! - ufff, jesteśmy w dobrym miejscu
Taksi odjechało, a Cieć zaprowadził nas do pokoju, który okazał się bardzo skromnie urządzony, ale czysty, a meble to były prawdziwe arcydzieła. Drewniane i bardzo ładnie wykonane. Prysznic działał, a łózko oprócz tego, że ładne, to jeszcze wygodne. Zapowiadało się, że spokojnie prześpimy resztę nocy. Nic bardziej mylnego...
Najpierw ujawniło się jakieś ptaszydło, które w okolicznych krzakach nieprawdopodobnie darło ryja. Znaczy dziób. Trwało to dość długo i skutecznie przeszkadzało w spokojnym śnie. Skończyło się dopiero wtedy, gdy ptak przestraszył się kotów. Tak, właśnie obok zaczęły się marcować jakieś kocury. Jestem miłośnikiem kotów, ale w tamtym momencie miałem raczej same złe myśli. I czemu do jasnej Anieli, koty marcują się w styczniu?
Jak śpiewała artystka Jantar "Nic nie może przecież wiecznie trwać...", to i koty w końcu około 6:00 rano zakończyły swoje miłosne pieśni. Zapewne przepłoszone przez robotników, zaczynających właśnie prace na budowie za płotem...
Średnio wyspani i w kiepskich z tego powodu humorach, udaliśmy się na śniadanie, z rozpędu oczekując najgorszego. Choć w sumie potrawka z kota mogła by wywołać nie tylko negatywne uczucia... Śniadanie jednak było świetne. Jakiś ciekawie przyrządzony ryż oraz mięsko z marynowanego na słodko-kwaśno kurczaka poprawiły nam humory.
Plan na ten dzień był nieskomplikowany. Kupić drona i dojechać do El Nido. O ile z tym drugim nie powinno być żadnych problemów, to ten pierwszy punkt nastręczał nam problemów jeszcze przed wyjazdem. Jak już wcześniej pisałem, pierwotny plan zakładał zakup drona w Hongkongu, ale się nie udało. Plan zapasowy był taki, żeby spróbować na Filipinach. Co ciekawe, na Filipinach oficjalna sklepowa cena tego drona jest jeszcze niższa, niż w Hongkongu. Nie wiadomo tylko jak z dostępnością.W Manili pewnie byłoby to proste, ale Puerto Princesa to jakaś szczególnie duża metropolia nie jest. Już dość wcześnie przed wyjazdem pisałem po różnych forach, gdzie można spotkać lokalsów, czy jest w ogóle szansa na taki zakup. Po wielu próbach, chyba na tripadvisor, ktoś odpisał, że widział jakieś drony w Robinsons Place Palawan - jedynej chyba galerii handlowej na Palawanie. No to spróbujemy.