0
Raphael 18 września 2022 19:21
Dortmund jest chyba-niestety najlepszą pod względem rozplanowania czasu destynacją na jednodniówkę z Polski do Niemiec. Wyloty wcześnie rano, powroty wieczorem, na miejscu sporo czasu. Niestety, bo sam Dortmund, nie posiada jakiejś wielkiej ilości miejsc, które można by uznać za atrakcyjne turystycznie. Ma ich wręcz mało. Dortmund był już miejscem moich jednodniowych wypadów, ale mając na względzie ultra tanie bilety na Ryana i zakupiony już wcześniej na kilkudniowe zwiedzanie Niemiec 9-€-Ticket… pokusiłem się jeszcze raz.

Tylko co robić w Dortmundzie, skoro się już w nim było? Jechać poza Dortmund! Potencjalnych miejsc miałem kilka. Jeden z kierunków to „kieruj się na zachód”. Jednak Essen i Duisburg wydały mi się zbyt industrialne, a w Düsseldorfie już, krótko bo krótko, ale byłem. Kolejny to rejon jeziora Hengstey, szczególnie wzgórze Hohensyburg. Jako jednak, że dzielnica Syburg mieści się w administracyjnych granicach Dortmundu i z lotniska można tam autobusami dostać się bez większego kombinowania i za stawki biletów miejskich, odłożyłem to miejsce na zaś. Ostatnią opcją był właśnie Münster. Dojechać łatwo, pochodzić jest gdzie, zabytki są… no to padło na Münster.

Przylot 7:50, powrót 18:00 – może nie idealnie, ale da się coś z tego wycisnąć. Obliczyłem sobie z rozkładami jazdy, że czasowo najlepiej wyjdzie wsiąść w autobus 490 do Aplerbeck. Oficjalnie kończy on trasę przy stacji „metra” w Aplerbeck, ale faktycznie od razu jedzie dalej, naokoło zawracając na lotnisko. Wysiadając w Aplerbeck-Markt, do stacji kolejowej Dortmund-Aplerbeck ma się jakieś 200 m pieszo. Ewentualnie można by było podjechać na stację Dortmund-Hörde, która jest większa niż ta w Aplerbeck, gdzie z kolei nie zatrzymują się wszystkie pociągi, albo też po prostu z buta udać się z lotniska Holzwickede.

Pierwszy pociąg, regionalny, czyli RB, przyjeżdża o czasie. Z jednominutowym, czyli pomijalnym, opóźnieniem dociera do Dortmund Hbf., gdzie z kolei kolejny skład, RE1, jest opóźniony jakieś 15-20 minut. Mimo tego udało się zdążyć na poprzedni pociąg, na RE6, na który nie udałoby się zdążyć… gdyby tenże nie spóźnił się 15 minut. Dzięki temu okienko na kolejnej przesiadce, w Hamm, zwiększyło się z 11 do 20 minut, dzięki czemu można było na chwilę wyskoczyć w okolice dworca, nieco zabytkowego.

Image
Hamm, dworzec kolejowy

Od 1847 r. przez Hamm zaczęły jeździć pierwsze pociągi i miasto wkrótce stało się istotnym w regionie węzłem kolejowym. Obecny budynek dworca zaczął działać w 1920. Nie znalazłem informacji, czy w czasie II wojny światowej bombardowania całkowicie rozniosły budynek, ale na pewno bardzo mocno on oberwał. Styl w jakim go zbudowano opisywany jest jako neobarokowy lub secesyjny (po niemiecku Jugendstil, czyli „Styl młodzieży”)… tak czy siak, parę fotek można zrobić – cudo ten dworzec to to nie jest, ale skoro już wpadło te kilka minut.

Kolejny pociąg, RB już bezpośrednio do Münster, spóźnił się 9 minut, ale po drodze nadrobił prawie całe opóźnienie. Potem już tylko lokalnym autobusem dojazd w okolice jeziora Aa i parę minut po pół do jedenastej zaczyna się właściwe, tzw. „zwiedzanie”. Wydaje się, że trochę późno, i że to narzuciło dość spore tempo.

