0
zawiert 21 lutego 2022 15:04
Disclaimer: zdaje się, że w covidowych czasach wielu forumowiczów trafiło do Kolumbii. Ale ponieważ każdy ma swoje miejsca, swoje przeżycia i swoje doświadczenia, zapraszamy Was na naszą krótką historię o najdłuższej podróży w naszym życiu.

Wstęp
Rok 2021 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia...
Najpierw prawie nie pojechaliśmy do Meksyku: bilety już były kupione, aż tu nagle okazało się, że wszystkie 3 paszporty dzieciaków są nieważne. Szczęśliwie udało się je zwrócić (dzięki, Lufthansa), paszporty migiem wyrobić i Meksyk zwiedzić.
Potem nie udało nam się pojechać do Kanady, przepadła zaliczka na kamper (no chyba, że ktoś chce reanimować mój voucher, tanio oddam). Linia lotnicza szczęśliwie oddała całą kasę za bilety (dzięki, Lufthansa), choć drugi zestaw 5 biletów mojej siostry na ten sam wyjazd ostatecznie przepadł przez głupie procedury linii lotniczej (nie dzięki, Lufthansa…).
Potem zachwycił nas krótki wypad we dwoje na Maderę, tak na pocieszenie i otarcie łez po Kanadzie, i zniechęciła mocno wizyta w Porto.
Po wakacjach spotkała nas miła niespodzianka, bo nasi przyjaciele z Panamy, u których byliśmy w 2017 roku, przyjeżdżali do Polski na ślub polsko-panamski i zatrzymali się u nas. Miło było odnowić stare kontakty i spędzić znowu czas razem, ale to był dopiero wrzesień.

I gdy już wszystko wskazywało na to, że reszta covidowego roku zostanie dla nas już zupełnie uziemiona, wydarzyły się dwie rzeczy: wyskoczyliśmy w odwiedziny do Przyjaciela w Bolonii, ot taka szybka wycieczka Ryanairem jak za starych dobrych lat oraz zupełnie w sposób szalony postanowiliśmy wyjechać na cały grudzień “gdzieś daleko”.
Wszystko zdawało się nas pchać w stronę tej decyzji - nieudana Kanada, czyli środki na daleką podróż już mentalnie raz wydane, praca “zachęcająca” do urlopu na koniec grudnia i masa niewykorzystanego urlopu na moim koncie, wizja paskudnej polskiej pogody i lockdownów. Wszystko poza jednym - cenami. Niestety, ten dziwny rok pokazał, że chwilowo musimy odłożyć wyjazdy w stylu dawnych lat (np. El Burrito deal na Kubę) i przyjąć do wiadomości, że covid i nasze ograniczenia dot. miejsca i daty mocno podnoszą cenę wyjazdu. Trudno, "tanio już było".


ImagePoszukiwania
Ustaliliśmy sobie pewne warunki brzegowe: ma być to długa podróż, miejsce nie może być zbyt drogie (Stany odpadły), musi być względnie otwarte na turystów (czyli cała Azja odpadła) i możliwe łatwe do ogarnięcia (czyli Afryka też odpadała). I musi być ciepło (czyli Europa odpadła).
Potem oszacowaliśmy co się da a co nie, i wyszło, że Chile i Argentyna muszą jeszcze poczekać, bo jechać się tam nie da, Kostaryka dosyć rokowała, ale etykieta “drogo” zniechęcała, Brazylię już raz zwiedzaliśmy, Boliwia zamknięta itd…
W ten sposób z wykreślanki zostało nam niewiele miejsc: Ekwador, Peru i Kolumbia. Ok, wiedzieliśmy już gdzie ewentualnie możemy lecieć, zostało znalezienie odpowiednich lotów. Tutaj też sprawy nie były proste jak kiedyś, bo co kraj to inne covidowe wymagania na wylot, transfer, przyjazd, powrót a my też sami w skomplikowanej sytuacji szczepionkowej. Godzina za godziną potencjalne kierunki podróży i miasta wylotów stopniowo odpadały. Do końca jeszcze walczył zestaw Peru+Kolumbia, bo niby “prawie miesiąc czasu na Kolumbię to za dużo”, ale szybko okazało się, że nie ma sensu gonić przez te dwa kraje, a Peru lepiej sobie zostawić na lepszą porę (i klimatycznie - żeby mniej padało, i covidowo - żeby była mniejsza panika od tej która jest tam teraz). Również na tym etapie (przeglądania lotów i cen) coraz mocniej kiełkowała w nas pewna myśl - skoro pewna miła linia lotnicza leci tak, że samolot z Bogoty ma międzylądowanie w Panamie, to może zupełnie na spontanie wpadniemy do naszych przyjaciół na kilka dni.

Mijały godziny zastanawienia, bilety ciągle drożały (cóż, high season, powrót w okolicy Nowego Roku do tanich nie należy), aż w pewnym momencie znowu poczułem to samo uczucie, które zawsze mi towarzyszy gdy kasa z karty kredytowej zostaje pobrana a na ekranie pojawia się napis “booking confimed”.

Godzinę później na Whatsappie nasz panamski przyjaciel przeczytał: “Hi, guess what… We are going to visit you soon”. A nasza wyjazdowa machina ruszyła po szynach…Planowania
Takiego wyjazdu jeszcze nie graliśmy: ostatni raz tak długo poza domem byliśmy na 1. roku studiów na pracach wakacyjnych w Finlandii, ale w prawdziwym dorosłym rodzicielsko-zawodowym życiu to maksymalnie braliśmy 3 tygodnie poza domem, a tutaj bity miesiąc czasu - wyjazd 5.12, w domu 5.01 (jak nas wpuszczą do Europy…). W pracy nieco na ten pomysł pobledli, nieco bardziej jak powiedziałem dokąd lecimy, ale szczęśliwie paniki nie było. Zostało jeszcze tylko jakoś powiadomić o tym rodziny, bo jakby nie patrzeć dla mnie i dla naszych dzieci miały być to pierwsze w życiu Święta poza Polską. Łatwo nie było, osobiście na żywo nie dałem rady tego powiedzieć, zostało zakomunikowanie przez telefon. Szczęście, że nie był to nasz pierwszy podróżniczy wybryk, więc rodzina tylko spytała gdzie i czy będzie bezpiecznie. Potwierdziliśmy, że bezpiecznie będzie, ale w detale co do planów i miejscówek nie wchodziliśmy.

Mając kwestie formalne i rodzinne za sobą, zabraliśmy się za planowanie. Plan był prosty - mamy 23 dni na Kolumbię, a potem Panama na deser. Drugiej części planować nie było trzeba, bo wiadomo, że tam nami się zajmą, ale Kolumbia była dla nas mocno nieokreślona. Na forum F4F było sporo opisów zwiedzania Kolumbii, więc pewne pojęcie już mieliśmy, ale szukaliśmy też w innych miejscach. Dużą pomoc można było znaleźć na grupie “Polacy w Kolumbii” na FB, ale ostatecznie plan rysowaliśmy sobie sami.

Wiedzieliśmy, że miasta nas nie interesują za bardzo, bo to nie nasz klimat. Wiedzieliśmy, że chcemy zobaczyć Amazonię, że musimy jakoś przedostać się do Panamy (skąd mieliśmy lot powrotny do domu) i że jakoś trzeba pozostałe dni rozpisać.

Szybko się okazało, że Kolumbia jest jednak ogromna i trzeba przemieszczać się samolotami, oraz że te loty krajowe wcale nie kosztują 60 zł jak to podają różne blogi. Trudno, płacz i płać - ostatecznie żeby jakoś rozrysować tę podróż na mapie zeszliśmy do 5 lotów lokalnych i jednego krótkiego z Kolumbii do Panamy. 6 lotów, po 5 biletów, które nie kosztują 60 zł jak to podają różne blogi. Brakujące odcinki podróży były do ogarnięcia drogowo, bo 300 zł za bilet w jedną stronę od osoby zdecydowanie był poza naszym zasięgiem.

