+1
dywyndydyfar 3 maja 2022 10:45
-- 03 Maj 2022 10:34 --

Kiedy decydowałem się na zakup biletów na Gwadelupę moje wyobrażenie na temat tego rejonu było co najwyżej mgliste, a sama nazwa kojarzyła mi się przede wszystkim z miejscem kultu katolickiego. Skojarzenie to jest zresztą o tyle oczywiste, co zupełnie błędne, bo karaibska Gwadelupa to wyspa (a w zasadzie szereg wysp), będąca zamorskim terytorium Francji, a wspomniane sanktuarium mieści się w Meksyku i nawet pisane jest w nieco odmienny sposób. Myślałem również, że podczas dwóch tygodni na Gwadelupie czas zajmować mi będzie zbieranie kokosów, sączenie rumu na złocistej plaży i wyobrażanie sobie godzinami jak oznajmiam mojemu szefowi, że odchodzę, a do zakładu jedzie już oddział antyterrorystów z Inspekcji Pracy. Nic bardziej mylnego, bo wyspa okazała się oferować tyle atrakcji, że leniwe spędzenie tego urlopu zupełnie nie wchodziło w rachubę.

Gwadelupa - informacje ogólne i gdzie to w ogóle jest

Nie próbuję zbytnio usprawiedliwiać mojej niewiedzy na temat Gwadelupy, choć faktem jest, że nie stanowi ona zbyt popularnej destynacją wśród polskich turystów. Ba, na dobrą sprawę odwiedzana jest w przytłaczającej większości przez Francuzów lub przynajmniej przez podróżników francuskojęzycznych, ale o tym za chwilę. Gwadelupa stanowi mały archipelag składający się z kilku większych wysp, z czego dwie główne – Basse-Terre i Grande-Terre – leżą na tyle blisko siebie, że udało się je połączyć dwoma mostami. Układają się one mniej więcej w kształt motyla, stanowiącego tego powodu nieformalny symbol Gwadelupy. Należy do niej również kilkadziesiąt pomniejszych wysepek, z czego na niektórych ledwo mieszczą się trzy palmy na krzyż, a na innych całkiem normalne miasteczka. Gwadelupa mieści się w doborowym towarzystwie m.in. Martyniki, Montserrat i Dominiki (nie mylić z Dominikaną), wraz z którymi tworzy jeszcze kolejny archipelag, znany pod nazwą Małych Antyli. Planując urlop na Gwadelupie warto mieć też na uwadze, że jest zauważalnie większa od wspomnianych wyżej destynacji i zajmuje ok. 1 600 km2, czyli mniej więcej tyle, co średniej wielkości powiat w Polsce. Dla uproszczenia sprawy niekiedy nazywać będę Gwadelupę wyspą, przez co tracę szansę na publikację w Królewskim Towarzystwie Geograficznym, ale przynajmniej powinno to trochę ułatwić dalszą lekturę. Wspomniałem również, że ten karaibski raj stanowi terytorium zamorskie Francji, a tym samym należy do… Unii Europejskiej, przez co wjechać możemy do niego na dowód osobisty, walutą obowiązująca jest Euro, a nasze telefony powinny działać zgodnie z unijnymi stawkami roamingu.

Geografia Gwadelupy, choć dla pasjonatów dziedziny jest może i zajmująca, nie przekona pewnie tłumów do odwiedzenia tego zakątka świata. Dla zwykłego płatnika PIT dużo bardziej interesujący będzie fakt, że – przy odrobinie szczęścia – zakup biletów lotniczych na wyspę stanowi jeden z najtańszych sposobów dostania się z krainy Piastów i schabowego na Karaiby. Jeśli kogoś interesują techniczne aspekty wyjazdu, ceny i garść mniej lub bardziej praktycznych porad, to wrzucam je w osobnym poście pod tym artykułem (Edycja: Ok, jednak dodanie komentarza do mojego własnego posta mnie przerosło. Część praktyczna została po prostu doklejona do tego artykułu, a ja pokonany przez edytor). Dość powiedzieć, że od momentu dokonania rezerwacji na początku lutego do wylotu pod koniec marca świat wywrócił się do góry nogami i do ostatniego dnia nie byłem pewien, czy mój urlop w ogóle dojdzie do skutku. Rzeczona niepewność przełożyła się na to, że wraz z moją nieślubną partnerką wysiedliśmy pewnego marcowego wieczoru na lotnisku w Pointe-à-Pitre z dużym plecakiem i niewyraźnym zarysem planu na najbliższych 12 dni.

Gwadelupa - Pointe-à-Pitre, czyli największe miasto archipelagu

Już pierwsze zderzenie z realiami lokalnego lotniska wystawiło nasze podejście do budżetowego podróżowania na poważną próbę, choć tym razem jeszcze byliśmy do niej jakkolwiek przygotowani. Okazuje się, że po godzinie 18-tej nie mamy co liczyć na publiczny transport do centrum miasta, a jedyną alternatywą pozostają dość drogie taksówki. Przez moment nawet rozważaliśmy 1,5 godzinny spacer z plecakami do wynajmowanego przez nas mieszkania, ale w końcu zmęczenie, resztki rozsądku i akceptowalna oferta transportu od właściciela lokalu wygrały ze wrodzonym skąpstwem. Jak się po chwili okazało, była to trafna decyzja, bo tutejsze ulice są oszczędnie wyposażone w chodniki i światło, przez co populacja pieszych po zmroku gwałtownie się kurczy. Po dotarciu do obiektu rzuciliśmy bagaże w kąt pokoju, poprawiliśmy buty i udaliśmy się w kierunku, który na mapach Google zdawał się być centrum Pointe-à-Pitre. Nasz początkowy entuzjazm dość szybko ustąpił miejsca zaskoczeniu, a następnie wycofał się po angielsku na rzecz ostrożnego rozglądania się wokół. W naszych wyobrażeniach spodziewaliśmy się czegoś na wzór karaibskiego portu z “Piratów z Karaibów”, natomiast we wtorek po 22:00 ujrzeliśmy raczej skrzyżowanie Mikołajek poza sezonem z mniej turystyczną częścią Łodzi. Na ulicach poza nami oraz paniami negocjowalnego afektu nie było praktycznie nikogo, a stan lokalnych budynków szybko wybił nam z głowy poszukiwanie perełek tropikalnej architektury. Przedreptaliśmy jednak do placu Zwycięstwa, znajdującego się nad brzegiem zatoki i po chwili zlokalizowaliśmy coś w rodzaju food-trucka. Zakupiliśmy po piwie, usiedliśmy na plastikowych krzesłach i wsłuchując się w wesołą melodię z radia zaczęliśmy powoli cieszyć się pierwszym wieczorem na Karaibach.

