Słowem wstępu. Nie będę ukrywać, że od dłuższego czasu nie potrafiłem się zmotywować do napisania żadnej relacji z moich ostatnich podróży. A przecież na przestrzeni ostatnich dwóch lat trochę się tego nazbierało i po cichu liczę na to, że ta którą tu przedstawię będzie impulsem do napisania zaległych bądź nadchodzących. Dodatkową motywacją jest to, że na etapie planowania tripu nie znalazłem żadnej względnie aktualnej relacji z tego dosyć popularnego kierunku. W zamian za to doczytałem się wielu komentarzy sugerujących, że zbytnio nie ma co robić długoterminowo na miejscu. Podobne tezy poddane zostały weryfikacji ale o tym w dalszej części
:)
Fakty: Wylot 27.05.23 - 05.06.23 Powrót Air France/Air Mauritius Stop: Paryż Uczestnicy: Mama, Tata, Syn 4,5 roku Transport na miejscu: auto - SmileCar, Nocleg: La gaulette - domek/apartament Zarys historyczny:
#dzień 0 / dzień 1 Zaczynamy od długiej i męczącej przeprawy wylotem z Warszawy. Międzylądowanie w Paryżu i 4 godziny oczekiwania na finalny lot do lotniska MRU zaczęty ok 21.00. Na miejscu meldujemy się chwilę po godz 12 lekko “styrani” nocnym lotem. Po odebraniu bagażu, szybko lecimy wymienić 400 euro na rupie w pierwszym lepszym kantorze na lotnisku - wszystkie oferowały te same kursy. Następnie podpinamy się pod free wifi i łączymy z ziomeczkiem z lokalnej wypożyczalni by odebrać naszą błyskawicę Kia Picanto.
Po wyjściu z lotniska wita nas deszczowa pogada. Jak się później okazuje pada tak już od kilku dobrych dni. Odbiór auta idzie sprawnie i po krótkiej rozmowie z przesympatycznym panem, który nam je przekazywał ruszamy przez całą wyspę do naszej kwatery.
Tutaj był nasz pierwszy fail… a może i nie - mianowicie nie kupiliśmy karty sim do telefonu więc byliśmy bez internetu. Karty sim nie kupiliśmy do końca wyjazdu, trochę z lenistwa - a nie powiem, że by się wielokrotnie przydała - chociaż z drugiej strony mieliśmy odpoczynek od social i innych internetowych pierdół. Autem poruszaliśmy się na pobranych mapach offline.
Aby dostać się do naszej noclegowni musimy przejechać przez środkową część wyspy, która jest położona wysoko i na górze momentami przez opady deszczu widoczność na 15 metrów a ulicami potoki spływają w dół. Piękny początek
:)
Trasę zrobiliśmy w trochę ponad godzinę. Nasza chawira to nieduży domek na oko 4 osobowy na posesji wesołego francuza - hosta, który ma tam również swój duży dom i mieszka w nim od dwóch lat. Nasza okolica i miejscowość raczej obfita w lokalsów niż w turystów. Do le Morne mamy zaledwie 5 minut autem, na Flic & Flac 30 min. Minus taki, że nie ma plaży. Jest swojsko a my takie miejsca lubimy - na ogródku nawet mieliśmy kury. Bo rozpakowaniu bagaży i podłączeniu elektroniki pod prąd ruszamy na deszczowy spacer po mieścinie. Zaliczamy owocowe stragany, jemy rybną kolację, kupujemy rum, a następnie resztę dnia spędzamy na odzyskiwaniu sił. NIgdzie się nie wybieraliśmy dalej bo zimową porą (ich zimową bo u nas prawie lato) ciemno się robi po 18 a do tego nasz stan baku był na głębokiej rezerwie. Niedzielną wieczorową porą byśmy i tak za daleko już nie zajechali.# dzień 2
Poranek wita nas słońcem! Po konsultacji z hostem dowiadujemy się że najbliższa stacja jest 20 min drogi na północ. Postanawiamy w takim razie zacząć plażowanie od Flic & Flac bo to zaledwie 5 min dalej niż stacja benzynowa. Jest to jedna z bardziej popularnych plaż na wyspie. Pierwsze co nas zaskoczyło to to, że zamiast palm mamy same drzewa iglaste i liściaste tuż nad wodą. Piasek jest gruboziarnisty i dużo nieprzyjemnych do chodzenia korali na brzegu. Woda za to bardzo przejrzysta i przyjemna. O tej porze roku miała 26 stopni więc jak na tropiki super gorąca nie była. Na miejscu spędzamy prawie pół dnia a podczas ładowania bateryjek na słońcu, nawiązujemy kontakt z lokalnym łapaczem chętnych na wycieczki łodzią - co w późniejszej fazie okazuje się dobrym ruchem.