Finalnie stanęło na tym, że dla odmiany nie będziemy nigdzie gnać i lepiej zobaczyć mniej ale spokojniej i plan podróży miał być taki: Zona Cafetera, Pustynia Tatacoa w drodze do San Agustin, Amazonia, Święta w Medellin i kilka dni na plaży w Cartagenie. I niestety obowiązkowe przesiadki w Bogocie. Inne rzeczy odpadły: Cali, Santa Marta i park Tayrona, Ipales, Barranquilla, Pustynia Guajira. Nie da się mieć wszystkiego.W drodze
Podróżowanie w czasie pandemii wymaga dużo więcej niż zwykle elastyczności i masy wewnętrznego spokoju, bo na każdym kroku czai się kosmata, wielka panika (ukłony w stronę W.C.), która tylko czeka, aby zepsuć cały wyjazd.
Pierwszy raz panika dała o sobie znać jeszcze przed wyjazdem, gdy wyszło, że Kolumbia z kraju “bez testów zapraszamy wszystkich” przeszła na szczepionkową stronę mocy i ogłosiła, że jednak certyfikat szczepienia jest potrzebny. Nam to wprawdzie na tym etapie różnicy nie robiło, ale wiedzieliśmy, że na miejscu nasza jedna córka już będzie miała pewne trudności np. ze wstępami do muzeów. Ale to była malutka panika, ot "pikuś".
Panika większych rozmiarów pojawiła w piątek tuż przed wyjazdem, gdy okazało się, że według niemieckiego urzędu do spraw chorób (zwanego RKI) Polska wchodzi na oś zła i nie możemy już “bez niczego” wjechać na teren Niemiec i udać się do Berlina, skąd miał być nasz wylot. Szybka korekta planów, wyjazd dzień później rano (bez noclegu) i panika znowu poszła w kąt (chociaż muszę przyznać, że przez ostatnie 30 minut jazdy w deszczu na niemieckiej autostradzie pod Berlinem siedziała mi na ramieniu i mówiła “niech no tylko będzie wypadek, to nigdzie nie polecicie”). Ostatecznie wypadku nie było i z dużym wyprzedzeniem oddaliśmy nasze auto w dobre ręce i z uśmiechem na ustach, bez zbędnych kolejek i prawie żadnych papierów (poza kolumbijskim CheckMig) odprawiliśmy się na lot do Stambułu. Tak, dokładnie nie w tą stronę co trzeba, bo jakoś tak wyszło, że główne odcinki naszej podróży (BER-BOG i PTY-BER) mieliśmy odbyć na pokładzie naszych ulubionych linii lotniczych Turkish.

Dalej była umiarkowanie przyjemna nocka na nowiusieńkim stambulskim lotnisku IST 2.0 (bo na poprzednim IST byliśmy 3 lata wcześniej i mamy średnio przyjemne doświadczenia). Tradycyjnie mieliśmy plan, aby się przespać na placu zabaw, gdzie powinno być miękko i pusto w nocy, ale w czasach covidowych akurat to miejsce było wyłączone z użycia i po 1h drzemki ktoś przyszedł i nas przegonił. Przyjemnie za to było w Starbucksie, bo kawa i inne napoje, jak na lotniskowe warunki, były ultra-tanie (10-12 zł) i przynajmniej można było się nieco rozgrzać, bo nocka była dość zimna.
Rankiem było znowu mniej przyjemnie, bo covidowe szaleństwa ustawiły do boardingu na nasz lot jakąś dziwną kolejkę do kolejki, gdzie sprawdzano dokumenty wszystkich lecących. Niby prosta sprawa, bo Kolumbia nie miała żadnych wymogów, ale różni ludzie lecieli w różne miejsca - część pasażerów leciała dalej do PTY, więc wymagane szczepienie, inni lecieli do innych południowoamerykańskich krajów, gdzie np. był wymagany test PCR, a nie antygen, i do tego szczepienie. Więc staliśmy sobie w tej kolejce i obserwowaliśmy ludzkie dramaty, zwłaszcza gdy grupa mężczyzn chyba z Turkmenistanu 1h przed lotem dowiedziała się, że ich testy to nie są te co trzeba i nigdzie nie polecą. Serce się kraje na taki widok, bo często przy boardingu to są prawdziwe nieszczęścia czy też stracone potężne pieniądze wydane na bilet, a sprawa się rozbija o to, że w głupim pliku PDF na malutkim ekranie telefonu jest napisane “PCR” albo “antigen”, albo data jest nie taka, podczas gdy wszyscy wiemy, że ten głupi plik czy jego wydruk mógłby być równie dobrze zrobiony w domu w Wordzie, i że tak czy tak nie ma żadnej realnej możliwości sprawdzenia czy to co tam jest napisane jest prawdą czy też nie.

Dalej był lot. Długi. Najdłuższy odcinek w moim życiu. Turkish jak zawsze na poziomie i jakoś dało się te niecałe 14 przetrwać, ale przy zapełnieniu prawie 100% nie było nawet szans szukać jakiegoś wolnego fotela na nieco bardziej wygodną drzemkę. Po wylądowaniu, niejako na deser, dostaliśmy jeszcze ponad 60 minut czekania po pieczątki w paszporcie na lotnisku w Bogocie i jakieś 40h od wyjścia z domu usłyszeliśmy: "Bienvenidos a Colombia".

ImageTam gdzie rośnie kawa
Z kawą u nas w domu temat jest drażliwy, bo ja lubię napić się dobrej kawy, ale poza mną nikt kawy nie pije. Stąd też z pewną taką nieśmiałością podchodziłem do pierwszego naszego punktu na mapie Kolumbii, czyli do Zona Cafetera.

Ale po kolei:
Po przylocie do Bogoty mieliśmy rzecz jasna dość wszystkiego, więc zgodnie z planem udaliśmy się na z góry upatrzone miejsce odpoczynku, czyli do obiektu noclegowego (bo hotelem bym tego nie nazwał) Ayenda, nieopodal lotniska. Jeszcze na terenie terminalu postaraliśmy się o gotówkę (profilaktycznie wymieniłem w pierwszym możliwym kantorze 50$ na Pesos, kurs nie był jakiś złodziejski), potem jeszcze bankomat (Revolut z problemami, i z prowizją) oraz zakup karty SIM w sieci Claro - jakaś groszowa sprawa, a dostarczyła nam ta karta Internet przez cały miesiąc (kartę można kupić w kiosku mniej więcej w środku hali odlotów, na pierwszym piętrze, obok bankomatów).

Z lotniska Zabrał nas UberXL, prosto spod terminalu, bez większych niespodzianek. Znajomość angielskiego u kierowcy nie została odnotowana. Hotel się nadawał - było blisko, tanio, czysto, aczkolwiek okna w pokoju nam poskąpili. Jak się jednak można domyślić po nocce na stambulskim lotnisku i kolejnych prawie 14 godzinach w pozycji siedzącej w napakowanym do pełna B777 było nam zwyczajnie wszystko jedno. Ani się nie chce wtedy jeść, ani zwiedzać - tylko położyć.

Nazajutrz rano stary dobry jetlag obudził nas już o 3:00, ale dramatu z tego powodu jakoś nie było. Wezwaliśmy Ubera i w 10 minut później byliśmy znów na lotnisku El Dorado, aby liniami Avianca udać się do miasta Pereira (jednego z możliwych punktów docelowych w Zona Cafetera).
Ogólnie lotnisko w Bogocie i jego terminal lotów krajowych zrobił na nas dobre wrażenie, dużo punktów z jedzeniem, ceny przyjazne (może nie tak fajne jak w IST, ale 5x lepsze niż w na lotnisku w Panamie). Kawa jakieś 5 zł, ciastko 5-8 zł (w sieci Juan Valdez). Kolejna godzinka czekania i już byliśmy na pokładzie całkiem nowego Airbusa. Niestety, przepisy w Kolumbii zabroniły jakiejkolwiek obsługi pokładowej podczas lotów krajowych, więc nie było nam dane sprawdzić czy dają coś do jedzenia czy też nie.

