+1
dywyndydyfar 10 lipca 2022 19:02
Miejsca nazywane potocznie krańcami świata wzbudzają dużo emocji wśród podróżników i mają w sobie jakąś naturalną siłę przyciągania. Trudno też powiedzieć, skąd dokładnie bierze się to zjawisko, bo po dojechaniu na koniec świata można tylko wracać z powrotem do domu, a w większości wypadków to spory kawał drogi. Podobny pomysł chodził po głowie i mnie, a za cel wyjazdu postawiłem sobie na początek Nordkapp, nazywany również Przylądkiem Północnym. Marzyło mi się usiąść nad brzegiem niekończącego się morza i w dobrym towarzystwie wyciągnąć zza pazuchy paczkę kabanosów i przemyconą nalewkę.

Na drodze do organizacji wyjazdu od początku stało kilka poważnych kwestii do rozwiązania – logistyka na miejscu, noclegi, szalone norweskie ceny oraz przygotowanie się na – jakby nie było – podbiegunowy klimat. Wszystkie te zagadnienia bledną jednak wobec największego wyzwania – znalezienia terminu, który odpowiadałby czterem facetom o różnym statusie rodzinno-pracowo-kredytowym. Ostatecznie wszyscy zachowali się odpowiedzialnie i zgodnie ogłosili w domach, że wychodzą wyrzucić śmieci, zaraz wracają, a tak w ogóle to nie biorą telefonu. Wedle mojej wiedzy, żadna z rodzin, działalności gospodarczych i plantacji jagód goji nie uległa poważniejszym uszkodzeniom w wyniku naszego wyjazdu.


Czym jest Nordkapp?

Wyjazd na kraniec świata brzmi bardzo awanturniczo, ale diabeł tkwi w szczegółach. Tłumy ludzi ciągną co roku w stronę Nordkapp, gdzie robią sobie kilka mniej lub bardziej profesjonalnych zdjęć i ruszają w drogę powrotną. Co takiego ich tam ciągnie? Sam Nordkapp, nazywany również (ale tylko po polsku, pozostałe nacje mają problem z wymową niektórych głosek) Przylądkiem Północnym, jest po prostu wysokim klifem, usytuowanym na północy Norwegii, gdzieś na wysokości 71°10′21″N, czyli daleko za kołem podbiegunowym. Równie często, co mylnie, bywa nazywany najdalej na północ wysuniętym punktem Europy.

Brzmi to fajnie, choć z prawdą (i z geografią) nie ma nic wspólnego. Co w takim wypadku jest najdalej wysuniętym na północ punktem Europy? Zupełnie bezimienny punkt nieco na zachód od Przylądka Fligely, znajdujący się blisko 10 stopni dalej na północ (81°50′35″N). Wnikliwy geograf szybko zauważy jednak, że Przylądek Fligely znajduje się na wyspie, a więc pozostaje pytanie – co znajduje się najdalej na północ kontynentalnej Europy? Jeśli właśnie planujecie zaznaczyć odpowiedź B “Nordkapp”, to zastanówcie się nad tym dwa razy, bo Tadeusz Sznuk byłby zawiedziony. Tytuł najdalej wysuniętego na północ punktu kontynentalnej Europy należy do Przylądka Nordkinn, który leży 2 minuty geograficzne na południe od Nordkappu (71°08’02″N), a jego zwycięstwo w tej kategorii wynika właśnie z faktu, że Przylądek Północny znajduje się już na wyspie. Jakby tego było mało, Nordkapp przegrywa też rywalizację o tytuł najdalej wysuniętego przylądka w samej Norwegii, tym razem na rzecz położonego zaledwie 4 km dalej na tej samej wyspie Knivskjellodden.

No żesz do cholibki, to po co ludzie się tam pchają i z czego wynika niezwykłość tego miejsca? W przypadku punktu geograficznego nie można spodziewać się przecież, że swoją popularność zdobył poprzez wyjątkowo aktywne konto na Instagramie albo rozwód ze znanym aktorem. Otóż Nordkapp jest ni mniej, ni więcej, jak najdalej wysuniętym na północ punktem Europy, do którego … można dojechać samochodem. W tej kategorii pozostaje bezsprzecznym zwycięzcą, bo o ile pozostałe wymienione miejsca geograficznie radzą sobie lepiej, to jednak nie są wyposażone w toalety z ciepłą wodą i sklep z pamiątkami. Dobre i to.

Przygotowania do wyjazdu na Przylądek Północny

Po ustaleniu odpowiadającego wszystkim terminu pozostało przejść do czynu i zaplanować podróż. Na początek trzeba było dostać się do Norwegii – najtańszym i najprostszym sposobem jest WizzAir latający do Tromso, które samo w sobie jest położone już dość daleko na północ. W dalszej kolejności przewertowaliśmy oferty lokalnych wypożyczalni samochodów, aby znaleźć pojazd najlepiej odpowiadający naszym potrzebom (czytaj – najtańszy). Samochód był nam o tyle niezbędny, że na miejscu planowaliśmy spędzić tylko 4 dni, pokonując przy tym łącznie ok. 1 300 km. Kwestia wyboru trasy poszła nam zaskakująco szybko, bo z Tromso na Nordkapp prowadzi wyłącznie jedna trasa (tzn. tylko jedna ma sens). Jak się później okazało, tkwił w tym jednak mały szkopuł. Kiedy uporaliśmy się wstępnie z podstawowymi kwestiami logistycznymi, do załatwienia pozostało nam tak naprawdę spakowanie się do jednego dużego bagażu oraz przedyskutowanie akceptowalnej liczby mielonek i butelek z alkoholem. Jeśli ktoś chciałby powtórzyć nasze błędy lub wyciągnąć z nich wnioski, to po więcej informacji praktycznych zapraszam do osobnego posta na Fly4Free albo wpisu na blogu.

