Witajcie, a relacja jest kontynuacja podróży Trzy Gujany.
Dziękuję @zawiert za wskazanie aplikacji, dzięki której mogę wgrywać zdjęcia do relacji (pojedyńczo każde zdjęcie?)
Witajcie, a relacja jest kontynuacja podróży Trzy Gujany.
Dziękuję @zawiert za wskazanie aplikacji, dzięki której mogę wgrywać zdjęcia do relacji (pojedyńczo każde zdjęcie?) Z Panama City do Santa Cruz
Wcale te dwa loty biznesem nie sprawiły mi aż tak wielkiej przyjemności. Ciekawe, na początku czułam się trochę bardziej ważna, ale tylko ma początku. Potem tak samo trzęsło jak w ekonomicznej. Było zimno a koce się skończyły. Za oknem roznica, widzieć silnik z przodu czy z tyłu. Jedzenie pewnie takie samo jak w eko, tyle że podane na normalnym talerzu, napoje w szklance. Bardziej grzeczny steward i trochę ciszej. Fakt, fotel wygodny, ale zanim rozkminiłam jak się go używa, trzeba było wysiadać. Wielkie nadzieje a rzeczywistość wcale nie różowa. Wielkim plusem tego lotu było poznanie Artura, który siedział obok mnie. Rodowity Boliwijczyk, mówiący biegle po angielsku i rosyjsku wracał z Paramaribo do.. Santa Cruz, do którego i ja leciałam. Na drugim locie też mieliśmy miejsca w rzędzie drugim. Prawie całą drogę przegadaliśmy. Urodził się w Cochabambie, mieście którego nazwa wpadła mi od razu do ucha kilka miesięcy temu podczas planowania tego wyjazdu. Był w wielu krajach, które i ja odwiedziłam, tematów do rozmów mieliśmy mnóstwo. Od razu złapaliśmy wspólny język, tak jakbyśmy znali się od dawien dawna. W Panama City samolot zaparkował przy tym samym stanowisku, z którego wylot do Boliwii. Godzinę wolną spędziłam z nowym znajomym w saloniku. Kolejne cztery godziny już większym troszkę samolotem i nowszym. Znowu sporo czasu zajęło mi ogarnięcie rozkładania krzesła. Doszedł podnóżek. Artur miał niezły ubaw ze mnie a nie chciałam wypaść jako nie_podróżująca_zazwyczaj_biznesem. Jedzenie bez rewelacji, makaron, sałatka. Jednak przed kolacją bardzo przyjacielski steward podał w gorących salaterkach pyszne orzeszki i migdały w dymionym czosnkowym pudrze- smakowite. Tak samo jak deser- czerwone makaroniki. Znów było zimno i koce wyszły, albo wcale nie przyszły. Po godzinie lotu i posiłku wiekszisc większość z 16 pasażerów klasy biznes rozłożyła siedzenia do półleżącego i drzemała. Ja nie mogłam ułożyć się w żaden sposób. Ten podnóżek nijak mi nie pasował. Zimno było mi tak, że z walizki wyjęłam swoje kalosze. Niestety nogi spuchły i udali mi się włożyć tylko walonki, takie filcowe wkładki do kaloszy. Ciepły polar, walonki, szal- teraz wyglądałam na wystarczająco ekstrentyczną osobę, żeby pasować do biznesu. W Santa Cruz wylądowaliśmy planowo chwilę po 3 rano. Typowe procedury, w tym sprawdzanie paszportów covid. Wymagano także deklaracji bagażowej, która można było mieć w wersji elektronicznej w postaci kodu qr lub w papierowej. Mój plan zakładał czekanie na lotnisku do pierwszego autobusu do miasta, jednak Artur zaproponował, żebym z nim pojechała taksówką. W pierwszej chwili się ucieszyłam, nocne loty są wykańczające, nawet w biznesie wąskokadłubowego samolotu. Potem gdzieś błysnęła myśl, że znam człowieka dopiero od dziewięciu godzin a nadal jest ciemno, itp. Intuicja jednak mnie nigdy nie zawodzi. Po drodze nowy znajomy wysiadł przy swoim domu dając dokładne instrukcje kierowcy, dokąd ma mnie zawieźć. Po kilku kwadransach leżałam już wykapana w świeżej pościeli hotelowego łóżka.