Plan na Pereirę i Zona Cafetera był następujący: przylatujemy, jedziemy na plantację kawy gdzie mamy mieszkać, a potem się jakoś zobaczy. Co prawda jeszcze w Polsce rozważaliśmy wynajęcie auta na 4 dni w Pereirze, ale na szczęście właściciele naszego noclegu ten głupi pomysł wybili nam z głowy, zapewniając, że spokojnie ktoś nas Jeepem zawsze podwiezie. Sam nocleg znaleźliśmy przez Airbnb, ale ostatecznie darowaliśmy sobie 300zł opłaty serwisowej i zaryzykowaliśmy rezerwowanie bezpośrednio u właścicieli. Stresu trochę było, bo połowa kwoty miała być przelana na ich konto w banku w Pereirze, ale Revolut jakoś ogarnął ten temat i po 2 tygodniach czekania właściciele potwierdzili, że przelew doszedł.

Nasze miejsce nazywało się Finca Monte Jazmin i jak pewnie większość farm kawowych była daleko od wszystkiego. Trudno mi teraz powiedzieć, co tak naprawdę sobie myśleliśmy rezerwując ten nocleg i szukając jakiegoś taniego auta (compakt) do wynajęcia, ale nie było w tym za grosz zdrowego rozsądku. Szczęście, że Manuela z naszej Finci nakierowała nas na właściwe tory.

Tak czy owak rzutem na taśmę wypłaciłem jeszcze jakieś 2.000.000 COP z bankomatu w hali przylotów w Pereirze i wysłałem Whatsapp do właścicieli, że jesteśmy gotowi. W odpowiedzi przyszła wiadomość: czerwony jeep, czekam.
Image

O tym, że w Zona Cafetera większość transportu ludzi i towarów odbywa się starymi Willy’s-ami wiedziałem, ale że po nas przyjedzie świetnie odrestaurowane auto z 1947 to się nie spodziewałem. Zapakowali nas na pakę i dawaj w drogę - na farmę. Piętnaście kilometrów, 30 minut, 50.000 COP - to podsumowanie tej podróży. Wjechać tam czymkolwiek innym niż prawdziwe auto 4x4 byłoby niemożliwe.
Finca Monte Jazmin okazała się być wspaniałym miejscem, lecz nie pozbawionym wad. Po pierwsze, nie było opcji się stamtąd wydostać inaczej jak Jeepem, którego nie mieliśmy, więc wszelkie spontaniczne wyprawy wymagały rezerwacji transportu. Po drugie, Carmen, właścicielka, cudownie gościnna, jakoś umiłowana sobie karmienie nas jajecznicą i arepami. Po trzecie - ‘natural swimming pool’ był zimny. Więcej wad nie odnotowaliśmy.

Image

Image

W tym miejscu zamiast przydługiego opisu co też przez 4 dni na tej famie robiliśmy na skróty tylko wymienię:
- coffee tour (spacer, zbieranie, przerabianie, degustowanie),
- palmy woskowe w Dolinie Cocory i Salento,
- Zoo nieopodal Pereiry - Ukumari (zwierzaki Escobara),
- trekking po górach w deszczu.
Szczegóły opisujemy poza forum, na naszym blogu, kto chce - doczyta.

Image

Image

Image

Image

Technicznie wyglądało to tak, że gospodarze załatwili nam przewodnika z jeepem. I przewodnik i jeep byli dużo młodsi od zestawu z pierwszego dnia, przewodnik mówił po angielsku jako-tako i był do naszej dyspozycji. Na koniec dnia wystawiał rachunek za wycieczkę: paliwo i jego czas. Ceny były różne i wiadomo, że wypad do Cocory za 250.000 wydaje się drogo, ale jak policzyć jego czas (8h), kilometry, paliwo i to, że nas jest 5 osób, to tak źle nie wypadało. W zasadzie nie ma się do czego przyczepić, bo i coffee tour i Cocora+Salento i nawet zoo miały dobry stosunek jakości do ceny. Jedyny niewypał to trekking po jakimś rezerwacie w pobliskich górach - chcieli nam zaprezentować jakieś miejsce gdzie przywracana jest naturalny las, byliśmy pierwszymi obcokrajowcami w tym “rezerwacie”. Skasowali nas za to parę stówek i może sama wycieczka w górach miałaby sens, gdyby nie to, że lało niemiłosiernie przez całe 2h, przemokło nam wszystko praktycznie mimo kurtek i peleryn, buty nadawały się do śmieci i ogólnie było mało bezpiecznie (ślisko i mokro).

Image

Image

Image

Image

Image

Ostatniego dnia wczesnym rankiem pożegnaliśmy się z Carmen i jej rodziną i kolejnym już Jeepem ruszyliśmy o 5 rano na lotnisko. Po drodze Jeep się zepsuł, ale zestaw naprawczy w postaci kombinerek, drutu i rąk kierowcy naprawił maszynę i na lotnisku byliśmy z wystarczającym zapasem czasu. Całe szczęście, bo posypanie się tego planu poważnie utrudniłoby dalszą podróż. Z zapasem bardzo dobrej kawy i zawilgoconymi ubraniami lecieliśmy do Bogoty.

ImageBogota przedostatni raz
Resztę niedzieli mieliśmy spędzić w Bogocie, z bardzo napiętym, ale zdaje się realnym do wykonania planem.
O 8 rano złapaliśmy Ubera z lotniska do centrum, czyli do Candelarii. Z łapaniem poszło sprawnie, z przejazdem gorzej - w niedzielę do południa w Bogocie część ulic jest oddana biegaczom i rowerzystą (masa ludzi!), kosztem samochodów. Korki więc były mniejsze, ale miasto mniej drożne, więc i tak sporo czasu zmarnowaliśmy na dojazd.

Pierwszym punktem była pralnia (TU)- musieliśmy wyprać wszystkie prawie ubrania, bo w Monte Jasmin lało 2 ostatnie dni i wszystko było wilgotne i brudne. Dzień wcześniej znalazłem pralnię na google maps, napisałem do nich na Whatsapp i wiedziałem gdzie się stawić (uwielbiam usługi prania w Ameryce Łacińskiej!).

Drugim punktem był jakiś hostel, gdzie przez aplikację opłaciliśmy przechowanie bagażu - nie mieliśmy ochoty biegać po mieście z naszymi dużymi plecakami. Były z tym lekkie problemy, bo hostel zmienił lokalizację, ale na szczęście tylko 500m dalej.
Już bez bagaży ruszyliśmy na szybkie śniadanie, w hostelu polecili nam pójść na halę targową na Plaza de la Concordia (TO), gdzie złapaliśmy coś na ząb i pomaszerowaliśmy do katedry, na Plaza Bolivar, na niedzielną mszę (która o dziwo nie dość, że się odbyła, to jeszcze zgodnie z godzinami podanymi w Internecie).

Po mszy szybkie zakupy wyrobów wykonanych z wenezuelskich banknotów (panie stoją ze straganem na rogu, z boku katedry - wiem, że w Bogocie jest inny targ gdzie jest tego więcej i taniej, ale jak się czasu nie ma, to się kupuje co popadnie), i udaliśmy się do Muzeum Złota.

Z racji niedzieli (darmowe bilety), spodziewaliśmy się sporej kolejki, ale nie było tak źle, ok. 13:00 było może 15-20 osób w kolejce przed wejściem, i to tylko z powodu sprawdzania przez ochronę zaświadczeń o szczepieniu. Gdy przyszła nasza kolej, stwierdziliśmy, że zrobimy to “na przypale” (nasza 12-latka nie miała szczepienia): strażnik spytał nas po hiszpańsku o wiek, my - cisza, bo co tu powiedzieć. Powiem ‘dose’ - będzie problem, skłamię mówiąc ‘onse’ - wejdziemy bez niczego. Jednak zasady to zasady, kłamać nie zamierzamy, więc patrzymy po sobie licząc na to, że pan się podda skoro gringos milczą. Pan się nie poddał, zawołał inną panią która już po angielsku nas spytała o to samo. Cóż było robić, można było odpowiadać po polsku albo rosyjsku albo niemiecku, albo przestać pajacować i powiedzieć: 12. Wybraliśmy ostatnią opcję, pani się zastanowiła i grzecznie powiedziała, że w zasadzie trzeba mieć szczepienie, ale wyjątkowo… No i weszliśmy. (Jakie to głupie, no nie? Powiesz, że dziecko ma 11 lat - wejdzie, a jak powiesz 12 - już nie. Jakby to wirusowi robiło różnicę… ot covidowa logika).

