Wyjazd do Peru chodził na po głowach od jakiegoś czasu. Raz, że wcześniej nie odwiedziliśmy Ameryki Południowej, dwa to Macchu Picchu, które przyciąga jak magnes. Dzięki niekończącej się promocji Iberii w sierpniu 2014 zakupiliśmy dwa bilety na trasie Barcelona-Arequipa oraz powrotny Cuzco-Bruksela na ferie 2015. Później udało się też dołożyć doloty do Barcelony i Brukseli, rezerwacja pociągu do Aguas Calientes, hotele itp. W międzyczasie moja wiedza o tej części świata mocno się poszerzyła, głównie dzięki F4F oczywiście. Nadszedł czas wyjazdu. Wcześnie rano wylecieliśmy z Krakowa do Frankfurtu, później do Barcelony (LH) tam szybki odbiór bagaży i ponowne nadanie. W Barcelonie wsiedliśmy do samolotu Iberii do Madrytu, gdzie było prawie pięc godzin oczekiwania na staruszka 767 Lanu, który zawiózł nas do Limy. I tutaj zaczyna się nasz "powrót do przeszłości". Bynajmniej nie chodzi o cofanie się w czasie, ale uczucie jakie towarzyszyło nam podczas pobytu w tym pięknym kraju, gdzie człowiek czuje się jakby znalazł się w latach pięćdziesiątych. Pierwsze kroki w Peru stawiamy oczywiście na lotnisku w Limie. Jest całkiem ładne, wygląda nowocześnie. Kazali odebrać bagaż przed immigration, odebraliśmy. Pytali gdzie po co, na jak długo itp., odpowiedziliśmy, ale po wszystkim kazali wyjść do strefy ogólnodostępnej (przypominam, że na jednym bilecie mieliśmy przelot do Arequipy) i stanąć w kilometrowej kolejce do check-inów Lanu. Wtedy przypomniałem sobie o mojej srebrnej karcie z AirBerlin, którą uzyskałem dzięki informacjom o możliwym zmatchowaniu statusu z A3 z forum. Zamiast stać w kolejce ponad godzinę, skończyło się na 20 minutach. Za kontrolą w terminalu krajowym, przez szyby można obejrzeć czym się tu lata. Nie ma tragedii. Lan i Avianca mają całkiem nową flotę Airbusów od 319 do 321. Peruvian starsze B737.
Po południu lądujemy w Arequipie. Taksówkarz przysłany przez hotel trzyma napisane na kartce moje imię i nazwisko. W imieniu (mam na imię Przemysław
;) ) na odpowiednich miejscach są 4 litery. Dobrze, że nazwisko jest prostsze i napisane było bez błędu. Tylko dzięki temu zorientowałem się, że chodzi o mnie. W hotelu szybki check-in i prysznic. Hotel zlokalizowany był około 400 m od Plaza de Armas gdzie poszliśmy coś przekąsić. Kupiliśmy też na następny dzień wycieczkę do Kanionu Colca. Wydawało się to sensowne ze względu na godzinę wyjazdu (3.00 rano) i fakt, że nasze organizmy jeszcze nie zwalczyły jest laga.
Kanion Colca Wstajemy bez większego problemu o 2.30. Jemy szybkie śniadanie przy recepcji i czekamy na busa. Na potwierdzeniu piszę wyjazd 3.00-3.10. Bus przyjeżdża 4.20. Jesteśmy w Peru. Przez kolejną godzinę zbieramy innych uczestników i ruszamy w kierunku Chivay. W busiku towarzystwo międzynarodowe, ale hiszpańsko-języczne. Pani przewodnik jednak całkiem dobrze radziła sobie z angielskim. Na pierwszym postoju dostajemy polecenia zakupienia liści koki (woreczek kosztuje 1 solę).
Słońce wstaje, a my po raz pierwszy raz mamy możliwość zobaczenia symbolu Arequipy - wulkanu Misti (dolnej części gdyby się ktoś czepiał
;) )
Droga do Chivay z Arequipy biegnie fragmentami na wysokości powyżej 4900 metrów. W najwyższym punkcie pokryta była 10 cm warstwą błota pośniegowego. Nie wiem czy dzięki żutym liściom koki czy też z innego powodu nie odczuwaliśmy większych dolegliwości związanych z wysokością nad poziomem morza. Większym problemem był zapach wymiocin w busie. Dwójka dzieci nie wytrzymała 100 km serpentyn ... Liście koki żuje się zawijając w nie odrobinę popiołu powstałego ze spalenia jakiejś miejscowej rośliny (nie pamiętam jakiej). Nigdy nie próbowałem kokainy i nie wiem jak zachowuje się po niej mój organizm. Po żuciu liści nie czułem się jednak jakoś inaczej. Może pomogły przezwyciężyć chorobę, może nie. Nie wiem. Fakt jest taki, że w Peru liście koki są wszędzie. W cukierkach, napojach, herbacie. Taki kraj. Zatrzymujemy się w Chivay na śniadanie. Do wyboru: bułka, dżem, kawa, herbata i oczywiście herbata z liści koki. Tym razem wybieram kawę
;) Samo miasteczko jest bardzo małe. Położone jest nad rzeką Colca. Stanowi bramę wjazdową do Kanionu. Tutaj też należy uregulować opłatę za wstęp do Kanionu - 70 soli.
