+4
Bulusia 2 sierpnia 2020 11:11
Gwinea zakurzona
Ciężko oddychać, pył wdziera się do nosa i ust. Czuję jego smak, chrzęści między zębami. Staram się oddychać płytko, a częściej. Nie mam żadnej chustki czy maseczki. Zresztą nikt nie ma. Miejscowym to w ogóle nie przeszkadza. Ani ciemność. Ani upał: za dnia 33 stopnie, nocą 28. Ani brak wody. Ani dzikie świnie grzebiące w śmieciach metropolii. W śmieciach wyrzucanych za siebie, przed siebie, na ulicę, do rowu. Niełatwo jest żyć w Gwinei.

Jest zupełnie ciemno, ulicy nie oświetla księżyc ani gwiazdy. Latarni nie ma w ogóle. Z rzadka przejeżdżające samochody raczej oślepiają niż pomagają znaleźć drogę. Po ich minięciu mrok wydaje się jeszcze gęstszy. Stąpam ostrożnie, jak po polu minowym, studzienek ściekowych nikt tu nie zasłania, podobnie jak zwykłych wykopów. Każdy krok to ryzyko, próbuję podpatrywać miejscowych, ale nadaremnie. Mijają mnie w ekspresowym tempie, w ogóle nie patrząc pod nogi.
Noc w Conakry, stolicy Gwinei jest lepka. Nie przynosi wytchnienia, na miejsce palącego słońca przychodzi duchota. Nie trzeba żadnego wysiłku by poczuć pot spływający po plecach. Ulica pokryta rdzawym pyłem po przejeździe auta, zwłaszcza ciężarówki, zamienia się w oko burzy piaskowej. Widoczność spada do kilkudziesięciu metrów. Tuman kurzu, pyłu i śmieci unosi się i osadza na spoconym człowieku. Głowy nie trzeba myć. Po kilku godzinach na ulicy tworzy się na niej pancerna skorupa, a fryzura nieruchomieje jak na reklamie najlepszego żelu. Może więc i lepiej, że za często nie wieje.
Poza Kaloum, dzielnicą ambasad i ministerstw kanalizacji nie ma. Za potrzebą idzie się po prostu na bok. Dzieci to nie dotyczy. Mały, może 5-letni chłopczyk wyciągnął siusiaka, stojąc przodem do ulicy. Mocz zniknął w grubej warstwie pomarańczowego pyłu. Młody nawet nie schował narządu, i poszedł dalej. Jakby było się czym chwalić. A może po prostu za chwilę znów będzie sikał – szkoda więc mitręgi…
Są oczywiście w stolicy piękne nowoczesne budynki, ot choćby siedziba banku centralnego. Stoi dumnie niczym perła rzucona na gnojowicę. Albo hotel Sheraton. Doba już od 200 euro. Wokół ledwie utwardzone ulice bez asfaltu, wszechobecny smród gnijących w upale resztek. Gdy spadnie krótkotrwały ulewny deszcz stolica zmienia się w rynsztok, którym płyną wszelkie nieczystości.
Gdy wylatywałem z Lizbony był już wieczór. Stolica Portugalii żegnała mnie roziskrzona pulsującą feerią różnokolorowych świateł. Po głównych alejach ciągnęły się czerwone smugi tylnych świateł samochodów, a naprzeciw jasne przednich reflektorów. Migotały reklamowe neony. I światła na skrzyżowaniach. Ktoś laserem celował w niebo. A ktoś inny odpalał fajerwerki. 560 tys. ludzi, 2 mln w całej metropolii.
W Conakry mieszka 1,7 mln. Z góry to blade chyboczące gdzieniegdzie punkciki. Niczym świeczki na wietrze. Dobre i to. W Gwinei prąd to towar luksusowy. 600 km dalej, w Kankan, 200-tysięcznym gwinejskim centrum boksytów i diamentów, najlepszy hotel chwali się elektrycznością – od 7 wieczorem do rana.