Na kilka tygodni przed wyjazdem Google Maps pokazał nam zaskakującą wiadomość – najkrótsza droga z Tromso do Nordkapp nagle wydłużyła się o 150 km i z bliżej nieznanego powodu zaczęła przebiegać przez terytorium Finlandii. Przyjrzeliśmy się temu zagadnieniu bliżej i okazało się, że uszkodzeniu uległ jeden z mostów na pierwotnej trasie, a jak wspomniałem wcześniej, innej drogi wzdłuż norweskiego wybrzeża po prostu nie ma. Lokalne władze zgodnie i w przerażeniu donosiły, że most będzie remontowany długo, bardzo długo i cała sprawa może potrwać nawet – strach pomyśleć – nawet do tygodnia. Sytuacja bardzo mnie rozbawiła, bo pokazało dość rozbieżne standardy pomiędzy krainą Wikingów, a słowiańską solidnością. Wszystko jednak dobrze się skończyło, bo nowy most został postawiony bardzo szybko, a droga znowu stała się przejezdna. Niemniej już do końca wyjazdu mieliśmy z tyłu głowy, że w przypadku jakichkolwiek utrudnień na trasie konieczne może być osiedlenie się na stałe w Norwegii albo mały objazd przez Finlandię.

Początek przygody i pierwszy biwak

Podróż do Tromso minęła nam spokojnie, a większych emocji dostarczyła wyłącznie rozgrywka w Deluxe Ski Jumping. Na pokładzie był z nami również pewien kontrowersyjny poseł (oraz były europoseł), który na szczęście nie miał większych problemów z przekroczeniem progu samolotu. Na płycie lotniska poprosiliśmy go jeszcze o pamiątkowe zdjęcie i zadowoleni z siebie udaliśmy się w dalszą drogę.

Jedną z wad bycia nienachalnie zamożnym jest to, że dość często nie stać człowieka na pewne luksusy, jak choćby murowany dach nad głową za kołem podbiegunowym. Nie rozpaczaliśmy jednak przesadnie nad swoim losem, bo uzbrojeni byliśmy w elegancki trzyosobowy namiot, który miał zapewnić naszej grupie (wcale nie trzyosobowej) schronienie na kilka następnych dni. Wiele nad tym nie myśląc, namiot wraz z całym dobytkiem zarzuciliśmy na plecy i podreptaliśmy kilka kilometrów do najbliższego parku, który wcześniej upatrzyliśmy sobie jako ładne i odosobnione miejsce na dzisiejszy spoczynek. Raptem kilkadziesiąt minut i jedną butelkę nalewki później nasz tymczasowy dom stał już grzecznie nad brzegiem jeziora, a część zespołu ruszyła na poszukiwanie chrustu na opał. Chwilę przed rozpaleniem ogniska minęła nas w parku pewna starsza para z Polski, która leciała z nami samolotem i najwidoczniej była lekko zaskoczona naszymi postępami w rozbijaniu obozowiska. Nawiązała się kurtuazyjna rozmowa, a w pewnym momencie mężczyzna zapytał nas, czy przyjechaliśmy do Norwegii do pracy. Nie udało się nam ukryć rozbawienia, bo wygląd naszego biwaku mógł wskazywać na wszystko, włącznie z ucieczką przed polskim wymiarem sprawiedliwości, ale raczej nie sugerował chęci osiedlenia się w danym miejscu na stałe. Niemniej cała sytuacja skłoniła nas do refleksji, że pewnie jacyś nasi rodacy w takich warunkach mogli zaczynać swoją przygodę z norweskim państwem dobrobytu.

Jakiś czas później siedzimy sobie już przy ognisku, wcinamy kabanosy i dyskutujemy jaka będzie najlepsza przynęta na tutejsze ryby. Mijają kolejne godziny i nagle uświadamiamy sobie pewien fakt – o tej porze roku słońce nie zachodzi nawet na minutę. Zdarzyło mi się już doświadczać białych nocy, kiedy – cytując klasyka – słońce w dół wciąż spadało nie mogąc spaść, ale nawet i wtedy miało się choćby delikatną sugestię zmierzchu. Na szerokości geograficznej Tromso doświadcza się jednak dnia polarnego (a zimą odpowiednio nocy polarnej), więc słońce odrobinę przygasa wyłącznie wtedy, kiedy znajdzie sobie wygodne miejsce za chmurami. Pomyśleliśmy sobie, że takie warunki muszą strasznie rozregulowywać zegar biologiczny tutejszych mieszkańców i bardzo się nie pomyliliśmy. Przez całą noc (nazwijmy tak umownie czas od 22 do 6 rano) obok naszego namiotu Norwegowie urządzali sobie nieustanne piesze wycieczki, jogging i spacery z psem, jakby sama koncepcja spania faktycznie uznana została za rozrywkę dla słabych duchem. Nasza jedyna pomyłka polegała wyłącznie na niedocenieniu wpływu nocy polarnej na pozostałe organizmy żywe, bo co kilka godzin miejscowe mewy rozpoczynały tak przeraźliwe wrzaski, że podejrzewaliśmy je o udział w zupełnie niedobrowolnej orgii z udziałem kaczek, delfinów i co najmniej kilku Indian.

