0
Aneta P. 21 września 2022 13:03
Witam wszystkich,
Relacji z road trop`ów po zachodnim wybrzeżu było sporo niemniej jeżeli kogoś zainteresuje nasz, w warunkach powolnej stabilizacji po pandemii, w układzie rodzice plus 19 – latek i 16 – latek to zapraszam ?
Wyjazd był planowany przed pandemią, były już kupione bilety lotnicze, zarezerwowane auto i większość noclegów ale nie wyszło. Czekaliśmy zatem w miarę cierpliwie na powrót do swobodnego podróżowania i w styczniu tego roku podjęliśmy decyzję, że lecimy. Termin 1.09 – 16.09.2022, wylot z Gdańska przez Kopenhagę do LA. Uwaga – SASem….. tak, tak, właśnie SASem z czego wynikły drobne perturbacje ?
Bilety kupiliśmy w styczniu i wczesną wiosną zaczęłam rezerwować noclegi. Jako, że gotowy plan czekał na nas od czasów przedpandemicznych to w zasadzie zrobiłam „kopiuj – wklej” i gotowe!
Plan był następujący:
1.09 (czwartek) o 11:45 przylot do LA, formalności, odbiór auta i od razu w drogę, w stronę Joshua Tree. Dwa pierwsze noclegi zarezerwowane w Palm Springs, trochę rozglądania się po okolicy, trochę basenu i potem w drogę.
No, ale w kontrze do tego planu stanął SAS, który około miesiąc przed wylotem napisał miłego maila, że zmieniają nam datę wylotu z 1.09 na 2.09 – godziny i konfiguracja bez zmian. Możemy się zgodzić, możemy chcieć zwrot kasy. Zaczęłam nerwowe poszukiwania innego lotu, innych linii itd. No, ale za cenę styczniową to na przełomie lipca i sierpnia za bardzo bym nie poszalała. Zgodziliśmy się więc z tę zmianę, co oznaczało skrócenie naszej podróży o jeden dzień, ale też zmianę rezerwacji auta i noclegu. W zasadzie wszystko udało się pozmieniać, pobyt w Palm Springs skróciliśmy do jednego noclegu i byliśmy gotowi.
W piątek, 2.09 - urodziny męża :D - o 4:40 stawiliśmy się na lotnisku w Gdańsku, planowo o 6:10 wylecieliśmy do Kopenhagi, tam po 2 h oczekiwania lot do LA i o 11:40 wylądowaliśmy. Tu mała dygresja - ja ogólnie jestem dosyć emocjonalna, wyprawę wymyśliłam i zaplanowałam już dawno, w zasadzie to było spełnienie mojego wielkiego pragnienia. Byłam już kiedyś w Stanach podczas studiów, zwiedziłam wtedy Chicago, Nowy Jork, Waszyngton i Filadelfię a teraz zapragnęłam pokazać Stany synom. Ponadto - to w zupełnej tajemnicy - jesienią ubiegłego roku wygrałam w pewnym znanym teleturnieju przyjemną kwotę i tak sobie wymyśliłam, że przeznaczę ją na tę właśnie podróż :P Wracając do wątku głównego - otóż pisząc to wszystko trochę usprawiedliwiam te łzy, które popłynęły po lądowaniu w LA..... proszę się za bardzo nie śmiać, wiem wiem - stara a taka miękka :roll:
Teraz już będą konkrety!2.09 – piątek c.d.
Po wylądowaniu i otarciu łez ? stanęliśmy ładnie w kolejce, ludzi sporo, minimum godzina czekania. Do oficera podeszliśmy całą rodziną, krótka rozmowa, pytanie o plan pobytu, ale bez udowadniania rezerwacji czy biletu powrotnego, życzenia urodzinowe dla męża i oto jesteśmy! Odebraliśmy bagaże i udaliśmy się po auto. Rezerwację mieliśmy w Alamo, regular SUV z pełnym ubezpieczeniem. Bezproblemowo dotarliśmy po auto, na placu niezbyt duży wybór, może ze 4 auta. Wybór padł, przy podpowiedzi pracownika wypożyczalni, na Toyotę 4runner. Wygodny, z dodatkowym rzędem siedzeń, dużo miejsca w środku. Gdy już się zapakowaliśmy, na plac podjechały kolejne auta z myjni, ale nic już nie zmienialiśmy tylko w drogę. Najpierw wizyta w T-mobile, bo przecież bez internetu to z nastolatkami się nie da ? Poszło szybko i sprawnie, telefon syna robił nam za hot – spot i wszystko działało bez zarzutu. Potem na liście był In&Out Burger – to też pozycja z listy synów. Pierwotnie był jeszcze pomysł, żeby może przed wyjazdem w stronę Joshua Tree, zaliczyć Santa Monica, ale ostatecznie decydowaliśmy, że wyjeżdżamy a nasz plan i tak zakładał pobyt w LA przez ostatnie 2 dni. No i wyruszyliśmy…… Wtedy dopiero poczuliśmy na własnej skórze co znaczą korki, o których wszyscy wspominają. No po prostu szok i niedowierzanie. Na pewno nie bez znaczenia był fakt, że zaczynał się świąteczny weekend – 4.09 Amerykanie obchodzili Labour Day i po prostu wszyscy gdzieś jechali! Fakty są takie, że trasę do Palm Springs, dokładnie do Cathedral City – 130 mil - pokonaliśmy w 4,5 h ☹ Dojechaliśmy dobrze po 20, było już ciemno, powietrze aż gęste od gorąca, gdy wysiedliśmy z auta czułam, jakbym weszła do sauny…… A jeszcze mieliśmy zrobić jakieś podstawowe zakupy spożywcze, wodę, coś na następny dzień. Zdecydowaliśmy, że jubilat i młodszy syn zostają a ja ze starszym wyruszamy na łowy. Bez problemu znaleźliśmy dwa sklepy, kupiliśmy co trzeba i wróciliśmy do hotelu. Młodszy był już wyczerpany podróżą i emocjami ale my we 3 jeszcze zaliczyliśmy basen i spać. Na kolejny dzień zaplanowany był Joshua Tree i przejazd Route 66 do Williams.@mewho co za zbieg okoliczności! Ciekawe czy gdzieś spotkaliśmy się na trasie? :o