Podczas dalszej części wyjazdu Pointe-à-Pitre utraciło w naszych oczach swój ponury klimat, ale wciąż daleko mu do klasycznej definicji piękna. Ma charakter typowego miasta portowego, na który składa się mieszanka blachy falistej, kolorowych murali, palm i drewnianych domków, a w powietrzu unosi się zapach miękkich narkotyków i morskiej wody. Za dnia centrum nabiera też zupełnie innego charakteru, bo wraz z otwarciem się sklepów i pojawieniem ulicznych straganów przeistacza się w tętniące życiem centrum handlowe, na którym można kupić prawie wszystko. Stan ten utrzymuje się jeszcze chwilę po zmierzchu, który w kwietniu na Gwadelupie nadchodził dość szybko, bo ok. 18:30. Kiedy w pewien niedzielny wieczór usiedliśmy o tej porze ponownie na placu Zwycięstwa wcinając lokalną kanapkę, dzieciaki grały w piłkę, a zachodzące słońce malowało wszystko w niesamowitych barwach, to Pointe-à-Pitre przez chwilę wyglądało naprawdę urokliwie. Poza tymi krótkimi chwilami miasto pozostaje jednak destynacją dla karaibskich koneserów i jest jednym z mniej urodziwych zakątków Gwadelupy.

Image
Pointe-a-Pitre na jednym zdjęciu

Image

Image
Murali jest w mieście pod dostatkiem, nie mogło więc zabraknąć jednego dla iguany.

Image
Główny plac Pointe-a-Pitre o zmroku. Nie widać już blachy falistej, a jeszcze ulice nie opustoszały. Najładniejszy moment dnia.

Image

Image
Na targu można kupić wszystko, czego tylko turysta może potrzebować. Czyli w zasadzie głównie rum i magnesy.

Image
Pointe-a-Pitre z bezpiecznej odległości.

Image

Basse-Terre - zachodnia część Gwadelupy

Położone na wyspie miasta mogą się nawet podobać przy odpowiednim oświetleniu i stężeniu rumu w organizmie, ale większość turystów odwiedza Gwadelupę dla innych atrakcji. Należy jednak pamiętać, że poszczególne części archipelagu mają odmienny charakter, który przejawia się w rzeźbie terenu, przyrodzie, a nawet klimacie. My pierwszą część wyjazdu spędziliśmy na Basse-Terre, czyli na zachodnim “skrzydle” Gwadelupy. Jest to najbardziej górzysta część wyspy, pośrodku której znajduje się porośnięty dżunglą park narodowy wraz z najwyższym szczytem w postaci aktywnego wulkanu (1467 m. n. p. m.). Przez kilka pierwszych dni nie mogliśmy nadziwić się bogactwu roślinności, która dodatkowo ciągle wyglądała świeżo jak podczas pierwszych dni wiosny. Zagadka bujnej flory szybko sama się rozwiązała, bo wyżynny charakter wyspy powoduje dość wietrzną pogodę, a wraz z nią nagłe i intensywne opady deszczu. Co ciekawe, pogoda potrafiła się zmienić w ciągu kilkunastu minut z pełnego słońca do trybu biblijnego potopu, przy czym w jakiś niewytłumaczalny sposób oba te stany występują niekiedy jednocześnie. Podczas planowania trekkingu po dżungli warto mieć to na uwadze, bo pod wpływem strug deszczu leśne poszycie przyjmuje konsystencję budyniu, a spacer po nim wydatnie zwiększa nasze szanse na zapoznanie lokalnego ortopedy.

Klimat Basse-Terre stwarza świetne warunki do rozwoju nie tylko flory, ale i niektórych przedstawicieli fauny. Spośród tych drugich już pierwszej nocy poznaliśmy się blisko i intymnie z dziesiątkami komarów, które na naszej słowiańskiej skórze urządzały sobie wieczorny wyszynk. Przez pierwszych kilkanaście mililitrów wyssanej krwi ich obecność nie sprawiała mi większego problemu, póki nie przypomniałem sobie o dziwnych plakatach z komarami na lotnisku. Po zbadaniu sprawy okazało się, że na Gwadelupie istnieje ryzyko zakażenia się dengą, przenoszoną właśnie przez te niezbyt sympatyczne insekty. Od tego momentu każdej nocy kąpałem się w środkach odstraszających komary, ale jedyne, co udało mi się osiągnąć, to niechęć partnerki życiowej do przebywania ze mną w jednym pomieszczeniu. Przez kolejne noce niczym kojot ze Zwariowanych Melodii wymyślałem nowe fortele ukierunkowane na powstrzymanie tych małych zwyrodnialców, ale za każdym razem paliły one na panewce. Pozostało mi więc wyłącznie modlić się do bogów chorób zakaźnych, żeby podłe insekty były czyste niczym łza i nie przenosiły dengi, skoliozy albo innego astygmatyzmu.

Prawdziwym skarbem Gwadelupy, które ujrzycie jako pierwszy w wyszukiwarce Google po wpisaniu nazwy archipelagu, są – jakżeby inaczej – rajskie plaże. Podczas naszego pobytu zobaczyliśmy ich nieco ponad dwadzieścia i różniły się one od siebie tak bardzo, jak tylko kawałek ziemi stykający się z morską wodą może się od siebie różnić. Znajdziecie tu plaże o piasku białym, złotym, czarnym, zupełnie porośnięte trawą albo pokryte warstwą glonów sargassowych, a większość z nich jakby stworzona do umieszczenia na folderze reklamowym biura podróży. Do tego dochodzi jeszcze całe spektrum stanów karaibskiego morza, które w niektórych miejscach porusza się wielkimi falami znad oceanu, gdzie indziej stoi nieruchomo niczym woda w jeziorze, a jeszcze gdzie indziej pod taflą skrywa tysiące jeżowców czyhających na pechowych turystów. Jeśli więc ktoś potrafi robić z morzem cokolwiek więcej, niż tylko patrzeć się na nie z ulubionym napojem w dłoni, to okazji do uprawiania sportów wodnych na pewno mu nie zabraknie.