Muzeum - fenomenalne. Z resztą wiele razy opisywane (@zeus) i inni. Must see naszym zdaniem!

Po muzeum zostało nam pójść na obiad, znowu na Plaza de la Concordia, tym razem do knajpy. Duże porcje, ale jakość średnia, dostaliśmy surowe miejscami kotlety. Chętnie spróbowałbym jedzenia w tym miejscu z innych knajpek.

Na koniec mieliśmy zrobić jedną prostą rzecz: odebrać plecaki i taksówką pojechać na Terminal del Sur, skąd mieliśmy ruszyć w dalszą podróż autokarem, do Neivy. I tutaj zaczęły się kłopoty: w okolicy nie było żadnego Ubera XL (wtedy jeszcze szukaliśmy dużych taksówek), aplikacja nic nie znajdowała (a nie miałem innej apki transportowej, np. Cabify). Odpuściliśmy sobie XL, ale nadal Uber nic nie proponował - po prostu żadnemu taksówkarzowi nie chciało się tłuc gdzieś na terminal autobusowy. Kosmata panika znowu dała o sobie znać, bo klikaniem w Uberze zmarnowaliśmy już dobre 30 minut. Cóż było więc robić - w akcie desperacji wyszliśmy na ulicę i z krawężnika łapaliśmy co popadnie (a byliśmy w jakiejś bocznej uliczce). Zatrzymał się pierwszy taksówkarz, miniaturowym Hyundai Atos - ouch. Spytałem: “para terminal del sur?” Pan zwątpił, pyta czy “Salitre”. Ja na to, że nie, że ‘Sur’, i pokazuję mapę. Pan pokiwał głową. Ja na to “puedo pagar cien mil”. Po tym haśle (zaproponowałem 100.000 Pesos, ok 100zł, dużo, wg licznika powinno być 30.000, ale widmo przepadających biletów na autokar wartości 400.000 COP dawało mi sporo motywacji do przepłacenia za taksówkę). Nastąpiła kompresja 5 osób z plecakami do mikrego auta: ja na przodzie plus dwa plecaki 60 litrów miażdżące mi nogi i odcinające dopływ krwi, reszta dziewczyn na tył, ostanie plecaki do nieisntiejącego bagażnika. I ruszyliśmy, aby stać w niemiłosiernych korkach. Warto na takie sytuacje mieć przygotowany jakiś smalltalk w języku lokalnym, aby z kierowcą można było pogadać o pogodzie, korkach, samochodach albo o tym, że bardzo nam zależy aby być przed 17:30 na tym cholernym dworcu autobusowym bo stracimy połączenie w odległy zakątek kraju. Taki smalltalk (podrasowany propozycją sporej zapłaty za kurs) zadziałał - kierowca jechał jak szatan. A jak nie jechał, to mówił, żeby na tej ulicy zamknąć okna i nie patrzeć w bok, bo jest niebezpiecznie. Oczywiście zdążyliśmy, w chwili gdy Marta mówiła naszemu szoferowi na pożegnanie, że prowadził James Bond, ja przewracałem się z plecakami na chodnik bo odcięte od krwi stopy przestały działać :) 15 minut później siedzieliśmy już w autokarze z wdzięcznym logo Cootranshuila gotowi do dalszej drogi.

Ponieważ wrażenia były słabe, to i zdjęć nie będzie.W drodze na pustynię
Od “Szybcy i Wściekli: Bogota race” przeszliśmy płynnie do “Speed: niebezpieczna prędkość”. Niestety tylko w teorii, bo nasz wypaśny autokar Cootranshuila jednak nie był aż tak wypaśny, jak się reklamował: nasze zarezerwowane miejsca były zajęte (to dało się łatwo skorygować), a siedzenia wcale nie rozkładały się do 168* (tego skorygować się nie dało). Na deser okazało się, że tuż nad naszymi głowami jest system rozrywki pokładowej, który przez całą drogę wyświetlał pirackie filmy z serii “Szybcy i wściekli”, z hiszpańskim dubbingiem. Cudownie, no nie?

Gdzieś po 23:00 byliśmy w Neivie, jakieś 300km od Bogoty. Tutaj mieliśmy przenocować w znanej sieci nor noclegowych “Ayenda Hotels”, więc oswojeni już wcześniej z pojemnością Hyundai Atos zabraliśmy taksówkę z dworca autobusowego i ruszyliśmy do naszej noclegowni. Nazajutrz zostawiłem dziewczyny w pokoju bez okien (i bez niczego więcej) i ruszyłem spacerem w stronę lotniska, gdzie miał na nas czekać wspaniały terenowy samochód 4x4 gotowy do podboju kolumbijskich bezdroży.
Duster, Renault dla niepoznaki, a po naszemu Dacia (250zł/doba). Tego dnia stwierdziłem, że wszystko w Neivie nie jest do końca normalne: hotel nie był hotelem, lotnisko przypominało opuszczone miejsce z jednym barem i jedną wypożyczalnią aut, Duster nie miał nic wspólnego z autem terenowym, a pustynia niewiele wspólnego z pustynią (o tym za moment).

Proces wypożyczenia auta przebiegał w miłej, hiszpańskojęzycznej atmosferze, i nie było tam żadnych niemiłych akcentów (jak na przykład w Cancun). Cena na miejscu była taka, na jaką umówiłem się przez Internet, ubezpieczenie było takie jak miało być, żadnych dodatkowych kosztów nie było. Blokada na karcie - analogowa: zrobili sobie odbitkę karty jak to w latach 80-tych bywało (np. scena w hotelu z “Kevina w Nowym Jorku”). Potem oględziny na parkingu i w drogę - do hotelu po resztę rodziny. Pozostało jeszcze zjeść śniadanie - tutaj wybraliśmy przyzwoite warunki w piekarni Peter Pan (mają kilka punktów w mieście).

Aby dostać się na Pustynię Tatacoa, bo to był nasz cel na dzisiejszy dzień i dzisiejszą noc, trzeba z Neivy było pojechać drogą w kierunku Bogoty, ale nie 'do Bogoty' (kiepska ta droga), i po ok. godzinie trafić do miasteczka Villavieja, “bramy do Pustyni Tatacoa”. Bramki, w zasadzie, albo i czegoś jeszcze mniejszego :) W miasteczku, jak przypadkiem nie macie własnego auta, można wynająć tuk-tuka z przewodnikiem. Jak macie auto, to można wynająć samego przewodnika (znajdzie Was sam, nie trzeba ich szukać). Albo można też po prostu pojechać bez przewodnika mijając to miasteczko, co my uskuteczniliśmy.

Image

Image

Pustynia nas w skrócie rozczarowała - część “czerwona” jest mała, kilka punktów z obiektami erozyjnymi, podobne jest to do parków stanowych (np. Goblin State Park) tudzież Bryce Canyon NP z USA, ale jak ktoś nie był nigdy to mu się spodoba. Można się zatrzymać i pospacerować poza drogą asfaltową, zakazu nie ma, ale wytycznonych szlaków też nie. Co kawałek napotkamy zabudowania oddalone od siebie o kilkaset metrów, będzie to (po kolei): nieczynne obserwatorium astronomiczne, hostel, drugi hostel, sklepik, drugie oszukane obserwatorium, drugie właściwe obserwatorium, hostel, hostel, parszywa restauracja gdzie podali nam ohydny obiad z wołowiną jak podeszwa w roli głównej, baseny. W zasadzie parszywa restauracja jest już na pustyni szarej (gris), czyli większej części Tatacoa, gdzie jak macie ochotę możecie sobie odpocząć w naturalnych basenach (“natural pool”), które naturalne nie są, bo po prostu ktoś w wąwozie zrobił 3 baseny z betonu, pomalował i napełnił wodą. Wstęp jakiś groszowy, upał straszny poza basenami, więc nam wszystkim się podobało, atrakcja ciekawa i dziwna zarazem.