3.09 - sobota
Podczas całego wyjazdu mieliśmy taki plan, żeby nic za wszelką cenę, żeby jednak trochę odpoczywać i bez spiny, bo to w końcu urlop. W związku z tym wyruszaliśmy zazwyczaj około 9, synowie to jednak śpiochy, jak to nastolatkowie. Tak właśnie zaplanowaliśmy wyjazd do Joshua Tree. Do parku wjeżdżaliśmy południowym wyjazdem, od strony Palm Springs było po prostu bliżej. Pogoda nam bardzo dopisywała, było chyba z 34 stopnie, ale jakoś nie odczuwaliśmy dużych uciążliwości. Faktem jest, że piliśmy baaaardzo dużo, głównie wody, chociaż często chłopcy serwowali sobie taką gotową zimną kawę ze Starbucks w szklanych butelkach – do kupienia w każdym większym markecie. Joshua Tree od południa przywitał nas pustkami, spotkaliśmy może ze dwa samochody koło Cottonwood Visitor Center. Zaliczyliśmy m.in. Cholla Cacuts Garden, ale po drodze wielokrotnie się zatrzymywaliśmy, żeby poskakać po skałkach i porobić fotki – było bardzo urokliwie. Im bardziej kierowaliśmy się na północ tym więcej spotykaliśmy ludzi a przy Skull Rock trudno było o zdjęcie bez tłumów w tle. Opuściliśmy park bardzo usatysfakcjonowani, nie przypuszczałam, że moim chłopakom tak się spodoba – serio. Dalej czekała nas Route 66, przejechaliśmy do Amboy, tam oczywiście fotki przy stacji Roy`s, trafiliśmy nawet na jakąś większą wycieczkę autokarową więc znowu tłumy.
Tu mały wtręt – w okolicach Needles zaliczyliśmy największą „wpadkę” jeśli chodzi o kupno paliwa i ceny. Faktem jest, że na Route 66 stacji nie ma zbyt wiele, stoją znaki informujące, że do najbliższej stacji dzieli nas tyle a tyle i nie są to małe odległości. No więc trochę daliśmy się postraszyć i nasze pierwsze tankowanie kosztowało nas ……. 6,20 $ za galon ☹ Potem oczywiście okazało się, że ceny są zdecydowanie bardziej przystępne. Dodam tylko, że naczytawszy się relacji i różnych wpisów dotyczących cen paliwa, przyjęłam na cały wyjazd średnią 6 $/gal. Faktem natomiast jest, że te wspomniane powyżej 6,20 było najwyższą ceną jaką zapłaciliśmy podczas całego tripu. Nawet w Kaliforni płaciliśmy za paliwo około 5,30 – 5,60. Najtaniej było zdecydowanie w Page, gdzie tankowaliśmy po 3,60. To tak od praktycznej strony ?
Potem przejechaliśmy Oatman, osiołki – a jakże – były, na widok samochodu po prostu podchodzą, wkładają pysk do auta i ogólnie czują się bardzo swobodnie ? Zaliczyliśmy też Hackberry, ale było już po 17 i było zamknięte ☹ Byliśmy bardzo niepocieszeni bo liczyłam na kupno jakichś gadżetów. Gdy podjeżdżaliśmy pod sklep stała tam zaparkowana identyczna Toyota jak nasza i jakieś dwie młode dziewczyny robiły sobie zdjęcia. Po podsłuchaniu okazało się, że to polskie studentki wracające z Work&Travel. Od razu przypomniał mi się mój studencki wyjazd sprzed….. 22 lat(!) Ucięliśmy sobie krótką pogawędkę, jedna z nich okazała się być, tak jak my, z Gdańska, więc zrobiło się zupełnie swojsko. Wyruszyliśmy dalej, do Peach Springs, ale było już dosyć ciemno więc w zasadzie nici z podziwiania Chłodnicy Górskiej ☹. Potem na trasie było już Williams, gdzie mieliśmy nocleg. No muszę przyznać, że miasteczko jest urocze, przesycone wręcz klimatem Route 66, ociera się troszkę o kicz. Ale nie krytykuję, tak to działa, turyści się cieszą więc czego chcieć więcej. Zrobiliśmy sobie jeszcze wieczorną przechadzkę, w pubach leciała muzyczka, ludzie sączyli piwko, wieczór trwał w najlepsze. Zahaczyliśmy o sklep z pamiątkami, gdzie spokojnie mogłam dać upust moim niezrealizowanym ambicjom zakupowym ? Nazajutrz czekał nas Wielki Kanion i przejazd do Page.4.09 niedziela
Po śniadaniu, porannym spacerku po Williams, zakupach spożywczych i tankowaniu auta odjechaliśmy w stronę Wielkiego Kanionu. Przy bramkach był spory ruch, staliśmy nieco ponad godzinę na wjazd. Udaliśmy się na parking przy Visitor Center. Parking jest naprawdę sporych rozmiarów, ale ludzi było mnóstwo, dopiero w nieco odleglejszej części udało nam się znaleźć miejsce. Uzbrojeni w zapasy wody i jakieś przekąski wyruszyliśmy na pierwszy punt widokowy – Mather Point. Przed wyprawą naczytałam i naoglądałam się, wiedziałam, że widoki będą spektakularne, że Kanion jest ogroooooomny. Aaaaa, poprzedniego wieczoru w Williams, podczas spaceru zagaił nas taki lokalny gawędziarz i podpowiadał co warto zobaczyć, a co odpuścić w okolicy. Użył takiego porównania, że Grand Canyon