Pierwszym punktem, ale tylko dlatego, że jest akurat po drodze, jest Dreizehner Denkmal. Zwieńczony żelaznym krzyżem piramidalny kloc z płaskorzeźbą lwa powstał w latach 1923-25 jako upamiętnienie 13. Pułku Piechoty „Herwarth von Bitterfeld”. Z materiałów propagandowych publikowanych w trakcie zbiórki funduszy na pomnik, można się dowiedzieć, że należy „das Werk zum Ende führen, (…) Wir ehren unsere Toten […], damit wir aus diesem Angedenken die Kraft schöpfen, die uns zum endlichen Siege führen wird.", co w wolnym tłumaczeniu znaczy „należy dokończyć dzieła (…) a czcząc naszych poległych czerpiemy siłę, która będzie nas prowadzić do ostatecznego zwycięstwa”. Po II wojnie światowej dodano napis „Ehre den Toten beider Weltkriege” tj. „Chwała poległym w obu wojnach światowych”, a aktualnie pomnik ma upamiętniać nie tylko pułk z I WŚ, ale także 79. Pułk Grenadierów Pancernych, który został rozgromiony w 1943 r. będąc częścią 16. Dywizji Pancernej. O całej tej historii przeczytałem dopiero po powrocie z wycieczki, na stronie miasta Münster. Będąc na miejscu pomnik nie robi jakiegoś wielkiego wrażenia, ot typowo niemiecka myśl artystyczna w służbie polityki historycznej. Wizualizację na potrzeby relacji zaczerpnę z Wiki, jako że tam jest wersja nieco obmalowana (gdy byłem na miejscu, napisów farbą nie było, jedynie kilka kleksów, powstałych najpewniej w wyniku rozbicia rzuconych woreczków z farbą).

Parę kroków dalej jest już jezioro Aa. Zahaczyłem tylko o północny brzeg tego podłużnego, długiego na nieco ponad 2 km i szerokiego na circa 200-coś metrów akwenu. Z punktu widzenia miejscowych jest to pewnie świetne miejsce na relaks, odpoczynek, kontakt z naturą. Dookoła biegnie promenada, w pobliżu jest ZOO, mają też marinę, do wypożyczenia są rowery wodne, kajaki. Aż dziw, że nie ma tam plaży, tak to przynajmniej wynika z widoku satelitarnego na GoogleMaps. Z mojego punktu widzenia, jezioro jak jezioro, nie wyróżnia się niczym szczególnym, co mogłoby nadać mu wartość atrakcji. Zdjęcia zrobione, trzeba iść dalej.

Image
Aasee czyli jezioro Aa

Po zweryfikowaniu, że jezioro to jezioro, skierowałem się w stronę ogrodu botanicznego. Po drodze jest kilka elementów wartych odnotowania, wszystkie na byłym terenie ZOO, które na początku lat ’70 XX wieku przeniesiono nad jezioro Aa. Przy Himmelreichallee, czyli przy Alei Niebiańskiej, w dosyć zielonej okolicy jest późnomodernistyczny budynek banku LBS (Landesbausparkasse). Ani się na niego nie nastawiałem, ani o nim nie wiedziałem, ani też nie zrobił na mnie ogromnego wrażenia, ale jednak zaciekawił. Budynek oddano w 1975 r. Jakby tarasowy korpus kojarzy mi się z lazanią, do tego brązowe przeciwsłoneczne okna kształtują wizerunek obiektu. Dodatkowo, w ramach smaczku wrzucono przed wejściem wielkie szklane probówki, i stadko żelaznych surykatek, a mówiąc bez zbędnych skojarzeń, kilkumetrowych rur, zakrzywionych u góry, raczej bez znaczenia praktycznego.

Image
LBS

Kilka kroków dalej jest park. Ma elementy bardzo często spotykane w parkach: drzewa, alejki, plac zabaw. Na jego terenie stoi tez ciekawa pozostałość po ZOO, Eulenhaus czyli Sowi dom. Nie dogrzebałem się do informacji, czy to tylko taka nazwa, czy faktycznie mieszkały tu sowy.