Kiedy w końcu wstaliśmy rano i zaczęliśmy powoli zbierać się do opuszczenia parku, jeden z nas natknął się przypadkiem na dużą tablicę informacyjną. Wspomniany kolega poświęcił dużo czasu i zaangażowania na rozszyfrowanie nazw wszystkich gatunków flory i fauny, które wypisane były na planszy, natomiast uwagę pozostałej części przykuły raczej umieszczone na niej piktogramy. Pozostaje nam mieć tylko nadzieję, że przekreślony na czerwono symbol namiotu musi oznaczać jakiś zakaz rozbijania tipi, co akurat składałoby się w logiczną całość, biorąc pod uwagę nocne okrzyki Indian. Postanowiliśmy jednak nie badać tej sprawy dalej i czym prędzej opuściliśmy miejsce zbrodni (a w zasadzie wykroczenia).

Image
Jezioro Prestvannet. Ładne, czyste i zasiedlone przez najgłośniejsze mewy na świecie.

Image
Pierwsze minuty na norweskiej ziemi i – nieświadomie – pierwszy złamany zakaz rozbijania namiotu.

Od zera do klasy średniej, czyli jak wzrósł nasz status społeczny po wynajęciu samochodu

Czas naszej tułaczki i noszenia na plecach całego dobytku skończył się wraz z otwarciem najtańszej wypożyczalni samochodów w Tromso. Od tej chwili mieliśmy dalej tułać się po Norwegii, ale już komfortowo wioząc nas samych i bagaże na czterech kółkach. Spotkało nas przy tym miłe zaskoczenie – zamiast spodziewanego Opla Mokki dostaliśmy hybrydowego Hyundai Ioniq. Częściowo elektryczny samochód pozwolił nam na zauważalne zmniejszenie zużycia paliwa na trasie liczącej blisko 1 300 km, a warto przy tym zauważyć, że ceny bezołowiowej w Norwegii do najniższych nie należą. Cieszyliśmy się jak dzieci wynikami spalania i wkładaliśmy dużo wysiłku, żeby iloraz litrów przez 100 kilometrów spadł poniżej normy przewidzianej przez producenta. A przy okazji drobna ciekawostka ze świata motoryzacji – okazuje się, że poprawna wymowa słowa “hyundai” jest zbliżona do poprawnej wymowy słowa “gouda”. Podobieństwo polega natomiast na tym, że właściwy sposób artykułowania tych wyrazów ma się nijak do wersji używanych powszechnie przez Polaków.

Od tego momentu nasza podróż stała się klasycznym filmem drogi. Trasa z Tromso na północ jest przy tym całkiem malownicza, bo prowadzi cały czas wzdłuż postrzępionego fiordami wybrzeża. Szczerze mówiąc, od poprzedniego wyjazdu do Norwegii wieki temu (opisanego na Forum F4F i blogu) tutejsze krajobrazy znajdują się w czołówce mojego rankingu najładniejszych miejsc na świecie. Na początku trasy jeszcze próbowaliśmy zrobić krótki postój nad każdym mijanym fiordem, ale po chwili pragmatyzm wziął górę i skupiliśmy się na dotarciu do celu. Podróż mijała nam na przestrzeganiu ograniczeń prędkości, obserwowaniu spalania naszego Hyundaia oraz liczeniu mijanych reniferów. Swoją drogą, najpoważniejszym zagrożeniem wyprawy za koło podbiegunowe było właśnie ryzyko przekroczenia prędkości i bliskiego spotkania z blankietem mandatowym. Trzeba przy tym wiedzieć, że Norwegowie do kwestii mandatów podchodzą z rozmachem i nawet za najmniejsze złamanie przepisu grożą tu poważne kary.

Na którymś kempingu poznaliśmy historię dwóch Holendrów, którzy podczas swojej podróży motorami na Nordkapp dostali łącznie 20 000 NOK kary (blisko 10 000 zł), bo zostali przyłapani na przekroczeniu prędkości o 16 km/h. Na wszelki wypadek jeździliśmy więc przepisowo jak nigdy w życiu, a mijając fotoradary praktycznie toczyliśmy się obok nich z prędkością ruchów górotwórczych. Na początku stanowiło to lekki szok dla kierowców przyzwyczajonych do polskiego ruchu drogowego, ale po jakimś czasie doszliśmy do wniosku, że przy norweskim podejściu do przepisów w zasadzie bardzo trzeba się postarać, aby wziąć udział w wypadku komunikacyjnym. Znajduje to też pewne odbicie w oficjalnych statystykach, bo Norwegia ma najniższy w Europie wskaźnik wypadków śmiertelnych na milion mieszkańców. Dość powiedzieć, że Polska znajduje się bliżej drugiego końca tego rankingu.

Image
Fiord uchwycony klasyczną techniką robienia zdjęć przez okno samochodu.

Image
Na niektórych fiordach aż szkoda byłoby się nie zatrzymać. Żaden z nas nie ma konta na Instagramie, ale jakby miał, to pewnie spędzilibyśmy tu długie godziny.

Image
Nawet drewniane ruiny wyglądają tu ładnie.