I filmik:
https://youtu.be/m4ijY8ZhMuICały kolejny dzień spędziłam z Arturem, jego rodziną i przyjaciółmi. Pokazał mi Santa Cruz, nowe i stare dzielnice. W ciągu ostatnich dziesięciu lat miasto bardzo się rozbudowało. Powstały osiedla domków jednorodzinnych, biura, hotele i ulice. Wszystko rozmieszczono na planie okręgów, z czego najstarszy jest w środku. Całe miasto, nawet te biedniejsze dzielnice, jest bardzo czyste. Pełno w nim zieleni, kwitnących na różowo Toborochi, zwanego drzewem butelkowym. Kiedy zbliża się tutejsza jesień, drzewo zaczyna kwitnąć. Nietypowy pień w kształcie butelki często ma duże kolce. Pięknie różowo tu musi być za kilkanaście dni. Artur zaprosił mnie na tradycyjny obiad do klimatycznej restauracji. Jadłam zupę z orzeszków ziemnych i ceviche z aligatora. Prawdę mówiąc, wielki talerz zielonej zupy z mięsem zupełnie mnie nasycił. Aligator był na deser. Wieczór spędziliśmy przy grillu. Kolejny dzień, to niedziela zaczynająca Wielki Tydzień przed Świętami Wielkanocy. Wybrałam się na spacer na pobliski centralny plac starego miasta. Mój hotel jest dwa skrzyżowania dalej, świetna lokalizacja i świetny hotel, swoją drogą (Buen Retiro).
Święty Tydzień, czyli Santa Semana w Boliwii obchodzony jest nieco inaczej niż w Polsce. Orócz powszechnych w kościele liturgii i nabożeństw, istnieje wiele zwyczajów, które są charakterystyczne dla chrześcijaństwa w regionie Ameryki Południowej. Domingo de Ramos, czyli Niedziela Palmowa, w tłumaczeniu oznacza niedzielę gałęzi, dlatego też palmy święcone w tym dniu mogą być zarówno liśćmi prawdziwej palmy, jak i gałązką drzewa oliwnego, czy kukurydzą. Plac 24 Września w niedzielne przedpołudnie pełen był spacerowiczów trzymających w rękach intensywnie zielone palmy plecione w często precyzyjne dzieła sztuki. Można je było kupić wkoło kościoła. Czasami ozdabiane małymi figurkami świętych. Podczas mszy, na której święci się przyniesione palmy, ksiądz polewa wodą wszystkich dookoła. Sporą ilością wody, bo zużywa podczas przejścia kilka wiader. Każdy chce być jak najbardziej nią polany. Nikomu nie przeszkadza, że wychodzi z kościoła cały mokry. Mnie też zmoczyła święcona woda.
