0
rendziak1 12 września 2022 11:04
Co roku w okresie ferii zimowych wyjeżdżamy w dalsze zakątki świata. Były Filipiny, Belize, Brazylia, Barbados i wiele innych. W 2022 roku wybór padł na mało popularny Trynidad i Tobago. Nie zniechęciły nas nawet restrykcje polegajace na zamknęciu plaż. Na pare dni przed naszym wylotem zostały one poluzowane - plaże otwarte od 5 rano do 14-stej...Był to bodajże jedyny kraj z tak chorym przepisem...Bilety kupiliśmy w listopadzie 2021 w bardzo przyzwoitej cenie 1700 pln (KLM). Swoją przygodę zaczęliśmy od Tobago - jest to mniejsza z wysp bardziej spokojna , zamieszkiwana głownie przez społeczność czarnoskórą. Kwaterę zarezerwowaliśmy bepośrednio u właściciela w miesjcowości Castara. Oferował on w pakiecie od razu wynajem samochodu co nam bardzo pasowało. Miejsce fenomenalne - na tyle odwiedzanych miesjcówek w róznych zakątkach świata mogę stwierdzić , że to było idealne. Na samej plaży , zero turystów , możliwość zintegrowania się z lokalnymi- bajka. W tydzień objechaliśmy niemalże całą wyspę - trafilismy równiez na Pigeon Point - miejsce bardzo turystyczne w iście karaibskim stylu - jeden dzień nam tam wystarczył - reszte dni poświećiliśmy na dżunglę i wodospady:). Przyrodniczo Trynidad i Tobago powala. Zarówno fauna jak i flora to czyste bogactwo. Pod wodą również ciekawie. Po tygodniu na Tobago polecieliśmy liniami caribbean airlines na Trynidad. O ile na Tobago było spokojnie , totalny luz (nawet restrykcji nikt nie przestrzegał) tak Trynidad okazał się wyspą totalnie policyjną i chyba niezbyt bezpieczną. Nic starsznego nam sie nie przydarzyło ale czasami człowiek nie czuł się komfortowo. Bardzo duże nagromadzenie ludzi, plaże Maracas czy Las Cuevas tłoczne. Stacjonowaliśmy w pobliżu Las Cuevas - miejscówka średnia ale i tak będziemy ją wspominać do końca życia...dlaczego??? Otóż drugiego dnia pobytu przyplątała się nas psia dziewczyna...za nic nie chciała się odczepić - jej determinacja skradła nasze serca...czwarty dzień - jedziemy autem zwiedzać - siedzisz na tylnym siedzeniu odwrcasz głowę i widzisz jak pies środkiem ulicy biegnie za autem - widok niczym z amerykańskiego wyciskacza łez..Szukaliśmy po wsiach właściciela - nikt nie chciał się do niej przyznać, następnie próbowaliśmy zachęcić lokalsów , żeby ją przygarnęli też nic. Koniec- ona będzie nasza. Otrzymała "smyczkę" w postaci sznureczka - bo przecież może wpaść pod auto:) Włączyły się wszystkim symptomy ochronne:) trzy kolejne dni to było czytanie w necie o zasadach wywiezienia psa z Trynidadu do UE- o wszystkich przepisach - uwierzcie mi - głowa mi puchła...szczepienia, odrobaczenia, pieczątki od Głownego lekarza Weterynarii, pozwolenie na export z Ministerstwa Przemysłu...OGROM! Na dzień przed wyjazdem po wielu telefonach znaleźliśmy na Trynidadzie klinikę , która podjęła się przyjęcia Lucy (tak tak dostała imię:) i przechowania jej na okres miesiąca. Lekarz bardzo kompetentny dał nam listę badań, zabiegów (łacznie ze sterylizacją) i cenę:):)Uwierzcie mi , że mimo rabatu (ponoć pierwszy raz się spotkał z takimi świrami z EU co psa chcą eksportować) jej pobyt w klinice był droższy od naszych kwater na TT:) Trudno było się z nią rozstać ale wiedzieliśmy , że jest w dobrych rękach. Wróciliśmy