Wyciskamy maksa z bezproduktywnego chillowania na plaży i decydujemy się pojechać pod stolicę do ogrodu Sir Seewoosagur Ramgoolam Botanical Garden.
Ogród bardzo urokliwy i jest ponoć najstarszym ogrodem w afryce. Na miejscu dużo egzotycznych roślin - gigantyczne palmy, wielkie lilie, kwiaty lotosu, baobaby itp. Przyjemny klimacik wzmacniają różnorakie zwierzęta, bo widzieliśmy jaszczurki, żółwie i… masę wielkich pająków sieciowych. Pająki szczególnie w jednej części tego ogrodu wisiały dosłownie pod każdą palmą. Mi osobiście się to bardzo podobało ale mojej drugiej połówce już nie za specjalnie
:D Dodatkowo w ogrodzie znajduje się wiele fotogenicznych aleja palmowych. Polecamy.
Po opuszczeniu ogrodu, robimy grubsze zakupy w Carrefourze i wracamy na kwaterę w akompaniamencie zachodzącego już słońca. Tak kończą się nasze najmniej aktywne dni na wyspie. # dzień 3
Dzień zaczynamy od sprawdzenia dwóch najbliżej nas położonych plaż czyli Le Morne i La Prarie. Pierwsza z nich idzie na pierwszy ogień i szybko lądujemy na parkingu plaży publicznej. Publiczna część nie jest zbyt szeroka i podobnie jak na Flic & Flac próżno szukać tam palm. Woda jest płytka i bardzo przejrzysta. Po obu stronach plaży znajdują się luksusowe kurorty, gdzie palmy (zapewne posadzone) towarzyszą plażowemu piaskowi i można w końcu poczuć wakacyjny vibe. Na tyłach unosi się majestatyczna góra Le Morne Brabant (ta najbardziej znana z widokówek) dodając niesamowity urok całości. Turystów jak na lekarstwo więc możemy cudownie spędzać wspólnie czas. Ja mam też idealne warunki na latanie dronem. Jedyne czego mi trochę brakuje to jakiegoś małego punktu do wychylenia kawy.
Dwie godziny później przemieszczamy się na plażę La Prarie, raptem kolejne 5 min autem na południe. Plaża ta ma kilka zalet i trochę mniej wad. Zaczynając od zalet jest to wielka zatoka z widokiem na Brabant, z bardzo płytką wodą idealną bym powiedział dla dzieci. W pełnym słońcu kolor wody w połączeniu z góra jest obłędny. Dodatkowo z zatoki startują hydroplany co można traktować jako dodatkową atrakcję i ewentualnie z niej skorzystać dosłownie - koszt krótkiego lotu od 150 eur. Jeżeli chodzi o wady to mało cienia i brak jakiejkolwiek infrastruktury (co równie dobrze ja traktuję jako zaletę) . Dla naszego młodego plaża La Prarie to plaża nr 1
:)
Po wystarczającej degustacji słonecznej wybieramy się do popularnego geoparku w Chamarel. Wejściówki jak dobrze pamietam kosztowały ok 1000 rupii czyli mniej więcej 100 zł. Od razu czuć delikatny klimacik Jurasic Parku. Do zobaczenia mamy głównie wodospad, ciekawe powulkaniczne ziemie w 7 różnych kolorach oraz zagrodę żółwi. Może nie brzmi to szczególnie ciekawie ale umiejscowienie parku i jego roślinność naprawdę robi robotę. Na miejscu też serwują pyszną kawę oraz sok z trzciny cukrowej. Wracając zajeżdżamy do restauracji View Point Chamarel ale niestety okazuje się, że już zamykają. Obsługa mimo to chociaż daje nam wejść na taras widokowy.
Dzień zamykamy zachodem słońca ponownie na La Prarie Beach.Myśle, ze wodospad byłoby widać napewno. Ja nie uwiecznilem tego bo mam DJI Mavica mini który jest bardzo lekki i na dużych wysokościach i w oddaleniu od wyspy krzyczy zaraz ze jest zbyt silny wiatr. Cięższe DJI - e by sobie poradziły bez problemu.
Trzeba jeszcze pamiętać ze lataja tam helikoptery i awionetki wiec można stworzyć zagrożenie lotnicze nad wodnym wodospadem.