I filmik: https://youtu.be/5z_qIZWzIt4Nie pisałam trochę, bo choroba wysokościowa rozłożyła mnie bardzo. Z Santa Cruz poleciałam liniami Amaszonas do Cochabamby. Tam przesiadka i chwila wolnego w saloniku na lotnisku. Kolejny lot liniami Bolivian de Aviation. Krótki lot do Uyuni, ale dość niespokojny. Kiedy pojawiły się piękne widoki na Płaskowyż Altiplano zaczęły się turbulencje. Dobrze, że zajęłam się robieniem zdjęć a nie myśleniem o wstrząsach. Widoków było mnóstwo do sfotografowania, bo zakręt do lądowania samolot zrobił prawie przy Salarze de Uyuni. W najciekawszym momencie, lotu nad zielono białym jeziorem Uru Uru zagrzał się tak, że nie można było zrobić żadnego zdjęcia. Lotnisko w Oruru od razu zwraca uwagę na kolorowy karnawał, z którego słynie to miasto. Zajęta oglądaniem dekoracji i masek karnawałowych znalazłam się na samym końcu oczekujących na taksówki. Już wtedy słabo się czułam, nogi jak z ołowiu, brak powietrza do oddychania i takie zawroty głowy, że czułam się jak pijana. Ruszałam się jak mucha w smole, powoli i trudem. Serce trzepało się jak szalone, nawet rozmowa sprawiała mi trudność. Najpierw chciałam załatwić bilety na jutrzejszą podróż pociągiem do Uyuni. Okazało się, że internet kłamie i pociąg jest dziś, nocny. Oruro leży na wysokości ponad 3700 m.n.p.m i kiedy słońce zachodzi robi się piekielnie zimno. Kupiłam na podróż koc, jakieś jedzenie i kolejne tabletki na chorobę wysokościową. Wypiłam też wielki kubek gorącej herbaty z koki, pomaga na chorobę wysokościową. Pobliski rynek pełen był ciekawych kadrów do zdjęć. Tutejsze kobiety noszą kopiaste, kolorowe i marszczone spódnice do kolan, barwne chusty na plecach i meloniki z wystającymi długimi warkoczami, na końcu których wplatają jeszcze pomponiki. Nie miałam siły na robienie zdjęć, kupiłam potrzebne rzeczy i do hotelu. Dwa razy się po drodze przewróciłam, takie mam zawroty głowy. Na szczęście na ten sam bok i boli mnie tylko jedna strona ciała. Do odjazdu pociągu miałam trzy godziny, hotel obok dworca dał dobrą cenę i skorzystałam z łóżka. Poważnie jednak zastanawiałam się, czy nie zrezygnować z kilkugodzinnej jazdy do Uyuni i nie wrócić na niziny. Do objawów doszedł silny ból głowy, jakby żelazne obręcze chciały mi ją zmiażdżyć. Jednak kiedy przyszłam na dworzec, widok pociągu tak mnie rozczulił, że zdecydowałam się jechać. Na peronie stał jeden wagon, będący jednocześnie lokomotywą. Głośno pracował spalinowy silnik a co kilka minut rozlegał się dzwonek. Pasażerów było ze mną... trzech. Jeszcze dwójka turystów z Niemiec. Wygodne rozkładane fotele, dostępne koce, sześć godzin jazdy po płaskowyżu. Wszystko za 4 usd. Podróż miała jedna wadę, była w nocy i nie mogłam podziwiać mijanych widoków. Przed każdym przejazdem rozlegał się głośny sygnał ostrzegawczy. Pociag bujał się na boki jak kaczka. Było bardzo zimno, przykryłam się aż 5 kocami. Do Uyuni dojechałam po 4 rano. Nie poszłam do zarezerwowanego hotelu, bo mogli mnie przyjąć dopiero w zwyczajowych godzinach checkin, czyli po południu. Potrzebowalam na gwałt łóżka i ciepła. Tabletki chyba zaczynają działać, bo nie mam karuzeli w głowie.
Salar de Uyuni był celem mojego przyjazdu do Boliwii. Właśnie w kwietniu, często jest woda i solnisko przekształca się w wielkie lustro. Salar jest największą solniczką na świecie. Ma powierzchnię około 10 tys.km2. Położony jest na płaskowyżu Altiplano na wysokości ponad 3600 m.n.p.m. Wiedziałam, że ta wyprawa może mnie kosztować sporo wysiłku, jednak chęć zobaczenia tego miejsca była większa. Pierwszy najbliższy hotel przy dworcu miał czysty pokój za raptem 30 zł. Gorący prysznic i trzy godziny snu. Wycieczki na salar wyjeżdżają z Uyuni o 10.30, miałam trochę czasu. Przy hotelu Julia, jest z każdej strony kilka agencji turystycznych oferujących różne kombinacje w oglądaniu okolicy. Wybrałam opcję dwudniową z noclegiem w solnym hotelu. Cena była do targu, udało mi się zbić do 500 BOB, czyli 300 zł. W hotelu zostawiłam kilka klamotów i zapakowałam się do auta z napędem 4×4. Pierwszym przystankiem było cmentarzysko pociągów na obrzeżach miasteczka Uyuni. Źle się czułam i nie za dokładnie go obejrzałam. Zresztą w każdym kadrze miałam innych turystów, bo na parking obok, co chwilę podjeżdżały kolejne auta z różnych agencji. Kolejnym przystankiem była pustynna wioska przypominająca mi te z Afganistanu. W Colchani mogliśmy zobaczyć jak wygląda proces pozyskiwania soli z pobliskiego solniska. Wszystkie prace są robione ręcznie, oprócz mielenia kryształów na drobną sól. W Salar de Uyuni każdego roku pozyskuje się około 25 tys. ton soli.