Image

Kemping w Alcie - trudna sztuka wędkarstwa

Kilka stad reniferów i jednego łosia później dotarliśmy do pierwszego postoju na naszej trasie w postaci kempingu obok Alty. Ośrodek położony był przy samej rzece (również nazywanej Alta), więc grzechem byłoby nie spróbować swoich sił w starożytnej sztuce łowienia ryb. Dotychczasowe doświadczenia w tej materii większości z nas ograniczały się do mglistych wspomnień z dzieciństwa, kilku zacięć palca haczykiem i znajomości pasty o fanatyku wędkarstwa. Niemniej bliska nam jest subkultura wędkarska, polegająca głównie – według naszych spostrzeżeń – na spokojnym wpatrywaniu się w spławik z puszką lekko ciepłego Żubra w dłoni. Pierwszą próbę w tej materii podjęliśmy jeszcze w jeziorku w parku miejskim w Tromso, ale sam pomysł zarzucenia tam wędki był tak głupi, że aż sami chcieliśmy przez moment wręczyć sobie mandat. Na nasze szczęście ryby nie zainteresowały się wtedy przynętą z kabanosa i chleba tostowego, czego nie można powiedzieć o niektórych członkach grupy.

Druga próba miała miejsce właśnie na wspomnianym kempingu nad Altą. Nie znając za bardzo zwyczajów żywieniowych lokalnych ryb, na pierwsze zarzucenie zgodnie wybraliśmy najbardziej jaskrawą przynętę, której sam kolor mógłby odstraszyć co bardziej nieśmiałe niedźwiedzie. Łowiliśmy więc tak sobie w spokoju, grzecznościowo wzajemnie krytykując technikę zarzucania, a tu nagle ni stąd, ni zowąd, z brzozowego zagajnika wyskakuje człowiek z liściem na głowie. Przez chwilę jeszcze mieliśmy nadzieję, że spyta tylko “czy biorą” albo okaże się zagubionym zielonym ludzikiem, ale szybko ziściły się nasze najgorsze obawy. Powiem tyle – Straż Rybacka. Na całe szczęście nie był w niej zatrudniony, ale jego palec zwisał dosłownie milimetry nad przyciskiem z napisem “call” na smartfonie, o czym nie omieszkał nas poinformować w pierwszych słowach. Potem nie było lepiej, bo zaczął od niewygodnego pytania o kartę wędkarską i dał do zrozumienia, że nie zawaha się użyć telefonu, jeśli natychmiast nie wyciągniemy radioaktywnej przynęty z wody. Ostatecznie konflikt udało się załatwić kompromisem, bo my zgodziliśmy się na wszystkie warunki człowieka lasu, a on z kolei spojrzał na nas z wyrazem triumfu na twarzy.

Całe wydarzenie po raz kolejny skłoniło nas do refleksji, tym razem na temat przepisów dotyczących wędkarstwa w Norwegii. Jak się okazało, licencja na łowienie na Alcie jest niesamowicie trudna do uzyskania, a na dodatek kosztuje 3 500 NOK za … dzień. Nic więc dziwnego, że nasz rozmówca był lekko poddenerwowany wizją wyłowienia mu z rzeki choćby najmniejszego glona. Doczytaliśmy też, że norweskie regulacje umożliwiają połów bez żadnego pozwolenia w morzu, o ile tylko złowione okazy mieszczą się w wymiarach ochronnych. Uzbrojeni w przekonanie, że tym razem prawo mamy po naszej stronie, wyruszyliśmy pieszo kilka kilometrów do położonego nad fiordem pobliskiego miasteczka. Co prawda, tam udało nam się złowić jedynie promocję na herbatę w sklepie (ok. 2,5 zł za 20 torebek), ale wypad i tak uznaliśmy za wyjątkowo udany.

Image
Mały konkurs dla spostrzegawczych – znajdź na zdjęciu łosia, 2 Indian i pięcioozłotówkę.

Image
Rzeka Alta – prawdopodobnie jedno z najdroższych miejsc do (legalnego) wędkowania.

Image
Alta w pełnej krasie.

Image
Co jakiś czas drogę przecinały nam mniejsze lub większe stada reniferów.

Image
Zupełnie innna rzeka, gdzieś na trasie na Nordkapp.

Image
Norwescy budowlańcy zaskoczyli nas przenoszeniem śmigłowcem zaskakująco małych elementów na odległość kilku kilometrów. Ale kto bogatemu zabroni?

Nordkapp - dalej to już się nie da

Nocleg pod Altą spędziliśmy wyjątkowo pod dachem, bo ceny domków na kempingu były zaskakująco niskie, nawet jak na polskie warunki. Poświęciliśmy więc poranek na przepakowanie wszystkich rzeczy, nadrobienie zaległości w higienie osobistej i przygotowanie się do dalszej wyprawy na Nordkapp. Wraz z przemierzaniem kolejnych kilometrów temperatura zaczęła zauważalnie spadać, a na polach wzdłuż drogi zalegały coraz to większe połacie śniegu. Zmieniał się również profil uczestników ruchu drogowego, bo na tej wysokości geograficznej zdecydowanie częściej od ludzi na drodze spotykaliśmy stada reniferów. Nie znaczy to jednak, że ludzi było mało, bo co chwilę mijaliśmy kampery albo rowerzystów zmierzających w kierunku Przylądka Północnego. Jestem pod wrażeniem zwłaszcza rowerzystów, bo na północ pędziły ich dosłownie tłumy, a trasa w zasadzie skądkolwiek na Nordkapp do najkrótszych nie należy. Gdzieś na trasie zamieniliśmy kilka słów z jednym Polakiem, który w rowerowej trasie z Kopenhagi na północ był już od miesiąca, a czekała go jeszcze podróż powrotna. Z jednej strony podziwialiśmy kondycję i upór, a z drugiej zadawaliśmy sobie pytanie – jakim cudem ludziom udaje się dostać miesiąc urlopu? Nordkapp ewidentnie przyciąga jednak rowerzystów, bo każdego roku wraz z nastaniem ciepłych dni tysiące z nich odkurza przerzutki, pompuje koło i radośnie rusza za koło podbiegunowe.