jest jak hot – dog, natomiast Sedona jest jak filet mignon ? Sedony nie zobaczyliśmy, Grand Canyon owszem. Porównania do Sedony więc nie mam, ale porównując Kanion do późniejszych atrakcji subiektywnie stwierdzam, że nie zachwycił mnie. Jest oczywiście ogromny, jedyny w swoim rodzaju, widoki są urzekające, ale na pewno nie mieści się w moim TOP 3. Ale ocena jest mocno subiektywna, bo z kolei mąż i starszy syn byli zachwyceni. Po Mather Point, do którego przechodzi się spacerkiem z Visitor Center, wróciliśmy na parking i udaliśmy się na objazd kolejnych punktów położonych wzdłuż Desert View Drive. Przy każdym z punktów jest parking, na ogół niewielki, ale rotacja aut jest bardzo duża więc bez problemu znajdowaliśmy miejsce. Potem czekał nas przejazd do Page, gdzie mieliśmy spędzić kolejne dwie noce. Tak starałam się poukładać nasz plan, żeby w niektórych miejscach spędzić więcej niż jedną noc. Plan zakładał więc początkowe dwa noclegi w Palm Springs – tu była modyfikacja, o jakiej pisałam wcześniej. Ale potem już bez zmian – 2 noclegi w Page, 2 w Las Vegas, 2 w San Francisco / Oakland i 3 noclegi w Long Beach na koniec pobytu. Wyszło naprawdę dobrze, pewnie przy większej mobilizacji dorzucilibyśmy coś z atrakcji, ale jak już wspomniałam – miał to być urlop i wypoczynek, a poza tym ten niedosyt może być mobilizacją do kolejnej wyprawy ?5.09 poniedziałek
Dzisiaj miało być bez pośpiechu, nie wyjeżdżaliśmy tego ranka dalej w trasę tylko mieliśmy atrakcje w okolicy. Chłopcy się wyspali – a zaznaczam, że poziom wyspania w relacji z nastolatkiem ma kluczowe znaczenie ? Plan na poniedziałek był taki – na 11:30 Kanion Antylopy a potem przejazd do Monument Valley i powrót na nocleg do Page. Może zachód słońca nad Horseshoe Bend. Co do Antylopy – otóż naczytałam się o wyższości walorów Górnego nad Dolnym i odwrotnie, potem o cenach, potem o tłumach i jeszcze o kilku innych aspektach i wybrałam Antelope Canyon X. To coś odmiennego niż oba wyżej wskazane. Wycieczkę rezerwowałam sporo wcześniej, chyba w maju, organizatorem był TAADIDIIN TOURS https://www.antelopecanyon-x.com/
Standardowo wycieczka trwa trochę ponad 1,5 godziny, trzeba być odpowiednio wcześniej, obowiązują maseczki. Patrząc na mapę, to wybrany przez nas kanion położony jest nieco dalej za Page w stronę MV. Byliśmy na miejscu tuż po 11. Ludzie się powoli zbierali. Do samego kanionu trzeba najpierw przejechać około 10 min w głąb terenu Indian – tu można zdecydować się albo na przejazd ich busem albo jechać swoim autem. Wybraliśmy swoje auto, bo to pozwalało przebyć drogę dojazdową bez maseczki. Potem konwój zatrzymuje się na parkingu i dalej trzeba udać się na miejsce zbiórki. Tam podzielono nas na mniejsze 8-10 osobowe grupki, które kolejno schodziły w głąb do kanionu. Przewodniczka – indianka była bardzo sympatyczna, opowiadała ze swadą, podpowiadała jak ustawić się do zdjęć, gdzie będzie lepsze ujęcie itd. Można mieć tylko wodę i telefon do robienia zdjęć. Teraz trochę wrażeń estetycznych – kanion jest PRZEPIĘKNY, naprawdę niesamowity! Te formacje są tak zaskakujące, do tego kolory i kontrast z kolorem nieba, no po prostu mniam! Kanion jest zdecydowanie w moim TOP 3! I reszta familii ma podobne zdanie. Zdjęć oczywiście narobiliśmy jak szaleni, trudno było się zdecydować, które ujęcie jest lepsze. Dodam jeszcze, że było bardzo bardzo gorąco, wody pochłanialiśmy mnóstwo, czas nam bardzo szybko zleciał i tuż po 13 byliśmy gotowi na przejazd do Monument Valley. Poranek był ekscytujący a przed nami kolejne wrażenia, których byliśmy bardzo ciekawi. Trasa była bezproblemowa, po drodze zatrzymywaliśmy się na jakiejś stacji benzynowej i w sklepie – na terenie Navajo i tu ciekawostka – we wszystkich tych miejscach wymagane są maseczki. Już po zjechaniu na drogę 163, na poboczach pojawiają się charakterystyczne kramy z rękodziełem i pamiątkami - warto się zatrzymać, poczuć klimat. Dojechaliśmy na miejsce, sporo aut było na parkingu przy słynnym hotelu The View. Udaliśmy się na objazd Doliny Monumentów. Wrażenia są wspaniałe, te ogromne przestrzenie, monumentalne skały – można poczuć coś magicznego. Widoki rodem z klasycznych westernów. Podobało nam się baaaaardzo. Gdy już nasyciliśmy się tymi niesamowitymi widokami, niespiesznie wracaliśmy do Page. Rozważaliśmy jeszcze zachód słońca nad Horseshoe Bend, ale ostatecznie zmęczenie oraz upał dały nam się we znaki i przełożyliśmy tę atrakcję na kolejny dzień na rano. Wtorek zakładał przejazd w stronę Bryce i popołudniowe zwiedzanie wiec wydawało się, że spokojnie rano wkomponujemy zakole.