Proces wydobycia jest prosty, lecz pracochłonny. Wilgotną sól ręcznie usypuje się w kopce i pozostawia na noc do wyschnięcia, następnego dnia jest ręcznie ładowana na ciężarówki.
Ludzie nie mają tu lekko, pojazdy także. Mokra sól oblepia wszystko, samochody muszą być codziennie myte. Sól przyśpiesza korozję. To nie jest zbyt dochodowy biznes, dlatego mieszkańcy wioski dorabiają sprzedając licznym turystom pamiątki. Można za grosze kupić ręcznie robione chusty, szale i rękawice z wełny alpak. Są solne figurki i różne boliwijskie instrumenty muzyczne. A potem wreszcie wjechaliśmy na salar. Niezbędne były okulary przeciwsłoneczne, aby nie stracić wzroku. Biel soli bardzo razi.
Kontrast z intensywnie błękitnym niebem sprawia, że każde zdjęcie jak pocztówkowe. Takie fotograficzne eldorado.
Kierowca wiedząc, że każdy z turystów robi zdjęcia, wyczyścił szyby swojej Toyoty na błysk. Na słonej pustyni nie ma znaków drogowych, mimo, że przebiega przez nią kilka dróg. Kierowcy orientują się na podstawie położenia względem otaczających ją gór. Na obiad zatrzymaliśmy się przy monumencie upamiętniającym rajd Dakar Boliwia, który się odbył tu w 2014 roku. Potem jeszcze kilkakrotnie. Salar był też planem scen w filmie Gwiezdne Wojny. Dla potrzeb uczestników rajdu Dakar zbudowano hotel z soli. Jest też miejsce z flagami uczestników rajdu. Kolejnym przystankiem była leżąca na środku solniska wyspa Incahuasi z wielkimi kaktusami. Potem powrót w kierunku wioski Colchani i część solniska pod wodą. Czekaliśmy na zachód słońca, zaczynało się jednak robić piekielnie zimno i moje bose nogi w klapeczkach uciekły do auta pod koc. Stamtąd obserwowałam spektakl zachodzącego słońca, wschodzącego po drugie stronie księżyca w pełni i mieszanki barw, światła odbijającego się w wodzie jak w lustrze. W ciemnościach wyjeżdżaliśmy z solnej pustyni.
Noc spędziłam w hotelu zbudowanym z soli. Moje łóżko, lampa, szafka nocna, wszystko zbudowane z pasiastych bloczków solnych. Przeraźliwie zimno, temperatura bliska zero, nocka w ubraniu.
Wspaniałe miejsca, świetne ujęcia. Dopiero co tam byłem ale tylko na Salarze - Boliviana nie dowiozła mnie do Cochabamby, do dzisiaj nie oddała za bilety. W Uyuni są czynne kawiarnie od 5-6 rano, gdzie można się ogrzać i wypić coś ciepłego.Jakie temperatury doświadczyłaś na Salarze w ciągu dnia? W nocy to wiadomo, że bardzo zimno. Czy woda jest w kwietniu dookoła wyspy Incahuasi?