Im dalej na północ, tym krajobraz stawał się coraz surowszy. Roślinność malała z każdym kilometrem, a temperatura spadła do jakiś 3°C. Jak na środek lata – nie ma szału, natomiast jak na koło podbiegunowe – i tak nieźle. Mijaliśmy powoli kolejne fiordy i położone nad nimi wioski rybackie, prowadząc od czasu do czas ożywione dyskusje na temat pływów oceanicznych i aktualnych promocji w aplikacji Biedronki. Jak wspomniałem jednak wcześniej, Przylądek Północny leży na wyspie, więc w jakiś sposób trzeba by się na nią dostać z kontynentalnej Norwegii. Najprostsze pewnie byłoby połączenie obu brzegów mostem, ale najwidoczniej potomkowie Wikingów bardzo lubią rozpieprzać rzeczy dynamitem, bo na wyspę dociera się tunelem. Nie jest to jednak byle jaki korytarzyk, bo mierzy ponad 6 kilometrów (co jeszcze nie jest zbyt imponujące, przynajmniej na tutejsze warunki), ale za to schodzi pod powierzchnię wody na… 212 metrów. O ile do tej pory kierowcy posiadali cichą dyspensę na spanie w tunelach, tak tym razem krople wody spadające ze sklepienia skutecznie budziły nawet najbardziej zmęczonych podróżnych.

Po dotarciu na wyspę zostało nam jeszcze kilkadziesiąt kilometrów do celu wyprawy. Przejechaliśmy je w jakąś godzinę i nagle naszym oczom ukazał się Nordkapp w całej okazałości. Będąc nieco bardziej precyzyjnym – ukazał nam się duży, nowoczesny barak położony na wysokim klifie, z charakterystycznym pomnikiem globusa tuż obok. Wokół niego tłoczyli się turyści, którzy próbowali zrobić sobie zdjęcie na krańcu świata. Do tego celu najlepiej nadawał się jednak wspomniany globus, bo bezkres morza rozciągającego się na północ od Przylądka faktycznie robi wrażenie, ale raczej mizernie prezentuje się na zdjęciach wstawianych na Instagrama. Podczas pobytu na Nordkapp mieliśmy więc mieszane uczucia, bo niby znajdowaliśmy się na północnym krańcu Europy (choć też nie do końca, jak wspomniałem wcześniej), to jednak po drodze widzieliśmy dziesiątki ładniejszych widoków. Ruszyliśmy jeszcze na dłuższy spacer po okolicy, aby zobaczyć jeszcze bezkres morza pod innym kątem. Pokręciliśmy się też po głównym budynku, w którym znajduje się m.in. małe muzeum i sklep z pamiątkami, jednak dość szybko dotarliśmy do wniosku, że nie bardzo jest tu co więcej robić.

Image
Po drodze mijaliśmy wioski rybackie, które w obecnych czasach łowią głównie turystów.

Image

Image
Samotny, czarny kościółek położony kilometry od najbliższego miasteczka. Idealna sceneria do horrorów klasy B.

Image
Trasa na Nordkapp – coraz więcej śniegu, coraz mniej roślinności.

Image
Tunel schodzący 212 m pod poziom wody. Kolejny dowód na to, że Norwegowie mają rozmach.

Image
A oto i on, Nordkapp.

Image
Słynny globus – główny punkt wycieczki i cel większości zdjęć.

Image
Zaplecze sanitarno-pamiątkowe dla przyjeżdzających na Nordkapp.

Image

Image
W oddali widać punkt położony jeszcze dalej na północ od Nordkapp. Samochodem jednak tam nie dotrzemy.

Image
Okolice głównej hali są już mniej widowiskowe. Można wybrać się na krótki spacer, ale krajobraz pozostaje dość monotonny.

Image
Nie wszyscy szczęśliwie wrócili z serpentyn prowadzących na Nordkapp.

Nordkapp - i jednak parę kroków dalej…

Poczucie niedosytu pewnie zostałoby z nami na dłużej, gdybyśmy odwrócili się na pięcie i zaczęli wracać do domu. Co ciekawe, Nordkapp nie jest nawet najdalej wysuniętym punktem na wyspie, na której się znajduje. Istnieje możliwość dotarcia jakieś 1,5 kilometra dalej na północ (czyli mniej więcej 1 minutę geograficzną), chociaż wymaga to już kilkugodzinnej pieszej wędrówki. Większość turystów uważa jednak, że wymiana 1 minuty na całkiem realnych kilka godzin życia to dość słaby interes i nawet trudno im się dziwić. My jednak – jak mawiał pewien odpowiedzialny człowiek – zawsze mieliśmy łeb do interesów, więc postanowiliśmy wybrać się na długi spacer.

Dla chętnych podobnych wrażeń zorganizowano przy trasie mały parking, gdzie można zostawić auto i przygotować się do dalszej podróży pieszo. Spakowaliśmy nasz tymczasowy dobytek do plecaków i przy okazji wspólnego zdjęcia złożyliśmy sobie życzenia powrotu mniej więcej w tym samym składzie. Ścieżka prowadząca do celu była jedynie sporadycznie oznaczona czerwonymi literami “T” wymalowanymi na kopczykach kamieni, ale z drugiej strony nie było tam też przesadnie gdzie zabłądzić. Szliśmy więc cierpliwie do celu, starając się unikać błota i odchodów reniferów, choć niektórzy z uczestników wycieczki byli zastanawiająco zainteresowani tym drugim zjawiskiem. Po jakiejś godzinie wędrówki zobaczyliśmy nadchodzącego z naprzeciwka rowerzystę, który swój środek lokomocji niósł dzielnie przez większość trasy. Ten widok po raz kolejny wzbudził we mnie duży szacunek wobec przedstawicieli subkultury rowerowej i utwierdził mnie w przekonaniu o występowaniu wśród jej członków co najmniej kilku zaburzeń. Widok powracających turystów upewniał nas jednak co jakiś czas, że idziemy w dobrym kierunku oraz że na miejscu nie czekają nas białe niedźwiedzie.