Co do lotu samolotem, bardzo mnie kusiło tylko, ze do awionetki mogła wejść jedna osoba. Nasz mały sam by nie poleciał a nawet jeśli to koszt dla trzech osób to by była jakaś 1/4 naszego budżetu
:D. Chyba w ogóle lepsza opcja jest helikopter - bo lot trwa dłużej i jest nie tylko po zatoce.# dzień 4
Budzimy się z zamiarem wzięcia wycieczki łódką na delfiny bądź na pobliską wyspę Coconut. W tym celu podjeżdżamy na małą przystań morską w naszej mieścinie La Gaulette. Na miejscu dopada nas naganiacz i mówi, że już jest za późno na wypływanie i proponuję wycieczkę drugiego dnia. Proponowana przez niego cena jest absurdalna - ponad dwukrotność tego co dogadaliśmy na Flic & Flac. Nawet po negocjacjach uznajemy, że nie warto tracić czasu i lepiej skorzystać z wcześniejszej ofert. Tak więc wodne przejażdżki przesuwamy na kolejny dzień a w zamian za to udajemy się do Vanilla Parku. Jeszcze dobrze nie ruszyliśmy a mi przytrafiła się misja zdjęcia pasażera na gapę (gekona) z szyby samochodu bo chyba miał ochotę nam towarzyszyć
Do Vanilla Parku jedziemy niespełna godzinę. Jest to miejsce, w którym można obejrzeć trochę zwierząt zaczynając od żółwi po lemury kończąc na krokodylach. Dla naszego syna miejsce okazuje się istnym rajem. Za niewielką opłatą można kupić pokarm dla żółwi i uczestniczyć w ich karmieniu. Żółwie są gigantyczne i jest ich cała masa. Razem z małymi można je liczyć w setkach. Powiem szczerze, że sam miałem radochę jak dziecko. Karmienie tych olbrzymów jest mega satysfakcjonujące. Młodego cieżko od nich odciągnąć, mógłby siedzieć z nimi cały dzień. Chwilę później łapiemy się też na karmienie krokodyle. Vanilla oferuje jeszcze karmienie lemurów jednakże podczas naszej wizyty nie było możliwe. Wybieg dla nich też był opustoszały. Widzieliśmy zaledwie razy sztuki skitrane gdzieś pod dachem. Zabawę kompletuje tropikalna trasa po dżungli, karpie Koi, wystawa owadów i kilka mniejszych stanowisk. Było przednie. Jest to fantastyczne miejsce dla dzieci.
Kończąc wizytę w parku odwiedzamy część południowego wybrzeża. Trafiamy wpierw na Gris Gris Beach, gdzie można oglądać nieduże wulkaniczne klify/skały. Jest też tam bardzo wietrznie i na plaży nie ma żywej duszy. Jadąc dalej zatrzymujemy się na trochę na St Felix Beach. Plaża bez szału a dodatkowo potężne ilości miejscowych, biwakujących w każdym skrawku cienia. Ostatnim punktem na trasie jest punkt widokowy na Maconde Peak. Od razu powiem, że widok nie zachwycił ale byliśmy o najgorszej porze kiedy słońcu już się prawie chowało. W pełni słońca widok laguny z góry musi być bardzo ładny. Niestety już tam nie wróciliśmy o innej porze.
Dzień wymęczył nas wyjątkowo więc wcześniej się kładziemy a kolejnego dnia pobudka zaraz po 6 rano.Tak Mavic Mini 1. Odnosnie zgod i zezwolen to bylo bezproblemowo wszedzie. Wyjatkiem byla zatoka Blue Bay ale ona jest pod samym lotniskiem.Co do helikoptera mój znajomy był miesiąc wcześniej i udało mu się zabookować loty kilka godzin później tego samego dnia.
# dzień 5
Kolejny dzień upłynie nam pod znakiem boat tripu. Plan jest prosty. Ruszamy z Flic o godzinie 8.00 rano w grupie 15 osób na jednej motorówce. Pierwszy przystanek to snoorkowanie z delfinami. Snoorkwoanie nad wyrost powiedziane bo tak na dobrą sprawę spędzasz z nimi w wodzie minutę maksymalnie. Dalej delfiny sobie płyną dalej. Duża tutaj rolą kapitanów łodzi by odpowiednio ustawić się na trasie porannego “joggingu” tych cudownych stworzeń. My mieliśmy dwa podejścia i np za pierwszym wyskokiem do wody nie zdążyłem zlokalizować grupy. Za drugim razem miałem dużo szczęścia i grupa około 10 sztuk przepłynęła dosłownie metr pode mą. Delfinów było dużo i bardzie łatwo je było obserwować z łodzi.