Image
Eulenhaus

Przeszedłem kolejnych kilka kroków dalej aby minąć, na skraju parku, willę zwaną Tuckesburg. W budynku, który powstał w 1892 r., mieszkał dyrektor ZOO, Hermann Landois… ponoć z małpą (z przekazów wynika, że chodziło o przedstawiciela małpokształtnych, a nie o żonę ;)) . Dla niego i pod jego gust był ten willo-pałacyk zaprojektowany i zbudowany. To akurat było miejsce, które zaplanowałem sobie. Faktycznie, jest oryginalne. Mury porośnięte bluszczem, zapuszczone wieżyczki, pilastry przyozdobione kapitelami w formie jakiś dziwnych głów stworów (faunów?) wymiotujących bluszczem. Kontenery na śmieci i zaparkowana e-hulajnoga świadczą, że budynek jest cały czas zamieszkały. Myślę, że lokatorzy spokojnie mogliby go podnajmować na kręcenie kadrów do filmów o Frankensteinie czy Drakuli.

Image
Tuckesburg

Po obejrzeniu wspomnianej perełeczki architektonicznej, skierowałem się już prosto do ogrodu botanicznego Uniwersytetu w Münster. Wchodząc na jego teren, czułem że będzie idealny stosunek przyrody do jej zaaranżowania. Najpierw szybko przeciąłem park, który otacza ogród, by trafić do właściwego ogrodu botanicznego. Choć nie jest on ogromny, na miejscu znalazło się dość miejsca aby stworzyć na podział na różnorodne sektory. Mamy tu i rośliny lecznicze, i kwiaty, i wrzosowiska, i roślinność bagienną, i łąki, i lasy, jest i staw. Z części znajdującej się na świeżym powietrzu największe wrażenie zrobiły na mnie chyba majestatyczne, sięgające gdzieś hen hen ku niebu sekwoje. Ogród botaniczny posiada też kilka pawilonów zadaszonych. W tropikalnym (Tropenhaus) są rośliny z południowo-wschodniej Azji i z zachodniej Afryki. Temperatura w środku utrzymywana jest w przedziale 16-26 °C, zaś wilgotność wynosi 65-100%. W skrócie, dżungla. Kolejnym, chyba najpopularniejszym pawilonem jest Victoria Seerosenhaus. Przed wejściem do niego grupa Niemców debatowała nad znaczeniem naklejonej na drzwiach kartki z napisem „My nosimy maski” i karnie doszła do wniosku, że to jest Pflicht! czyli obowiązek (chociaż na dzień wycieczki formalny obowiązek był tylko w transporcie publicznym i bodajże w placówkach systemu opieki zdrowotnej plus aptekach). Zostawiając dylematy okołokowidowe na boku, wszedłem do pawilonu i bardzo szybko wiedziałem, że to będzie raczej najładniejsze miejsce w całym mieście. Co tam strzeliste wieże kościołów, co tam neomodernizm, co tam budynki, w które wpisuje się historia, skoro na małej tafli sztucznego zbiornika dumnie unoszą się wielkie zielone talerze róż jeziora, jak dosłownie by można przetłumaczyć owo Seerose. Precyzując, chodzi o roślinę o nazwie Wiktoria, są jej trzy podgatunki, ale najpewniej to Wiktoria królewska (Victoria amazonica). Ja jestem w tym temacie laikiem i ogólnie nazwałem sobie te rośliny wielkimi liliami wodnymi. Zwykle lilia kojarzy się z białym kwiatem, te jednak akurat były w tamtym momencie, w tym zakresie łyse, ale i tak robiły wrażenie. Nawet przycupnięty nieco z boku ananas i krzak bawełny nie były w stanie z nimi konkurować. Przeogromny zbiór zdjęć tego kwiatu, także w środowisku naturalnym, znalazłem na stronie iNaturalist.

Image
Ogród botaniczny – po lewej Victoria Seerosenhaus

Image
Wiktoria królewska

Image
astry

Po wejściu do kolejnego pawilonu, chociaż rośliny były tam też niczego sobie, nie było już efektu łał. A znajdowały się tam rośliny co najmniej z Wysp Kanaryjskich, z Andów i z RPA.