Po dotarciu nad brzeg morza gotowi byliśmy rzucić już plecaki na ziemię i odtrąbić sukces. Po sprawdzeniu naszej pozycji na GPS okazało się jednak, że do właściwego krańca wyspy został nam jeszcze spory kawałek drogi wzdłuż brzegu klifu. Był to też najtrudniejszy odcinek trasy, bo zmuszeni byliśmy przejść wzdłuż kilku mniejszych rozpadlin, a przy okazji uważać na zaskakująco śliskie kamienie. Chwilę później udało nam się w końcu doczłapać na skraj przylądka, gdzie przywitał nas malutki kopiec zbudowany na tym krańcu świata. Stojąc przy nim można było ujrzeć Nordkapp, znajdujący się ewidentnie nieco na południe, dzięki czemu mogliśmy poczuć swoją wyższość nad większością turystów i podbudować swoje męskie ego. Zadowoleni z siebie usiedliśmy na kolejnym już tego dnia krańcu świata i patrzyliśmy w rozciągające się przed nami morze. Co jakiś czas na tafli wody pojawiały się fontanny wody, co równie dobrze mogło być efektem radzieckiej łodzi podwodnej, jak i obecności ogromnych ssaków albo po prostu halucynacji z niedożywienia.

Kamienne podłoże klifu słabo nadawało się do rozbicia namiotu, więc zmuszeni byliśmy cofnąć się do zatoczki. Po chwili znaleźliśmy nawet miejsce, które dawało zadowalającą nadzieję na przeżycie nocy bez utopienia się w błocie. Było to przy okazji najzimniejsze miejsce odwiedzone podczas całego wyjazdu, bo mocno wiejący od morza wiatr skuteczne chronił nas przed upałami. Dla zapewnienia odpowiedniego morale wśród załogi poddaliśmy utylizacji kolejne butelki nalewki i przygotowaliśmy kolację. Sam jej widok prawdopodobnie przywiódłby Magdę Gessler do zawału, ale w takich okolicznościach przyrody smakowała nam niczym uczta godna greckich bogów. Po chwili rozpaliliśmy też niewielkie ognisko, bo pomimo zupełnego braku drzew na wyspie, morze wyrzuciło na brzeg całe zatrzęsienie drewnianych bali. Rozochoceni posiłkiem i nalewką podjęliśmy też próby złapania czegoś na haczyk. Niestety, pomimo licznych starań, całe przedsięwzięcie zakończyło się wyłącznie wyłowieniem kilku dorodnych glonów i znalezieniem całkiem sprawnego bosaka. Tym samym w naszym prywatnym rankingu zatoczka dostała solidne 8/10 w kategorii “widok” i zaledwie 2/10 w kategorii “spinning”.

Ku naszemu zaskoczeniu, noc przetrwaliśmy bez większych strat w ludziach. Nie pozostało nam więc nic innego, jak tylko spojrzeć na Nordkapp po raz ostatni i ruszyć w drogę powrotną do Tromso.

Image
Trasę do celu wyznaczały ułożone co jakiś czas kopce.

Image
Ścieżka była dość urozmaicona, bo na zmianę prowadziła po błocie, śniegu, błocie, kamieniach, kamieniach z błotem i błocie.

Image
Już prawie widać cel.

Image
To jeszcze nie koniec, choć wrócimy tu później na rozbicie obozu.

Image
Obecność pomnika potwierdza, że dotarliśmy do celu. W tle widać Nordkapp, ewidentnie położony nieco dalej na południe.

Image
Obok pomnika znajduje się niewielka skrzyneczka, a w niej festiwal różnorodności.

Image
Samotna latarnia morska.

Image
Przed nami morze i długo, długo nic. Dla takiego widoku zorganizowana była cała wyprawa.

Image
Biwak na krańcu świata.

Image
Woda w zatoczkach była niesamowicie czysta i niesamowicie pozbawiona ryb.

Alta - pieniądze spadają z nieba (a przynajmniej nie uciekają z portfela)

W drodze powrotnej ponownie przejeżdżaliśmy przez Altę i tym razem postanowiliśmy ją nieco zwiedzić. Słynie głównie z tego, że jest najdalej wysuniętym na północ miastem Norwegii, a tym samym ostatnim przyczółkiem cywilizacji w rejonie. Do miana metropolii jej daleko, bo liczy zaledwie 14 tysięcy mieszkańców, ale posiada za to własną katedrę, kilka supermarketów, a nawet muzeum z malowidłami naskalnymi. My zatrzymaliśmy się w niej tylko na chwilę celem obejrzenia wspomnianej katedry, ale po dwóch godzinach w mieście byliśmy bogatsi o jakieś 500 koron. No, tak jakby bogatsi, bo w zasadzie to udało nam się wyłącznie zaoszczędzić wspomnianą kwotę, ale i tak byliśmy z siebie bardzo zadowoleni. Pierwszy sukces odnieśliśmy już pod katedrą – jej zwiedzanie kosztuje normalnie 150 NOK, ale akurat odbywał się w niej ślub i uczestnicy ceremonii mogli za darmo wejść do środka. Ubrani w bojówki, ubłocone buty trekkingowe i – co niektórzy – wściekle zieloną kurtkę uznaliśmy swoją aparycję za wystarczająco odświętną, aby przejść selekcję na bramce do świątyni. Fortel się powiódł, katedrę zobaczyliśmy, ale zdecydowanie ciekawiej prezentuje się z zewnątrz, niż z środka. Przez chwilę rozważaliśmy jeszcze próbę wkręcenia się na wesele jako ubodzy kuzyni wujka Haralda, ale zdecydowaliśmy się nie testować granic uprzejmości młodej pary.

