Sam bungalow nie jest jakoś szczególnie przestronny, ale zupełnie wystarczający jak na nasze potrzeby. Ciekawe jest natomiast podejście do łazienki i WC, są wydzielone za skromną kotarką, tak samo było zresztą w poprzednim hotelu, niby osobne pomieszczenie, ale bez drzwi (też ta kotarka). Dla pary o krótkim stażu mogłoby to być krępujące
;-)
Idziemy na spacer po plaży, jest odpływ i można wędrować daleko w głąb oceanu.
Podczas odpływu kobiety pracują przy zbiorze alg.
Ale sceneria szybko się zmienia, woda podpływa pod sam hotel, teraz do akcji wkraczają kitesurferzy i żeglarze.
Idziemy pospacerować po wiosce i na jakiś obiad, ceny w hotelowej restauracji nie są zbyt zachęcające.
Wchodzimy do restauracji przy Garden Beach Bungalows, ale chyba nie mogę polecić, bo zapamiętałam z niej tylko tego słodziaka
;-)
U nas też oczywiście są tacy rezydenci.
Kolacja… to już głównie taka
;-)
Nadrabiamy na śniadaniu ?
Żegnamy się z obsługą, i ruszamy w dalszą drogę. Nasz kolejny cel to Bwejuu.Łapiemy daladala 603, tego numeru nie ma na mapce, którą się posługujemy ale tak jak wspomniałam - nie jest ona kompletna. Wrzucę później aktualizację. Nie będę więcej pisać o cenach przejazdów bo są to sprawy naprawdę groszowe. Z tego co pamiętam, nasza najdłuższa trasa kosztowała 2500 szylingów tanzańskich za osobę (około 5 zł). Moglibyśmy dojechać bezpośrednio do Bwejuu, jednak chcemy przejść się po turystycznej miejscowości Paje, wstąpić do paru sklepów. W Paje są ze dwa sklepy z alkoholem, znaleźć też można bankomaty, restauracje i markety, jednak uroku ma mało, przynajmniej ta część położona przy drodze.
Takimi autami zazwyczaj poruszają się turyści i praktycznie każde wolne na nas trąbi. Wyczuwamy drobną sugestię szoferów;-) , jednak po pewnym czasie uczymy się tych klaksonów nie zauważać.
Wolimy takie klimaty:
Kolejnym daladala jedziemy jeszcze parę kilometrów na północ, po czym schodzimy z drogi asfaltowej i pieszo ruszamy w stronę Evergreen Bungalow https://www.zanevergreenbungalows.com/.
Po drodze podziwiamy wytwory zanzibarskiej myśli architektonicznej
:)
;-)
Dwie kolejne doby naszym miejscem zamieszkania staje się piętro domku plecionego z palm i trzcin. W środku jest łazienka i szczelna moskitiera, ale trzeba bardzo uważać by nie trzymać jedzenia, szczególnie na tarasie. Wieczorem mieliśmy mało przyjemną wizytę mrówek. Na szczęście obsługa była czujna i od razu zauważyła, że toczymy nierówną walkę. Spray na owady załatwił sprawę.
Byli też tacy goście:)
Evergreen Bungalow prowadzi Niemka. Rozmawiam z nią m.in. o bezpieczeństwie. Ośrodek położony jest na samej plaży, od jej strony nie ma ogrodzenia, ale ma ochronę nocną, kilku wynajętych ludzi z bronią. Zarówno ona, jak i poznani wcześniej Polacy nie zalecają wychodzenia z hoteli po zmroku, jednak podobno napady zdarzają się incydentalnie. Nie chcę nawet o tym myśleć… Jest dobrze:)
Idziemy obejrzeć Bwejuu. I tu jest podobnie jak we wcześniej odwiedzonych miejscach. W pierwszej linii brzegowej pałace… tuż za nimi ubogie chatki. Ciekawie ma się sprawa z palmami. Podobno sprzedając ziemię można odsprzedać LUB NIE… prawo do palmy. Jeśli inwestor tego nie dopilnował, to bywa tak, że ziemia należy do hotelu, ale kokosy ma prawo zbierać tylko pierwotny właściciel terenu!
Jest boisko!
I bywa bosko:)
Choć niestety trzeba przywyknąć do tego, że ciągle ktoś coś chce nam sprzedać. Transport, masaż, wycieczki… Chłopaki ogarną wszystko czego potrzebujesz, a nawet to czego nie wiesz, że potrzebujesz. Na szczęście nie są nachalni i chętnie rozmawiają też na inne tematy niż interesy.