Katalog dostępnych mi atrakcji nad wodą jest natomiast lekko zwężony, bo zdolność pływania posiadłem wyłącznie w stopniu, który pozwala mi udawać nerwowo unoszącą się boję. Na jakimś etapie odkryłem jednak, że snorklowanie nie wymaga ode mnie specjalnych umiejętności w tym zakresie, a pozwala przy tym obejrzeć to i owo pod wodą. W związku z tym dość chętnie angażuję się w tę oszukaną formę pływania, a tak się składa, że Gwadelupa stwarza ku temu dużo okazji. Zaraz na początku naszego wyjazdu znaleźliśmy coś, co w naszym mniemaniu wyglądało jak doskonały początek karaibskiej przygody – wycieczkę kajakiem na oddalone o kilka kilometrów Wyspy Gołębi (Îlets Pigeon) celem snorklowania w rafie koralowej. Kajaki – lubimy, morze – lubimy, rafę – bardzo chcielibyśmy zobaczyć, gołębie – no, akceptujemy, więc zapakowaliśmy się w naszego Fiata Pandę i pojechaliśmy do wypożyczalni. Tu drobna, choć istotna ciekawostka – w ramach instruktażu dowiedzieliśmy się, że podczas snorklowania w tym konkretnym miejscu obowiązuje zakaz stosowania kremów do opalania, ponieważ zawarte w nim substancje fatalnie wpływają na i tak mocno już zniszczoną rafę. Oczywiście, mogliśmy kupić przy tej okazji jakiś drogi super-naturalny-super-drogi zamiennik kremu, ale uznaliśmy, że w taką pochmurną pogodę i przez raptem cztery godziny raczej bardzo się nie spalimy.

O Boże, jaki ja byłem wtedy głupi.

Nie uprzedzajmy jednak faktów. Na Wyspach Gołębi – jak sama nazwa wskazuje – nie odnaleźliśmy żadnych ptaków, natomiast pod dostatkiem było tam miejsc do pozostawienia kajaka i pływanie z rurką. Nie będę się nawet silił na próbę nazwania choć niektórych z napotkanych ryb, ale z pewnością było ich mnóstwo i we wszystkich możliwych kształtach i kolorach. Podobno przy odrobinie szczęścia natknąć można się tam nawet na kalmary i żółwie, ale my z bardziej egzotycznych gatunków dostrzegliśmy tylko płaszczkę, rozgwiazdę i kilka jeżowców. Samej rafy nie widziałem, bo jak na moje umiejętności pływania znajdowała się zbyt daleko od brzegu, ale moja bardziej zaprzyjaźniona z wodą partnerka do niej dopłynęła i bardzo sobie widowisko chwaliła. Na jakimś etapie chmury na niebie ustąpiły miejsca słońcu, więc zrobiło się całkiem przyjemnie i aż nie chciało się wracać z powrotem.

Nasza radość z pierwszych promieni słonecznych po długiej rozłące spowodowanej środkowoeuropejską zimą mocno przygasła już w drodze powrotnej kajakiem i gdzieś tam pod czaszką powoli pojawiała się nieśmiała myśl, że może kilka godzin naświetlania naszych bladych ciał bez żadnego kremu nie było najlepszym pomysłem. Ta cicha myśl przeszła gruntowną radykalizację jakąś godzinę po zakończeniu wydarzenia i kiedy my wspinaliśmy się na punkt widokowy w dżungli, zbierała się do przeprowadzenia pierwszej pikiety w celu wyrażenia swojego sprzeciwu wobec obrazy zdrowego rozsądku. Chwilę później, kiedy schodziliśmy już ze Wzgórza Gołębi (na którym – ponownie Was zaskoczę – nie zastaliśmy żadnych gołębi), a moja towarzyszka podróży doznała bliżej nieokreślonej kontuzji kostki po poślizgnięciu się na zabłoconym szlaku, wspomniana cicha myśl pałała już do nas najczystszą nienawiścią i zebrała jakiś milion podpisów wśród pozostałych szarych komórek w sprawie ostatecznego nas ubezwłasnowolnienia. Jakąś godzinę później, kiedy zabrakło nam wody, skóra zaczęła palić nas żywym ogniem, a my zatrzymaliśmy się na szybkie zwiedzanie kaskad (Cascade aux Ecrevisses), hipoteza o naszej nieskończonej głupocie zyskała wśród wszystkich komórek naszego ciała status powszechnie akceptowalnego faktu. Na nieśmiałe usprawiedliwienie dodam, że wspomniane kaskady robiły niesamowite wrażenie, pod wpływem którego moja partnerka cudownie ozdrowiała i zaczęła domagać się serii zdjęć na pamiątkę.

Najbliższą noc spędziliśmy w męczarniach spowodowanych rozległymi oparzeniami słonecznymi, w dodatku w towarzystwie grupy komarów, która najwyraźniej uzbroiła się w termowizję w celu odnalezienia nawet najmniejszej dziury w moskitierze. Nad ranem zbadaliśmy swój stan i zgodnie stwierdziliśmy, że najdrobniejsza nawet myśl o spędzeniu minuty na słońcu albo założeniu plecaka wzbudza w naszych organizmach paniczny strach. Sytuacji nie poprawiał fakt, że po przygodach ostatniej doby miałem wrażenie, że moje zwoje mózgowe już do końca się rozprostowały i po kres swoich dni będę mówił na dżem “ooooouuu”, a w wolnych chwilach słuchał polskiego reggae. W związku z powyższym, postanowiliśmy nadchodzący dzień spędzić w trybie rekonwalescencji i przed podjęciem dowolnej aktywności dokładnie przemyśleć, czy a) grozi trwałym uszczerbkiem na zdrowiu b) grozi uszczerbkiem na zdrowiu, ale w zasadzie tymczasowym. Bardzo dumni ze swojej odpowiedzialności i dorosłego podejścia do życia stwierdziliśmy, że akceptowalnym planem na dzień jest ligowy mecz Gwadelupskiej Ligii Futbolu.

Image
Zachód słońca nad karaibską plażą. Chyba jedno z nielicznych zdjęć wykonanych o tej porze dnia, które nie wygląda jak zrobione ziemniakiem (chociaż było).

Image
Tu z kolei czarna plaża.

Image
Na Basse-Terre jest ładnie, mokro i górzyście.

Image

Image
Przyczyna wielu naszych cierpień, czyli snorkling na Wyspach Gołębi.

Image
Jacyś sprytniejsi turyści uciekają przed słońcem i poparzeniami.

Image
Zachód słońca, najładniejszy moment każdego dnia.

Image

Image
Plaża jak z obrazka, w dodatku prawie pusta.

Image
W górę i w dół w naszym dzielnym Fiacie Panda.

Image
Ze szczytu najlepiej widać jak ładnie jest tam na dole.