Odnośnie samego Page – mieliśmy tu fajny hotelik z pralnią, niezłymi śniadaniami i basenem, z którego korzystaliśmy kilkukrotnie. W Page było też najtańsze paliwo – płaciliśmy tu bodajże 3,40 $/gal. Tutaj też jest ogromny Walmart, który traktowaliśmy jak sklep osiedlowy i tam się zaopatrywaliśmy. A ponadto zaliczyliśmy tu kolację w takiej typowo amerykańskiej jadłodajni – choć szyld nazywał ich restauracją ? Fajny klimat, muzyka na żywo, zagadujący gości kowboj, smashed potatoes i steki - Gone West Family Restaurant.@wojtekly, masz rację, to ostatecznie zawsze jest indywidualna kwestia. Jestem zdania, że żeby móc stwierdzić, że coś mi się podoba bardziej lub mniej to po prostu trzeba tego czegoś spróbować, zobaczyć, poznać. Dlatego nigdy nie żałuję podjętych decyzji, dokonanych wyborów, wydanej kasy czy zaznanych wrażeń - każde nas jakoś ubogaca, daje nowe doświadczenia :-) I fantastyczne jest to, że każdemu podoba się coś innego. Jaki świat były nudny, gdybyśmy wszyscy lubili czy podziwiali to samo i tak samo. Udanego dnia!6.09. wtorek
Dziś czekał nas wyjazd z Page, przejazd do Bryce i zwiedzanie kanionu. Wczorajszy punkt – Horseshoe Bend przeskoczył na dzisiaj rano, dlatego wstaliśmy wcześniej niż zazwyczaj, przed 9 wymeldowaliśmy się z hotelu i udaliśmy się na obejrzenie podkowy. Od jakiegoś czasu miejsce jest dużo lepiej zagospodarowane, jest duży parking, bramka wjazdowa, regularna kasa itd. Mimo, że było dosyć wcześnie, trochę po 9, ludzie napływali szerokim strumieniem. Tak, jak wszyscy wspominają – idzie się w pełnym słońcu, najpierw nieco pod górkę, potem w dół. Barierka jest, owszem. Trochę zabezpiecza przed upadkiem tych najbardziej pragnących dobrej fotki, ale rzeczywiście trochę w prawo i trochę w lewo można uzyskać dobre ujęcie, aleeeee….. zasadnicza kwestia – rano niemal na 1/3 zakola jest CIEŃ ☹ Więc jeśli ktoś liczy na meeeega spektakularne zdjęcia to sugeruję wizytę w godzinach popołudniowych – mimo upału, tłumów i innych niedogodności. My nie jesteśmy pasjonatami fotografii, widoki tak czy siak były zachwycające i bardzo nam się podobało.
Potem ruszyliśmy w stronę Bryce. Wyjeżdżając z Page odwiedziliśmy jeszcze polecany punkt widokowy Glen Canyon Dam Overlook. Łatwo tam dotrzeć, jest parking, ścieżka a widoki palce lizać! Pogoda nam dopisywała, było ponad 30 stopni, czasu mieliśmy sporo więc zdecydowaliśmy spontanicznie, że poszukamy jakiejś plaży nad Lake Powell. Jechaliśmy więc dalej drogą 89 i tuż za znakiem „Welcome To Utah Sign” skręciliśmy w prawo w stronę Lone Rock Beach. Pomysł był przedni – było naprawdę gorąco, woda zachęcała do kąpieli. Zjechaliśmy autem tak daleko jak tylko było można, żeby nie zapaść się w piasku a dalszą część pokonaliśmy na piechotę. Spędziliśmy tu około 1,5 - 2 h, trochę mieliśmy wątpliwości czy na pewno można się tu kąpać, bo raczej było widać łódki, skutery a takich amatorów jak my nie było ? Zagailiśmy więc jakiegoś stacjonującego tam Amerykanina – no i po raz kolejny doświadczyliśmy wielkiej życzliwości i serdeczności. Do tego stopnia, że pan zaproponował nam skorzystanie z jego sprzętu – dmuchanych zabawek, materaca, namiotu, który zapewniał cień etc. Było to przemiłe i nieco zaskakujące.
Po kąpieli i relaksiku odjechaliśmy w stronę Bryce. Po drodze zaliczyliśmy przepyszną pizzę Kanab w lokalu „Lotsa Motsa Pizza”. Niech Was nie zwiedzie wygląd lokalu – pizza była mniammm. Mimo początkowego zapasu czasowego okazało się, że do Bryce dotarliśmy dosyć późno, około 17. Po parku można poruszać się dosyć swobodnie autem wiec podjechaliśmy na parking w okolicach Sunrise Point i ruszyliśmy na szlak Queens Garden Trail. Gdy skończyliśmy przy Sunset Point było już szarawo. Ale to popołudniowe, nieco przygaszone słońce nadawało jakiegoś takiego dodatkowego uroku temu miejscu.
Bryce jest CUDOWNY – dla mnie chyba numer jeden ze wszystkich odwiedzonych miejsc.
