0
msm 3 października 2022 19:18
Tak naprawdę to wręcz idealne miejsce na aktywne wakacje. Ale po kolei.

Całkiem do niedawna wyjazd do Pakistanu wiązał się z jakąś koszmarną biurokracją, Ale w 2019 kraj ten wprowadził elektroniczną aplikację o wizę, praktycznie bez dodatkowych utrudnień. Więc znalazł się na naszej krótkiej liście krajów do odwiedzenia w 2020. W końcu byliśmy już kilka razy w Himalajach w Indiach i Nepalu, więc Pakistan brakował do kompletu.

Ale potem przyszedł covid i trzeba było na 2 lata zapomnieć. Wreszcie gdzieś na wiosnę 2022 Pakistan otworzył granice. Wyjazd zaplanowaliśmy na początek września - optymalny czas na treki w Karakorum. Pakistańczycy oblegają góry w lipcu i sierpniu, a od października zaczyna się zima.
Z biletami było trochę kłopotu, bo kilka razy linie lotnicze przesuwały terminy, ale w końcu udało się wszystko spiąć i na początku września lądujemy w Lahore. Tu mamy do dyspozycji cały dzień, bo pierwotny plan by z Lahore lecieć prosto do Gilgit pokrzyżowały nam pakistańskie linie lotnicze, które w ostatniej chwili odwołały lot. Więc musimy następnego dnia przejechać autobusem do Islamabadu (jakieś 5 godzin jazdy) by stąd lecieć w serce Karakorum.

Pierwsze wrażenia z Pakistanu - niezwykle mili i uczynni ludzie. Totalne poczucie bezpieczeństwa, bo poza przyjaznością ludzi wszędzie pełno wojska i policji. Jeśli pytamy, czy jest bezpiecznie, wszyscy odpowiadają że oczywiście tak. Może w Karaczi albo innych częściach Pakistanu może być niebezpiecznie, ale w Lahore jest super bezpiecznie.

Pierwszy dzień wykorzystujemy na ceremonię na granicy indyjsko-pakistańskiej. Lahore jest historyczną stolicą Pendżabu. Ale po podziale Indii Brytyjskich znalazł się blisko granicy, a Indie musiały sobie wybudować nową stolicę Pendżabu w Czandigarze. Do granicy jest kilkanaście kilometrów i codziennie odbywa się tam ceremonia zamknięcia granicy. Przedstawienie jest punktem obowiązkowym wizyty w Lahore (albo jeśli ktoś jest po stronie indyjskiej - w Amritsar).

Tu kilka wyjaśnień. Formalnie Pakistan i Indie są w stanie wojny. Obie strony są uzbrojone w głowice jądrowe, a na co dzień strzelają do siebie na lodowcu Syachen na wysokości 5 tys. metrów, raczej nie robiąc sobie krzywdy, za to żołnierze na tej wysokości regularnie zamarzają lub giną z powodu choroby wysokościowej. Przejście graniczne koło Lahore to jedyne przejście graniczne między obu krajami. Tutaj - zamiast zrzucać na siebie bomby atomowe - obie strony rywalizują ze sobą w oryginalnym marszu. A oglądają to tysiące Hindusów i Pakistańczyków, głośnymi krzykami i śpiewami dopingując swoich wojaków. To trzeba koniecznie zobaczyć i usłyszeć (i nie ogłuchnąć).





Następny dzień zajmuje nam podróż do Islamabadu. Między Lahore i Islamabadem regularnie kursują autobusy, w standardzie europejskim lub wyższym. Tanie i bezpieczne. Przed podróżą obsługa każdemu robi zdjęcie i pewnie wysyła do wszechobecnej w Pakistanie armii. Krajobraz powoli zmianie się z płaskich jak stół pól Pendżabu na wzgórza. Meldujemy się w hotelu w pobliżu lotniska. Hotel (Travelodge Guesthouse ) znajduje się na zamkniętym i strzeżonym osiedlu. Tu jemy nasze najlepsze w życiu biryani, przywiezione przez obsługę z pobliskiej restauracji.