Piękna wyprawa! Poczta w Boliwii istnieje: https://www.correos.gob.bo ale wygląda na wymierającą instytucję. Podobnie jest w Kolumbii czy Gwatemali skąd trudno wysłać już pocztówkę. W tych krajach albo cieżko trafić na urząd pocztowy, albo jak się już uda, to i tak nie wiedzą co z taką pocztówką zrobić
:lol:
Dziękuję @zawiert za wskazanie aplikacji, dzięki której mogę wgrywać zdjęcia do relacji (pojedyńczo każde zdjęcie?)
Dziękuję @zawiert za wskazanie aplikacji, dzięki której mogę wgrywać zdjęcia do relacji (pojedyńczo każde zdjęcie?)
Z Panama City do Santa Cruz
Wcale te dwa loty biznesem nie sprawiły mi aż tak wielkiej przyjemności. Ciekawe, na początku czułam się trochę bardziej ważna, ale tylko ma początku. Potem tak samo trzęsło jak w ekonomicznej. Było zimno a koce się skończyły. Za oknem roznica, widzieć silnik z przodu czy z tyłu. Jedzenie pewnie takie samo jak w eko, tyle że podane na normalnym talerzu, napoje w szklance. Bardziej grzeczny steward i trochę ciszej. Fakt, fotel wygodny, ale zanim rozkminiłam jak się go używa, trzeba było wysiadać.
Wielkie nadzieje a rzeczywistość wcale nie różowa.
Wielkim plusem tego lotu było poznanie Artura, który siedział obok mnie. Rodowity Boliwijczyk, mówiący biegle po angielsku i rosyjsku wracał z Paramaribo do.. Santa Cruz, do którego i ja leciałam. Na drugim locie też mieliśmy miejsca w rzędzie drugim.
Prawie całą drogę przegadaliśmy. Urodził się w Cochabambie, mieście którego nazwa wpadła mi od razu do ucha kilka miesięcy temu podczas planowania tego wyjazdu. Był w wielu krajach, które i ja odwiedziłam, tematów do rozmów mieliśmy mnóstwo. Od razu złapaliśmy wspólny język, tak jakbyśmy znali się od dawien dawna.
W Panama City samolot zaparkował przy tym samym stanowisku, z którego wylot do Boliwii. Godzinę wolną spędziłam z nowym znajomym w saloniku.
Kolejne cztery godziny już większym troszkę samolotem i nowszym. Znowu sporo czasu zajęło mi ogarnięcie rozkładania krzesła. Doszedł podnóżek. Artur miał niezły ubaw ze mnie a nie chciałam wypaść jako nie_podróżująca_zazwyczaj_biznesem. Jedzenie bez rewelacji, makaron, sałatka. Jednak przed kolacją bardzo przyjacielski steward podał w gorących salaterkach pyszne orzeszki i migdały w dymionym czosnkowym pudrze- smakowite.
Tak samo jak deser- czerwone makaroniki.
Znów było zimno i koce wyszły, albo wcale nie przyszły. Po godzinie lotu i posiłku wiekszisc większość z 16 pasażerów klasy biznes rozłożyła siedzenia do półleżącego i drzemała. Ja nie mogłam ułożyć się w żaden sposób. Ten podnóżek nijak mi nie pasował. Zimno było mi tak, że z walizki wyjęłam swoje kalosze. Niestety nogi spuchły i udali mi się włożyć tylko walonki, takie filcowe wkładki do kaloszy. Ciepły polar, walonki, szal- teraz wyglądałam na wystarczająco ekstrentyczną osobę, żeby pasować do biznesu.
W Santa Cruz wylądowaliśmy planowo chwilę po 3 rano. Typowe procedury, w tym sprawdzanie paszportów covid. Wymagano także deklaracji bagażowej, która można było mieć w wersji elektronicznej w postaci kodu qr lub w papierowej.