Około 19.30 zameldowaliśmy się w hotelu Ruby's Inn. To olbrzymi kompleks, hotel plus RV Park, na miejscu jest dobrze wyposażony sklep spożywczy, sklep z pamiątkami a nawet poczta, skąd można nadać staromodną, ale jednak klimatyczną pocztówkę ? Wieczorkiem zaliczyliśmy jeszcze basen i na tym zakończyliśmy ten cudowny, pełen wrażeń dzień.7.09. środa

Plan na środę – ZION a wieczorem przejazd do Las Vegas. Rano w Rub`s Inn czekało nas śniadanie, szybkie pakowanko i w drogę. Parki są położone około 1,5 h drogi od siebie. Do Zion wjeżdżaliśmy zatem od wschodu, i na pierwszy rzut poszedł szlak Canyon Overlook Trail. Najpierw szukaliśmy miejsca do zaparkowania, mały parking tuz przy początku szlaku był zapełniony więc ostatecznie stanęliśmy na poboczu, ale bezpiecznie i nie my jedyni ?. Tego dnia było bardzo, bardzo gorąco. Ponadto było tuz po 12 więc żar niemiłosierny. Uzbrojeni w zapasy wody wyruszyliśmy. Widoczki od początku są spektakularne, idzie się wzdłuż ściany, po takiej jakby półce, wąsko, ludzi było dużo więc trzeba było przepuszczać się nawzajem. Szybkim tempem dotarliśmy do punktu, z którego roztacza się widok na wijącą się drogę, widać też tunel i wspaniałe kolory skał. Pokontemplowaliśmy trochę, porobiliśmy fotki i szybkim krokiem do auta bo plan zakładał Narrows. Canyon Overlook zajął nam nieco ponad godzinkę – nie polecam jednak wędrówki w południe ? Po zejściu czekał nas mały zator przy wjeździe do tunelu, czekaliśmy może z 15-20 min. Sam przejazd tunelem i potem droga do Visitor Center to sama przyjemność, widoki dookoła są oszałamiające i wszystko jest tak monumentalne, olbrzymie… Zachodziliśmy w głowę jak to będzie z parkowaniem, bo było już dobrze po 13 a parking – tak jak wszyscy piszą – niewielki i oblegany.
Tu mała dygresja – mam taką śmiałą teorię, że myśl NAPRAWDĘ kreuje rzeczywistość i staram się tak „programować” swoją głowę, że szukam zawsze pozytywów, plusów etc. W sprawach wielkich i małych. Nawet w przypadku parkingu w Zion ?. Konkludując – chodzi o to, że miejsce dla nas było, jakby czekało ?.
Spakowaliśmy małe plecaki, buty „na zmarnowanie” i ruszyliśmy do busika, który miał nas zawieźć na przystanek Temple of Sinawava, gdzie rozpoczyna się szlak Narrows. Wszędzie było tłoczno, naprawdę dużo turystów. Po króciutkim oczekiwaniu na busa, wyruszyliśmy. Część ludzi wysiadała przy Zion Lodge, skąd wyrusza się na Emerald Pool Trail, ale niemal cała ekipa wysiadała z nami na ostatnim przystanku. Najpierw jest krótki, przyjemny Riverside Walk, prowadzi wśród drzew i jest to naprawdę miły spacerek. No a potem dochodzimy do początku Narrows. Część turystów wyposażona była w specjalne buty i skarpety – wypożyczalnia była przy Visitor Center. Cen nie pomnę bo od początku zakładaliśmy, że idziemy w swoich butach. I tak też poruszała się większość turystów. Może z 25 % miało ten specjalistyczny sprzęt. Reszta – tak jak my. Przy wejściu do rzeki stoją kije, do wyboru do koloru. Mąż początkowo skusił się na wędrówkę bez kija, ale po pewnym czasie się przekonał a ja szczerze polecam, bo naprawdę ułatwia to poruszanie się w wodzie. Ta była dosyć zimna, ale przy panującym tego dnia upale stanowiła miłą ochłodę. Zaznaczam, że w zasadzie niemożliwe jest przejście szlaku „suchą stopą”. Są miejsca, gdzie co prawda wody jest po kostki, ale jednak trzeba się zamoczyć. Aleeee są też takie, gdzie woda sięga śmiało do pasa. Takie głównie miejsca wybierali nasi nastolatkowie do wędrówki ? Chłopakom się bardzo podobało, lubią wyzwania, mieli dużo frajdy i twierdzą, że to chyba najlepsza atrakcja. Ja też polecam, wspaniałe doświadczenie. Spędziliśmy na szlaku około 2,5 h, to myślę optymalny czas żeby się pozachwycać, trochę zmęczyć i mieć satysfakcję.
Potem sprawnie wróciliśmy busikiem na parking, tu się przepakowaliśmy, opłukaliśmy i ruszyliśmy w drogę do Vegas. Było około 17:30 gdy wyjeżdżaliśmy z Parku. Celowo wjazd do Vegas zaplanowałam na wieczór bo chciałam ujrzeć te neony, światła, przepych. I tak też się stało!@tropikey, racja, racja ;-)
A tak na poważnie to ja kolejne przygody planuję - w marcu Jordania, a potem.... sama nie wiem... ciągnie mnie znowu do USA ;-)-- 10 Sty 2023 10:59 --

7.09 środa c.d.
Wjechaliśmy do Las Vegas około 20:30. Tuż przed miastem zrobiliśmy jeszcze duże zakupy w Walmarcie, bo w Vegas mieliśmy zarezerwowany na 2 noce apartament z kuchnią więc nastawiliśmy się na własne gotowanie. Nocowaliśmy tu https://www.booking.com/hotel/us/wyndha ... rt.pl.html
Przestronny apartament w wieeeelkim kompleksie apartamentowym z sypialnią, salonem, dobrze wyposażoną kuchnią i pralnio – suszarnią. Podobało nam się. Co prawda mieliśmy kawałeczek do Stripu, ale niezbyt daleko.