https://www.booking.com/hotel/pk/travelodge-guesthouse.pl.html?aid=376384&label=bdot-B_AMmyp_WLH_Av2PkrGHrgS411092421008%3Apl%3Ata%3Ap1%3Ap22.563.000%3Aac%3Aap%3Aneg%3Afi%3Atikwd-334108349%3Alp1011521%3Ali%3Adec%3Adm%3Appccp%3DUmFuZG9tSVYkc2RlIyh9Yf5EcukO1MOGv2VrE6ywbUM&sid=562418bf895e5e1386e8092e78782d99&dest_id=-2762812;dest_type=city;dist=0;group_adults=1;group_children=0;hapos=1;hpos=1;no_rooms=1;req_adults=1;req_children=0;room1=A;sb_price_type=total;sr_order=popularity;srepoch=1664820994;srpvid=732c808035fc0002;type=total;ucfs=1&#hotelTmpl

Wcześnie rano jedziemy na lotnisko i o świtaniu lecimy w kierunku gór. Początkowo widzimy pod sobą coraz wyższe szczyty Hindukuszu, lodowce i górskie jeziora. A potem obok samolotu wyłoniła się potężna Nanga Parbat (jedyny himalajski ośmiotysięcznik w Pakistanie). Potem samolot lawiruje między szczytami Hindukuszu i Karakorum, obniża lot i lądujemy w Gilgit. Tu czeka na nas kierowca, który przewiezie nad sto kilkadziesiąt kilometrów do do hotelu w Karimabadzie. Po drodze mijamy górujący nad okolicą prawie-ośmiotysięcznik Rakaposhi (z którym mamy nadzieję zaznajomić się lepiej już niebawem). Dojeżdżamy do hotelu (Old Hunza Inn) z przemiłym właścicielem.

https://www.booking.com/hotel/pk/old-hunza-inn-karimabad.pl.html?aid=376384&label=bdot-B_AMmyp_WLH_Av2PkrGHrgS411092421008%3Apl%3Ata%3Ap1%3Ap22.563.000%3Aac%3Aap%3Aneg%3Afi%3Atikwd-334108349%3Alp1011521%3Ali%3Adec%3Adm%3Appccp%3DUmFuZG9tSVYkc2RlIyh9Yf5EcukO1MOGv2VrE6ywbUM&sid=562418bf895e5e1386e8092e78782d99&dest_id=-2755729;dest_type=city;dist=0;group_adults=1;group_children=0;hapos=1;hpos=1;no_rooms=1;req_adults=1;req_children=0;room1=A;sb_price_type=total;sr_order=popularity;srepoch=1664821116;srpvid=b92880bd401300aa;type=total;ucfs=1&#hotelTmpl

Nad Karimabadem góruje kolejny siedmiotysięcznik - Ultar Sar. W górnej części miasteczka jest położony zamek dawnych władców Królestwa Hunza.



A taki mamy widok z okna - biały szczyt po lewej to Diran, po prawej Rakaposhi - oba mocno ponad 7 tysięcy metrów. Sam hotel jest na wysokości Rysów, więc szczyty górują ponad 5 kilometrów nad okolicą.



Jeśli chodzi o bezpieczeństwo to rejon Gilgit i całe Karakorum są super bezpieczne. Zresztą miejscowi twierdzą że tak naprawdę pochodzą od Aleksandra Macedońskiego, który rzeczywiście był tu ze swoją armią w IV wieku p.n.e. Więc tak de facto jesteśmy w Grecji - tylko góry jakieś takie za wysokie jak na Olimp.
Z właścicielem hotelu omawiamy możliwe treki. Rezygnujemy z kilku klasycznych tras, bo wiązałyby się z wejściem już następnego dnia zbyt wysoko. Po dyskusji uzgadniamy coś nietypowego - bez wejścia zbyt wysoko (najwyższy punkt będzie na wysokości około 3400 m) za to z przejściem kilku lodowców. Rano kompletujemy sprzęt i jedziemy samochodem do wioski Hopar. Tu, z wysokości ok. 3000 m zaczynamy 3-dniową wyprawę.

Na początek musimy przejść przez lodowiec Hopar.



Lodowiec, który zaczyna się gdzieś kilkanaście kilometrów w głąb Karakurum jest tu pokryty dość grubą warstwą odłamków skalnych. I cały czas słychać głośne trzaski i huki przemieszczających się tysięcy ton lodu i skał. Samo wejście na lodowiec było najtrudniejszym punktem całej wyprawy. Widać było rzeczywiście skutki globalnego ocieplenia. Miejscowi twierdzili że ostatnio lodowiec wyraźnie się skurczył, zwłaszcza że całe lato panowały tu upały, nawet teraz we wrześniu było ze 30 stopni. I rzeczywiście było widać jak to wszystko topi się i rozpada. Najtrudniej było znaleźć bezpieczne miejsce przejścia z moreny bocznej na lodowiec, tak by nie wpaść w szczelinę bez dna. Potem było już łatwiej. No a tak to wygląda na samym lodowcu, widoki niesamowite. Generalnie żaden sprzęt nie jest potrzebny, lód jest pokryty gruzem skalnym, więc nie jest ślisko. Pewnie dla bezpieczeństwa przydałaby się lina, ale o niej Pakistańczycy nie pomyśleli.