Na pierwszym planie miejscowa restauracja
Wszędobylskie druty są elementem każdego miasta w Peru. Chyba nikt im nie powiedział, że pod ziemią również można je prowadzić
Wjeżdżamy do kanionu. Do Cruz del Condor mamy około 45 km. Zaraz za Chivay kończy się asfalt. Widoki wynagradzają
Woda spływająca z lodowców tworzy rzeczki, które płyną przez drogę. U nas zbudowano by przepust, a na nim most, ale nie w Peru.
Tutaj wyższa część kanionu
A tutaj "miejscowi". Poza bliżej nieokreślonym ptaszkiem widać małe, czarne chrząszcze których całe chmary uprzykrzają życie odwiedzającym okolice kanionu.
Jeszcze kilka ujęć z obiektywu szerokokątnego
Panie sprzedające pamiątki
Pora na główną atrakcję
Zdjęcia nie są najwyższych lotów bo dłuższe szkło zostało w domu. Trzeba było mocno cropować. W drodze powrotnej zatrzymujemy się w innym punkcie widokowym
4741
oraz w miasteczku Maca słynnego z kościelnego miejscowego kościoła, bijącego w dzwony kamieniem
orła, którego właścicielem jest tenże kościelny a za drobny datek można sobie zrobić zdjęcie (tutaj okazje wykorzystał kolega z Chile)
4770
oraz wytwarzanego na tym oto straganie soku z kaktusa. 3 sole kosztuje wersja bezalkoholowa, 6 soli wersja "z". Tej drugiej nie próbowałem bo ponoć alkohol i choroba wysokościowa to nie najlepsze połączenie. Wersję pierwszą polecam.
NA poniższym zdjęciu uwieczniam najpopularniejszy w Peru samochód czyli Toyotę Yaris w wersji Sedan.
4792
Później zaliczamy jeszcze baseny termalne (Banos Termales De Chacapi) w okolicach Yanque i przez góry wracamy do Arequipy. W drodze powrotnej udało mi się zdrzemnąć. Kiedy się obudziłem zobaczyłem żonę zieloną ze strachu. Okazało się że kierowca nie zważając na warunki drogowe (śnieg na drodze) gnał co sił w kołach. Pierwszy raz dane mi było być w driftującym busie. Być może mało w życiu przeżyłem, ale jazda z tym facetem to było ekstremalne przeżycie.
Koszty wycieczki przedstawiają się następująco. Wersja jednodniowa z wliczonym śniadaniem kosztuje 50 soli/osoba. Wersja dwudniowa ze śniadaniami 60 soli. Do ceny należy doliczyć wstęp do parku - 70 soli, lunch (można z niego zrezygnować) - 26 soli oraz baseny termalne (również dobrowolnie - 15 soli). Ceny dotyczą jednej osoby. W cenie odebranie z hotelu i zawiezienie do Plaza de Armas. Wersja dwudniowa wycieczki obejmuje ponoć te same atrakcje, z tą różnicą, że jest więcej czasu w poszczególnych miejscach plus mały treking po samym kanionie. Doliczyć też należy cenę noclegu (niestety jej nie znam).Kolejny dzień w całości przeznaczamy na Arequipe. Na początek trochę o samym mieście. Miasto jest drugim co do wielkości miastem w Peru. Położone jest na wysokości około 2300 m n.p.m. z racji czego nadaje się do aklimatyzacji dla osób wyruszających na tereny położone wyżej. Jest też największym ośrodkiem akademickim w kraju. Samo miasto ma dwa oblicza. Piękna starówka wokół Plaza de Armas mocno kontrastuje z północnymi obrzeżami, które trudno nazwać inaczej niż slumsami, gdzie strach przechadzać się nawet w dzień. My przez cały pobyt w Arequipie nocujemy w QP Hotel znajdującym się około 400m od placu, a tuż obok klasztoru św. Katarzyny (Monasterio de Santa Catalina). Tam też kierujemy pierwsze kroki. Klasztor zbudowano w pod koniec XVIw. z przeznaczeniem dla dziewcząt pochodzących z przybyłych do Peru bogatych hiszpańskich rodzin.