Mój plan zakładał czekanie na lotnisku do pierwszego autobusu do miasta, jednak Artur zaproponował, żebym z nim pojechała taksówką. W pierwszej chwili się ucieszyłam, nocne loty są wykańczające, nawet w biznesie wąskokadłubowego samolotu. Potem gdzieś błysnęła myśl, że znam człowieka dopiero od dziewięciu godzin a nadal jest ciemno, itp. Intuicja jednak mnie nigdy nie zawodzi. Po drodze nowy znajomy wysiadł przy swoim domu dając dokładne instrukcje kierowcy, dokąd ma mnie zawieźć.
Po kilku kwadransach leżałam już wykapana w świeżej pościeli hotelowego łóżka.
I filmik:
https://youtu.be/m4ijY8ZhMuICały kolejny dzień spędziłam z Arturem, jego rodziną i przyjaciółmi. Pokazał mi Santa Cruz, nowe i stare dzielnice. W ciągu ostatnich dziesięciu lat miasto bardzo się rozbudowało. Powstały osiedla domków jednorodzinnych, biura, hotele i ulice.
Wszystko rozmieszczono na planie okręgów, z czego najstarszy jest w środku. Całe miasto, nawet te biedniejsze dzielnice, jest bardzo czyste. Pełno w nim zieleni, kwitnących na różowo Toborochi, zwanego drzewem butelkowym. Kiedy zbliża się tutejsza jesień, drzewo zaczyna kwitnąć. Nietypowy pień w kształcie butelki często ma duże kolce. Pięknie różowo tu musi być za kilkanaście dni.
Artur zaprosił mnie na tradycyjny obiad do klimatycznej restauracji. Jadłam zupę z orzeszków ziemnych i ceviche z aligatora. Prawdę mówiąc, wielki talerz zielonej zupy z mięsem zupełnie mnie nasycił. Aligator był na deser.
Wieczór spędziliśmy przy grillu.
Kolejny dzień, to niedziela zaczynająca Wielki Tydzień przed Świętami Wielkanocy. Wybrałam się na spacer na pobliski centralny plac starego miasta. Mój hotel jest dwa skrzyżowania dalej, świetna lokalizacja i świetny hotel, swoją drogą (Buen Retiro).
Święty Tydzień, czyli Santa Semana w Boliwii obchodzony jest nieco inaczej niż w Polsce. Orócz powszechnych w kościele liturgii i nabożeństw, istnieje wiele zwyczajów, które są charakterystyczne dla chrześcijaństwa w regionie Ameryki Południowej.
Domingo de Ramos, czyli Niedziela Palmowa, w tłumaczeniu oznacza niedzielę gałęzi, dlatego też palmy święcone w tym dniu mogą być zarówno liśćmi prawdziwej palmy, jak i gałązką drzewa oliwnego, czy kukurydzą.
Plac 24 Września w niedzielne przedpołudnie pełen był spacerowiczów trzymających w rękach intensywnie zielone palmy plecione w często precyzyjne dzieła sztuki.
Można je było kupić wkoło kościoła. Czasami ozdabiane małymi figurkami świętych.
Podczas mszy, na której święci się przyniesione palmy, ksiądz polewa wodą wszystkich dookoła. Sporą ilością wody, bo zużywa podczas przejścia kilka wiader.
Każdy chce być jak najbardziej nią polany. Nikomu nie przeszkadza, że wychodzi z kościoła cały mokry.
Mnie też zmoczyła święcona woda.
I filmik:
https://youtu.be/5z_qIZWzIt4Nie pisałam trochę, bo choroba wysokościowa rozłożyła mnie bardzo.
Z Santa Cruz poleciałam liniami Amaszonas do Cochabamby. Tam przesiadka i chwila wolnego w saloniku na lotnisku. Kolejny lot liniami Bolivian de Aviation. Krótki lot do Uyuni, ale dość niespokojny. Kiedy pojawiły się piękne widoki na Płaskowyż Altiplano zaczęły się turbulencje. Dobrze, że zajęłam się robieniem zdjęć a nie myśleniem o wstrząsach. Widoków było mnóstwo do sfotografowania, bo zakręt do lądowania samolot zrobił prawie przy Salarze de Uyuni. W najciekawszym momencie, lotu nad zielono białym jeziorem Uru Uru zagrzał się tak, że nie można było zrobić żadnego zdjęcia.