Image

Gwadelupska Liga Futbolu

Nie chcę tu wchodzić zbytnio w kwestię organizacji ligi Gwadelupy, jej poziomów rozgrywkowych i powiązań z ligą francuską, bo jest to rzecz równie klarowna i przejrzysta, jak polskie przepisy podatkowe. Dość powiedzieć, że lokalne rozgrywki są formalnie powiązane z francuskim odpowiednikiem PZPN, ale w praktyce taki – na przykład – Paris Saint Germain nie jest stałym bywalcem stadionu w Pointe-à-Pitre. My wybraliśmy się na mecz w najwyższej klasie rozgrywkowej, która z bliżej nieznanego mi powodu podzielona jest na dwie grupy. Spotkanie zapowiadało się emocjonująco, bo po pierwsze – nie mieliśmy pojęcia, czy w ogóle uda się nam znaleźć stadion i wejść na wydarzenie, a po drugie – miały się w nim zmierzyć dwa zespoły poważnego kalibru. Pierwszy z nich – Juventus Ste Anne – posiada blisko 90-letnią tradycję, w trakcie której 8-krotnie sięgał po puchar Gwadelupy. Drugi z nich – Stade Lamentinois – nie posiada, niestety, własnego wpisu na Wikipedii, natomiast występował w roli gospodarza i mógł się poszczycić eleganckimi czarno-białymi strojami, jak również sponsorem w postaci miejscowej pizzerii. Nie muszę chyba dodawać, po czyjej stronie spoczywały moje sympatie od pierwszego gwizdka.

Stadion już na start zrobił na nas dobre wrażenie, bo z zewnątrz przypominał skrzyżowanie więzienia w Siedlcach i jakiegoś powiatowego domu kultury. Pani na kasie była bardzo sympatyczna i mówiła nawet kilka słów po angielsku, co znacznie zwiększyło nasze szanse na dostanie się do środka. Chwilę po nabyciu biletów zostały one fachowo sprawdzone przez ochroniarza, który spryskał nam ręce płynem do dezynfekcji i wskazał nam w przybliżeniu wejście na trybunę. Jak się szybko okazało, nie obowiązywał na niej podział na przyjezdnych i gości, co rozwiązało dylemat w kwestii właściwego usadzenia.

Spotkanie rozpoczęto zupełnie profesjonalnie, bo kiedy zawodnicy skończyli zwyczajową rozgrzewkę, a jeden z zawodników gospodarzy wrócił z szybkiego siku pod siatką stadionu, obie drużyny odsłuchały bliżej niezidentyfikowanego hymnu i zrobiły sobie pamiątkowe zdjęcie. Na szczęście już po chwili korporacyjny szyk ustąpił miejsca soli futbolu, czyli temu, co przyciąga kibiców na stadiony na całym świecie – efektownym kiksom, kopaniu się po głowie, wyzywaniu sędziego, spóźnionym dryblingom i strzałom mijającym bramkę o całe kilometry. Muszę tu jednak przyznać, że na tle swojego rywala Juventus imponował atletyczną budową zawodników i już od 15 minuty wygrywał 1:0, a później jeszcze podwyższył to prowadzenie. Zespół gospodarzy przeważał natomiast w aspektach humorystycznych, co częściowo wynikało z delikatnej nadwagi jego piłkarzy, pewnie pozostającej w jakimś związku ze wspomnianym wcześniej sponsorem drużyny. Moim ulubieńcem szybko został bramkarz Stade Lamentinois, który swoją funkcję piastował najprawdopodobniej dzięki międzynarodowej zasadzie “gruby na bramkę” i wyróżniał się niesamowitym wręcz szczęściem połączonym z równie niesamowitymi brakami w technice łapania piłki. Pewnego kolorytu rozgrywce dodawał też pan medyk, który przy każdej poważniejszej kontuzji zawodników wbiegał na murawę w stylowych jeansowych spodenkach i uzbrojony wyłącznie w dużą butelkę wody, leczącą najwidoczniej wszystkie możliwe schorzenia. Losy samego spotkania ważyły się jednak do ostatniej minuty, bo pod koniec drugiej połowy kontaktowego gola niespodziewanie strzelił zespół gospodarzy. Kiedy w dogrywce Stade Lamentinois ponownie wepchnął futbolówkę do bramki i wyrównał wynik, trybuny oszalały, a w stronę sędziego posypał się grad – najprawdopodobniej – szczerych pozdrowień ze strony kibiców Juventusu.

Image
Kibice dopisali, niektórzy nawet w koszulkach swoich ulubionych drużyn.

Image
Spotkanie na szczycie.

Image
Ostatnie przygotowania do meczu.

Basse-Terre - pozostałe atrakcje

Odskocznia od karaibskiego słońca w postaci lokalnych zmagań sportowych była nie tylko ciekawa, ale i konieczna, bo przez kilka kolejnych dni nadal zastanawialiśmy się nad wizytą u lekarza w celu otrzymania fachowego zbluzgania za doprowadzenie się do obecnego stanu. Ostatecznie postanowiliśmy jednak przeczekać problem, spędzając kilka następnych dni w rozsądnym pobliżu dachów lub dużych kawałków liści. Na szczęście Basse-Terre oferuje całkiem pokaźny katalog atrakcji dla wszystkich tych, którym nie straszne są bilety wstępu, korki na trasie N2 i możliwość zabłądzenia na jednym ze szlaków parku narodowego. Z naszą znajomością francuskiego odpuściliśmy sobie większość przybytków quasi-muzealnych, wychodząc z założenia, że miejscowi przewodnicy mogą mieć trudność w pokazaniu nam na migi – na przykład – historii kreolskich strojów ludowych albo procesu uprawy kakao. Podjęliśmy przy tym próbę odwiedzenia najstarszej destylarni rumu na wyspie o wdzięcznej nazwie Bologne, bo uznaliśmy, że proces pędzenia lokalnych przysmaków powinien być zrozumiały w każdym języku. Próbę zaliczam do zaledwie połowicznie udanych – w destylarni pocałowaliśmy wyłącznie klamki, ponieważ jedyna anglojęzyczna grupa w tygodniu zwiedzała obiekt przed kilkoma godzinami, a na następną trzeba było poczekać kolejny tydzień. Pan z obsługi zlitował się jednak nad naszymi słowiańskimi twarzami o kolorze pozostawionej na trzy dni w piekarniku pizzy i zaprosił nas na otwartą degustację rumu w miejscowym sklepiku. Serwowane tam trunki były smaczne, mocne i darmowe, czyli w moich ulubionych smakach, ale niestety, kluczyki od Fiata Pandy w kieszeni skutecznie powstrzymały mnie od zameldowania się w lokalu na dłuższy czas.