Udaliśmy się więc na krótki spacer po miasteczku i trochę z przypadku wylądowaliśmy w Remie 1000, takim lokalnym odpowiedniku Biedronki. Wzięło nas jakoś na zakupy norweskich słodyczy, bo każdy z nas w ten czy inny sposób planował przekupić domowników po powrocie za zniknięcie bez słowa na kilka dni. Przebieramy więc dostępne produkty, każdy wybrał coś dla siebie i jakoś od niechcenia spojrzeliśmy na daty przydatności do spożycia. Jedna z czekolad była przeterminowana o kilka tygodni, więc w pierwszym odruchu chcieliśmy ją odnieść na półkę, ale po chwili przypomnieliśmy sobie miejską legendę, że w Norwegii takie produkty są oddawane przez sklep ZA DARMO. Oczyma wyobraźni pakowaliśmy już do Hyundaia cały karton czekolady i obżeraliśmy się nią aż do próchnicy z przerzutami. Najpierw trzeba było jednak sprawdzić sprawę w praktyce, więc poszliśmy z czekoladą do kasy i spytaliśmy się co dzieje się w takim wypadku. Kasjer zadumał się, poklikał coś na kasie, policzył coś w pamięci i zniszczył wszystkie nasze marzenia. Okazuje się, że przeterminowane jedzenie można kupić ze zniżką i to nawet 50%, ale to nadal o 50% więcej, niż liczyliśmy. Poczytaliśmy na ten temat jeszcze później i niestety – polityka oddawania za darmo żywności po terminie już minęła i wycofała się z niej nawet sieć Kiwi, która słynęła kiedyś z takich praktyk. Myth busted. Finalnie czekoladę (oraz kilka innych) kupiliśmy, bo po przecenie o połowę aż żal byłoby jej nie wziąć. Po cichu modliliśmy się o podobną promocję na dziale z alkoholem, ale w tej kwestii bogowie marketingu się do nas nie uśmiechnęli. Bogatsi w zaoszczędzone korony ruszyliśmy w dalszą drogę, tym razem na południe.

Image
Katedra w Alcie o dość niecodziennej bryle.

Image
Wewnątrz prezentuje się dużo mniej ciekawie.

Image
Życie kwitnie na głównym deptaku miasta.

Witlinka to jest król wód

Na nocleg zatrzymaliśmy się na kempingu położonym nad brzegiem jeziora, tuż obok miejscowości o zabawnie brzmiącej nazwie Oksfjord. Niestety, Norwegowie nie wykazali się poczuciem humoru i nie otworzyli tu żadnego uniwersytetu, ani nawet lokalnego odpowiednika Wyższej Szkoły Bansu i Lansu. Podczas pobytu pogadaliśmy trochę ze starszym Norwegiem, który pracował na kempingu. Rozmowa szybko zeszła na swojskie tematy, bo ponarzekaliśmy wspólnie na ceny benzyny, wojnę i astronomiczną wysokość mandatów drogowych. Nić międzynarodowego porozumienia lekko się jednak nadwyrężyła, kiedy tylko Norweg sam z siebie ponarzekał na wysokość swoich zarobków na polu kempingowym. Pokwialiśmy w zrozumieniu z głową, a w duszy modliliśmy się do Odyna, żeby pozwolił nam kiedyś wykazać takie dochody w PIT.

Nauczeni doświadczeniem z Alty, tym razem nie podjęliśmy nawet próby wędkowania w jeziorze i od razu wybraliśmy się na spacer nad położony niedaleko fiord. Rozłożyliśmy się tam z całym ekwipunkiem i wygrzewając się na polarnym słońcu zaczęliśmy przyjacielsko krytykować swoje techniki zarzucania wędki. Musieliśmy przy tym wyglądać nadzwyczaj profesjonalnie, bo po chwili dosiadł się do nas starszy Holender, który – jak się okazało – wiedział o tym sporcie jeszcze mniej, niż my. Daliśmy mu kilka dobrych oraz wzajemnie sprzecznych lekcji wędkarstwa i po cichu żywiliśmy nadzieję, że nie okaże się przykrywkowcem ze Straży Rybackiej.

Nasza nowa znajomość zakończyła się jednak zupełnie pokojowo, choć ogólnie nie obyło się bez nagłych zwrotów akcji. W zasadzie przyzwyczailiśmy się, że nasze łowienie jest przede wszystkim pretekstem do siedzenia nad wodą i osuszaniem kolejnych zapasów z Polski, aż tu nagle sytuacja odwróciła się o 900 stopni. Jakiś zdesperowany dorsz połakomił się w końcu na fluorescencyjną krewetkę i po chwili pozował już z nami do zdjęcia, dziwiąc się całą sytuacją nie mniej od nas. Po chwili wrócił jednak do morza, a my z nowym entuzjazmem zaczęliśmy wpatrywać się w taflę wody. Jakiś czas później wyłowiliśmy jeszcze jedną rybę, którą z pomocą Internetu zidentyfikowaliśmy jako witlinkę. W ten oto sposób połowa grupy do końca wyjazdu cieszyła się opinią doskonałych rybaków, a sfrustrowana druga połowa próbowała zarzucać wędkę nad każdą napotkaną kałużą. Wynik konkursu wędkarskiego nie uległ jednak zmianie do samego końca, a ja z wrodzonej skromności nie zdradzę, komu udało się złapać największego dorsza nad Oksfjord.

