Relaksacyjnie, samochodem
8-) Tym razem padło na Wschód Europy. Taki pomysł chodził mi po głowie już od ponad miesiąca, udało się wygospodarować kilka wolnych dni czego efektem było odpalenie samochodu i trasa w kierunku Hrebennego
;)
Po paru godzinach drogi dotarłem do granicy z Ukrainą. Formalności, jak to na granicy. Ukraiński celnik zapytał czy wwożę alkohol lub narkotyki (odparłem, że zapomniałem). Po około 40-50 minutach jechałem już ichniejszą drogą (bardzo znośną) z nową pieczątką w paszporcie. Jednak nie od razu do Lwowa. Po drodze znajduje się miejscowość “Potylicz”. Nie byłoby w niej niczego niezwykłego, gdyby nie wpisana na UNESCO, cerkiew. Wyglądała wspaniale. Przejście prowadziło przez położony nad rzeką mostek, natomiast sam kompleks został zbudowany na wzniesieniu. Oprócz samej cerkwi, były tam jeszcze: prawosławny cmentarz oraz dwie inne, świątynne budowle. Dopiero po rozejrzeniu się, zrobieniu paru zdjęć, mogłem kontynuować swoją dalszą.
Lwów zacząłem zwiedzać następnego dnia. Trzeba przyznać, że został zbudowany mądrze. Samo miasto jest zadbane i czyste, a w jego granicach rośnie wiele drzew, czy innych krzewów. Obowiązkowo kupiłem maskę przeciwgazową od dziadka na straganie. Można łatwo zauważyć, że kiedyś te tereny należały do Polski. Znajdowało się tam mnóstwo „polskich” pozostałości. Przykładem jest Cmentarz Łyczakowski i osoby, które zostały na nim pochowane, m.i.n.; Generał Ordon, Maria Konopnicka, czy Stefan Banach. Zdecydowanie polecam Lwów jako miejsce na weekendowy wypad. Na obiad wpadły cudne żeberka w “Rebernya”. Je się tylko rękoma! Następnie ruszyłem w dalszą drogę.
Po sześciu godzinach jazdy dotarłem do Czerniowców, stan dróg pozostawiał wiele do życzenia. Czemu wybrałem to miasto? 1.Znalazłem tanie noclegi na bookingu 2.Znajduje się tam Pałac Metropolitów Bukowiny wpisany na UNESCO. Po zjedzeniu śniadania, udałem się w stronę owego pałacu. Zdecydowanie robi wrażenie. Obecnie jest tam też uniwersytet. Niestety otwierają go dopiero od 10, a że plan podróży był dość napięty to zobaczyłem ile mogłem i pojechałem dalej. W Czerniowcach nie zabawiłem za długo, gdyż wydały mi się imprezownią. W części, na której znajduje się deptak, stało mnóstwo barów, restauracji. Tam toczyło się całe nocne życie miejscowości. Dlatego bez zbędnej posiadówy lecę dalej.
Około 60 kilometrów od Czerniowców znajduje się Chocim. Nie mogłem odpuścić takiego miejsca. Na miejscu ruch nie był zbyt wielki. Stało kilka stoisk z różnymi, rycerskimi pamiątkami. Z parkingu do zamku idzie się około 20 minut (trwały jakieś prace remontowe i należało obejść dookoła). Sama forteca wyglądała majestatycznie, dumnie wznosiła się nad Dniestrem. W środku wisiały portrety polskich oraz tureckich władców, stały zbroje husarii czy kołpaki kozaków. Warte odwiedzenia. Już wracając do samochodu, pozwoliłem sobie puścić drona, żeby wykonać kilka zdjęć i ponagrywać filmiki.
Jednak nie wybrałem się od razu w stronę Mołdawii. Po drodze jest jeszcze Kamieniec Podolski, a więc kolejny zamek. Wyglądał jeszcze lepiej niż ten w Chocimiu. Zwłaszcza kanion Dniestru dodał klimatu. Zdawał się wręcz nienaturalny, gdyż nagle wyłaniał się z lasu. Po kontemplacji widoku, ruszyłem do Kiszyniowa.
W międzyczasie przytrafiła się śmieszna sytuacja. Google maps pokazując drogę, nie zauważył... rzeki. W ten sposób dojechałem do samego brzegu Dniestru, nadrabiając około 40 kilometrów. Przeszedłem się brzegiem i dopiero wtedy zacząłem jechać do granicy (już bez google mapsa, tylko kierując się drogowskazami).