Drugą atrakcją jest Crystal Rock czyli skała wystająca w charakterze maczugi ponad wodę, której kolor w tym miejscu jest wyjątkowo turkusowy. Połączone to jest ze snoorkowaniem na rafie, która jest obok, ale bioróżnorodność w tym miejscu dupy nie urywa.
Trzecim i ostatnim punktem wycieczki jest wizyta na pobliskiej Coconut Island. Wyspa jest ładna, przyjemny piasek i dobre zejście do wody. Jest tam też rezerwat, dzięki czemu nie może być żadnej infrastruktury na stałe, co sprawia ją bardziej dziką, Na niej spędzamy trzy godziny, co jest połączone z serwowanym obiadem. Muszę przyznać, że jedzenie było wyjątkowo dobre - kurczaki, ryba, ziemniaki, grzanki, pieczone banany. Dodatkowo do użytku mieliśmy rum, piwa, wino. Można też tam kupić pamiątki. Wyspa jest na tyle duża, że bez problemu można było tam znaleźć kawałek cichego miejsca tylko dla siebie.
Podsumowując - imprezkę skończyliśmy o 14.30, czyli ponad pół dnia z głowy. Kosztowało to równo 100 euro za nasze trzy osoby. Mi osobiście podobało się bardzo. Mogłoby być to bardziej urozmaicone - może lepsze miejscówki na snoorking, ale jak ktoś przepada za takimi klimatami to będzie zadowolony.
Na powrocie zatrzymujemy się pod Citadel Park, machnąć kilka zdjęć z czadowymi busami a po powrocie na nasze rewiry robimy cudowną sesję na zachodzącym słońcu.# dzień 6
Wyjazd powoli dobiega końca, mimo to chcemy wykorzystać czas najlepiej jak się da. Z samego rana podjeżdżamy na punkt widokowy w Black River National Park. Miliśmy ochotę trochę tam pospacerować jednak pogoda na samej górze niezbyt dopisywała i po dłuższej chwili namysłu ruszyliśmy do destylarni Chamarel. Miejsce jest bardzo zadbane i czyste. Wykupujemy godziną wycieczkę z przewodnikiem, połączoną z degustacją. Prowadzący opowiadał ciekawie i konkretnie. Do wypróbowania były prawie wszystkie dostępne w sprzedaży trunki - poza rumem maja też kilka rodzaji likierów.
Na zakończenie wycieczki oczywiście prowadzeni jesteśmy do sklepu, gdzie można od razu zakupić próbowane wcześniej samki. Wydaje mi się, ze ceny były tam nieco droższe niż te widziane wcześniej w marketach. Na miejscu jest też bardzo smaczna restauracja.
Po wizycie w destylarni jedziemy ostatni raz na Le Morne. Początkowo podjechaliśmy na najbardziej oddalony cypel by poczuć wiatr z jakim się borykają tam Kitesurferowcy. Resztę słonecznego czasu spędzamy na publicznej plaży budując zamki z piachu
:)
Dzień kończymy spacerem po La Gaulette.# dzień 7
Wszystko co dobre szybko się kończy i w ten oto sposób dochodzimy do dnia wylotu. Na szczęście wylot o 23, a samochód oddać musimy dopiero o 19 na lotnisku. Mamy więc jeszcze dużo czasu, żeby pokorzystać z wakacji.
Decydujemy się pojechać nad zatokę Blue Bay - Blue Marine Park. Po drodze jeszcze raz przejeżdżamy przez Black River Park żeby obejrzeć jeden wodospad. Następnie po dojechaniu nad zatokę wita nas iście bajeczny kolor wody. Jakiś czas później decydujemy się na szybki wypad łodzią z przeszklonym dnem na pobliską rafę. Jest tu ponoć najładniejsza rafa na Mauritiusie i momentami była rzeczywiście odbiegająca od pozostałych które tutaj widzieliśmy. Niestety duża część też, jest już porostu martwa. Wyprawę kończy krótka wizyta na pobliskiej wyspie (jak dobrze pamietam tez Coconut Island).