Wjazd do Vegas robi wrażenie – światła, feeria barw, wszystko tętni i pulsuje. Po zameldowaniu i krótkim odpoczynku najstarszą trójką wybraliśmy się w miasto. Przede wszystkim było strasznie gorąco, niewyobrażalnie wręcz. Teraz twarde dane – około godziny 23 termometr wskazywał 42 stopnie! Do tego dzikie tłumy, wszędzie zapach marihuany, alkoholu etc. Nooooo to chyba nie dla mnie… Tzn dla jasności – wszystko to robi naprawdę duże wrażenie, do tej pory nie zaznałam takiego uczucia pomieszania euforii, ciekawości, natłoku bodźców ale też przytłoczenia. Przeszliśmy się w okolice Stripu, zaliczyliśmy Flamingo, Cesar`s Palace, fontanny przy Bellagio i na więcej tego wieczora nie starczyło nam sił. Perspektywa następnego dnia to – wyspać się, popływać w basenie, poleniuchować, może wybrać się na Tamę Hoovera, ewentualnie zakupy a wieczorkiem … kasyno – ale totalnie na luzie, bez pośpiechu i konkretnego planu.

-- 10 Sty 2023 11:09 --

8.09 czwartek
Ze wspomnianych powyżej punktów udało się zrealizować wszystko. Rano niespiesznie zjedliśmy POLSKIE śniadanie, jajecznicę, twarożek, rzodkiewki, pomidorki itp. ? Potem poleżeliśmy przy basenie, wypiłam drinka z palmą – ja alkoholowego a nasz 19 – latek bez, bo w tym wieku to karabin mógłby sobie kupić, ale wypić alko to już nie ?Wczesnym popołudniem wybraliśmy się na Tamę Hoovera – jedzie się około 50 minut, tuż przed wjazdem jest kontrola poważnych panów z karabinami – zaglądają do auta, pytają o broń i niebezpieczne materiały. Najpierw zatrzymaliśmy się na Boulder Dam Bridge parking, tam jest sporo tablic dotyczących zapory, techniki jej budowy i historii jej powstania – warto poczytać. Potem przeszliśmy na Memorial Bridge i stamtąd podziwialiśmy ogrom całej budowli. Na moście mocno wieje, tuż za barierką jest normalny ruch samochodowy więc warunki na kontemplację średnie… Wróciliśmy na parking i przejechaliśmy taką wewnętrzną, ślepą drogą służącą właściwie tylko zwiedzaniu. Można zatrzymać się na jednym z kilku parkingów i z różnych perspektyw podziwiać zaporę. Po objechaniu wracaliśmy do Las Vegas – w planie były zakupy. Ostatecznie trafiliśmy do Las Vegas South Premium Outlets i tam buszowaliśmy. Usatysfakcjonowani zakupami wróciliśmy do hotelu około godziny 20. Chłopcy mieli już dość wrażeń, ale my mieliśmy jeszcze w planie kasyno i sesję przy znaku Fabulous Las Vegas ?. Wyjechaliśmy ponownie z hotelu po 21. Tu czekała na nas niespodzianka pogodowa – otóż wieczorem zerwał się dosyć silny wiatr i mieliśmy okazję zaobserwować coś na kształt burzy piaskowej – bardzo dużego zapylenia w powietrzu. Widoczność była dosyć mocno ograniczona. Najpierw podjechaliśmy pod znak, jest on ulokowany pomiędzy pasami ruchu ale funkcjonuje parking, można bezpiecznie zaparkować auto i stanąć w kolejce do zdjęcia. Tak, tak, w kolejce bo akurat trafiliśmy na szaloną grupę dziewcząt z wieczoru panieńskiego. Odstaliśmy swoje, sfotografowaliśmy się i jazda do kasyna. Problemem okazało się znalezienie takiego, w którym będzie darmowy parking, bo szczerze mówiąc woleliśmy te 20 $ za parking przeznaczyć na inwestycję, na poczet przyszłej EWENTUALNEJ wygranej. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na Treasure Island i nie obyło się bez błądzenia po poziomach parkingu i szukania bezpośredniego przejścia do kasyna. W efekcie wylądowaliśmy gdzieś na zapleczu olbrzymiego kompleksu, pośród szumu klimatyzatorów, nawoływań dostawców, przepełnionych kontenerów na śmieci. Natknęliśmy się też na kilku bezdomnych – niektórzy spali wprost na ulicy, niektórzy mamrotali coś pod nosem…. Tak też wygląda Ameryka ☹ Okropny widok. Dotarliśmy wreszcie do kasyna – oczywiście kolorowo i głośno. Zdecydowaliśmy się „zaszaleć” i zainwestować 20 $ - bez efektu w postaci nagłego przypływu gotówki, niestety. No i jakoś nie są to nasze klimaty. Kiedy już wracaliśmy do auta – tym razem już bez szokujących widoków, windą i prosto na parking – na spokojnie przyjrzałam się wnętrzom hotelu, korytarzom, wystrojowi. No i jest to wszystko mocno zużyte, lata świetności ma daaaawno za sobą. Jakoś tak zrobiło to na mnie przygnębiające wrażenie… Niby przepych, ale taki…przeterminowany ?
Wróciliśmy do siebie dobrze po północy. Rano czekało nas pakowanie i wyjazd do Doliny Śmierci.9.09 piątek
Dzisiejsza planowana trasa: Las Vegas – Dolina Śmierci – Bishop.