Image

Image

Zdecydowanie największą porażką tego dnia był jednak nie rozmiar pustyni, nie standard hostelu (też mieli basen, w cenie), ale astronomiczny wymiar nocowania na tym odludziu. Jeszcze w Polsce przeczytaliśmy, że to cudowne niebo, wspaniałe miejsce do obserwacji, ulubiony punkt kolumbijskich astronomów i inne takie głupoty, które zamiast wzbudzić w nas czujność, uśpiły ją. Gdy przyszedł wieczór okazało się, że księżyc po 1-szej kwadrze a przed pełnią nie będzie dużym problemem w obserwacji nocnego nieba, gdyż nagle po zachodzie słońca pojawiło się tyle chmur, że ani gwiazd ani księżyca nikt nie uświadczył. Ponieważ nas nie zrażają takie drobne przeciwności losu, postanowiliśmy mimo wszystko udać się na pokaz do obserwatorium (mijaliśmy je wracając z basenów i pustyni szarej i dokładnie wiedzieliśmy, że jest 1km od naszego hostelu, jak wygląda i o której będzie czynne). I już mieliśmy tam iść, gdy nagle przyszedł właściciel naszego hostelu i zaproponował, że nas zaprowadzi na pokaz, żebyśmy nie szli sami po nocy. Za darmo. Cóż… powinno to było wzbudzić pewne podejrzenia. Owszem, zaprowadził nas na pokaz, ale do innego obserwatorium niż to, które my obraliśmy sobie za cel. Jak to możliwe? Otóż kawałek przed tym właściwym obserwatorium, pod wieczór, ktoś rozkłada swoje sprzęty i robi konkurencyjny pokaz. A ponieważ jest ‘wcześniej’ na drodze, to łapie więcej klientów. Proste i znane numery, pewnie się uczyli od Polaków (np. dwie kopalnie Uranu w Kowarach, walczące ze sobą od lat). Sam pokaz był ok, poza tym, że nic nie widzieliśmy. Pan “profesor” bardzo się starał, opowiadał ładnie i do tego po angielsku. Gdyby tylko tych chmur nie było…

Zdjęcie dostaliśmy od "Profesora" - w ramach biletu wstępu dostaje się 150 zdjęć wysłanych przez pana na WhatsAppa. Przynajmniej tyle za te 50.000 COP (ale płacili tylko dorośli):
Image

Aha, jeśli jednak nadal będziecie się nastawiać na astroprzygodę na Tatacoa, jedna uwaga: to jest trochę fake news, że tam jest super niebo do obserwacji. Niebo może jest, ale zawalone światłami prawie jak okolice podwrocławskich Siechnic (miejsce, które ponoć widać z kosmosu :)). W czasie pokazu pan z resztą powiedział, że ta łuna na południe to Neiva, 50km stąd. A na północ jak się dobrze chmury układają, to widać nawet łunę z Bogoty, 300km stąd. Tyle w temacie ‘idealnego nieba do obserwacji gwiazd”.

Po pokazie zostało nam przespać się w super skromnych warunkach (dobrze, że prąd z generatora zasilał wiatrak w pokoju, inaczej można by chyba się udusić z tego ciepła). Rano zapakowaliśmy się do naszego Dustera i pojechaliśmy oddać go w Neivie, na lotnisku, a potem ruszyć gdzieś dalej.-- 25 Lut 2022 22:53 --

Prawie jak Rapa-Nui
Poranek w Neivie miał przebiegać w podgrupach - ja miałem oddać auto na lotnisku i dojechać na "jakiś autobus" na Terminal autokarowy (najpierw dostarczyłem tam dziewczyny i plecaki), a Żona miała ogarnąć bilety do San Agustin, naszej kolejnej miejscówki. O ile moje zdanie poszło łatwo (zero problemów, szybko oddałem auto i złapałem taksówkę na dworzec autobusowy), to na terminalu nie było tak prosto. Pierwszy problem to brak znajomości angielskiego, ale z tym szybko poradzono sobie zwrotem "tienes translator?" [tak, wiemy, że to nie jest po hiszpańsku]. Po drugie, nikt nie wiedział gdzie jest San Agustin, a jak wiedział, to nie chciał tam jechać. Poza tym ciężko gdzieś kupić bilet jeśli nie wiesz, czy mąż pojawi się za minut 5 czy 55 i o której ostatecznie będzie można pojechać. Okazało się szybko, że w tej części Kolumbii funkcjonuje coś takiego jak BUS-KIA, czyli na nasze stary minivan (Kia Carnival), który robi za autobus w mniej popularne miejsca. Po negocjacjach i odrzuceniu ofert typu "private driver", kupiliśmy bilety do San Agustin i mieliśmy kwitek i godzinę odjazdu. Wbrew obiegowej opinii nawet głupia Kia ma tutaj status jak wielki autokar - każdy pojazd ma swój numer, na bilecie ma się dokładnie numer pojazdu i godzinę, więc wiadomo gdzie się wsiada i gdzie jedzie - jest to naprawdę dobrze zorganizowane. Finalnie mieliśmy jeszcze jedną pasażerkę do Pitalito, a w Pitalito nam powiedziano, że jednak nasza Kia do San Agustin nie jedzie, więc mamy się przesiąść do innego busa Kia. Po rozkosznych 5 godzinach w busiku znaleźliśmy się w San Agustin (miły kierowca za drobną opłatą zabrał nas do naszego hostelu, czyli jakieś 3km od centrum).

Image

W San Agustin spaliśmy w Masaya Experience. Dziwne miejsce, ale zdecydowanie z mega klimatem. Dzieciakom bardzo podobał się pokój typu 'dorm' (współdzielony), choć na pozostałe wolne łóżka nikogo nam nie zakwaterowano.

Image

A po co tam pojechaliśmy? W San Agustin jest (ponoć) największy w Kolumbii park archeologiczny, ze starymi (1500-2000 lat) rzeźbami kamiennymi wymarłej cywilizacji. Pełno wykopalisk, muzeum itp. Do tego małe miasteczko, możliwość degustacji świnki morskiej z grilla, konne wycieczki (chyba ciężko w inny sposób zwiedzać te wykopaliska) i ładne tereny wąwozu Rio Maddalena. Bardzo malownicze miejsce, serio. Pierwszy raz w życiu zdecydowaliśmy się na konne zwiedzanie (wykopalisk), było fajnie ale jak dla nas troche za długo. Dzieciom bardzo się podobało.

Image

Image

Image

Image

Image

W San Agustin spędziliśmy fajnie kilka dni, a w piątkowy poranek wsiedliśmy w busik do Pitalito skąd rejsowym autokarem Cootranshuila ruszyliśmy w 12-godinną mordęgę do Bogoty (która z uwagi na korki trwała godzin prawie 14, czyli tyle co lot z IST do BOG). Czekał nas rozkoszny weekend w Bogocie.

-- 25 Lut 2022 22:54 --

te zdjęcia co wrzucam nie są za duże? dobrze się to skaluje?Bogota ostatni raz

Są takie miasta, które uwielbiamy (np. Nowy Jork), są takie, które są całkiem spoko, są takie, które nam się nie podobały. I jest Bogota. Zasadniczo pod koniec naszej listy sympatii. Gorsze korki to chyba tylko w Bangalore widziałem, ale tam jakoś to się wpisywało w ogólny odbiór miasta i kraju, a tutaj praktycznie paraliżowało naszą podróż, a jak nie paraliżowało, to uprzykrzało.

Image

Po całodniowej wycieczce autokarowej z San Agustin mieliśmy zajechać na Terminal Salitre (to ten mniej więcej w centrum miasta) ok 20:00, ale z uwagi na korki byliśmy o 22:00. Stamtąd taksówką kolejne 40 minut do hotelu, tym razem z polecenia zrobiliśmy sobie odrobinę luksusu i zarezerwowaliśmy nocleg Hotel Muisca na Candelarii. Jak na nasze standardy dość drogo, za pokój z 5 łóżkami, brakiem okien i wejściem od strony patio, w którym o 7 rano serwowano śniadanie okropnie głośnej niemieckiej wycieczce [Pan W.C. ma sposób na takie niefajne sytuacje, ale mi brakuje tupetu i bardziej niż elementarnej znajomości języka niemieckiego]. Ostatecznie więc hotelu nie polecamy, ani klimatyczny, ani ciekawy. Przed pójściem spać zrobiliśmy szybką weryfikację naszych planów i zdecydowaliśmy, że jednak atrakcja dnia kolejnego czyli Solna Katedra w Zipaquira będzie wymagała lekkich modyfikacji.