Bransoletki, kapcie, wisiorki… Masaj ma to wszystko… tylko brać
;-) Niestety nie mam dobrej fotki Masajów, chciałam zrobić zakupy ostatniego dnia, niestety okazało się, że w tym jedynym miejscu ich akurat nie było. Żałuję, chciałam dowiedzieć się o nich coś więcej, czytałam, że nie pochodzą oni stąd. Przyjechali z Tanzanii kontynentalnej. To ciekawe półkoczownicze plemię, o którym można wiele przeczytać w przewodnikach, ale wiadomo że rozmowa to co innego. Niestety nie odważyłam się na nią - nie mając w tym czasie planów zakupowych.
Wieczór spędzamy na naszej plaży, układając plan na jutro.
I jakoś tak wychodzi, że kolejny dzień to tylko 4 dala dala, 1 nieplanowany autostop i motorynka we trójkę z Ahmedem ? Pingwe i Rock Restaurant, północny kraniec cypla czyli Michamvi, endemiczne gerezanki i mangrowce w Jozani Park. W drogę ? https://youtu.be/k9dNyXCeisk
The Rock to chyba najbardziej rozpoznawalna zanzibarska restauracja, mieszkamy 9 km od niej, trzeba zobaczyć. Ma swój urok:) Gdy jest przypływ dostać się do niej można jedynie łodzią.
Po plaży biegają białe krabiki:)
Spacerujemy po Pingwe
i jedziemy na obiad. Zdecydowanie wolimy takie restauracje
;-) to Trench Town Restaurant https://goo.gl/maps/rvBQFoqfFY5XyFeY8 . Na jedzenie trochę czekamy, ale warto, świeże i smaczne. A jak się zagada, to i Kilimandżaro spod lady sprzedadzą, ale średnio polecam, ciepłe
;-)
Ale zanim trafiamy do tego wychiloutowanego miejsca, docieramy do końca przylądka Michamvi, gdzie w mojej głowie rodzi się pewien plan…
…ale o tym w następnym odcinku
;-)
Najedzeni łapiemy kolejne daladala i po przesiadce w Paje docieramy do Parku Narodowego Jozani Chwaka Bay. Za wstęp płacimy po 25 tysięcy TZS, część z tej kwoty idzie podobno m.in. na utrzymanie wioski, która znajduje się na terenie parku. Główną atrakcją parku są gerezy rude, małpy z rodziny koczkodanowatych, które można zobaczyć wyłącznie na Zanzibarze. Ale na tych 50 kilometrów kwadratowych, które zajmuje park mieszka wiele innych zwierząt, m.in. koczkodany siwe. Występują tu też lasy namorzynowe. Żałuję, że nie przyjechaliśmy tu rano, okazuje się, że 16:00 to w zasadzie ostatni moment by wejść do parku. Zwiedzać można od 7:30 do 17:00, ale formalności trochę trwają, lepiej być wcześniej, było trochę nerwowo. Podobno można chodzić na własną rękę, ale chyba nie o tej porze. Nas przydzielono do grupy z przewodnikiem, cześć drogi szliśmy na piechotę, a do mangrowców podjechaliśmy busami. Warto, choć czułam pewne zakłopotanie najpierw fotografując małpy, a potem ludzi… W mangrowcach odetchnęłam.
Podróż powrotna pełna była różnego rodzaju niespodzianek. Przewodnik poradził nam by nie próbować zatrzymać daladala tuż przy wjeździe do parku. Kierowcy daladala notorycznie zabierają za dużą liczbę pasażerów (widać jakieś jednak normy są) i pewnie nie będą się chcieli zatrzymać tuż obok patrolu policji, który tam akurat stał. Poszliśmy więc w stronę Paje, ale nie zdążyliśmy przejść nawet kilkudziesięciu metrów, gdy zatrzymało się prywatne auto. Byliśmy pewni, że to kolejny taksówkarz, ale okazało się, że bez żadnego machania trafił nam się autostop
:) Zabrał na rumuński hotelarz. Razem dojechaliśmy do Paje.
Tym razem trafiamy do ładniejszej okolicy Paje
ale powoli zaczyna zmierzchać, daladala nie chcą się zatrzymać, jest ich już bardzo mało i są przepełnione. Do naszej chatki Króla Juliana mamy około 6 km, ostatecznie dojdziemy na piechotę, jednak okolica robi się trochę nieciekawa
;-)
Dlatego po krótkich negocjacjach przystajemy na propozycję Ahmeda i jakimś cudem udaje się nam w trójkę zmieścić na jego jednoślad. O ile dobrze pamiętam za te 6 km płacimy około 3000 TZH (około 6 zł). Jest fun
;-) https://www.youtube.com/watch?v=csDVooWVhfc
@p10tr a... telefonem
;-) Głównie Samsung Galaxy A51 5G. Szkoda, że przy zmniejszaniu fotek (przy wrzucaniu na forum) tracą one sporo na jakości (która i tak nie jest wybitna
;-) )A niektóre (głównie te na któych jestem ja) - Huawei 30P Pro.