Po przejściu pierwszego lodowca kierujemy się w kierunku kolejnego. A widoki są coraz bardziej niesamowite. Trasa technicznie bardzo łatwa. W okolicy sporo pasących się kóz.



Wreszcie pojawia się lodowiec Barpu. Ten dla odmiany jest czysty i z daleka lśni czystym lodem. Lodowiec spływa spod kolejnego siedmiotysięcznika - Spantic (albo inaczej Golden Peak, bo rzeczywiście cała góra jest zbudowana z żółtych skał i wygląda jakby była ze złota; zresztą kolory skał w tej części Karakorum są niesamowite: wszystkie możliwe odcienie zieleni, czerwieni, widać marmury, bazalty, po prostu sen szalonego geologa)





Jeszcze parę kilometrów i dochodzimy do naszego obozowiska gdzie spędzimy noc. Kucharz przyrządza pyszny posiłek z kurczaka duszonego z ryżem. A tak nasz namiot wygląda rano - w tle siedmiotysięcznik Ultar Sar.





Następnego dnia mamy do sforsowania lodowiec Barpu. Nasza ekipa pyta o informację miejscowych pasterzy, gdzie jest to wykonalne. Tego nie da się zrobić w dowolnym miejscu, bo zwykle lodowiec wygląda tak.



Musimy przejść kilka kilometrów w górę i tu dopiero znajduje się dogodne miejsce. Po drodze spotykamy stado jaków, które na brzeg lodowca zwabiła sól pokrywająca stoki.



A tak wygląda przekraczanie lodowca niepokrytego gruzem.





Po przejściu moreny bocznej kierujemy się do kolejnego obozowiska.







Następnego dnia musimy przejść z powrotem przez oba lodowce w ich dolnym odcinku. Na lodowcu Hopar jest jeszcze gorzej niż poprzednio. Na szczęście spotykamy miejscowego pasterza, który przez lodowiec próbuje przeprowadzić krowę i buduje dla niej mosty z lodu nad szczelinami. Korzystamy z tych przepraw, krowa jest chyba mądrzejsza i kategorycznie odmawia przejścia. Pod wieczór wracamy do naszego hotelu w Karimabadzie.

Kolejnego ranka wita nas za oknem Rakaposhi. Za kilka godzin będziemy go widzieć z bliska.



Jedziemy z naszego hotelu w Karimabadzie do wioski Minapin u północnych podnóży Rakaposhi. Tu zaczyna się jeden z najbardziej popularnych (co nie znaczy że są tu tłumy) i łatwych treków w Karakorum - do obozu bazowego pod Rakaposhi.

Trek jest technicznie łatwy, jedyną trudnością jest konieczność pokonania w pionie ok. 1000 m. Teoretycznie można wejść i zejść w jeden dzień, ale na to trzeba mieć naprawdę dobrą kondycję. Lepiej rozbić to na 2 a nawet 3 dni. W tym celu miejscowi zorganizowali bazę namiotową gdzieś w 2/3 od Minapin - Hapakun (samo słowo chyba oznacza pastwisko, bo hapakunów można znaleźć na mapie Karakorum całkiem sporo). Na upartego pewnie można tam dojść bez wcześniejszego uzgodnienia. Ale bezpieczniej wcześniej zarezerwować namiot i ewentualnie sprzęt, np. śpiwory. Informację ws. kontaktu trudno znaleźć, więc podaję pewny kontakt: Whatsapp: +92 310 9305811 - Pakistańczyk ma na imię Kamil, dobrze mówi po angielsku i da się z nim załatwić chyba wszystko. Oprócz bazy w Hapakun rodzina Kamila prowadzi całkiem fajny hotelik w Minapin: Cherry Garden, Warto się tam zatrzymać po treku.

A to jest baza namiotowa w Hapakun.Warunki dość spartańskie, ale gotują pysznie i jest szansa spotkania ciekawych ludzi. Dopiero tu spotkaliśmy pierwszych turystów z Zachodu.