Zipaquira to małe miasteczko na północ od Bogoty, całkiem niedaleko od stolicy Kolumbii. Atrakcją tego miasta jest kopalnia soli i solna katedra - ot taki odpowiednik naszej Wieliczki, tylko po latynoamerykańsku. Turystom proponuje się wycieczki z Bogoty (z dworca w centrum, niedaleko głównych atrakcji starego miasta) do Zipaquiry "pociągiem turystycznym". Pociąg turystyczny ma niestety to do siebie, że jest dość drogi (63.000 COP dorośli, 57.000 COP dzieci), i wlecze się niemiłosiernie. Jak do tego dodamy bilety do kopalni w podobnej cenie (ok 50.000 COP), to za atrakcję na pół dnia dla naszej rodziny robi się wydatek 500-600 zł, czyli poza strefą finansowego komfortu. Zdecydowaliśmy, że nie będziemy się rano zrywać na ten drogi pociąg i coś sami wykombinujemy na własną rękę.

Rano po śniadaniu wyszliśmy z hotelu i obraliśmy kierunek "ku obwodnicy" (100m od hotelu), aby łapać jakąś taksówkę "a potem się zobaczy". Ruch był tam niemiłosierny, ale jak na złość taksówki żadnej, nawet w aplikacji. Do tego jakiś miły człowiek powiedział nam, żebyśmy dalej w tym kierunku nie szli, bo to jest niebezpieczna okolica, więc zwinęliśmy się stamtąd na powrót pod nasz hotel. Drugie podejście było już lepsze, idąc z hotelu w stronę Plaza Bolivar minęliśmy dwóch żołnierzy z bronią długolufową (coby turystom było bezpieczniej) i złapaliśmy taksówkę na "Terminal del Norte". Niby było blisko, niby sobota rano, a jednak 40 minut tłukliśmy się w korkach, aby tam dojechać. Na miejscu, już na terminalu, Zipaquira nigdzie na rozkładzie się nie pojawiała, ale bardzo uczynni tubylcy powiedzieli nam "a idźcie sobie stańcie przy ulicy pod kładką dla pieszych i coś złapiecie". I wiecie co? Rzeczywiście tak było - po dosłownie minucie stania przechwycił nas jakiś busik z napisem Zipaquira i za 1/10 ceny pociągu w 20 minut byliśmy na miejscu. Kierowca był chyba jakimś krewniakiem naszego ulubionego taksówkarza, bo jechał tym busikiem jak szatan, a biegi zmieniał jak Niki Lauda jadący przez toskańskie lokalne drogi w filmie The Rush. Byliśmy pół godziny szybciej niż bezpośredni pociąg z Bogoty, mimo tego, że wyszliśmy z hotelu godzinę po odjeździe tego całego tren turistico.

(wybaczcie, jedno zdjęcie zrobiliśmy telefonem i wyszło paskudnie, więc wrzucam tylko po to, aby pokazać mniej więcej rozmiary korytarzy)
Image

Image

Zipaquira wypadła super, rozpisaliśmy się o tym na naszym blogu. Stylistyka zupełnie inna, dość skromna, surowa, za to dużo iluminacji świetlnych. Po Wieliczce oczywiście pozostaje niedosyt, ale ani przez chwilę nie żałowaliśmy tej wycieczki.

Image

Image

Image

No może z wyjątkiem powrotu, gdy okazało się, że w sobotnie popołudnie czas oczekiwania na Ubera przy Termial del Norte wyniósł 45 minut. Tragedia jakaś, wydostanie się stamtąd uberem/taxi było udręką.

Następnego dnia rano mijaliśmy rowerzystów i biegaczy, tym razem to oni biegli do centrum, a my jechaliśmy uberem na lotnisko, aby ewakuować się w nieco cieplejsze okolice.Gringos wśród Plemienia Ticuna
O ile wcześniejsze części naszej podróży obejmowały miejsca, co do których mieliśmy mniejsze lub większe wątpliwości przed podróżą, o tyle następne 5 dni były na naszej liście obowiązkowej. No bo kto by nie chciał zobaczyć Amazonki?

Logistyka tej wycieczki zaczęła się jeszcze długo przed wyjazdem, bo musieliśmy ogarnąć kwestie medyczne (szczepienia i profilaktyka antymalaryczna) oraz noclegowe. Na spontanie to można sobie robić wycieczki po Jukatanie (może kiedyś o tym opowiemy), ale na Amazonię zdecydowaliśmy się obrać ścieżkę "planowania z wyprzedzeniem". Ale jak to planować, jak na najlepszym forum jakie znam za dużo opisów nie ma?

Po kwestiach medycznych ogarnialiśmy kwestie transportowe. Kolumbia leży nad Amazonką, ale tylko malutkim kawałeczkiem, coś jak u nas ogonek Polski gdzieś sięgający Tarnicy w Bieszczadach. I w tym małym kawałku Kolumbii jest sobie miasto Leticia (i kilka mniejszych). Leticia jest dostępna albo drogą lotniczą, albo rzeką. Dróg nie ma, bo zewsząd setki, jak nie tysiące kilometrów dżungli. Rzeką da się dostać z Iquitos (Peru) [ale w czasie covid19 jest to niemożliwe), 3 dni płynięcia barką w hamaku. Albo też z Manaus, też jakieś 3 dni, z Brazylii dla odmiany. Zostaje droga lotnicza - jak jesteśmy w Kolumbii to samolot do Leticii, jak w Brazylii, to loty z Manaus do Tabatinga (oba miasta są transgraniczne i można w 2 minuty znaleźć się w drugim z miast i używać innego języka i innej waluty). A ponieważ byliśmy akurat w Kolumbii, zostało nam lecieć z Bogoty do Leticii. Akurat Avianca nam nie pasowała, więc kupiliśmy z wyprzedzeniem bilety na Viva Air (taki ichni Ryanair, dosłownie, mierzenie rozmiarów plecaka, dopłaty za 2cm nadwymiary przy boardingu i inne lowcost praktyki).

Na sam koniec, jeszcze z Polski, ogarnialiśmy temat co i jak będziemy robić na miejscu. Po nitce do kłębka wyszliśmy z Tripadvisor, potem był mocno polecany niejaki Elvis (https://www.amazontourleticia.com), ale Elvis miał dla nas gotowe plany wycieczek i nie był chętny do modyfikacji. Zostaliśmy przez Elvisa odesłani dalej, do Jamesa i Anny (żona Elvis jest siostrą Jamesa, więc wszystko w rodzinie). I tym sposobem wiedzieliśmy, że nasz czas spędzimy w Reserva Tucuchira (https://www.booking.com/hotel/co/reserva-natural-tucuchira.pl.html), u Anny i Jamesa.

W ten oto sposób w niedzielny poranek po raz ostatni odprawiliśmy się na lotnisku El Dorado w Bogocie, pożegnaliśmy rodzinę na parę dni słowami: "wprawdzie w dżungli zasięgu nie będzie, ale nie martwcie się, jest bezpiecznie" i 2 godziny później przywitał nas upał, wilgoć i kasjer na lotnisku pobierający opłatę klimatyczną za przyjazd do Leticii w kwocie 35.000 COP od osoby. Płacą tylko turyści. Po wyjściu z lotniska (czekał na nas wysłannik naszych gospodarzy) taksówką pojechaliśmy do portu (5 minut, 10.000 COP). W porcie natomiast mieliśmy czekać na łódź motorową, która miała nas zabrać do Santa Sofia, wioski, gdzie mieliśmy spać.

Image

Image

Po wyjściu z portu - pierwsze wow - rzeka jest ogromna. Po 10 minutach jeszcze większe wow - to była tylko odnoga, a teraz to dopiero jest ogrom wody. Niesamowite doświadczenie, a jesteśmy jeszcze bardzo 'wysoko' w górze rzeki, co dopiero jest niżej, w Brazylii?