Tempo niestety narzuciłem sobie raczej zbyt duże, przez co nie było możliwe dokładniejsze przyjrzenie się wszystkim roślinom, przeczytanie tabliczek informacyjnych czy po prostu systematyczne, powolne chłonięcie atmosfery. Jeżeli ktoś byłby całością ogrodu bardzo zachwycony, to można sobie na własność zakupić jedną z rzeźb zwierząt, którymi ozdobiony jest ogród. Są to ptaki, różne robaczki, za 750 € można na przykład zakupić całkiem okazałą… pluskwę.

Image

Po wyjściu z ogrodu botanicznego przeszedłem koło budynku uniwerka, czyli de facto koło wielkiego barokowego pałacu, który powstał w 2. połowie XVIII w. Niestety Residenzschloß był w konkretniejszym remoncie. Z jednej strony fasady były zasłonięte płótnami z malunkami z gatunku „tak to wygląda(łoby)”, natomiast od frontu stały tiry, usypane były dość pokaźne stosy budowlanych materiałów sypkich, zaś ekipa zajmowała się rusztowaniami, najpewniej pod scenę do jakiegoś koncertu czy innego eventu. Ładnie zdobiony front pałacu dało się jednak w pośpiechu, bo czułem już presję czasu, obejrzeć.

Image
Uniwersytet – Residenzschloß

Kierując się mapami wuja G doszedłem na przystanek nieopodal pałacu, skąd złapałem autobus, dzięki któremu „oszczędziłem” może z kwadrans i przemieściłem się na odległość dwustu metrów od Katedry, czyli od ścisłego centrum. Dalej, idąc wkroczyłem w strefę życia knajpianego, z masą zabawy i śmiechu, a także z kompletnym brakiem dystansu społecznego, masek i jakichkolwiek obaw o cokolwiek. Po drodze minąłem pomnik handlarza obnośnego: Kiepenkerl-Denkmal. Dzięki istnieniu takiego zawodu, ludzie mogli nie tylko nabyć różne dóbr, których nie wytwarzała lokalna społeczność, ale także dzięki zasięgnąć wieści o tym co w szeroko pojętej trawie piszczy.

Image
pomnik handlarza obnośnego

Kilkadziesiąt metrów dalej miałem już katedrę św. Pawła (St-Paulus-Dom). Chyba we wszystkich oficjalnych materiałach kościół ten zdaje się być wymieniany jako najważniejszy zabytek miasta. Kościół zbudowano w latach 1225-65, obecnie to monumentalna budowla, która prezentuje cechy późnego stylu romańskiego i wczesnego gotyku oraz wyróżnia się strzelistymi, a przy tym masywnymi wieżami. W środku akurat trwała msza, a umyślny pilnował, żeby za bardzo nie łazić i w ogóle nie robić zdjęć. Strzeliłem jedno smartfonem „z łokcia” i skupiłem się na zwiedzaniu z zewnątrz. Na zewnątrz elementem przyciągającym uwagę jest ładny i istotny pod względem zabytkowym „Rajski Portal” (Paradiesportal) z XVI wieku. Faktycznie, to porządna, rzemieślnicza robota, pełna detali i dokładności w wykonaniu. Faktycznie, podobał mi się, ale zachwytu jednak nie wzbudził. Przed oczami stanęło mi porównanie z Trogirem, z portalem mistrza Radovana (pisałem o nim w relacji z Dalmacji). Trogirski wprawdzie tak dokładny w wykonaniu nie jest, co usprawiedliwiają trzy stulecia czasoodległości pomiędzy oboma dziełami, ale za to bardziej przykuł uwagę i, jak widać, na dobre zarył się w pamięć. Kończąc szybkie zwiedzanie münsterskiej katedry gorączkowo wypatrywałem na jej ścianach rzeczy, którą typowałem na najciekawszą w tym kościele, a miał to być zegar astronomiczny z 1. poł. XVI wieku. Chodziłem, patrzyłem i nic… w końcu pod presją czasu odpuściłem. Potem, już w domu, po dokładniejszej lekturze, okazało się, że on jest w środku kościoła… cóż.