Lotnisko w Oruru od razu zwraca uwagę na kolorowy karnawał, z którego słynie to miasto. Zajęta oglądaniem dekoracji i masek karnawałowych znalazłam się na samym końcu oczekujących na taksówki. Już wtedy słabo się czułam, nogi jak z ołowiu, brak powietrza do oddychania i takie zawroty głowy, że czułam się jak pijana.
Ruszałam się jak mucha w smole, powoli i trudem. Serce trzepało się jak szalone, nawet rozmowa sprawiała mi trudność.
Najpierw chciałam załatwić bilety na jutrzejszą podróż pociągiem do Uyuni.
Okazało się, że internet kłamie i pociąg jest dziś, nocny.
Oruro leży na wysokości ponad 3700 m.n.p.m i kiedy słońce zachodzi robi się piekielnie zimno. Kupiłam na podróż koc, jakieś jedzenie i kolejne tabletki na chorobę wysokościową. Wypiłam też wielki kubek gorącej herbaty z koki, pomaga na chorobę wysokościową. Pobliski rynek pełen był ciekawych kadrów do zdjęć. Tutejsze kobiety noszą kopiaste, kolorowe i marszczone spódnice do kolan, barwne chusty na plecach i meloniki z wystającymi długimi warkoczami, na końcu których wplatają jeszcze pomponiki. Nie miałam siły na robienie zdjęć, kupiłam potrzebne rzeczy i do hotelu.
Dwa razy się po drodze przewróciłam, takie mam zawroty głowy. Na szczęście na ten sam bok i boli mnie tylko jedna strona ciała.
Do odjazdu pociągu miałam trzy godziny, hotel obok dworca dał dobrą cenę i skorzystałam z łóżka. Poważnie jednak zastanawiałam się, czy nie zrezygnować z kilkugodzinnej jazdy do Uyuni i nie wrócić na niziny. Do objawów doszedł silny ból głowy, jakby żelazne obręcze chciały mi ją zmiażdżyć.
Jednak kiedy przyszłam na dworzec, widok pociągu tak mnie rozczulił, że zdecydowałam się jechać.
Na peronie stał jeden wagon, będący jednocześnie lokomotywą. Głośno pracował spalinowy silnik a co kilka minut rozlegał się dzwonek. Pasażerów było ze mną... trzech. Jeszcze dwójka turystów z Niemiec. Wygodne rozkładane fotele, dostępne koce, sześć godzin jazdy po płaskowyżu. Wszystko za 4 usd.
Podróż miała jedna wadę, była w nocy i nie mogłam podziwiać mijanych widoków. Przed każdym przejazdem rozlegał się głośny sygnał ostrzegawczy. Pociag bujał się na boki jak kaczka. Było bardzo zimno, przykryłam się aż 5 kocami.
Do Uyuni dojechałam po 4 rano. Nie poszłam do zarezerwowanego hotelu, bo mogli mnie przyjąć dopiero w zwyczajowych godzinach checkin, czyli po południu. Potrzebowalam na gwałt łóżka i ciepła. Tabletki chyba zaczynają działać, bo nie mam karuzeli w głowie.
I filmik:
https://youtu.be/_n_x0U-QE0MNajwiększa solniczka świata
Salar de Uyuni był celem mojego przyjazdu do Boliwii. Właśnie w kwietniu, często jest woda i solnisko przekształca się w wielkie lustro.
Salar jest największą solniczką na świecie. Ma powierzchnię około 10 tys.km2. Położony jest na płaskowyżu Altiplano na wysokości ponad 3600 m.n.p.m.
Wiedziałam, że ta wyprawa może mnie kosztować sporo wysiłku, jednak chęć zobaczenia tego miejsca była większa.