Rewelacja. Takie powroty do przeszłości to ja bardzo łubie. A Toro Meurto urzekło. Kocham kamienie.Jak teraz po powrocie, z perspektywy czasu określiłbyś tę wyprawę? Starocie i nuda czy ekscytacja i historia?A koka naprawdę pomaga.
@Japonka76 Mimo że nie jestem fanem biegania po muzeach czy kościołach, a historia nie była nigdy moim ulubionym przedmiotem, to zdecydowanie to drugie. Będąc w Peru, w wielu miejscach miałem gęsia skórkę. Tam nie trzeba być koneserem, żeby się fascynować tym krajem i jego zabytkami. To jedno wielkie muzeum, w którym żyją ludzie, całkiem mili i pomocni zresztą.
Nadszedł czas wyjazdu.
Wcześnie rano wylecieliśmy z Krakowa do Frankfurtu, później do Barcelony (LH) tam szybki odbiór bagaży i ponowne nadanie. W Barcelonie wsiedliśmy do samolotu Iberii do Madrytu, gdzie było prawie pięc godzin oczekiwania na staruszka 767 Lanu, który zawiózł nas do Limy. I tutaj zaczyna się nasz "powrót do przeszłości". Bynajmniej nie chodzi o cofanie się w czasie, ale uczucie jakie towarzyszyło nam podczas pobytu w tym pięknym kraju, gdzie człowiek czuje się jakby znalazł się w latach pięćdziesiątych.
Pierwsze kroki w Peru stawiamy oczywiście na lotnisku w Limie. Jest całkiem ładne, wygląda nowocześnie. Kazali odebrać bagaż przed immigration, odebraliśmy. Pytali gdzie po co, na jak długo itp., odpowiedziliśmy, ale po wszystkim kazali wyjść do strefy ogólnodostępnej (przypominam, że na jednym bilecie mieliśmy przelot do Arequipy) i stanąć w kilometrowej kolejce do check-inów Lanu. Wtedy przypomniałem sobie o mojej srebrnej karcie z AirBerlin, którą uzyskałem dzięki informacjom o możliwym zmatchowaniu statusu z A3 z forum. Zamiast stać w kolejce ponad godzinę, skończyło się na 20 minutach.
Za kontrolą w terminalu krajowym, przez szyby można obejrzeć czym się tu lata. Nie ma tragedii. Lan i Avianca mają całkiem nową flotę Airbusów od 319 do 321. Peruvian starsze B737.
Po południu lądujemy w Arequipie. Taksówkarz przysłany przez hotel trzyma napisane na kartce moje imię i nazwisko. W imieniu (mam na imię Przemysław ;) ) na odpowiednich miejscach są 4 litery. Dobrze, że nazwisko jest prostsze i napisane było bez błędu. Tylko dzięki temu zorientowałem się, że chodzi o mnie.
W hotelu szybki check-in i prysznic. Hotel zlokalizowany był około 400 m od Plaza de Armas gdzie poszliśmy coś przekąsić. Kupiliśmy też na następny dzień wycieczkę do Kanionu Colca. Wydawało się to sensowne ze względu na godzinę wyjazdu (3.00 rano) i fakt, że nasze organizmy jeszcze nie zwalczyły jest laga.
Kanion Colca
Wstajemy bez większego problemu o 2.30. Jemy szybkie śniadanie przy recepcji i czekamy na busa. Na potwierdzeniu piszę wyjazd 3.00-3.10. Bus przyjeżdża 4.20. Jesteśmy w Peru. Przez kolejną godzinę zbieramy innych uczestników i ruszamy w kierunku Chivay.
W busiku towarzystwo międzynarodowe, ale hiszpańsko-języczne. Pani przewodnik jednak całkiem dobrze radziła sobie z angielskim.
Na pierwszym postoju dostajemy polecenia zakupienia liści koki (woreczek kosztuje 1 solę).
Słońce wstaje, a my po raz pierwszy raz mamy możliwość zobaczenia symbolu Arequipy - wulkanu Misti (dolnej części gdyby się ktoś czepiał ;) )
Droga do Chivay z Arequipy biegnie fragmentami na wysokości powyżej 4900 metrów. W najwyższym punkcie pokryta była 10 cm warstwą błota pośniegowego. Nie wiem czy dzięki żutym liściom koki czy też z innego powodu nie odczuwaliśmy większych dolegliwości związanych z wysokością nad poziomem morza. Większym problemem był zapach wymiocin w busie. Dwójka dzieci nie wytrzymała 100 km serpentyn ...
Liście koki żuje się zawijając w nie odrobinę popiołu powstałego ze spalenia jakiejś miejscowej rośliny (nie pamiętam jakiej). Nigdy nie próbowałem kokainy i nie wiem jak zachowuje się po niej mój organizm. Po żuciu liści nie czułem się jednak jakoś inaczej. Może pomogły przezwyciężyć chorobę, może nie. Nie wiem. Fakt jest taki, że w Peru liście koki są wszędzie. W cukierkach, napojach, herbacie. Taki kraj.