Przejście ukraińsko-mołdawskie jak to przejście. Kontrole z obu stron, wbite pieczątki i dalej. Tego dnia odwiedziłem jeszcze Południk Struvego (w miejscowości Rudi), wpisany na UNESCO. Prawdopodobnie to jeden z ciekawszych obiektów tej listy. Po środku ogromnego sadu z jabłkami stał samotny “pomnik”. Jak teraz to piszę i rozmyślam nad tamtym miejscem to chyba był jeden z najciekawszych UNESCO jakie udało mi się odwiedzić, a powiedzenie że „psy szczekają tam dupami”, w tym miejscu nie jest przesadzone
:x
W nocy osiągnąłem stolicę. Wyszedłem z hotelu, żeby coś na szybkości przekąsić, a co się okazało? Trafiłem do chyba najbardziej nobliwej restauracji w całej stolicy (babka z hotelu mi ją poleciła). Na parkingu stały nowiutkie mercedesy, a strój każdego mężczyzny tam charakteryzował się brakiem skarpetek i mokasynami (znak to że jest grubo). Za to jedzenie kosztowało tyle co w Polsce (na tamtejsze warunki są to ciut wysokie kwoty), lecz będąc szczerym - szału nie zrobiło - generalnie miałem gula, ale była godzina 23, wybór niewielki. Następnego dnia pojechałem do Naddniestrza (także własnym samochodem). Tyraspol, czyli stolica tego quasi-państwa, leży 70 kilometrów od Kiszyniowa. Jechało się naprawdę przyzwoitymi drogami. Granicę przekroczyłem w Bîcioc, celnicy chcieli dokumenty tożsamości, samochodu. Standardowo. Jedynym odstępstwem od normy była prośba, żebym zapłacił celnikowi 10 dolarów za przymknięcie oczy (tak, naprawdę pokazał mi to w taki sposób, że przysłonił je rękoma) na coś niby nie ten tego z zieloną kartą. Zapłaciłem 9 dolarów, bo nie miał wydać z 20
:lol: Myślę, że spokojnie wytargowałbym przejazd za 5-6 dolców, ale tego typu rzeczy traktuję jako lokalny folklor i w żaden sposób mnie one nie denerwują. Wszystko poszło dość sprawnie, wystawili mi kwitek, który zezwalał na poruszanie się po naddniestrzańskich autostradach : )
Naddniestrze to pewnie jedno z niewielu miejsc tego typu, które wciąż istnieją. Wszędzie widnieją symbole dawnego Związku Radzieckiego, czy pomniki zasłużonych towarzyszy (m.in. Lenina). Złapała mnie tam też jedna z większych ulew, jakie przeżyłem. Samochody czasami stawały w kałużach, gdyż nie były w stanie przejechać. Natomiast w niektórych punktach woda dochodziła do podwozia. Na szczęście nie trwało to wiecznie i po godzinie mogłem dalej zwiedzać Tyraspol (wyposażony w płaszcz przeciwdeszczowy). Udało mi się chociażby kupić magnesiki z Leninem i Stalinem oraz wyposażyć w pokaźne ilości koniaku.
Po kilku długich godzinach zacząłem wracać poza teren Naddniestrza. Przejście granicy odbyło się bez jakichkolwiek problemów, nawet łapówka nie była potrzebna. Tego samego dnia wieczorem przeszedłem się jeszcze po Kiszyniowie. Są tam np. Łuk Triumfalny, Dom-Muzeum Puszkina, Sobór lub “Central Park”. Ogólnie przyjemne do chodzenia i oglądania miasto, ale to tylko miasto. Jednak tym razem trafiłem z restauracją, było tanio i smacznie, czyli tak jak powinno być.
Z samego rana wyjechałem, chcąc przekroczyć granicę z Rumunią. Jednak nie od razu. Po drodze zajechałem do winnicy Cricovii, dokonałem kilku istotnych (he he) zakupów i dopiero wtedy ruszyłem w stronę Jassy.