Pierwszy najbliższy hotel przy dworcu miał czysty pokój za raptem 30 zł. Gorący prysznic i trzy godziny snu. Wycieczki na salar wyjeżdżają z Uyuni o 10.30, miałam trochę czasu. Przy hotelu Julia, jest z każdej strony kilka agencji turystycznych oferujących różne kombinacje w oglądaniu okolicy. Wybrałam opcję dwudniową z noclegiem w solnym hotelu. Cena była do targu, udało mi się zbić do 500 BOB, czyli 300 zł. W hotelu zostawiłam kilka klamotów i zapakowałam się do auta z napędem 4×4.
Pierwszym przystankiem było cmentarzysko pociągów na obrzeżach miasteczka Uyuni. Źle się czułam i nie za dokładnie go obejrzałam. Zresztą w każdym kadrze miałam innych turystów, bo na parking obok, co chwilę podjeżdżały kolejne auta z różnych agencji. Kolejnym przystankiem była pustynna wioska przypominająca mi te z Afganistanu.
W Colchani mogliśmy zobaczyć jak wygląda proces pozyskiwania soli z pobliskiego solniska. Wszystkie prace są robione ręcznie, oprócz mielenia kryształów na drobną sól.
W Salar de Uyuni każdego roku pozyskuje się około 25 tys. ton soli.
Proces wydobycia jest prosty, lecz pracochłonny. Wilgotną sól ręcznie usypuje się w kopce i pozostawia na noc do wyschnięcia, następnego dnia jest ręcznie ładowana na ciężarówki.
Ludzie nie mają tu lekko, pojazdy także. Mokra sól oblepia wszystko, samochody muszą być codziennie myte. Sól przyśpiesza korozję.
To nie jest zbyt dochodowy biznes, dlatego mieszkańcy wioski dorabiają sprzedając licznym turystom pamiątki. Można za grosze kupić ręcznie robione chusty, szale i rękawice z wełny alpak. Są solne figurki i różne boliwijskie instrumenty muzyczne.
A potem wreszcie wjechaliśmy na salar. Niezbędne były okulary przeciwsłoneczne, aby nie stracić wzroku. Biel soli bardzo razi.
Kontrast z intensywnie błękitnym niebem sprawia, że każde zdjęcie jak pocztówkowe. Takie fotograficzne eldorado.
Kierowca wiedząc, że każdy z turystów robi zdjęcia, wyczyścił szyby swojej Toyoty na błysk.
Na słonej pustyni nie ma znaków drogowych, mimo, że przebiega przez nią kilka dróg. Kierowcy orientują się na podstawie położenia względem otaczających ją gór.
Na obiad zatrzymaliśmy się przy monumencie upamiętniającym rajd Dakar Boliwia, który się odbył tu w 2014 roku. Potem jeszcze kilkakrotnie. Salar był też planem scen w filmie Gwiezdne Wojny.
Dla potrzeb uczestników rajdu Dakar zbudowano hotel z soli. Jest też miejsce z flagami uczestników rajdu.
Kolejnym przystankiem była leżąca na środku solniska wyspa Incahuasi z wielkimi kaktusami.
Potem powrót w kierunku wioski Colchani i część solniska pod wodą. Czekaliśmy na zachód słońca, zaczynało się jednak robić piekielnie zimno i moje bose nogi w klapeczkach uciekły do auta pod koc. Stamtąd obserwowałam spektakl zachodzącego słońca, wschodzącego po drugie stronie księżyca w pełni i mieszanki barw, światła odbijającego się w wodzie jak w lustrze.
W ciemnościach wyjeżdżaliśmy z solnej pustyni.
Noc spędziłam w hotelu zbudowanym z soli. Moje łóżko, lampa, szafka nocna, wszystko zbudowane z pasiastych bloczków solnych. Przeraźliwie zimno, temperatura bliska zero, nocka w ubraniu.
I filmik:
https://youtu.be/ou-6aC3xU3o
Oraz drugi filmik:
https://youtu.be/Qymp1KCdFIc