Zatrzymujemy się w Chivay na śniadanie. Do wyboru: bułka, dżem, kawa, herbata i oczywiście herbata z liści koki. Tym razem wybieram kawę ;)
Samo miasteczko jest bardzo małe. Położone jest nad rzeką Colca. Stanowi bramę wjazdową do Kanionu. Tutaj też należy uregulować opłatę za wstęp do Kanionu - 70 soli.
Na pierwszym planie miejscowa restauracja
Wszędobylskie druty są elementem każdego miasta w Peru. Chyba nikt im nie powiedział, że pod ziemią również można je prowadzić
Wjeżdżamy do kanionu. Do Cruz del Condor mamy około 45 km. Zaraz za Chivay kończy się asfalt. Widoki wynagradzają
Woda spływająca z lodowców tworzy rzeczki, które płyną przez drogę. U nas zbudowano by przepust, a na nim most, ale nie w Peru.
Tutaj wyższa część kanionu
A tutaj "miejscowi". Poza bliżej nieokreślonym ptaszkiem widać małe, czarne chrząszcze których całe chmary uprzykrzają życie odwiedzającym okolice kanionu.
Jeszcze kilka ujęć z obiektywu szerokokątnego
Panie sprzedające pamiątki
Pora na główną atrakcję
Zdjęcia nie są najwyższych lotów bo dłuższe szkło zostało w domu. Trzeba było mocno cropować.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się w innym punkcie widokowym
4741
oraz w miasteczku Maca słynnego z kościelnego miejscowego kościoła, bijącego w dzwony kamieniem
orła, którego właścicielem jest tenże kościelny a za drobny datek można sobie zrobić zdjęcie (tutaj okazje wykorzystał kolega z Chile)
4770
oraz wytwarzanego na tym oto straganie soku z kaktusa. 3 sole kosztuje wersja bezalkoholowa, 6 soli wersja "z". Tej drugiej nie próbowałem bo ponoć alkohol i choroba wysokościowa to nie najlepsze połączenie. Wersję pierwszą polecam.
NA poniższym zdjęciu uwieczniam najpopularniejszy w Peru samochód czyli Toyotę Yaris w wersji Sedan.
4792
Później zaliczamy jeszcze baseny termalne (Banos Termales De Chacapi) w okolicach Yanque i przez góry wracamy do Arequipy. W drodze powrotnej udało mi się zdrzemnąć. Kiedy się obudziłem zobaczyłem żonę zieloną ze strachu. Okazało się że kierowca nie zważając na warunki drogowe (śnieg na drodze) gnał co sił w kołach. Pierwszy raz dane mi było być w driftującym busie. Być może mało w życiu przeżyłem, ale jazda z tym facetem to było ekstremalne przeżycie.
Koszty wycieczki przedstawiają się następująco.
Wersja jednodniowa z wliczonym śniadaniem kosztuje 50 soli/osoba. Wersja dwudniowa ze śniadaniami 60 soli.
Do ceny należy doliczyć wstęp do parku - 70 soli, lunch (można z niego zrezygnować) - 26 soli oraz baseny termalne (również dobrowolnie - 15 soli). Ceny dotyczą jednej osoby. W cenie odebranie z hotelu i zawiezienie do Plaza de Armas.
Wersja dwudniowa wycieczki obejmuje ponoć te same atrakcje, z tą różnicą, że jest więcej czasu w poszczególnych miejscach plus mały treking po samym kanionie. Doliczyć też należy cenę noclegu (niestety jej nie znam).Kolejny dzień w całości przeznaczamy na Arequipe. Na początek trochę o samym mieście. Miasto jest drugim co do wielkości miastem w Peru. Położone jest na wysokości około 2300 m n.p.m. z racji czego nadaje się do aklimatyzacji dla osób wyruszających na tereny położone wyżej. Jest też największym ośrodkiem akademickim w kraju.
Samo miasto ma dwa oblicza. Piękna starówka wokół Plaza de Armas mocno kontrastuje z północnymi obrzeżami, które trudno nazwać inaczej niż slumsami, gdzie strach przechadzać się nawet w dzień.
My przez cały pobyt w Arequipie nocujemy w QP Hotel znajdującym się około 400m od placu, a tuż obok klasztoru św. Katarzyny (Monasterio de Santa Catalina). Tam też kierujemy pierwsze kroki. Klasztor zbudowano w pod koniec XVIw. z przeznaczeniem dla dziewcząt pochodzących z przybyłych do Peru bogatych hiszpańskich rodzin.