Image

Godzinę później byliśmy w Santa Sofia. Nasi przewodnicy czekali na brzegu, zabrali nasze plecaki, dali nam gumowce na nogi i ruszyliśmy, aby po 5 minutach brodzenia (zaczęła się pora deszczowa, więc jest dużo wody) wejść do małej łódki. Ruszyliśmy dalej, kolejne 30-40 minut na wiosłach (a po 10 minutach zaczęło lać z nieba i już nie przestało tego dnia). A na deser jeszcze 1 km marszu w deszczu przez las po wyjściu z łodzi. W ten oto sposób jakieś 3h od wylądowania w Leticii byliśmy na miejscu, u Anny i Jamesa.

Image

Image

Gdzie w ogóle się znaleźliśmy? Gdzieś tu: [maps]

Anna i James prowadzą hostel w środku dżungli. Anna pochodzi z Niemiec, mieszkała w Stuttgarcie i przyjechała do Amazonii parę lat temu na wolontariat i na wakacje. Przyjechała i została. Obecność Anny była dla nas sprzyjająca - Latynosi powiedzą, że wszystko jest bezpieczne, odpowiednie, łatwe itp. Ale jak Anna mówiła "nie ma dużo komarów", albo "przywieźcie sobie to albo tamto" to było już bardziej wiarygodne. Taka specyfika :) Prowadzą sobie razem w dżungli, bez prądu i zasięgu telefonów, mały hostel: duży pokój wieloosobowy i dwa małe (trójka i małżeński). Do tego jadalnia/kuchnia/świetlica, łazienki, toalety i koniec. I cisza.

Image

Image

Image

Ok, a co tam robiliśmy? Przede wszystkim nic: odpoczywaliśmy, leżeliśmy, pociliśmy się i odganialiśmy komary. Masę komarów. A poza tym? W Amazonii można robić sporo rzeczy, ale my zrezygnowaliśmy z: nocnego spaceru, spania na dziko w lesie i odwiedzin w małpim sanktuarium. Za to dla nas zostały: spacery po dżungli, poznawanie lokalnego rolnictwa wśród Plemienia Ticuna, odwiedziny w wiosce, spotkanie z szamanem (którym okazał się być nasz przewodnik) i obserwację różowych delfinów. Wszystko na luzie, bez pośpiechu, tak aby się cieszyć tym co robimy, jak robimy i gdzie jesteśmy. W tym dziwnym świecie wrócić odrobinę do natury: robi się ciemno - idziemy spać, pada deszcz - siedzimy pod dachem, chcemy jeść - musimy drałować 30 minut do wioski, bo tam jest lodówka.

Image

Image

Image

Image

Image

Wizyta w wiosce Ticuna była bardzo pouczająca dla naszych dziewczyn, w tym wyroby ozdób z naturalnych materiałów pochodzących z dżungli:

Image

Image

Image

Ostatniego dnia z samego rana musieliśmy iść piechotą przez las i wioski do łodzi motorowej - nasz lokalny transport się nie pojawił, trzeba było wdrożyć plan awaryjny - przegapienie łodzi z Porto Narino byłby dla nas katastrofalne w skutkach. Ok 10 byliśmy w Leticii, zjedliśmy śniadanie i mieliśmy dużo czasu do popołudniowego lotu. Jakoś nie sprawdziłem dokładnie, i myślałem, że lot będzie o 13:00, a był o 17:00, czyli masa czasu z plecakami w tłocznym i dusznym mieście. Plecaki zostały przechowane u innej siostry Jamesa, ale i tak nie chciało nam się za bardzo wędrować przez to duszne i brudne miasto. Odwiedziliśmy tylko lokalne muzeum (wstęp darmowy), gdzie była mała wystawa na temat Ticuna i rdzennej ludności. Tutaj ciekawostka: wiecie jaki jest największy budynek w Leticii? To nie kościół, nie szpital, nie szkoła. To fabryka Coca-coli. Wielka, czerwona, w samym środku miasta. Symbol globalizacji. Po obiedzie w knajpie, gdzie między innymi proponowano nam pyszne larwy 'saute' oraz pieczone piranie złapaliśmy tuk-tuk'a na lotnisko i czekaliśmy tam kolejne 3 godziny na nasz lot na północ. Na szczęście nie do Bogoty, tym razem mieliśmy się znaleźć w Medellin.Feliz Navidad

Całe szczęście dziadkowie naszych dzieci nie mają Netflixa i nie oglądali Narcos. Ani jedni ani drudzy. Dzięki temu całkiem godnie znieśli informację, że mamy zamiar z ich wnuczkami spędzić Boże Narodzenie w Medellin. Dużo lepiej, niż hasło naszej Tosi parę lat temu, że "lecimy do Korei Północnej" (oczywiście Tosia wtedy pomyliła się w kierunku, ale zanim odkręciliśmy tę omyłkę moja Teściowa musiała z wrażenia usiąść).

A z Bożym Narodzeniem poza domem było tak. Przez cały nasz pobyt atmosfera Świąt była bardziej napompowana niż brzuch pewnego brodatego pana reklamującego Coca-Colę. Wszędzie ozdoby, światełka, piosenki, sztuczne choinki, sztuczny śnieg, bałwanki w tropikach, normalnie aż momentami wyglądało to karykaturalnie. Chata ledwo co stoi, droga przed domem taka, że ledwo koń daje radę przejechać, ale na rynnie milion świecidełek. A w Bogocie to już parady, pokazy sztucznych ogni, no istne szaleństwo.

I na to wszystko wpadamy my, lądując wieczorem 23.12 w Medellin (a konkretnie na lotnisku MDE, czyli kawałek od Medellin, w Rionegro). W tej samej miejscowości mieliśmy apartament z Airbnb, więc przynajmniej nie trzeba było długo jechać. Następnego dnia rano (24.12) poszliśmy na świąteczne zakupy - trzeba było zdobyć część składników na potrawy wigilijne. Bigos (liofilizowany) przyjechał z Polski, grzyby suszone też. Do tego pierniczki mamusi oraz barszcz w proszku Winiary. I w czasie kiedy w Polsce Piotr Kaczkowski puszczał w radiu "piosenki do ubierania pewnego drzewka", my jedliśmy nasze śniadanie. A gdy nasi bliscy już byli po wieczerzy wigilijnej, my dopiero nakrywaliśmy nasz stół (i robiliśmy kolejne pranie, bo po Amazonii nasze ubrania trzeba było pilnie wyprać jeszcze przed Bożym Narodzeniem).
Potem był czas wzruszeń - telefony do rodziny, dzielenie się opłatkiem przywiezionym z Polski, kolacja, kolędy. Pierwszy raz poza domem, i to jak daleko.

Zwieńczeniem tego dla nas wyjątkowego dnia była koszmarna noc, w której latynoski sąsiad postanowił zapoznać nas i całą dzielnicę z przeglądem muzyki latynoskiej - od salsy po kolumbijski hip-hop. Skończył o 9 rano, czyli wtedy, gdy my wychodziliśmy z domu po świątecznym śniadaniu.

W Polsce dzień Bożego Narodzenia jest chyba jednym z najcichszych dni w roku. Pamiętam to dobrze, bo 10 lat temu jechałem w bożonarodzeniowy poranek na oddział położniczy z numerem 3 'w drodze' - przejechaliśmy przez cały Wrocław i spotkaliśmy tylko jedną, jedyną taksówkę. A tutaj w Kolumbii chcieliśmy iść do lokalnej rionegrańskiej katerdy na mszę, a potem spróbować złapać jakiś transport do Medellin. I wiecie co? Po tych wszystkich przygotowaniach, śpiewach, dekorowaniach domów i miast gdy w Kolumbii przyszły te upragnione Święta nic się nie stało. Rionegro wyglądało jak dzień wcześniej, te same stragany otwarte, te same sklepy nomralnie działające, ludzie na zakupach, tu ktoś kupuje bytu, tam mili państwo mierzą sobie nowe spodnie. Zwykły dzień roboczy, no może wolna sobota. Dla nas, z Polski, widok wręcz surrealistyczny.

Złapanie busika do Medellin zajęło nam 5 minut, przecież kursują normalnie. A w Medellin to już zupełnie Świąt nie było widać, wcale a wcale.