Po śniadanku, przepakowaniu i szybkim wymeldowaniu ruszyliśmy w stronę Death Valley, po drodze zatankowaliśmy i dalej. Byłam ogromnie ciekawa tego nowego doświadczenia, temperatury, widoków etc. Wjechaliśmy klasycznie – drogą nr 190 od wschodu. Od razu muszę zaznaczyć dla wszystkich planujących – teren jest ogroooooomny, odległości na terenie Death Valley też niemałe, weźcie to wszystko pod uwagę. Odpuściliśmy Dante’s View, trochę z uwagi na te wspomniane odległości. Na poboczach zlokalizowane są tablice ostrzegające przed upałem. Pierwszym punktem widokowym, który zaliczyliśmy był zatem Zabriskie Point. Jest tu normalny parking, do punktu wchodzi się na niewielkie wzniesienie. Widoki wspaniałe, trudno je porównać do czegokolwiek innego. Upał – a jakże! Odnotowaliśmy 43,4 stopnia! Tego dnia był jednak dosyć silny wiatr więc naprawdę dało się przetrwać. Zabawiliśmy tu niezbyt długo, może z 20 minut. Potem udaliśmy się dalej drogą 190 , na wysokości Furnance Creek jest dosyć ostry zakręt w lewo i droga Badwater Road, która prowadzi aż do Badwater Basin. Po drodze zaliczyliśmy pętelkę przez Artist`s Drive – no tutaj nie mogliśmy wyjść z podziwu. Zatrzymywaliśmy się często, było co fotografować. Potem wróciliśmy na Badwater Road i pojechaliśmy już bezpośrednio Badwater Basin po drodze mijając skręt do Devil`s Golf Course. Przy solnisku jest spory parking, nawet toaleta, ale przy tych upałach raczej odradzam korzystanie – mocno średnie wrażenia zmysłowe ?
Miejsce docelowe jest naprawdę niezwykłe, solnisko przypomina lodowisko, jest bielusieńkie. Dosyć mocno tu wiało, ale w zasadzie ten wiatr dawał trochę wytchnienia od upału. Potem wróciliśmy na drogę 190 i kierowaliśmy się w stronę Mesquite Flat Sand Dunes. Tu oczywiście tez zagospodarowany parking, toalety, kosze na śmieci etc. Z uwagi na wspomniany wiatr trudno było podziwiać widoczki bo piasek się unosił, trudno nawet było o dobre zdjęcie. Zaliczyliśmy więc krótki spacer i kierowaliśmy się w stronę Bishop. Zaskoczyło mnie bardzo, że tak długo jeszcze jechaliśmy po opuszczeniu Death Valley. Sam teren parku jest bardzo duży, ale po wyjeździe z niego pokonywaliśmy jeszcze długą krętą i wysoko położoną drogę do Bishop. Byliśmy już bardzo zmęczeni – jazdą, temperaturą, emocjami. Do Bishop dotarliśmy pod wieczór. Urocze miasteczko, akurat zaczynał się weekend, na ulicach było sporo ludzi, jakieś sąsiedzkie grill czy festyn. Bardzo miłe miejsce. Nocowaliśmy w hotelu Vagabond Inn – na terenie był mały basen, z którego chętnie skorzystaliśmy po wyczerpującym dniu. Na kolację udaliśmy się do położonego tuż za płotem Denny`s. Porcje ogromne, pełne kalorii, ale obsługa urocza, dbająca o klienta. Na tym zakończyliśmy nasz dzień – było naprawdę męcząco, dużo wrażeń. Na sobotę mieliśmy zaplanowany Yosemite, około godzinkę jazdy z Bishop.10.09 sobota
Plan na dzisiaj to Yosemite. Po noclegu w Bishop, gdzie podczas śniadania spotkaliśmy parę polskich studentów wyruszyliśmy w drogę. Wjeżdżaliśmy Tioga Road ? Zanim jednak udaliśmy się do samego parku chcieliśmy przystanąć nad Mono Lake i poogądać słynne tufy. Nie mieliśmy jednak szczęścia – tuż przed Lee Vining jest skręt w prawo w drogę nr 120 i dojazd nią do Mono Lake South Tufa Area i tam też skręciliśmy. Jednak już po 300 – 400 m okazało się, że patrol policji zawraca wszystkich próbujących przejechać tą drogą. Nie udało nam się dowiedzieć dlaczego. Pojechaliśmy więc pod Visitor Center, ale w zasadzie obejrzeliśmy tylko kilka tablic informacyjnych i z daleka popatrzyliśmy na jezioro. Zawróciliśmy więc i udaliśmy się w stronę parku. Zaznaczam, że w tym dniu pogoda zaczęła się zmieniać, był lekki wiaterek i pojawiło się sporo chmur. W roku 2022, kiedy to byliśmy na naszej wyprawie, park wprowadził konieczność rezerwacji. Byliśmy przygotowani, pamiętam, że w dniu, kiedy ruszał system rezerwacyjny z wypiekam na twarzy logowałam się, żeby zakupić wejściówkę. Bez problemu się to udało i wyposażeni w potwierdzenie rezerwacji elegancko wjechaliśmy do parku. Przejazd Tioga Road dostarcza niezwykłych widoków, w zasadzie co chwilę można by zatrzymywać się coś popodziwiać. Ponieważ na park mieliśmy przeznaczony ten jeden dzień – wiem wiem… błąd. Teraz wymyśliłabym to inaczej…. – musieliśmy wybrać jakieś priorytety. Chcieliśmy przejechać Tioga Road, po drodze zatrzymując się w kilu punktach, zahaczyć o sekwoje w Tuolumne Grove a potem zjechać do doliny i tam zrobić chociaż jeden szlak. Wieczorem mieliśmy już być w San Francisco.