Na sam koniec i zachód słońca odwiedzamy La Cambuse Beach. Plaża jest cudowna i totalnie odmienna niż wszystkie na których byliśmy, Przede wszystkim piasek jest sypki bardziej przypominający nasze polskie plaże niż te na Mauritiusie. Dodatkowo jest bardzo długa i niezwykle urokliwa. Sądząc po frekwencji chyba jedna z bardziej ulubionych dla lokalsów. Aż trochę szkoda, że trafiliśmy na nią dopiero na ostatnim etapie przygody. Czas wykorzystujemy niemal do ostatnich minut i ok 19 meldujemy się na lotnisku, żeby ze smutkiem wrócić do domu.
I teraz moje małe subiektywne podsumowanie. Mauritius jest miejscem genialnym. Cieżko mi tu wcisnąć jakąkolwiek krytykę. Mam zwyczajnie żal ze byliśmy tam tak krótko, bo połowy ciekawych miejsc nawet nie widzieliśmy. Muszę tutaj wspomnieć jeszcze o napotykanych ludziach. Po pierwsze miałem wrażenie, że ludzie tutaj są z natury mili dla siebie nawzajem bez względu czy jesteś turystą czy nie. Pierwszy raz się spotkałem z czymś takim, że nie ważne w którym jesteś miejscu, czy to miasto czy plaża czy ulica to każdy mówi Ci hello i się do Ciebie uśmiecha. Drugą istotną rzeczą jest to, że nie spotkaliśmy ani jednej osoby, która by nie umiała mówić po angielsku. Mauritius jest bardzo czysty i zadbany. W wielu miejscach łatwo zauważyć jak ważne jest dla nich uświadamianie co do potrzeby zachowania balansu natura - człowiek. Na tej wyspie nie znalazłem ani gram kiczu. Żadnego przerostu formy na treścią. Jest to dobre miejsce dla rodzin z dziećmi, dla backpackerów i dla zwyczajnych turystów. Totalnie nie rozumiem negatywnych opinii na temat tego kraju. My widzieliśmy już wiele i śmiało Mauritius zaliczamy od teraz do naszej topki… ale to tylko subiektywna opinia. Mam nadzieje, że komuś się przyda
:)
I jeszcze na sam koniec podsumowanie kosztów: Przeloty 3 x 3140 zł Nocleg 2100 zł Auto 750 zł Paliwo + Jedzenie + Wejściówki + pamiątki 4000 zł -/+ 500-1000 zł już ciężko mi to policzyć. Przy okazji też powiem, że ani na jedzeniu ani na pamiątkach nie oszczędzaliśmy. Ubezpieczenie 250 zł Total 16500 co w przeliczeniu na osobę daje ok 5500 zł.
Trzeba było wziąć ten samolocik i obejrzeć podwodny wodospad. Ciekawe też czy widać byłoby go z drona, jak mieliście.Jak ja byłem to zbyt wiało i lotów nie było...
Myśle, ze wodospad byłoby widać napewno. Ja nie uwiecznilem tego bo mam DJI Mavica mini który jest bardzo lekki i na dużych wysokościach i w oddaleniu od wyspy krzyczy zaraz ze jest zbyt silny wiatr. Cięższe DJI - e by sobie poradziły bez problemu.Trzeba jeszcze pamiętać ze lataja tam helikoptery i awionetki wiec można stworzyć zagrożenie lotnicze nad wodnym wodospadem.Co do lotu samolotem, bardzo mnie kusiło tylko, ze do awionetki mogła wejść jedna osoba. Nasz mały sam by nie poleciał a nawet jeśli to koszt dla trzech osób to by była jakaś 1/4 naszego budżetu
:D. Chyba w ogóle lepsza opcja jest helikopter - bo lot trwa dłużej i jest nie tylko po zatoce.
Mavic Mini 1?? On faktycznie trochę był czuły na wiatr. Jakieś problemy były z lataniem (zgody, pozwolenia itp ) czy aby wszystko z głową i nikt się nie będzie czepiał?
;)
cart napisał:Trzeba było wziąć ten samolocik i obejrzeć podwodny wodospad. Ciekawe też czy widać byłoby go z drona, jak mieliście.Jak ja byłem to zbyt wiało i lotów nie było...To nie takie proste. Lagoon Flight ma loty zarezerwowane na 2 tygodnie do przodu, więc trzeba rezerwować odpowiednio wcześniej. W dodatku wchodzi 1 osoba na pokład. Oferują opcje duo dla 2 osób, ale ona polega tym że 2 osobne seaplane'y lecą w tym samym czasie. Najlepsza opcja z rodziną to helikopter. Corail ma dobre helikoptery na wyspie (EC 120 Airbus). Ceny od MUR 25,000 za 25minut do MUR 140,000 za 75min. Najtańsza opcja z underwater waterfall MUR 100,000 za 45min. Air Mauritius ma opcje underwater waterfall za MUR 50,000, także taniej jak Corail ale używają mniej komfortowy, głośniejszy helikopter Bell 206 b3. Żadnej z opcji nie udało mi się skorzystać, jako że wszystko było w pełni zarezerwowane na co najmniej 10 dni do przodu, a byłem 7 noclegów i już 1go dnia zleciłem hotelowi załatwienie którejkolwiek z 3 opcji.