Na granicy rumuńsko-mołdawskiej nikt za bardzo nie brał do siebie kontroli. Alkoholu miałem z pewnością za dużo, ale celnik z Rumunii bardzo starał się nie patrzeć w tamtą stronę. W ten sposób pokonałem zewnętrzną granicę unii. Tego dnia chciałem dotrzeć do Targu Mures (z kilkoma przystankami po drodze). W Jassy stanąłem, aby coś zjeść, przy czym okazało się to fenomenalne miasto. Są tam np. Pałac Kultury (nie wygląda tak samo jak ten nasz w Warszawie) i Monastyr Trzech Świętych Hierarchów (na liście “tentative unesco”).
Kolejnym miejscem była Probota. Tam znajduje się monastyr, wpisany na UNESCO. Po Probocie przyszła kolej na Piatra Neamt, jest tam ogromny zespół kilku cerkwi, w tym klasztor. Zadziwiła mnie ilość wycieczek zorganizowanych, które tam przyjeżdżały. Non stop podjeżdżał autobus z grupą, która szła w stronę klasztoru (było to serce tego kompleksu). Na miejscu kupiłem wino mszalne i można jechać dalej. Po całym dniu jazdy osiągnąłem Targu Mures. To tam właśnie chciałem spać (kwestia cen).
Z samego rana ruszyłem w objazdówkę po Transylwanii. Najpierw osiągnąłem Sighisoarę - miasteczko, w którym urodził się Vlad Drakula. Starówka została wpisana na UNESCO w 1999 roku i rzeczywiście jest tego warta. Większość kamienic kryje za sobą kilkusetletnią historię, a samo miasto zostało ewidentnie zaplanowane z myślą o obronie przed najazdami. Jest położone na górce i prowadzi do niego jedna główna droga. Największą atrakcją był jednak dom urodzenia Drakuli, wzbudzał on powszechne zainteresowanie.
Z Sighisoary pojechałem do Biertan. To jedna z 7 wsi, która została wraz z fortyfikowanym kościołem wpisana na UNESCO. Po drodze widziałem jeszcze dwa takie miejsca i nie różniły się zbytnio od tego kościoła. Mimo wszystko Transylwania wywarła na mnie gigantyczne wrażenie - szczerze nie spodziewałem się, że to miejsce będzie tak piękne i napakowane miejscami do zobaczenia. Na pewno tam wrócę, bo zostało mi kilka rzeczy, w tym Bukaresz i zamek Bran.
Tym razem padło na Wschód Europy. Taki pomysł chodził mi po głowie już od ponad miesiąca, udało się wygospodarować kilka wolnych dni czego efektem było odpalenie samochodu i trasa w kierunku Hrebennego ;)
Po paru godzinach drogi dotarłem do granicy z Ukrainą. Formalności, jak to na granicy. Ukraiński celnik zapytał czy wwożę alkohol lub narkotyki (odparłem, że zapomniałem). Po około 40-50 minutach jechałem już ichniejszą drogą (bardzo znośną) z nową pieczątką w paszporcie. Jednak nie od razu do Lwowa. Po drodze znajduje się miejscowość “Potylicz”. Nie byłoby w niej niczego niezwykłego, gdyby nie wpisana na UNESCO, cerkiew. Wyglądała wspaniale. Przejście prowadziło przez położony nad rzeką mostek, natomiast sam kompleks został zbudowany na wzniesieniu. Oprócz samej cerkwi, były tam jeszcze: prawosławny cmentarz oraz dwie inne, świątynne budowle. Dopiero po rozejrzeniu się, zrobieniu paru zdjęć, mogłem kontynuować swoją dalszą.
Lwów zacząłem zwiedzać następnego dnia. Trzeba przyznać, że został zbudowany mądrze. Samo miasto jest zadbane i czyste, a w jego granicach rośnie wiele drzew, czy innych krzewów. Obowiązkowo kupiłem maskę przeciwgazową od dziadka na straganie. Można łatwo zauważyć, że kiedyś te tereny należały do Polski. Znajdowało się tam mnóstwo „polskich” pozostałości. Przykładem jest Cmentarz Łyczakowski i osoby, które zostały na nim pochowane, m.i.n.; Generał Ordon, Maria Konopnicka, czy Stefan Banach. Zdecydowanie polecam Lwów jako miejsce na weekendowy wypad. Na obiad wpadły cudne żeberka w “Rebernya”. Je się tylko rękoma! Następnie ruszyłem w dalszą drogę.
Po sześciu godzinach jazdy dotarłem do Czerniowców, stan dróg pozostawiał wiele do życzenia. Czemu wybrałem to miasto?