Image
W takich okolicznościach przyrody pewien skromny rybak wyłowił gigantycznego dorsza.

Image

Image
Kemping nad brzegiem jeziora.

Kręta droga do Tromso

Ostatniego dnia wyjazdu pozostało nam wrócić do Tromso, oddać Hyundaia i modlić się, aby wypożyczalnia nie dojrzała na nim żadnej nowej ryski. Żeby jednak nie było za prosto, w drodze powrotnej pozwoliliśmy sobie na kilka przystanków przy mniej uczęszczanych atrakcjach. Pierwszą z nich był nazistowski bunkier, strzegący wejścia do fiordu niedaleko miejscowości Rotsund. Jak przystało na dobry nazistowski bunkier, pozostały z niego głównie ruiny, choć położone w bardzo malowniczym miejscu. Co ciekawe, do jego zniszczenia nie doszło podczas działań zbrojnych, a raczej w wyniku przypadkowego zaprószenia ognia przez szabrowników odwiedzających bunkier po ucieczce Niemców. Siłą eksplozji rozerwała zbrojone betonowe ściany i pozostawiła po prochowni wyłącznie głęboki krater.

Jadąc dalej w kierunku Tromso trafiliśmy również na zupełnie niepozorną chatkę, ukrytą w zaroślach nad brzegiem fiordu. Z poziomu drogi nie prowadził do niej żaden znak, ale jest z nią związana dosyć istotna historia norweskiego ruchu oporu podczas II Wojny Światowej. Ukrywał się w niej przez kilka tygodni pewien partyzant, który uciekał przed nazistami po wystrzelaniu reszty jego oddziału. Do samej chatki dotarł zresztą w dość nieprawdopodobnych okolicznościach, a na pamiątkę tamtych wydarzeń co roku rusza z Tromso kilkudniowy marsz trasą pokonaną przez wspomnianego partyzanta. Obecnie zdecydowanie większe wrażenie robi jednak sama historia, niż pozostała po niej drewniana chatka.

Image
Bunkier z widokiem na fiord. Stan do remontu, cicha okolica, jedyne 20 000 NOK/m².

Image

Image

Image
Niepozorna chatka norweskiego partyzanta. Pełno pod nią jednak lokalnych turystów.

Tromso

Na sam koniec wyprawy wybraliśmy się na zwiedzanie Tromso. Jak na warunki podbiegunowe, jest to poważna aglomeracja licząca ponad 70 tysięcy mieszkańców. Wizytówką Tromso jest prowadzący do niego most, który zbudowano w takiej formie, aby bez problemu przepływać mogły pod nim nawet duże statki. W mieście znajduje się jeszcze niewielka starówka i kilka innych atrakcji turystycznych, ale przy norweskich cenach mogliśmy pozwolić sobie wyłącznie na oglądanie ich z zewnątrz. Trochę czasu straciliśmy też na poszukiwanie darmowego miejsca parkingowego, bo według naszego rozpoznania takowe powinny być gdzieniegdzie dostępne w niedziele. Jak byśmy jednak nie tłumaczyli tabliczek przy parkingach, tak wszystkie z odnalezionych postojów wymagały uiszczenia opłaty i to całkiem sporej. Starówkę zwiedziliśmy więc dość pobieżnie, choć szczerze mówiąc, nie przykuła ona też zbytnio naszej uwagi. Dla stworzenia pozorów kulturalnych turystów odwiedziliśmy jeszcze zimowy ogród botaniczny w Tromso, bo po pierwsze niektórzy z nas bardzo lubią sukulenty, a po drugie, wszyscy z nas bardzo lubią darmowe wejściówki.

Przed oddaniem samochodu pojechaliśmy jeszcze do parku uniwersyteckiego, gdzie połowa grupy zajęła się przyrządzaniem ciepłego posiłku z resztek kuskusu i mielonki, a druga połowa rozpaczliwie próbowała wyciągnąć w końcu z wody jakąś rybę. Tylko połowa przedsięwzięć zakończyła się przy tym sukcesem, ze zdecydowanym wskazaniem na zespół aprowizacyjny. I tak oto niektórzy powrócili z dalekiej północy w glorii i chwale, a niektórzy musieli zadowolić się minimalnym zwycięstwem w Deluxe Ski Jumping.

Image
Biegnące kobiety. Tylko czemu bez ubrań w takim klimacie?

Image
Główna ulica starówki Tromso. Sporo zagranicznych turystów, mało miejsc dla osób zarabiających w PLN.

Image

Image
Most w Tromso, wizytówka miasta.

Image
Rybak w łódce. Jak mawia stare, norweskie przysłowie – kto pływa po wodzie, na tego robią mewy.


Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

ewaolivka 10 lipca 2022 23:08 Odpowiedz
Świetny, lekki i wesoły sposób pisania :) Przy tym dużo informacji. Dziś tylko początek , ale z przyjemnością przeczytam do końca :)
brunoj 11 lipca 2022 05:08 Odpowiedz
Jeśli ktoś lubi niezbyt dynamiczne kino wojenne (takie bardziej kino akcji jednego samotnego bohatera, w stylu filmu "Alfa"), do historia wspomnianego partyzanta została pokazana w filmie "Dwunasty człowiek".