Swoją droga, przykład tej – jakby nie było – jednej z popularniejszej atrakcji wyspy dobrze pokazuje problemy, z którymi na miejscu borykać się będą osoby słabo władające językiem francuskim. Angielski na wyspie usłyszeć można niezwykle rzadko, a i wśród pracowników knajpach stanowi on raczej miły wyjątek, niż regułę. Sytuację trochę poprawia fakt, że miejscowi Francuzi zazwyczaj bardzo chcą się dogadać i nie mają problemów z nawiązaniem kontaktu w mieszance łamanego francuskiego, angielskiego, kalambur i zdjęć z albumu rodzinnego. Są przy tym serdecznie uśmiechnięci i raczej rozbawieni głupotą przyjezdnych, którzy nie potrafią rozpoznać każdego z 300 znaczeń głosek “u”, “o” lub “ou” w języku francuskim (swoją drogą – od lat nie mogę oprzeć się wrażeniu, że język ten składa się głównie z wyżej wymienionych dźwięków, przemieszanych ze sobą dla niepoznaki z nielicznymi spółgłoskami). Byliśmy też lekko zaskoczeni miejscowym zwyczajem mówienia przez miejscowych “bążur” do każdej mijanej osoby, nawet na ulicach większych miast, co jednak odbieraliśmy bardzo pozytywnie. Niemniej nie trudno dostrzec sprzężenie zwrotne pomiędzy brakiem zagranicznych turystów na wyspie, a znikomą popularnością języków obcych wśród mieszkańców Gwadelupy.

Wspomniany problem komunikacyjny skłonił nas do poszukiwania zajęć, do których umiejętność zadeklamowania Honoré de Balzaca w oryginale nie była wymagana. Spośród takich rozrywek duże wrażenie zrobił na nas ogród zoologiczny, zlokalizowany na terenie parku narodowego i sprytnie wkomponowany w naturalny krajobraz dżungli. Cały jego urok polega właśnie na tym, że zwiedza się go w znacznej części z poziomu koron drzew, przechadzając się po drewnianych mostkach zawieszonych jakieś 25 metrów nad ziemią. Z tego powodu wcześniejsza wizyta w ogrodzie botanicznym trochę straciła w naszych oczach, bo tutejsze zoo dorównywało mu bogactwem roślinności, dorzucając przy tym w gratisie towarzystwo jaguarów, papug i olbrzymich żółwi z Galapagos. Swoją drogą, spośród dużych (powiedzmy – większych od komarów) zwierząt na Gwadelupie najczęściej spotyka się wszechobecne kury, natomiast zobaczenie bardziej egzotycznych gatunków w postaci mangust i iguan wymaga już odrobiny szczęścia.

Wybraliśmy się również na kilka mniej lub bardziej przemyślanych pieszych wycieczek po parku narodowym, ale nasze przygotowanie do każdej z nich było co najmniej dyskusyjne. Założenie plecaka w dalszym ciągu nie wchodziło w grę, więc na trekking po malowniczych trasach ruszaliśmy wyposażeni wyłącznie w to, co udało nam się upchnąć po kieszeniach i wziąć do ręki. Poziom trudności samych ścieżek bywał różny, ale zdarzały się i takie, które wymagały zejścia po linie albo krótkiej wspinaczki w innej formie. Duża butelka wody w ręce niespecjalnie te zabawy ułatwiała, ale nosiłem ją posłusznie w obawie przed odwodnieniem i wyrzutami ze strony konkubiny. Jedną z takich wypraw była próba odnalezienia trzech największych wodospadów na terenie parku narodowego, nazwanych równie kreatywnie, co oficjalnie Pierwszym, Drugim i Trzecim Wodospadem. Zwiedzanie zaczęliśmy od Trzeciego, który tym samym stał się dla nas pierwszym, głównie jednak za sprawą obrania niewłaściwej trasy. Częściową winę w tej materii ponoszą mapy Googla, które za akceptowalną drogę dla Fiata Pandy sugerowało nam leśną ścieżkę, składającą się z błota, desek, błota oraz kamieni z dodatkiem błota. Sam wodospad był super, choć spośród wielkiej trójki stanowił akurat ten najmniejszy. Niemniej chłodny spacer w cieniu karaibskiej roślinności był dokładnie tym, czego nasza spalona skóra potrzebowała.

Po skorygowaniu błędów logistycznych i naszej wiary w nawigację z Menlo Park, dotarliśmy w końcu pod początek trasy na Drugi (tu brak kontrowersji) oraz Pierwszy (będący dla nas trzecim) Wodospad. Tutejsza sceneria nadawała się do kręcenia filmu o zaginionym mieście Azteków albo innym King Kongu, bo oba majaczące w oddali dżungli wodospady miały ponad 100 metrów wysokości. O ile trasa na Drugi (który mija się z kolei jako pierwszy – co za rollercoaster liczebników porządkowych) jest bardzo prosta i przejdą nią nawet dzieci albo osoby z poparzeniem słonecznym, to ścieżka na Pierwszy to już inna para kaloszy. Fragmentami jest dość wymagająca, a po przejściu mniej więcej połowy, kończące się zapasy wody, głód i piekąca skóra przywiodły nas do refleksji – jak to się dzieje, że ludzie z urlopów wracają wypoczęci i uśmiechnięci, a my w Polsce czekamy głównie na wizytę u lekarza-specjalisty i promocję na pakiet medicover? Odpuściliśmy sobie dalszą wspinaczkę, obiecując sobie zacząć żywić się regularnie, sporadycznie odpoczywać i nie porywać się na góry z butelką wody w garści i jednym Snickersem w kieszeni.

Kryjąc się przed słońcem odwiedziliśmy również quasi-stolicę Gwadelupy, czyli mieszczącą się na wyspie Basse-Terre miejscowość o nazwie… Basse-Terre. Nie będę się jednak czepiał braku kreatywności w kwestii nazewnictwa, w zasadzie i tak miło ze strony miejscowych, że chociaż w tym przypadku odpuścili sobie motyw gołębi. Podobnie jak Pointe-a-Pitre, Basse-Terre nie jest główną atrakcja archipelagu, ale dociekliwy podróżny znajdzie tu postawione z rozmachem budynki francuskiej administracji, katedrę, nadmorski bulwar, kolorowy targ ze wszystkim możliwymi produktami oraz fort, który – choć zamknięty – formalnie był na miejscu i przy odrobinie dobrej woli mógłby stanowić atrakcję turystyczną . Przy wszystkich swoich niedociągnięciach miasteczko wydało się nam całkiem przyjemne, bo sprawiało wrażenie nawet zdatnego do codziennego życia.