Sam bungalow nie jest jakoś szczególnie przestronny, ale zupełnie wystarczający jak na nasze potrzeby. Ciekawe jest natomiast podejście do łazienki i WC, są wydzielone za skromną kotarką, tak samo było zresztą w poprzednim hotelu, niby osobne pomieszczenie, ale bez drzwi (też ta kotarka). Dla pary o krótkim stażu mogłoby to być krępujące ;-)
Idziemy na spacer po plaży, jest odpływ i można wędrować daleko w głąb oceanu.
Podczas odpływu kobiety pracują przy zbiorze alg.
Ale sceneria szybko się zmienia, woda podpływa pod sam hotel, teraz do akcji wkraczają kitesurferzy i żeglarze.
Idziemy pospacerować po wiosce i na jakiś obiad, ceny w hotelowej restauracji nie są zbyt zachęcające.
Wchodzimy do restauracji przy Garden Beach Bungalows, ale chyba nie mogę polecić, bo zapamiętałam z niej tylko tego słodziaka ;-)
U nas też oczywiście są tacy rezydenci.
Kolacja… to już głównie taka ;-)
Nadrabiamy na śniadaniu ?
Żegnamy się z obsługą, i ruszamy w dalszą drogę. Nasz kolejny cel to Bwejuu.Łapiemy daladala 603, tego numeru nie ma na mapce, którą się posługujemy ale tak jak wspomniałam - nie jest ona kompletna. Wrzucę później aktualizację. Nie będę więcej pisać o cenach przejazdów bo są to sprawy naprawdę groszowe. Z tego co pamiętam, nasza najdłuższa trasa kosztowała 2500 szylingów tanzańskich za osobę (około 5 zł). Moglibyśmy dojechać bezpośrednio do Bwejuu, jednak chcemy przejść się po turystycznej miejscowości Paje, wstąpić do paru sklepów. W Paje są ze dwa sklepy z alkoholem, znaleźć też można bankomaty, restauracje i markety, jednak uroku ma mało, przynajmniej ta część położona przy drodze.
Takimi autami zazwyczaj poruszają się turyści i praktycznie każde wolne na nas trąbi. Wyczuwamy drobną sugestię szoferów;-) , jednak po pewnym czasie uczymy się tych klaksonów nie zauważać.
Wolimy takie klimaty:
Kolejnym daladala jedziemy jeszcze parę kilometrów na północ, po czym schodzimy z drogi asfaltowej i pieszo ruszamy w stronę Evergreen Bungalow https://www.zanevergreenbungalows.com/.
Po drodze podziwiamy wytwory zanzibarskiej myśli architektonicznej :) ;-)
Dwie kolejne doby naszym miejscem zamieszkania staje się piętro domku plecionego z palm i trzcin. W środku jest łazienka i szczelna moskitiera, ale trzeba bardzo uważać by nie trzymać jedzenia, szczególnie na tarasie. Wieczorem mieliśmy mało przyjemną wizytę mrówek. Na szczęście obsługa była czujna i od razu zauważyła, że toczymy nierówną walkę. Spray na owady załatwił sprawę.
Byli też tacy goście:)
Evergreen Bungalow prowadzi Niemka. Rozmawiam z nią m.in. o bezpieczeństwie. Ośrodek położony jest na samej plaży, od jej strony nie ma ogrodzenia, ale ma ochronę nocną, kilku wynajętych ludzi z bronią. Zarówno ona, jak i poznani wcześniej Polacy nie zalecają wychodzenia z hoteli po zmroku, jednak podobno napady zdarzają się incydentalnie.
Nie chcę nawet o tym myśleć… Jest dobrze:)
Idziemy obejrzeć Bwejuu. I tu jest podobnie jak we wcześniej odwiedzonych miejscach. W pierwszej linii brzegowej pałace… tuż za nimi ubogie chatki. Ciekawie ma się sprawa z palmami. Podobno sprzedając ziemię można odsprzedać LUB NIE… prawo do palmy. Jeśli inwestor tego nie dopilnował, to bywa tak, że ziemia należy do hotelu, ale kokosy ma prawo zbierać tylko pierwotny właściciel terenu!
Jest boisko!
I bywa bosko:)
Choć niestety trzeba przywyknąć do tego, że ciągle ktoś coś chce nam sprzedać. Transport, masaż, wycieczki… Chłopaki ogarną wszystko czego potrzebujesz, a nawet to czego nie wiesz, że potrzebujesz. Na szczęście nie są nachalni i chętnie rozmawiają też na inne tematy niż interesy.