Los niełaskawy
Gwinei los niczego nie oszczędził. Socjalizm, zamachy stanu, epicentrum (wraz z sąsiednim Sierra Leone) epidemii eboli, klęski suszy i głodu naznaczały dzieje tego kraju. Była francuska kolonia suwerenność uzyskała w 1958 roku. Prezydentem został przywódca ruchu niepodległościowego Ahmed Sekou Toure. Jego działalność polityczna niczym nie różniła się od tego co robili inni ówcześni afrykańscy przywódcy. Żonglując niepodległościową retoryką zrzucali kolonialne jarzmo, a fascynacja socjalizmem, który miał być panaceum na afrykańskie bolączki skazywała na wegetację nową państwowość.
To samo robił Patrice Lubumba w Kongu, Kwame Nkrumah w Ghanie, Thomas Sankara w Burkina Faso. Na złość dawnej metropolii wyrzucali zachodni kapitał, specjalistów gospodarczych i wojskowych. Zmieniali ustrój, nacjonalizowali przemysł, „afrykanizowali” kulturę i język. Nie mając jednak wyszkolonych kadr popełniali coraz więcej błędów, za które przyszło płacić ich rodakom. Nędza prowadziła do niezadowolenia, społecznych protestów, a później do wojskowych buntów. Zamachy stanu stawały się sposobem zmiany władzy. Lawirując między Wschodem a Zachodem wyprzedawali narodowe dobra: prawo wydobycia gazu, ropy naftowej, czy jak w Gwinei – boksytów i diamentów.
Często nowi przywódcy stawali się karykaturami samych siebie; dyktatorami otoczonymi klakierami, mieszkającymi w zamkniętych twierdzach. Przekonani wciąż o swej wielkości i rzekomej wdzięczności rodaków z każdymi sfałszowanymi wyborami stawali się odleglejsi ludziom, a bliżsi bogom. Taki los spotkał choćby Mobutu Sese Seko w Zairze czy Roberta Mugabe w Zimbabwe. Niektórzy ostatecznie przeistaczali się w bogów, a przynajmniej w to wierzyli. Jak Idi Amin w Ugandzie.
Toure nie odbiegał od kontynentalnej smutnej normy. Zachłyśnięty ideą panafrykanizmu robił karierę w komunistycznej Powszechnej Konfederacji Pracy, stając wreszcie na jej czele. Założona później przez niego Demokratyczna Partia Gwinei z demokracją nie miała nic wspólnego, szybko stając się przewodnią (i jedyną) siłą narodu.
Toure zdążył jeszcze w 1960 r. odebrać Leninowską Nagrodę Pokoju, a już rok później wydalił radzieckiego ambasadora i oskarżył ZSRR o spisek. Od tej pory swą miłość skierował na Zachód. Spotkał się między innymi z prezydentem Kennedym, ale głównie po to by na zagrać na nosie Chruszczowowi i zademonstrować niezależność. Jej cenę zapłacili zwykli Gwinejczycy.
11 pizz
Oumar Diogo Barry pracuje w pizzerii w dzielnicy Matam, kilka kilometrów od lotniska. Ma 21 lat i zarabia 1,1 mln franków gwinejskich miesięcznie. Duża pizza kosztuje tu 90 tys. franków, co oznacza, że za miesiąc pracy, 6 dni w tygodniu, może kupić 11 pizz. Nie jest źle. W 2019 roku gwinejski rząd ustanowił płacę minimalną – 440 tys. franków. Na początku grudnia taką kwotę dostałem wymieniając 11 euro. Co ciekawe jednak salaryexplorer.com – międzynarodowy serwis porównujący zarobki na całym świecie – podaje, że mediana w Gwinei wynosi… 8,8 mln franków, czyli niemal równo 800 euro miesięcznie. Trudno uwierzyć w stolicy, a już na prowincji, wśród chatek z dykty i blachy falistej wydaje się to zupełnie niemożliwe. Dla jasności warto dodać, że ten sam serwis twierdzi z kolei, że mediana zarobków w Polsce to 8,7 tys. złotych….
ONZ-owski ranking państw sklasyfikowanych według wskaźnika rozwoju społecznego, obejmującego m.in. takie kwestie jak analfabetyzm, poziom edukacji czy średnią długość życia plasuje Gwineę na 183 miejscu na 188 ocenianych podmiotów. Ten wydaje się bliższy prawdy.