Owoce taniocha. W sklepach spożywka minimalnie drozej niz u nas. Jeżeli chodzi o restauracje to naprawdę różnie ale generalnie napewno ponizej średniej europejskiej czyli jak wyspiarski kraj tanio.
Nie będę ukrywać, że od dłuższego czasu nie potrafiłem się zmotywować do napisania żadnej relacji z moich ostatnich podróży. A przecież na przestrzeni ostatnich dwóch lat trochę się tego nazbierało i po cichu liczę na to, że ta którą tu przedstawię będzie impulsem do napisania zaległych bądź nadchodzących. Dodatkową motywacją jest to, że na etapie planowania tripu nie znalazłem żadnej względnie aktualnej relacji z tego dosyć popularnego kierunku. W zamian za to doczytałem się wielu komentarzy sugerujących, że zbytnio nie ma co robić długoterminowo na miejscu. Podobne tezy poddane zostały weryfikacji ale o tym w dalszej części :)
Fakty:
Wylot 27.05.23 - 05.06.23 Powrót
Air France/Air Mauritius
Stop: Paryż
Uczestnicy: Mama, Tata, Syn 4,5 roku
Transport na miejscu: auto - SmileCar,
Nocleg: La gaulette - domek/apartament
Zarys historyczny:
#dzień 0 / dzień 1
Zaczynamy od długiej i męczącej przeprawy wylotem z Warszawy. Międzylądowanie w Paryżu i 4 godziny oczekiwania na finalny lot do lotniska MRU zaczęty ok 21.00. Na miejscu meldujemy się chwilę po godz 12 lekko “styrani” nocnym lotem. Po odebraniu bagażu, szybko lecimy wymienić 400 euro na rupie w pierwszym lepszym kantorze na lotnisku - wszystkie oferowały te same kursy. Następnie podpinamy się pod free wifi i łączymy z ziomeczkiem z lokalnej wypożyczalni by odebrać naszą błyskawicę Kia Picanto.
Po wyjściu z lotniska wita nas deszczowa pogada. Jak się później okazuje pada tak już od kilku dobrych dni. Odbiór auta idzie sprawnie i po krótkiej rozmowie z przesympatycznym panem, który nam je przekazywał ruszamy przez całą wyspę do naszej kwatery.
Tutaj był nasz pierwszy fail… a może i nie - mianowicie nie kupiliśmy karty sim do telefonu więc byliśmy bez internetu. Karty sim nie kupiliśmy do końca wyjazdu, trochę z lenistwa - a nie powiem, że by się wielokrotnie przydała - chociaż z drugiej strony mieliśmy odpoczynek od social i innych internetowych pierdół. Autem poruszaliśmy się na pobranych mapach offline.
Aby dostać się do naszej noclegowni musimy przejechać przez środkową część wyspy, która jest położona wysoko i na górze momentami przez opady deszczu widoczność na 15 metrów a ulicami potoki spływają w dół. Piękny początek :)
Trasę zrobiliśmy w trochę ponad godzinę. Nasza chawira to nieduży domek na oko 4 osobowy na posesji wesołego francuza - hosta, który ma tam również swój duży dom i mieszka w nim od dwóch lat. Nasza okolica i miejscowość raczej obfita w lokalsów niż w turystów. Do le Morne mamy zaledwie 5 minut autem, na Flic & Flac 30 min. Minus taki, że nie ma plaży. Jest swojsko a my takie miejsca lubimy - na ogródku nawet mieliśmy kury. Bo rozpakowaniu bagaży i podłączeniu elektroniki pod prąd ruszamy na deszczowy spacer po mieścinie. Zaliczamy owocowe stragany, jemy rybną kolację, kupujemy rum, a następnie resztę dnia spędzamy na odzyskiwaniu sił. NIgdzie się nie wybieraliśmy dalej bo zimową porą (ich zimową bo u nas prawie lato) ciemno się robi po 18 a do tego nasz stan baku był na głębokiej rezerwie. Niedzielną wieczorową porą byśmy i tak za daleko już nie zajechali.# dzień 2
Poranek wita nas słońcem! Po konsultacji z hostem dowiadujemy się że najbliższa stacja jest 20 min drogi na północ. Postanawiamy w takim razie zacząć plażowanie od Flic & Flac bo to zaledwie 5 min dalej niż stacja benzynowa. Jest to jedna z bardziej popularnych plaż na wyspie. Pierwsze co nas zaskoczyło to to, że zamiast palm mamy same drzewa iglaste i liściaste tuż nad wodą. Piasek jest gruboziarnisty i dużo nieprzyjemnych do chodzenia korali na brzegu. Woda za to bardzo przejrzysta i przyjemna. O tej porze roku miała 26 stopni więc jak na tropiki super gorąca nie była.