1.Znalazłem tanie noclegi na bookingu
2.Znajduje się tam Pałac Metropolitów Bukowiny wpisany na UNESCO.
Po zjedzeniu śniadania, udałem się w stronę owego pałacu. Zdecydowanie robi wrażenie. Obecnie jest tam też uniwersytet. Niestety otwierają go dopiero od 10, a że plan podróży był dość napięty to zobaczyłem ile mogłem i pojechałem dalej. W Czerniowcach nie zabawiłem za długo, gdyż wydały mi się imprezownią. W części, na której znajduje się deptak, stało mnóstwo barów, restauracji. Tam toczyło się całe nocne życie miejscowości. Dlatego bez zbędnej posiadówy lecę dalej.
Około 60 kilometrów od Czerniowców znajduje się Chocim. Nie mogłem odpuścić takiego miejsca. Na miejscu ruch nie był zbyt wielki. Stało kilka stoisk z różnymi, rycerskimi pamiątkami. Z parkingu do zamku idzie się około 20 minut (trwały jakieś prace remontowe i należało obejść dookoła). Sama forteca wyglądała majestatycznie, dumnie wznosiła się nad Dniestrem. W środku wisiały portrety polskich oraz tureckich władców, stały zbroje husarii czy kołpaki kozaków. Warte odwiedzenia. Już wracając do samochodu, pozwoliłem sobie puścić drona, żeby wykonać kilka zdjęć i ponagrywać filmiki.
Jednak nie wybrałem się od razu w stronę Mołdawii. Po drodze jest jeszcze Kamieniec Podolski, a więc kolejny zamek. Wyglądał jeszcze lepiej niż ten w Chocimiu. Zwłaszcza kanion Dniestru dodał klimatu. Zdawał się wręcz nienaturalny, gdyż nagle wyłaniał się z lasu. Po kontemplacji widoku, ruszyłem do Kiszyniowa.
W międzyczasie przytrafiła się śmieszna sytuacja. Google maps pokazując drogę, nie zauważył... rzeki. W ten sposób dojechałem do samego brzegu Dniestru, nadrabiając około 40 kilometrów. Przeszedłem się brzegiem i dopiero wtedy zacząłem jechać do granicy (już bez google mapsa, tylko kierując się drogowskazami).
Przejście ukraińsko-mołdawskie jak to przejście. Kontrole z obu stron, wbite pieczątki i dalej. Tego dnia odwiedziłem jeszcze Południk Struvego (w miejscowości Rudi), wpisany na UNESCO. Prawdopodobnie to jeden z ciekawszych obiektów tej listy. Po środku ogromnego sadu z jabłkami stał samotny “pomnik”. Jak teraz to piszę i rozmyślam nad tamtym miejscem to chyba był jeden z najciekawszych UNESCO jakie udało mi się odwiedzić, a powiedzenie że „psy szczekają tam dupami”, w tym miejscu nie jest przesadzone :x
W nocy osiągnąłem stolicę. Wyszedłem z hotelu, żeby coś na szybkości przekąsić, a co się okazało? Trafiłem do chyba najbardziej nobliwej restauracji w całej stolicy (babka z hotelu mi ją poleciła). Na parkingu stały nowiutkie mercedesy, a strój każdego mężczyzny tam charakteryzował się brakiem skarpetek i mokasynami (znak to że jest grubo). Za to jedzenie kosztowało tyle co w Polsce (na tamtejsze warunki są to ciut wysokie kwoty), lecz będąc szczerym - szału nie zrobiło - generalnie miałem gula, ale była godzina 23, wybór niewielki.