Pierwszy stop zrobiliśmy w punkcie Tuolumne Meadows, następnie był plan na piknik nad Tenaya Lake. No i tu niestety zaczął padać deszcz, początkowo delikatny, ale potem coraz mocniejszy, zerwał się wiatr no i znacząco utrudnił nam realizację planu ☹ Ostatecznie piknik odbyliśmy w aucie pałaszując przygotowane wcześniej przekąski. Na domiar złego pod koniec „pikniku” między naszymi synami wywiązała się strrraszliwa awantura dotycząca, ogólnie rzecz biorąc - tematów światopoglądowych – no i atmosfera nam mocno „siadła” ☹ Olmsted Point oglądaliśmy w pośpiechu, bardzo mocno wiało i było wręcz zimno, do tego deszcz dawał się we znaki. Z uwagi na deszcz odpuściliśmy sekwoje, udaliśmy się prosto do doliny. Już na dole odbiliśmy w stronę Tunnel View. Jest tam parking, ale ludzi mnóstwo. Udało nam się zaleźć miejsce, deszcz jeszcze trochę kapał ale wyskoczyliśmy na szybką fotkę. Widok nie był tak spektakularny jak tego oczekiwaliśmy z uwagi na mgłę po deszczu ale i tak było uroczo. Potem skierowaliśmy się do doliny, po drodze zatrzymaliśmy się w zatoczce po lewej stronie skąd przepięknie było widać El Capitan a po prawej ciurkający Bridalveil Fall.
Po krótkiej dyskusji i oszacowaniu czasu, odległości i naszej kondycji ? zdecydowaliśmy się na szlak Mist Trail prowadzący do Vernal Falls. W tym celu trzeba było pojechać do samego końca doliny. Nie bez problemu znaleźliśmy miejsce parkingowe. Deszcz ustał, ale było wilgotno, około 16 stopni. Szlak miał być niewymagający, dla takich amatorów jak my w sam raz… Aleśmy się nastękali – zero kondycji. 16 latek w połowie powiedział „PAS” i został na jakimś kamieniu a my we trójkę poszliśmy dalej. Jak to bywa – widoki zrekompensowały nasz wysiłek, warto było! Potem już dosyć szybko wracaliśmy do auta. Wracając doliną jeszcze napawaliśmy się przepiekną majestatyczną przyrodą. Następnie wjechaliśmy na Big Oak Flat Road, którą zjeżdżaliśmy z Tioga Road i kierowaliśmy się do zachodniego wyjazdu z parku. Sama ta droga dostarcza jeszcze sporo wrażeń – wiadomo jest wysoko, do tego kręta co potęguje wrażenia.
Podsumowując – pogoda trochę nam pokrzyżowała plany. Do tego przydałby się na pewno drugi dzień. A gdyby nie remont Glacier Point Road to pewnie i trzeci. Tak więc trochę ominęliśmy , trochę zmusiła nas do tego pogoda. Jest zatem do czego wracać ?
Do San Francisco kierowaliśmy się drogą 120 a potem autostradą 580. Bazę noclegową mieliśmy w Oakland a na San Francisco zaplanowaliśmy 2 dni.

Dodaj Komentarz

Komentarze (7)

tropikey 21 września 2022 17:08 Odpowiedz
Chętnie poczytam - w niemal identycznym okresie planuję takie coś na 2023 (bilety do LA już są, a na powrót będą wkrótce). Relacji w pdf z forum ściągniętych mam już chyba z 6, czy 7, ale ta będzie najświeższa :)
mewho 24 września 2022 17:08 Odpowiedz
Byliśmy w prawie tym samym terminie, przesuniętym o jeden dzień (03.09-17.09) na podobnym tripie z poczatkiem w LA. Tez z Gdanska i tez mialem urodziny w dzien przylotu [emoji2]. Chętnie poczytam, a może też zdecyduje się coś napisać:)Temperatury na początku były zabójcze.
wojtekly 12 października 2022 17:08 Odpowiedz
Te kaniony to chyba mega subiektywna kwestia. Na mnie GC zrobił ogromne wrażenie (rozmiar, formacja, płynąca rzeka w dole, bardzo fajne trasy do wędrówek). Natomiast w Antelope Canyon (też X) miałem wrażenie że to po prostu maszynka do robienia pieniędzy i zdjęć na instagrama - co prawda przewodnik trochę ratował bo naprawdę ciekawie i barwnie opowiadał. Ale no tak jak wspomniałem na początku, kwestia chyba mocno subiektywna bo znam też opinie innych osób które GC zawiódł. Ja natomiast do GC chętnie bym wrócił np na zejście do rzeki Colorado :)
127231 13 października 2022 12:08 Odpowiedz
@wojtekly, masz rację, to ostatecznie zawsze jest indywidualna kwestia. Jestem zdania, że żeby móc stwierdzić, że coś mi się podoba bardziej lub mniej to po prostu trzeba tego czegoś spróbować, zobaczyć, poznać. Dlatego nigdy nie żałuję podjętych decyzji, dokonanych wyborów, wydanej kasy czy zaznanych wrażeń - każde nas jakoś ubogaca, daje nowe doświadczenia :-) I fantastyczne jest to, że każdemu podoba się coś innego. Jaki świat były nudny, gdybyśmy wszyscy lubili czy podziwiali to samo i tak samo. Udanego dnia!
tropikey 30 grudnia 2022 17:08 Odpowiedz
O ho! Mrozy odpuściły i autorka wybudziła się ze snu zimowego :DCzekam na dalszą część :)
127231 30 grudnia 2022 17:08 Odpowiedz
@tropikey, racja, racja ;-)A tak na poważnie to ja kolejne przygody planuję - w marcu Jordania, a potem.... sama nie wiem... ciągnie mnie znowu do USA ;-)
timu 30 grudnia 2022 17:08 Odpowiedz
Druga fotka z Zion to jakiś punkt widokowy?