Na miejscu spędzamy prawie pół dnia a podczas ładowania bateryjek na słońcu, nawiązujemy kontakt z lokalnym łapaczem chętnych na wycieczki łodzią - co w późniejszej fazie okazuje się dobrym ruchem.
Wyciskamy maksa z bezproduktywnego chillowania na plaży i decydujemy się pojechać pod stolicę do ogrodu Sir Seewoosagur Ramgoolam Botanical Garden.
Ogród bardzo urokliwy i jest ponoć najstarszym ogrodem w afryce. Na miejscu dużo egzotycznych roślin - gigantyczne palmy, wielkie lilie, kwiaty lotosu, baobaby itp. Przyjemny klimacik wzmacniają różnorakie zwierzęta, bo widzieliśmy jaszczurki, żółwie i… masę wielkich pająków sieciowych. Pająki szczególnie w jednej części tego ogrodu wisiały dosłownie pod każdą palmą. Mi osobiście się to bardzo podobało ale mojej drugiej połówce już nie za specjalnie :D Dodatkowo w ogrodzie znajduje się wiele fotogenicznych aleja palmowych. Polecamy.
Po opuszczeniu ogrodu, robimy grubsze zakupy w Carrefourze i wracamy na kwaterę w akompaniamencie zachodzącego już słońca. Tak kończą się nasze najmniej aktywne dni na wyspie.
# dzień 3
Dzień zaczynamy od sprawdzenia dwóch najbliżej nas położonych plaż czyli Le Morne i La Prarie. Pierwsza z nich idzie na pierwszy ogień i szybko lądujemy na parkingu plaży publicznej. Publiczna część nie jest zbyt szeroka i podobnie jak na Flic & Flac próżno szukać tam palm. Woda jest płytka i bardzo przejrzysta. Po obu stronach plaży znajdują się luksusowe kurorty, gdzie palmy (zapewne posadzone) towarzyszą plażowemu piaskowi i można w końcu poczuć wakacyjny vibe. Na tyłach unosi się majestatyczna góra Le Morne Brabant (ta najbardziej znana z widokówek) dodając niesamowity urok całości. Turystów jak na lekarstwo więc możemy cudownie spędzać wspólnie czas. Ja mam też idealne warunki na latanie dronem. Jedyne czego mi trochę brakuje to jakiegoś małego punktu do wychylenia kawy.
Dwie godziny później przemieszczamy się na plażę La Prarie, raptem kolejne 5 min autem na południe. Plaża ta ma kilka zalet i trochę mniej wad. Zaczynając od zalet jest to wielka zatoka z widokiem na Brabant, z bardzo płytką wodą idealną bym powiedział dla dzieci. W pełnym słońcu kolor wody w połączeniu z góra jest obłędny. Dodatkowo z zatoki startują hydroplany co można traktować jako dodatkową atrakcję i ewentualnie z niej skorzystać dosłownie - koszt krótkiego lotu od 150 eur. Jeżeli chodzi o wady to mało cienia i brak jakiejkolwiek infrastruktury (co równie dobrze ja traktuję jako zaletę) . Dla naszego młodego plaża La Prarie to plaża nr 1 :)
Po wystarczającej degustacji słonecznej wybieramy się do popularnego geoparku w Chamarel. Wejściówki jak dobrze pamietam kosztowały ok 1000 rupii czyli mniej więcej 100 zł. Od razu czuć delikatny klimacik Jurasic Parku. Do zobaczenia mamy głównie wodospad, ciekawe powulkaniczne ziemie w 7 różnych kolorach oraz zagrodę żółwi. Może nie brzmi to szczególnie ciekawie ale umiejscowienie parku i jego roślinność naprawdę robi robotę. Na miejscu też serwują pyszną kawę oraz sok z trzciny cukrowej. Wracając zajeżdżamy do restauracji View Point Chamarel ale niestety okazuje się, że już zamykają. Obsługa mimo to chociaż daje nam wejść na taras widokowy.