Uczciwie trzeba przyznać, że nie chcieliśmy do tego Medellin za bardzo jechać (uraz po Bogocie był), ale nasze obawy były niepotrzebne, bo miasto nam się spodobało, ot w sam raz na jednodniową wycieczkę. Z resztą, w sieci i tu na forum jest cała masa opisów, więc nie będziemy przecież Was tutaj zanudzać tym samym. Zamiast tego w skrócie:
- metro działa super, a jeszcze lepsze jest to, że na jednym bilecie ogarnie się metro i kolejkę linową
- z kolejki linowej świetnie można podziwiać różne mniej i bardziej biedne dzielnice na zboczach gór
- Comuna 13, ruchome schody i cała ta okolica robi super pozytywne wrażenie, tętni życiem, kolorowa, zdecydowanie nie ma człowiek poczucia zagrożenia
- czego nie można powiedzieć o Plaza Botero, gdzie rzeźby fajnie się ogląda (dzieciakom się strasznie podobało), ale po południu kręciło się już sporo dziwnych typków


Dodaj Komentarz

Komentarze (3)

zawiert 23 lutego 2022 12:08 Odpowiedz
Nudna część za nami, teraz będzie trochę opowieści z różnych stron i więcej obrazków, mam nadzieję, że się spodoba.
zawiert 23 lutego 2022 23:08 Odpowiedz
Bogota przedostatni razResztę niedzieli mieliśmy spędzić w Bogocie, z bardzo napiętym, ale zdaje się realnym do wykonania planem. O 8 rano złapaliśmy Ubera z lotniska do centrum, czyli do Candelarii. Z łapaniem poszło sprawnie, z przejazdem gorzej - w niedzielę do południa w Bogocie część ulic jest oddana biegaczom i rowerzystą (masa ludzi!), kosztem samochodów. Korki więc były mniejsze, ale miasto mniej drożne, więc i tak sporo czasu zmarnowaliśmy na dojazd. Pierwszym punktem była pralnia (TU)- musieliśmy wyprać wszystkie prawie ubrania, bo w Monte Jasmin lało 2 ostatnie dni i wszystko było wilgotne i brudne. Dzień wcześniej znalazłem pralnię na google maps, napisałem do nich na Whatsapp i wiedziałem gdzie się stawić (uwielbiam usługi prania w Ameryce Łacińskiej!). Drugim punktem był jakiś hostel, gdzie przez aplikację opłaciliśmy przechowanie bagażu - nie mieliśmy ochoty biegać po mieście z naszymi dużymi plecakami. Były z tym lekkie problemy, bo hostel zmienił lokalizację, ale na szczęście tylko 500m dalej. Już bez bagaży ruszyliśmy na szybkie śniadanie, w hostelu polecili nam pójść na halę targową na Plaza de la Concordia (TO), gdzie złapaliśmy coś na ząb i pomaszerowaliśmy do katedry, na Plaza Bolivar, na niedzielną mszę (która o dziwo nie dość, że się odbyła, to jeszcze zgodnie z godzinami podanymi w Internecie). Po mszy szybkie zakupy wyrobów wykonanych z wenezuelskich banknotów (panie stoją ze straganem na rogu, z boku katedry - wiem, że w Bogocie jest inny targ gdzie jest tego więcej i taniej, ale jak się czasu nie ma, to się kupuje co popadnie), i udaliśmy się do Muzeum Złota.Z racji niedzieli (darmowe bilety), spodziewaliśmy się sporej kolejki, ale nie było tak źle, ok. 13:00 było może 15-20 osób w kolejce przed wejściem, i to tylko z powodu sprawdzania przez ochronę zaświadczeń o szczepieniu. Gdy przyszła nasza kolej, stwierdziliśmy, że zrobimy to “na przypale” (nasza 12-latka nie miała szczepienia): strażnik spytał nas po hiszpańsku o wiek, my - cisza, bo co tu powiedzieć. Powiem ‘dose’ - będzie problem, skłamię mówiąc ‘onse’ - wejdziemy bez niczego. Jednak zasady to zasady, kłamać nie zamierzamy, więc patrzymy po sobie licząc na to, że pan się podda skoro gringos milczą. Pan się nie poddał, zawołał inną panią która już po angielsku nas spytała o to samo. Cóż było robić, można było odpowiadać po polsku albo rosyjsku albo niemiecku, albo przestać pajacować i powiedzieć: 12. Wybraliśmy ostatnią opcję, pani się zastanowiła i grzecznie powiedziała, że w zasadzie trzeba mieć szczepienie, ale wyjątkowo… No i weszliśmy. (Jakie to głupie, no nie? Powiesz, że dziecko ma 11 lat - wejdzie, a jak powiesz 12 - już nie. Jakby to wirusowi robiło różnicę… ot covidowa logika). Muzeum - fenomenalne. Z resztą wiele razy opisywane (@zeus) i inni. Must see naszym zdaniem!Po muzeum zostało nam pójść na obiad, znowu na Plaza de la Concordia, tym razem do knajpy. Duże porcje, ale jakość średnia, dostaliśmy surowe miejscami kotlety. Chętnie spróbowałbym jedzenia w tym miejscu z innych knajpek.Na koniec mieliśmy zrobić jedną prostą rzecz: odebrać plecaki i taksówką pojechać na Terminal del Sur, skąd mieliśmy ruszyć w dalszą podróż autokarem, do Neivy. I tutaj zaczęły się kłopoty: w okolicy nie było żadnego Ubera XL (wtedy jeszcze szukaliśmy dużych taksówek), aplikacja nic nie znajdowała (a nie miałem innej apki transportowej, np. Cabify). Odpuściliśmy sobie XL, ale nadal Uber nic nie proponował - po prostu żadnemu taksówkarzowi nie chciało się tłuc gdzieś na terminal autobusowy. Kosmata panika znowu dała o sobie znać, bo klikaniem w Uberze zmarnowaliśmy już dobre 30 minut. Cóż było więc robić - w akcie desperacji wyszliśmy na ulicę i z krawężnika łapaliśmy co popadnie (a byliśmy w jakiejś bocznej uliczce). Zatrzymał się pierwszy taksówkarz, miniaturowym Hyundai Atos - ouch. Spytałem: “para terminal del sur?” Pan zwątpił, pyta czy “Salitre”. Ja na to, że nie, że ‘Sur’, i pokazuję mapę. Pan pokiwał głową. Ja na to “puedo pagar cien mil”. Po tym haśle (zaproponowałem 100.000 Pesos, ok 100zł, dużo, wg licznika powinno być 30.000, ale widmo przepadających biletów na autokar wartości 400.000 COP dawało mi sporo motywacji do przepłacenia za taksówkę). Nastąpiła kompresja 5 osób z plecakami do mikrego auta: ja na przodzie plus dwa plecaki 60 litrów miażdżące mi nogi i odcinające dopływ krwi, reszta dziewczyn na tył, ostanie plecaki do nieisntiejącego bagażnika. I ruszyliśmy, aby stać w niemiłosiernych korkach. Warto na takie sytuacje mieć przygotowany jakiś smalltalk w języku lokalnym, aby z kierowcą można było pogadać o pogodzie, korkach, samochodach albo o tym, że bardzo nam zależy aby być przed 17:30 na tym cholernym dworcu autobusowym bo stracimy połączenie w odległy zakątek kraju. Taki smalltalk (podrasowany propozycją sporej zapłaty za kurs) zadziałał - kierowca jechał jak szatan. A jak nie jechał, to mówił, żeby na tej ulicy zamknąć okna i nie patrzeć w bok, bo jest niebezpiecznie. Oczywiście zdążyliśmy, w chwili gdy Marta mówiła naszemu szoferowi na pożegnanie, że prowadził James Bond, ja przewracałem się z plecakami na chodnik bo odcięte od krwi stopy przestały działać :) 15 minut później siedzieliśmy już w autokarze z wdzięcznym logo Cootranshuila gotowi do dalszej drogi. Ponieważ wrażenia były słabe, to i zdjęć nie będzie.
stasiek-t 26 lutego 2022 05:08 Odpowiedz
zawiert napisał: te zdjęcia co wrzucam nie są za duże? dobrze się to skaluje?U mnie:Na ekranie laptopa poziome kadry mieszczą się prawie dokładnie, pionowe muszę przewijać góra-dół. Na telefonie łatwiej, bo można obracać ekranem ;)Ale zdjęcia warte są tej odrobiny gimnastyki :)