do Polski - i zaczęło się - myślałam, że może nam przejdzie - że zrobiliśmy dobry uczynek, że teraz jak jest zaszczepiona, wysterylizowana to będzie prościej znaleźć jej dom tam na miejscu. Nic z tego - mąż od razu cisnął o zakup nowch biletów - i tak po miesiącu zanleźlismy się z powrotem na TT. A skoro już tak daleko lecieliśmy to przecież nie będziemy wracac po dwóch dniach - zostaliśmy 10 dni - w tym czasie Lucy była w klinice (odroboczona, odpchlona nie chcielismy ryzykować, że coś złapie ). Na miejscu pomogła nam bardzo miejscowa aktywistka zaanagażowana w pomoc zwierzętom - to ona w naszym imieniu zakupiła kennel i zorganizowała wszystkie pieczątki i pozwolenia. I zapewne cała historia by się w tym miejscu szczęśliwie zakończyła ale nic z tych rzeczy. Nadszedł dzień wylotu..Dzień, który chyba skrócił mój żywot o jakieś 5 lat:):) Check In - Lucy zapakowana w kennel (musiła leciec w luku bagażowym) a Pani mnie uprzejmie informuje , że ma informacje, iż w luku bagażowym nie ma powietrza awaria systemu klimatyzacji i pies nie może lecieć . Tłumaczę Pani , że to zapewne jakaś pomyłka, bo przecież mamy psa dopisanego do biletu i byc może usterke naprawili skoro wiedzieli o przewozie zwierzęcia. OK mamy przyjśc na pół godziny przed odlotem jak samolot wyląduje to ona to potwierdzi z obsługą naziemną..Pół godziny do wylotu - niestety awaria jest potwierdzona nie możemy lecieć. Podchodzi do nas stewardessa z pytaniem co tu się dzieje - ja zalana łzami tłumacze całą sytuację, ona biegnie po pilota - zbiegowisko zrobiło się całkiem niezłe..Pilot po namyślę mówi że moze wygospodarowac dla Lucy inną przestrzeń ale klatka jest za duża...Całe szczęście June ma w aucie drugą mniejszą klatkę - wiksa na parking - w 10 min udało nam się skręcić drugi kennel - Lucy zostaje nadana.. a my upoceni jak szczury biegiem do samolotu. Wchodzimy jako ostatni - po wielu nawoływaniach przez megafon. Siadamy - adrenalina schodzi - rozkładam kocyk...Po 40 minutach siedzenia w samolocie pilot oznajmia , że lewy silnik uległ awarii i służby nie są w stanie go naprawić..FUCK - uwierzylibyście? 350 osób na pokładzie - część wracała z Barbadosu - KLM musi zapewnić wszystkim nocleg - awanturom nie było końca - a ja tylko w głowie mam , że biedna Lucy krąży gdzieś na dole po taśmie bagażowej w klatce. Podchodzę do obsługi i pytam czy możemy sobie nocleg sami ogarnąć - nie ma sprawy mamy tylko zabrać rachunek - ok. Szukamy noclegu - nie jest prosto na TT zaczął się właśnie karnawał..miejsc w hotelach praktycznie nie ma - no i ciezko znaleźć miejsce które akceptowałby psa. Udaje nam się znaleźć hostel - pies ok - ale ma spać na zewnątrz..cóż - Lucy całe życie spędziła na ulicy więc jedną noc w klatce przed hotelem przeżyje. Na drugi dzień okazało się, że KLM wysyła po nas inny samolot z Amsterdamu. W końcu udaje nam się wylecieć. Szczęsliwie lądujemy w Amsterdamie a potem przesiadka do Berlina. Lucy podróż zniosła dzielnie - radości w Berlinie nie było końca. I tak Lucy z ulic Trynidadu trafiła na polską kanapę. Pomimo nerwów przeżytych wtedy mogę dzisiaj powiedzieć - Dobro wraca - KLM wyplacił nam 1200 eur odszkodowania i zwrot wszystkich poniesionych kosztów (łacznie z piwkami dla odstresowania).

Dodaj Komentarz