Image
Destylarnia rumu Bologne, całkiem klimatyczne miejsce.

Image
Podczas odwiedzin w destylarni można skosztować kieliszka lub trzydziestu różnych rodzajów rumu w dobrej cenie (czytaj – za darmo)

Image
Trzeci Wodospad Carbet, w tym wypadku akurat pierwszy.

Image
Wyjątkowo urokliwy plac w miejscowości Basse-Terre, położonej na wyspie Basse-Terre. Mam pewne podejrzenia, jak mógłby nazywać się plac.

Image

Image
Najlepszy sorbet z kokosa, aczkolwiek raczej bez autoryzacji sanepidu.

Image

Image
Zwiedzanie zoo odbywa się nieco nad ziemią.

Image
Mangusta! Albo czupakabra, w sumie słabo widać.

Image
Drugi (bliżej) i Pierwszy (dalej, to logiczne) Wodospady Carbet.

Grande-Terre - wschodnia część wyspy

Wraz z kolejnymi zachodami słońca spędzonymi na plaży nasza ciała powoli zaczęły akceptować hipotetyczną możliwość ponownego wyjścia na słońce. Zbiegło się to w czasie z przeprowadzką na wschodnią stronę Gwadelupy, a właściwie odrębną wyspę Grande-Terre. Krajobraz tej części Gwadelupy jest dużo bardziej równinny, a pogoda o kilka stopni cieplejsza i mniej deszczowa. Nie powinno więc dziwić, że to na Grande-Terre mieszczą się największe kurorty turystyczne i – zdaniem wielu – najładniejsze plaże. Wraz ze zmianą otoczenia i my przestawiliśmy się na nieco spokojniejszy tryb spędzania czasu, bez ciągłego stania w korkach na trasie N2, wspinania się na każdy pagórek w dżungli i regularnego zapominania o posiłkach. Nie pamiętam też, kiedy ostatni raz w życiu miałem tak dużo czasu i chęci do podziwiania zachodów słońca, w miarę możliwości w uspokajającej bliskości morza oraz butelki jakiegoś krzepiącego napoju. Bez przesady mogę powiedzieć, że tych kilkanaście minut o świcie i zmierzchu stanowiło najpiękniejszy obrazek, który widziałem przez cały pobyt na Gwadelupie. Na jakimś etapie dopuściłem też do siebie myśl, że urok Karaibów może polegać właśnie na spokojnym liczeniu kokosów na palmie, czytaniu książki na plaży i braku zasięgu w służbowym telefonie.

Nie znaczy to jednak, że trzy posiłki dziennie i spanie do 6:30 tak nas rozleniwiły, że odpuściliśmy sobie jeżdżenie z kąta w kąt wyspy, co powszechnie przyjęło się wypełniać definicję zwiedzania. Do najpopularniejszych wśród turystów miejsc na Grande-Terre na pewno należy miejscowość Sainte-Anne, przy czym – co zaskakujące – nie odnosiło się wrażenia szalonego kurortu wakacyjnego. Stężenie knajp, straganów z magnesami i amatorów przedpołudniowej konsumpcji rumu mieściło się w akceptowalnej normie, a obecność ładnej plaży miejskiej stanowiła wystarczający powód do odwiedzenia miasta. Prawdziwy skarb Sainte-Anne znajduje się jednak na obrzeżach i szerszej publice znany jest pod nazwą Plage de la Caravelle. Gdyby miała być człowiekiem, to co roku wygrywałaby konkurs Miss Universe, Złotą Piłkę i odbierała Nobla z fizyki, w wolnych chwilach przeprowadzając staruszki przez jezdnię. Słowem – doskonałość. Jest to dokładnie taka plaża, na której trzeba zrobić sobie zdjęcie, żeby wszyscy znajomi w social mediach zazdrościli nam przez kolejnych kilkanaście sekund. Co ciekawe, dość widoczny jest na niej podział na część ogólnodostępną (a przy tym budżetową) oraz dla gości premium, wydających pieniądze w którymś z pobliskich hotelików. Na szczęście rzeczone fragmenty plaży nie są odgrodzone żadnym poważniejszym drutem, więc każdy chłopiec z dolnego pokładu Titanica może popatrzeć się na przedstawicieli burżuazji z pierwszej klasy. Przy odrobinie szczęścia (którego nam – oczywiście – zabrakło) na plaży można spotkać iguany, grzejące się na słońcu i próbujące wysępić jakieś smakołyki od turystów.

Nadmorskie kurorty to jednak nie dla nas, to dla Zarządu jest, parafrazując poetę. My natomiast ulokowaliśmy się w Saint Francois, w którym ze świecą szukać iguan i rajskich plaż, ale za to można tam było wynająć mieszkanie w zaskakująco przyjemnej cenie. Największą atrakcją miasteczka była prawdziwa karaibska marina, która jak wszystkie mariny na świecie wyglądała cudownie i śmierdziała stęchłą wodą. Kolejnym dużym plusem Saint Francois była obecność przystani promowej, za pomocą której (i karty płatniczej) można wydostać się z Grande-Terre na inne wyspy Gwadelupy. W mieście spędzaliśmy jednak czas głównie po powrocie z całodziennych wyjazdów, a i wtedy najwięcej spędzaliśmy go na malutkiej plaży miejskiej, której największą zaletą było położenie w odległości ćwierć lagera od naszego mieszkania. Przez kilka wieczorów odprowadzaliśmy na niej słońce za horyzont, knując plany na kolejne dni.

Na tle dość równinnego krajobrazu Grande-Terre wyróżniał się niewielki półwysep, stanowiący najdalej położoną na wschód część wyspy. Składa się on z małych zatoczek, dużej ilości kamieni i kilku wzniesień, z czego największe z nich jest zwieńczone pokaźnym, kamiennym krzyżem. Ze szczytu rzeczonego wzgórza rozciąga się widok na ocean oraz La Desirade, czyli kolejną z wysp Gwadelupy. Nawiasem mówiąc, na skrajnym zachodnim punkcie La Desirade również zlokalizowany jest podobny krzyż, skierowany z kolei na Grande-Terre, co nie jest może jakąś wybitną ciekawostką, ale zupełnie normalne też nie jest. Dla nas jednak największą atrakcję stanowiła pobliska zatoka (Anse des Salines), która składała się z dwóch naturalnych basenów, odgrodzonych od oceanu długim rzędem skał. Jak wyczytaliśmy gdzieś w Internecie, stanowi ona doskonałe miejsce do snorklingui i kipi wręcz od podwodnego życia. Informację potwierdzam, z tą drobną uwagą, że jeden ze wspomniany z basenów był wręcz usiany jeżowcami, co prawda różnych rozmiarów, lecz niezmiennie niesympatycznymi. Z tego powodu bulgotaliśmy sobie spokojnie w pierwszym basenie, dostarczającym co prawda mniej mniej doznań, ale i mniej grożącym wizytą na francuskim OIOMie.