Bransoletki, kapcie, wisiorki… Masaj ma to wszystko… tylko brać ;-) Niestety nie mam dobrej fotki Masajów, chciałam zrobić zakupy ostatniego dnia, niestety okazało się, że w tym jedynym miejscu ich akurat nie było. Żałuję, chciałam dowiedzieć się o nich coś więcej, czytałam, że nie pochodzą oni stąd. Przyjechali z Tanzanii kontynentalnej. To ciekawe półkoczownicze plemię, o którym można wiele przeczytać w przewodnikach, ale wiadomo że rozmowa to co innego. Niestety nie odważyłam się na nią - nie mając w tym czasie planów zakupowych.
Wieczór spędzamy na naszej plaży, układając plan na jutro.
I jakoś tak wychodzi, że kolejny dzień to tylko 4 dala dala, 1 nieplanowany autostop i motorynka we trójkę z Ahmedem ? Pingwe i Rock Restaurant, północny kraniec cypla czyli Michamvi, endemiczne gerezanki i mangrowce w Jozani Park.
W drogę ?
https://youtu.be/k9dNyXCeisk
The Rock to chyba najbardziej rozpoznawalna zanzibarska restauracja, mieszkamy 9 km od niej, trzeba zobaczyć. Ma swój urok:) Gdy jest przypływ dostać się do niej można jedynie łodzią.
Po plaży biegają białe krabiki:)
Spacerujemy po Pingwe
i jedziemy na obiad.
Zdecydowanie wolimy takie restauracje ;-) to Trench Town Restaurant
https://goo.gl/maps/rvBQFoqfFY5XyFeY8 . Na jedzenie trochę czekamy, ale warto, świeże i smaczne. A jak się zagada, to i Kilimandżaro spod lady sprzedadzą, ale średnio polecam, ciepłe ;-)
Ale zanim trafiamy do tego wychiloutowanego miejsca, docieramy do końca przylądka Michamvi, gdzie w mojej głowie rodzi się pewien plan…
…ale o tym w następnym odcinku ;-)
Najedzeni łapiemy kolejne daladala i po przesiadce w Paje docieramy do Parku Narodowego Jozani Chwaka Bay. Za wstęp płacimy po 25 tysięcy TZS, część z tej kwoty idzie podobno m.in. na utrzymanie wioski, która znajduje się na terenie parku. Główną atrakcją parku są gerezy rude, małpy z rodziny koczkodanowatych, które można zobaczyć wyłącznie na Zanzibarze. Ale na tych 50 kilometrów kwadratowych, które zajmuje park mieszka wiele innych zwierząt, m.in. koczkodany siwe. Występują tu też lasy namorzynowe.
Żałuję, że nie przyjechaliśmy tu rano, okazuje się, że 16:00 to w zasadzie ostatni moment by wejść do parku. Zwiedzać można od 7:30 do 17:00, ale formalności trochę trwają, lepiej być wcześniej, było trochę nerwowo. Podobno można chodzić na własną rękę, ale chyba nie o tej porze. Nas przydzielono do grupy z przewodnikiem, cześć drogi szliśmy na piechotę, a do mangrowców podjechaliśmy busami. Warto, choć czułam pewne zakłopotanie najpierw fotografując małpy, a potem ludzi… W mangrowcach odetchnęłam.
Podróż powrotna pełna była różnego rodzaju niespodzianek. Przewodnik poradził nam by nie próbować zatrzymać daladala tuż przy wjeździe do parku. Kierowcy daladala notorycznie zabierają za dużą liczbę pasażerów (widać jakieś jednak normy są) i pewnie nie będą się chcieli zatrzymać tuż obok patrolu policji, który tam akurat stał.
Poszliśmy więc w stronę Paje, ale nie zdążyliśmy przejść nawet kilkudziesięciu metrów, gdy zatrzymało się prywatne auto. Byliśmy pewni, że to kolejny taksówkarz, ale okazało się, że bez żadnego machania trafił nam się autostop :) Zabrał na rumuński hotelarz. Razem dojechaliśmy do Paje.
Tym razem trafiamy do ładniejszej okolicy Paje
ale powoli zaczyna zmierzchać, daladala nie chcą się zatrzymać, jest ich już bardzo mało i są przepełnione. Do naszej chatki Króla Juliana mamy około 6 km, ostatecznie dojdziemy na piechotę, jednak okolica robi się trochę nieciekawa ;-)
Dlatego po krótkich negocjacjach przystajemy na propozycję Ahmeda i jakimś cudem udaje się nam w trójkę zmieścić na jego jednoślad. O ile dobrze pamiętam za te 6 km płacimy około 3000 TZH (około 6 zł). Jest fun ;-)
https://www.youtube.com/watch?v=csDVooWVhfc