Image
Katedra św. Pawła

Image
Rajski Portal

Z, jak mi się wydawało, braku czasu odpuściłem kościół nad Wodą (Überwasserkirche), który w notatkach skrótowo opisałem sobie „bryła przeciętna, ładna wieża” i poszedłem na wschód, do następnego kościoła. Kościół św. Lamberta (St. Lamberti) powstał na przełomie XIV/XV wieku. Myślę, że można postawić go na podium wśród zabytków miasta. Najważniejszym i raczej dość unikatowym elementem, na który warto zwrócić uwagę, jest płaskorzeźba „Drzewo Jessego” (Wurzel Jesse) znajdująca się nad wejściem od strony placu z fontanną (Lambertikircheplatz). Ma ona przedstawiać drzewo genealogiczne Jezusa, od czasów dawidowych aż do narodzin mesjasza. Rzeźba jest wykonaną pod koniec XX w. kopią piaskowcowego oryginału, który w wyniku czasu mocno zwietrzał. Niestety kościół był dość mocno obstawiany rusztowaniami, nie dało się wejść do środka ani nawet zbliżyć do portalu Jessego (odgrodzili też znaczną część placu – dobrze, że samo „drzewo” nie było w rusztowaniach).

Image
Kościół św. Lamberta, drzewo Jessego

Z tyłu kościoła, po przeciwległej stronie ulicy, stoi Krameramtshaus (1589 r.), kamienica, w której działała pierwsza gildia kupiecka w mieście. Obecnie jest tam Dom Niderlandów (Haus der Niderlande), miejsce w którym prowadzona jest działalność kulturalna i naukowo-akademicka w zakresie holenderystyki vel niderlandystyki… chyba tak to się mówi? Łatwo ten budynek przeoczyć, a mając na względzie, że jest „tuż obok”, warto jednak poświęcić mu minutę, dwie.

Image
Krameramtshaus

Dalej skierowałem się już prawie bezpośrednio w stronę dworca. Przeszedłem koło starego Ratusza (XIV w.). 15.05.1648 r. podpisano w nim pokój między Hiszpanią a Niderlandami, jeden z układów kończących wojnę 30-letnią. Do środka nie wchodziłem, tylko poszedłem do kościoła św. Klemensa (Clemenskirche). Kierowała mną chęć zobaczenia wnętrza urządzonego w „niebieskim baroku”. Z zewnątrz kościół jest przeciętny i niczym nie zachwyca… a do środka się nie dostałem, bo był zamknięty. Dla zobrazowania tego, co mnie minęło posłużę się zdjęciem z sieci.

Image
Ratusz

W planach miałem jeszcze dwa miejsca, z których odpuściłem Muzeum Wyrobów Lakierowanych (Museum für Lackkunst – wstęp gratis). Założyłem, że zeszłoby na niego zbyt wiele czasu, a ze względu na różne przygody z niemieckimi kolejami, o których ostatnio sporo, wolałem wrócić do Dortmundu nie ostatnim, ale przedostatnim połączeniem gwarantującym odlot do Polski. Dlatego ostatnią rzeczą, którą obejrzałem był barokowy pałac z 2. poł. XVIII wieku, Erbdrostenhof. Przed wyjazdem zakładałem, mając obejrzane ileś tam zdjęć z miasta, że będzie to szał i łał. Spotkałem się z opinią, że można wejść do foyer, którego ściany są całe przyozdobione pięknymi malowidłami. Niestety, było zamknięte na cztery spusty, a sam widok fasady nie zrobił na mnie absolutnie żadnego wrażenia… a myślałem że zrobi. Może przyczyną tego był fakt, że słońce waliło prosto po oczach i ciężko było patrzeć na budynek. Jeśli ktoś będzie w Münster, to polecam tak to zorganizować, żeby Erbdrostenhof obejrzeć sobie przed południem.

Koniec wycieczki to RE7 do Unna, RB59 do Aplerbeck, 490 na lotnisko, zakupy w Lidlu i oczekiwanie na samolot i powrót o czasie do Katowic. Mimo pewnych niedociągnięć organizacyjnych (zegar astronomiczny), mimo niewykorzystania czasu co do minuty, myślę, że wyjazd można zaliczyć do udanych.

Dodaj Komentarz