Image
Plage de la Caravelle, miejsce stworzone do robienia zdjęć i wysyłania ich do kolegów z pracy.

Image

Image

Image

Image
To akurat zupełnie inna plaża, ale tak ładna, że w sumie też warto ją pokazać.

Image
Plaża trawiasta, niecodzienny widok.

Image
Wzgórze z krzyżem, modne zawsze i wszędzie.

Image
A tu malutki jeżowiec. Ten akurat wygląda niegroźnie, ale w rzeczywistości żywi się ludzkim mięsem.

Image
Port rybacki w Saint-Francois.

Image
Marina w Saint-Francois. Zdjęcie nie jest w stanie oddać zapachu. To akurat dobrze.

Les Saintes - najpiękniejsze wyspy Gwadelupy

Spośród wszystkich miast i miasteczek Gwadelupy jest jedno miejsce, którego zupełnie nie można przegapić. Odwiedzenie go wymaga jednak przeprawy promem, ponieważ mowa o archipelagu Les Saintes. Jeśli myśląc o Karaibach stają wam przed oczami malutkie kolorowe domki o czerwonej dachówce, położone na górzystej wysepce, gdzie gdzie pod palmami leniwie toczy się życie, a morska woda jest czysta niczym Cisowianka Perlage, to całkiem prawdopodobnie myślicie właśnie o Les Saintes. W swoich zachwytach nad tym miejscem nie jestem przy tym odosobniony, bo nawet UNESCO zaliczyło zatokę w Terre-de-Haute (największej wyspy archipelagu) do grona najpiękniejszych zatok na świecie. Dość jednak przymilania się, bo i tak nie startuję tam w wyborach na wójta, ale rozumiecie chyba główną myśl – to naprawdę ładne miejsce.

Na jakimś etapie wyjazdu uświadomiliśmy sobie, że nie wyrobimy się z zobaczeniem wszystkich atrakcji Gwadelupy i musieliśmy wybrać pomiędzy trekkingiem przez dżunglę na wulkan a wyjazdem na Les Saintes. Stanęło ostatecznie na tym drugim, ale nie obyło się bez małych problemów. Pierwsza próba dostania się na prom spełzła na niczym, bo poddaliśmy się logistyce i własnej głupocie. Z naszego pierwszego mieszkania (jeszcze na Basse-Terre) do przystani promowej mieliśmy jakieś 60 km, czyli przy dobrych wiatrach ok. 1 godziny i 15 minut brawurowej jazdy Fiatem Panda. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę gwadelupskich korków i kiedy w dniu wyjazdu przez godzinę przejechaliśmy jakieś 12 km, zdałem sobie sprawę, że do moich obliczeń musiał wkraść się błąd. Przedsięwzięcie zakończyło się połowicznym sukcesem, bo – ku mojemu zaskoczeniu – udało mi się dodzwonić na infolinię promu i przy pomocy mieszanki angielskich liczebników, polskich przekleństw i francuskich zwrotów grzecznościowych, przełożyć bilety na inny dzień. Przy okazji odkryliśmy też w radiu taką perełkę:

https://youtu.be/qtjbT_qBj-0
Prosto z Gwadelupy. Świetnie się tego słuchało stojąc w korku na N2.

Kilka dni później, podczas drugiej próby dotarcia na prom, wzięliśmy już poprawkę na każdą możliwą intensywność ruchu drogowego, ewentualne tsunami i plagę krwiożerczych tukanów z Marsa, dzięki czemu dotarliśmy na wyznaczone miejsce raptem 2 godziny przed czasem. Zgodnie z rozkładem promów, na wyspie mieliśmy spędzić tylko jakieś 7 godzin. Czasu nie było więc zbyt wiele, dlatego też po przypłynięciu na Terre-de-Haute od razu przystąpiliśmy do chodzenia po wyspie z opadniętą szczęką i wyrazem podziwu na spalonej twarzy. Mając do wykorzystania tylko jeden dzień zmuszeni byliśmy do wyboru jednej z dwóch tras – krótkiej i przyjemnej ścieżki na historyczny Fort Napoleona albo dłuższej i bardziej stromej na najwyższe wzniesienie wyspy. Od słowa do słowa przystąpiliśmy do kolejnej edycji festiwalu złych decyzji i ruszyliśmy zdobywać wzgórze. Trasa okazała się raczej prosta pod względem nawierzchni, ponieważ praktycznie cała droga na szczyt została wylana eleganckim betonem. Początkowe zadowolenie z infrastruktury szybko przeszło w niepokój wynikający z gotowania się płynów ustrojowych w organizmie. Betonowa ścieżka połączona z wyjątkowo bezchmurnym niebem nagrzała się do temperatury topnienia polskich turystów, co trochę utrudniało nam cieszenie się spacerem. Kiedy w końcu dotarliśmy na szczyt, moja partnerka przeżywała właśnie coś pomiędzy trzecim udarem słonecznym a nieśmiałą próbą zabicia mnie wzrokiem. Dla własnego bezpieczeństwa uznałem, że w takim wypadku bezpieczniej będzie patrzeć w inną stronę, a widok ze wzgórza roztaczał się akurat bardzo przyjemny.

Po zejściu ze wzgórza poszwędaliśmy się jeszcze trochę po wyspie w poszukiwaniu czegoś ładnego, a przede wszystkim ukrytego w cieniu. Choć na Les Saintes nie brak ślicznych plaż, to i tak największą atrakcję stanowiło dla nas samo miasteczko. Tutejsze domki były tak kolorowe i radosne, że z marszu dostałyby zakaz występowania w naszej telewizji publicznej, a każda plaża mogłaby skrywać piracki skarb. Na dotarcie do Fortu Napoleona już zabrakło nam czasu, a szkoda, bo podobno pełno jest w jego pobliżu iguan i nawet cierpiący na silną krótkowzroczność podróżny powinien je tam bez problemu odnaleźć. Na wspomniane gady przyszła jeszcze kolej kilka dni później, choć wymagało to wyjazdu na kolejną wyspę.

Image
Widok na Les Saintes. Piękny, choć moja lepsza połowa chciała mnie zabić za pomysł wdrapania się na wzgórze w samo południe.

Image
Trochę plaża, trochę port rybacki, a trochę bardzo ładnie.