Następnego dnia pojechałem do Naddniestrza (także własnym samochodem). Tyraspol, czyli stolica tego quasi-państwa, leży 70 kilometrów od Kiszyniowa. Jechało się naprawdę przyzwoitymi drogami. Granicę przekroczyłem w Bîcioc, celnicy chcieli dokumenty tożsamości, samochodu. Standardowo. Jedynym odstępstwem od normy była prośba, żebym zapłacił celnikowi 10 dolarów za przymknięcie oczy (tak, naprawdę pokazał mi to w taki sposób, że przysłonił je rękoma) na coś niby nie ten tego z zieloną kartą. Zapłaciłem 9 dolarów, bo nie miał wydać z 20 :lol: Myślę, że spokojnie wytargowałbym przejazd za 5-6 dolców, ale tego typu rzeczy traktuję jako lokalny folklor i w żaden sposób mnie one nie denerwują. Wszystko poszło dość sprawnie, wystawili mi kwitek, który zezwalał na poruszanie się po naddniestrzańskich autostradach : )
Naddniestrze to pewnie jedno z niewielu miejsc tego typu, które wciąż istnieją. Wszędzie widnieją symbole dawnego Związku Radzieckiego, czy pomniki zasłużonych towarzyszy (m.in. Lenina). Złapała mnie tam też jedna z większych ulew, jakie przeżyłem. Samochody czasami stawały w kałużach, gdyż nie były w stanie przejechać. Natomiast w niektórych punktach woda dochodziła do podwozia. Na szczęście nie trwało to wiecznie i po godzinie mogłem dalej zwiedzać Tyraspol (wyposażony w płaszcz przeciwdeszczowy). Udało mi się chociażby kupić magnesiki z Leninem i Stalinem oraz wyposażyć w pokaźne ilości koniaku.
Po kilku długich godzinach zacząłem wracać poza teren Naddniestrza. Przejście granicy odbyło się bez jakichkolwiek problemów, nawet łapówka nie była potrzebna.
Tego samego dnia wieczorem przeszedłem się jeszcze po Kiszyniowie. Są tam np. Łuk Triumfalny, Dom-Muzeum Puszkina, Sobór lub “Central Park”. Ogólnie przyjemne do chodzenia i oglądania miasto, ale to tylko miasto. Jednak tym razem trafiłem z restauracją, było tanio i smacznie, czyli tak jak powinno być.
Z samego rana wyjechałem, chcąc przekroczyć granicę z Rumunią. Jednak nie od razu. Po drodze zajechałem do winnicy Cricovii, dokonałem kilku istotnych (he he) zakupów i dopiero wtedy ruszyłem w stronę Jassy.
Na granicy rumuńsko-mołdawskiej nikt za bardzo nie brał do siebie kontroli. Alkoholu miałem z pewnością za dużo, ale celnik z Rumunii bardzo starał się nie patrzeć w tamtą stronę. W ten sposób pokonałem zewnętrzną granicę unii. Tego dnia chciałem dotrzeć do Targu Mures (z kilkoma przystankami po drodze). W Jassy stanąłem, aby coś zjeść, przy czym okazało się to fenomenalne miasto. Są tam np. Pałac Kultury (nie wygląda tak samo jak ten nasz w Warszawie) i Monastyr Trzech Świętych Hierarchów (na liście “tentative unesco”).
Kolejnym miejscem była Probota. Tam znajduje się monastyr, wpisany na UNESCO. Po Probocie przyszła kolej na Piatra Neamt, jest tam ogromny zespół kilku cerkwi, w tym klasztor. Zadziwiła mnie ilość wycieczek zorganizowanych, które tam przyjeżdżały. Non stop podjeżdżał autobus z grupą, która szła w stronę klasztoru (było to serce tego kompleksu). Na miejscu kupiłem wino mszalne i można jechać dalej. Po całym dniu jazdy osiągnąłem Targu Mures. To tam właśnie chciałem spać (kwestia cen).
Z samego rana ruszyłem w objazdówkę po Transylwanii. Najpierw osiągnąłem Sighisoarę - miasteczko, w którym urodził się Vlad Drakula. Starówka została wpisana na UNESCO w 1999 roku i rzeczywiście jest tego warta. Większość kamienic kryje za sobą kilkusetletnią historię, a samo miasto zostało ewidentnie zaplanowane z myślą o obronie przed najazdami. Jest położone na górce i prowadzi do niego jedna główna droga. Największą atrakcją był jednak dom urodzenia Drakuli, wzbudzał on powszechne zainteresowanie.
Z Sighisoary pojechałem do Biertan. To jedna z 7 wsi, która została wraz z fortyfikowanym kościołem wpisana na UNESCO. Po drodze widziałem jeszcze dwa takie miejsca i nie różniły się zbytnio od tego kościoła. Mimo wszystko Transylwania wywarła na mnie gigantyczne wrażenie - szczerze nie spodziewałem się, że to miejsce będzie tak piękne i napakowane miejscami do zobaczenia. Na pewno tam wrócę, bo zostało mi kilka rzeczy, w tym Bukaresz i zamek Bran.