Oumar powyższych statystyk nie zna. Zresztą i tak go nie interesują. Życie ocenia wedle własnej hierarchii. I wygląda to dobrze. Ma legalną pracę, co w Gwinei jest luksusem. Pracuje w czystym, klimatyzowanym lokalu, co w Gwinei jest wyjątkiem. I co miesiąc, regularnie, ma swego miliona. To też ewenement. – Skończyłem college w Conakry i starałem się o wizę USA – opowiada. – Chciałem tam robić studia, a później zostać w Ameryce.
Pokazuje mi swój wniosek wizowy, a także list polecający z amerykańskiej uczelni. „Pańska znajomość języka na poziomie uniwersyteckim i dotychczasowe osiągnięcia w edukacji nie pozostawiają wątpliwości co do pańskich kwalifikacji” – czytam. Ciekawe to, bo Oumar po angielsku ledwie duka. Tajemnica listu szybko się wyjaśnia. Za studia trzeba płacić, a gwarancja regularnych wpłat jest znacznie ważniejsza niż edukacyjne sukcesy studentów.
W każdym razie ani list ani angielski Oumara konsula w Conakry nie przekonał. Mnie zresztą też nie. I wizy też bym nie dał. Ale tego już Oumarowi nie mówię.
Jack Daniels
W 12-milionowej Gwinei blisko 85 procent mieszkańców to muzułmanie. Nie są specjalnie ortodoksyjni, a codzienna modlitwa, zwłaszcza w największych miastach, zdecydowanie nie jest sensem ich życia. Religijnej tolerancji pilnuje też muzułmanin Alpha Conde, pierwszy demokratycznie wybrany prezydent w historii kraju. W ubiegłym roku przed jego pałacem postawiono okazałą choinkę. Świąteczne drzewka i ozdoby choinkowe bez problemu można też wszędzie kupić.
Ale chrześcijan wielu tu nie ma: to około 700-tysięczna diaspora, głównie katolicy, ale również niemało protestantów. Co ciekawe, nuncjuszem jest tu Polak abp Tymon Chmielecki. W 1992 roku Gwineę odwiedził Jan Paweł II. W katedrze w Conakry, niemal na wprost banku centralnego, zdjęcia z tej okazji są najważniejszą częścią wystroju. 25 rocznicy tej wizyty poświęcono nawet okolicznościową tablicę. Katedra jest wielka, ale wiernych chyba za wielu nie ma, bo ławki poza pierwszym i drugim rzędem są mocno zakurzone.
Kilka dni później, w niedzielę, w miejscowym kościele w stołecznej dzielnicy Matam odbywa się festyn z okazji 30 rocznicy wybudowania kapliczki. Choć to impreza na terenie kościelnym na stołach mnóstwo alkoholu: lokalne piwo, wino, a nawet whisky Jack Daniels. Do tego wielkie kotły jedzenia: rozgotowanej fasoli i mięsa z kurczaka. Wszystko za darmo.
Jest też lokalna i światowa muzyka z wielkich głośników. I tańce; księża bynajmniej nie są biernymi obserwatorami, ale z chęcią pląsają wśród nastoletnich dziewcząt. Ich program artystyczny, w znacznej mierze polegający na zmysłowym kręceniu biodrami wzbudza ogromny aplauz. Księża z zapałem tańczą, trzymając w jednej ręce partnerkę, w drugiej butelkę piwa. Jeden z nich, podwinął sutannę by mu się nie plątała w trakcie harców. Panuje atmosfera wiejskiego pikniku, ale granice dobrego smaku nie zostają przekroczone. Jest gorąco, alkohol szybko uderza do głów, wśród blisko setki zebranych nie widzę jednak nikogo ewidentnie pijanego. To co może być zgorszeniem dla zagorzałego katolika z Europy, tu jest normalnością, emanacją afrykańskiej swobody i luzu. Podobnie jak chóralne śpiewy i wyklaskiwany rytm w czasie mszy. Albo dzieci swobodnie krążące po kościele w czasie Podniesienia.