Image
Zatoka Les Saintes, dumny finalista konkursu piękności zatok UNESCO.

Image

Image

Image

La Désirade - spotkanie z iguanami albo zwrot pieniędzy gwarantowane

Zbliżał się już koniec wyjazdu, a nam nadal nie udało się zobaczyć iguan, chociaż odwiedziliśmy wszystkie ich prawdopodobne siedliska. Naszą ostatnią deską ratunku pozostało La Desirade, będące najdalej na wschód położoną wyspą Gwadelupy. Wieść gminna niosła, że na wyspie iguan powinno być akurat pod dostatkiem, w dużej części za sprawą zlokalizowanego tam rezerwatu naturalnego. Znając nasze szczęście nie liczyliśmy na wielki sukces w tej materii, ale wyjazd na kolejną część Gwadelupy sam w sobie brzmiał jak dobry pomysł na dzień.

Trasa promem okazała się jednak zupełnie inna od tej na Les Saintes, bo po pierwsze trwała jakieś 45 minut, a po drugie nasz prom skakał po falach mierzących solidne kilka metrów. Rejs wywarł więc na nas niemałe wrażenie i wyobrażam sobie, że niektórych podróżnych mógłby zachęcić do ponownego przyjrzenia się swojemu śniadaniu. Po wyjściu na suchy ląd zauważyliśmy, że większość turystów wypożycza od razu samochód, rower elektryczny albo inny bliżej nieokreślony pojazd i rusza w kierunku wzgórz lub wspomnianego rezerwatu. My natomiast byliśmy na tyle zmęczeni ciągłym siedzeniem we Fiacie Panda, a przede wszystkim wydawaniem pieniędzy na narzędzia ułatwiające życie, że zdecydowaliśmy się na zwykły spacer po wyspie. Szybko rzuciło się nam w oczy, że charakter La Desirade mocno różni się od pozostałych części Gwadelupy i stanowi prawdopodobnie najmniej turystyczną część archipelagu. W przeszłości wyspa pełniła rolę kryjówki piratów oraz azylu dla trędowatych, jednak chyba obecnie awansowała do funkcji wielkiego ogródka działkowego dla mieszkańców pozostałych wysp. Odczucie to wynikało przede wszystkim z faktu, że zdecydowana większość domków na wyspie zdawała się być zamknięta na cztery spusty, choć pozostawały przy tym w dość dobrym stanie. W ciszy, spokoju i towarzystwie wszechobecnych kóz ruszyliśmy więc na spacer ku zachodniemu krańcowi La Desirade.

Po jakimś czasie zaczęliśmy natknęliśmy się na znak drogowy, który nakazywał ostrożną jazdę ze względu na obecność iguan na jezdni. Nie zdążyłem nawet porządnie się zdziwić, a jak na zawołanie faktycznie przypełzło do nas kilka gadów. Na Gwadelupie występują przy tym dwa gatunki iguan (nazywanych po polsku również legwanami) – szare, będące jednocześnie naturalnymi mieszkańcami tych terenów i zielone, które podobno przywędrowały na wyspę. Pozujące dla nas okazy miały około 1,5 metra wraz z ogonem, co czyni z nich całkiem spore jaszczurki. Zwłaszcza zielone legwany są przy tym bardzo trudne do zauważenia, więc można się mocno zdziwić kiedy taki kolega wyskoczy wam nagle pod nogi podczas spaceru po leśnej ścieżce. W zasadzie nie mieliśmy powodów do obaw, bo artykuły w Internecie są mniej więcej zgodne co do tego, że iguany należą do gatunków roślinożernych i co do zasady nie żywią się ludźmi. Na wszelki wypadek przywitaliśmy jednak zielonego gościa słowiańskim okrzykiem zaskoczenia. Teoria o ich pokojowym nastawieniu wydaje się mieć trochę sensu, bo podczas spacerów po La Desirade spotkaliśmy 9 różnych legwanów i żaden z nich nie wydawał się specjalnie zainteresowany pozbawieniem nas zbędnych kilogramów.


Dodaj Komentarz

Komentarze (3)

sudoku 3 maja 2022 17:08 Odpowiedz
Bardzo fajna relacja i zdjęcia. Zachęciły mnie, aby wybrać się tam, jak tylko nadarzy się jakaś okazja.
swp 30 maja 2022 23:08 Odpowiedz
te kaszaneczki nazywają sie boudin, najbardziej ciemna prypomina wyglądem kaszankę naszą, ale farsz jest bardziej miałki, występują też z rybą i ślimakiem lambi i są bardzo dobre. w St. Francois oprócz boukitów warto zjeść poulet boucane - grilowany i wędzony kurczak z sosem kreolskim tym pysznym, blisko alei palmowej warto zjeść casave - placki z manioku ze wszystkim, najlepsze chyba z dżemem kokosowym, w St Francois można też zjeść pyszne christofiny, warto spróbowąć wszelkich korzeni i wszystkich owoców, gotave, banany paluszki, ananas butelkowy. nam najbardziej smakował rum agricole - - rolniczy - żółty z destylarni Damoiseau na Grande Terre i z wyspy Marie Galante. Na grande Terre warto też zobaczyć : Pointe de la Grande Vigie - Piękny widok, plażę w Anse Bertrand, murale w Port Louis, Petit Canal gdzie zwożono niewolników na Gwadelupę, można też stamtąd było połynąć na rejs na zachód słońca przy wtsepkach z namorzynami, cmetarz w Morne-a leau, jeden z najpiekniejszych na Karaibach, dom kolonialne Zevallos w którym ponoć straszy, w Point'a'Pitre muzeum Niewolnictwa, w St.Francois targ w czwartek, w St.Anne oczywiście plażę Caravelle, destylarnię Damoiseau. na Basse Terre: miejsce lądowania Kolumba podczas drugiej wyprawy, rumiarnie i destylarnie: montebello Bologne, Longoteau/Karukera, plantacje bananów Grande Cafe, plażę różową i czarną, rejs statkiem do rezerwatu kapitana Cousto, malowidła naskalne Caribów, wulkan, ogród zoologiczny i botaniczny ( w pakiecie z Akwarium było taniej w bas du fort). ps tyle mi się na szybko przypomniało po czterech wyjazdach a drink to tylko ti punch.
beatris-90 4 października 2022 12:08 Odpowiedz
Zakupiłam bilety z Paryża Orly na Gwadelupe przez stronę Gotogate na linie lotnicze Aircaraibes czy karty pokładowe trzeba wydrukować czy na lotnisku za darmo wydrukują czy wystarczy aplikacja?