Z samego Hapakun (wysokość około 2900 m) jeszcze nie widać masywu Rakaposhi. Trzeba jeszcze trochę podejść i zaczynają się niesamowite widoki. Najpierw na północ...



A niedługo zaczyna się wyłaniać na południu Rakaposhi we własnej osobie.



Jeszcze kawałek i widać cały ogromny kocioł pod północnymi zboczami masywu Rakaposhi, od Diranu na wschodzie do Rakaposhi na wschodzie. Cały kocioł ma średnicę kilkunastu kilometrów i widok jest oszałamiający. I to wszystko po dość łatwym podejściu a nie gdzieś na końcu świata po tygodniowej wędrówce przez odludzia. Takie coś dla przeciętnego turysty jest dostępne tylko w Pakistanie i choćby po to warto tu przyjechać.











Generalnie, trek do obozu bazowego pod Rakaposhi to punkt obowiązkowy wyprawy w tą część Karakorum. Trek jest technicznie bardzo łatwy, problemem może być jednak różnica wysokości: ponad tysiąc metrów z Minapin. Jeśli ktoś nie jest w super kondycji w jeden dzień raczej nie da się wejść i zejść. Lepiej to rozbić na 3 dni, jak to robi większość turystów (wtedy spędza się 2 noce w namiocie w Hapakun) lub, jak my to zrobiliśmy, w pierwszy dzień wejść na spokojnie do Hapakun, a następnego dnia przejść do Rakaposhi BC i potem zejść całkiem na dół do Minapin.



Kolejnym zaplanowanym celem była Nanga Parbat. Ale widząc stan dróg po sierpniowych ulewach i obawiając się, że możemy gdzieś utknąć na dłużej, wybór padł na położoną w rejonie Gilgit dolinę Naltar. Dolina Naltar jest bardzo popularna wśród Pakistańczyków. Znajduje się tu baza narciarska (dostępna tylko dla wojskowych) oraz kolorowe jeziorka. W Naltar pada więcej niż w sąsiednich partiach Karakorum, więc jest tu bardziej zielono. Krajobraz przypomina Alpy. Ale jest oczywiście wyżej, sama dolina jest na wysokości 3 tysięcy m, otaczające szczyty mają "tylko" około 5 tysięcy m.





W dolinie Naltar największą atrakcją są kolorowe jeziorka, pierwsze jest zielone, następne błękitne, a trzecie błękitnozielone. Do jeziorek jest z hoteli w Naltarze około 12 km, lepiej dojechać tam jeepem.



Pierwsze jeziorko i widoki na okolicę








Drugie jeziorko







I trzecie





W połowie drogi między Naltar a jeziorkami można zobaczyć zamknięto w małym zoo panterę śnieżną



Ostatni etap podróży to jeszcze raz Lahore. Zwiedzamy historyczne centrum miasta z fortem i meczetami.





oraz pamiętające czasy Kiplinga (jego ojciec był tu kustoszem) słynne muzeum z imponującą kolekcją starożytnej cywilizacji doliny Indusu i innych kolejnych ludów zamieszkujących teren dzisiejszego Pakistanu





W podsumowaniu - północne rejony Pakistanu, w okolicach Gilgit, są wręcz idealną destynacją. Jest tu całkowicie bezpiecznie, ludzie są życzliwi turystom i chętni do pomocy. Jedzenie jest smaczne, generalnie podobne do tego w Indiach lub Nepalu, ale lepsze. Jest wiele szlaków wysokogórskich z wręcz oszałamiającymi widokami, dostępnych dla przeciętnego śmiertelnika. Oczywiście dla osób z dobrą kondycją możliwości bardziej wymagających tras są wręcz nieograniczone (tu uwaga, miejscowi mają raczej niewielkie pojęcie o chorobie wysokościowej, proponowane trasy często ignorują klasyczne rekomendacje, takie jak nie większe podejścia w czasie doby niż 300-500 m, a możliwości ewakuacji w razie poważnych problemów zdrowotnych są mocno graniczone). Może jedyną w Karakorum niedogodnością jest brak hotelików (tzw. teahousów) w górskich dolinach, takich jak w Nepalu lub niektórych rejonach Indii.
Jedynym takim miejscem z hotelikami są północne stoki Nanga Parbat (ale to już pakistańskie Himalaje). Wszędzie indziej trzeba noc spędzić w namiocie. Ale takie kilkudniowe wyprawy są względnie tanie, podobnie jak wszystko inne w Pakistanie.






Dodaj Komentarz