– Być chrześcijaninem w Gwinei w niczym nie przeszkadza, ale też nie pomaga – tłumaczy zawiłości lokalnej tolerancji katolik, płk Michel Ange Bangoura, szef operacji gwinejskiej armii. – Pułkownikiem jestem już 10 lat, podczas gdy moi koledzy muzułmanie dawno otrzymali generalskie szlify.
Bangoura to szycha w Gwinei, były szef misji wojskowej w Liberii, od wielu lat przewodzi różnego rodzaju strukturom w ramach sztabu generalnego. Ale wciąż jest tylko pułkownikiem. Nie śmiem zapytać czy to tylko wiara stoi na przeszkodzie awansu. W Afryce wojsko to realna siła polityczna, a decyzje podejmowane przez wyższych oficerów często decydują o przyszłości polityków. I ich samych.
W 1984 roku zmarł prezydent Toure. Ledwie tydzień później wojskowy, kapitan Lansana Conte, stanął na czele zamachu stanu. Zawiesił konstytucję, zabronił jakiejkolwiek działalności politycznej i ogłosił się prezydentem. Już rok później jego z kolei próbował obalić kolega z armii, pułkownik Diarra Traore, premier zresztą. Bunt się nie udał, Traore został zabity. Conte nadal był prezydentem, a żeby uciąć niepochlebne plotki o tym, że byle kapitan rządzi całą armią awansował (się) bezpośrednio na generała. Później zamienił mundur na garnitur i jako cywil ubiegał się w wyborach o prezydenturę. Naród wyraźnie go uwielbiał, bo za każdym razem zdobywał ponad 90 procent poparcia. W tych rzadkich chwilach, gdy jednak nie uwielbiał Conte wysyłał na ulice wojsko i służby bezpieczeństwa. W 2007 roku policja przed budynkiem parlamentu zastrzeliła 17 osób, a w ciągu dwóch tygodni zamieszek ponad setkę.
Conte zmarł w 2008 roku, a sześć godzin po ogłoszeniu jego śmierci kolejnego zamachu stanu dokonał Moussa Camara, oczywiście też wojskowy. Tym razem kapitan. Jego autorytarne rządy doprowadziły do kolejnych zabójstw. W 2009 roku wojsko zastrzeliło ponad 150 osób demonstrujących przeciw rządom junty. Gdy w grudniu tego samego roku adiutant prezydenta dokonał nieudanego zamachu, w teren ruszyły policyjno-wojskowe szwadrony śmierci, zabijając każdego, prawdziwego lub domniemanego, przeciwnika Camary. Do dziś nie wiadomo ilu ludzi wtedy zginęło.
Gdy na religijnym pikniku w Conakry pytam o tę trudną historię płk. Bangourę i jego rolę w tych wydarzeniach zapada krępująca cisza. Wreszcie odpowiada. – Gdybym wtedy strzelał do ludzi, być może dziś byłbym generałem – mówi. – Ale równie dobrze mógłbym już nie żyć, albo odsiadywać wieloletni wyrok. Widocznie ceną za czyste ręce jest brak awansu.
Polacy tu byli
Choć w Gwinei nie ma polskiej ambasady, polskie akcenty i tutaj są obecne. Krążąc po stołecznych uliczkach, między świniami ryjącymi w górze śmieci, a półnagimi dziećmi toczącymi starą oponę natrafiam na stare bmw na polskich numerach. Rejestracja pochodzi z powiatu bielskiego. Co ciekawe tablice w Polsce nie zostały zgłoszone jako kradzione, a na tych samych numerach zarejestrowany jest inny samochód. Tablica w Conakry wygląda jednak na oryginalną. Nie ma niestety kierowcy, nie sposób więc odgadnąć jak bmw z Bielska-Białej trafiło do Afryki. Po raz kolejny okazuje się, że świat to globalna wioska. Przynajmniej dla złodziei.

Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

bedbo 3 sierpnia 2020 23:06 Odpowiedz
Kolejny świetny tekst, już jestem Twoją fanką:)
bulusia 5 sierpnia 2020 20:52 Odpowiedz
bedboKolejny świetny tekst, już jestem Twoją fanką:)
Bardzo mi miło. Zachęcam do lektury pozostałych tekstów ;)