Dzień zamykamy zachodem słońca ponownie na La Prarie Beach.Myśle, ze wodospad byłoby widać napewno. Ja nie uwiecznilem tego bo mam DJI Mavica mini który jest bardzo lekki i na dużych wysokościach i w oddaleniu od wyspy krzyczy zaraz ze jest zbyt silny wiatr. Cięższe DJI - e by sobie poradziły bez problemu.
Trzeba jeszcze pamiętać ze lataja tam helikoptery i awionetki wiec można stworzyć zagrożenie lotnicze nad wodnym wodospadem.
Co do lotu samolotem, bardzo mnie kusiło tylko, ze do awionetki mogła wejść jedna osoba. Nasz mały sam by nie poleciał a nawet jeśli to koszt dla trzech osób to by była jakaś 1/4 naszego budżetu :D. Chyba w ogóle lepsza opcja jest helikopter - bo lot trwa dłużej i jest nie tylko po zatoce.# dzień 4
Budzimy się z zamiarem wzięcia wycieczki łódką na delfiny bądź na pobliską wyspę Coconut. W tym celu podjeżdżamy na małą przystań morską w naszej mieścinie La Gaulette. Na miejscu dopada nas naganiacz i mówi, że już jest za późno na wypływanie i proponuję wycieczkę drugiego dnia. Proponowana przez niego cena jest absurdalna - ponad dwukrotność tego co dogadaliśmy na Flic & Flac. Nawet po negocjacjach uznajemy, że nie warto tracić czasu i lepiej skorzystać z wcześniejszej ofert. Tak więc wodne przejażdżki przesuwamy na kolejny dzień a w zamian za to udajemy się do Vanilla Parku. Jeszcze dobrze nie ruszyliśmy a mi przytrafiła się misja zdjęcia pasażera na gapę (gekona) z szyby samochodu bo chyba miał ochotę nam towarzyszyć
Do Vanilla Parku jedziemy niespełna godzinę. Jest to miejsce, w którym można obejrzeć trochę zwierząt zaczynając od żółwi po lemury kończąc na krokodylach. Dla naszego syna miejsce okazuje się istnym rajem. Za niewielką opłatą można kupić pokarm dla żółwi i uczestniczyć w ich karmieniu. Żółwie są gigantyczne i jest ich cała masa. Razem z małymi można je liczyć w setkach. Powiem szczerze, że sam miałem radochę jak dziecko. Karmienie tych olbrzymów jest mega satysfakcjonujące. Młodego cieżko od nich odciągnąć, mógłby siedzieć z nimi cały dzień. Chwilę później łapiemy się też na karmienie krokodyle. Vanilla oferuje jeszcze karmienie lemurów jednakże podczas naszej wizyty nie było możliwe. Wybieg dla nich też był opustoszały. Widzieliśmy zaledwie razy sztuki skitrane gdzieś pod dachem. Zabawę kompletuje tropikalna trasa po dżungli, karpie Koi, wystawa owadów i kilka mniejszych stanowisk. Było przednie. Jest to fantastyczne miejsce dla dzieci.
Kończąc wizytę w parku odwiedzamy część południowego wybrzeża. Trafiamy wpierw na Gris Gris Beach, gdzie można oglądać nieduże wulkaniczne klify/skały. Jest też tam bardzo wietrznie i na plaży nie ma żywej duszy. Jadąc dalej zatrzymujemy się na trochę na St Felix Beach. Plaża bez szału a dodatkowo potężne ilości miejscowych, biwakujących w każdym skrawku cienia. Ostatnim punktem na trasie jest punkt widokowy na Maconde Peak. Od razu powiem, że widok nie zachwycił ale byliśmy o najgorszej porze kiedy słońcu już się prawie chowało. W pełni słońca widok laguny z góry musi być bardzo ładny. Niestety już tam nie wróciliśmy o innej porze.
Dzień wymęczył nas wyjątkowo więc wcześniej się kładziemy a kolejnego dnia pobudka zaraz po 6 rano.Tak Mavic Mini 1. Odnosnie zgod i zezwolen to bylo bezproblemowo wszedzie. Wyjatkiem byla zatoka Blue Bay ale ona jest pod samym lotniskiem.Co do helikoptera mój znajomy był miesiąc wcześniej i udało mu się zabookować loty kilka godzin później tego samego dnia.
# dzień 5
Kolejny dzień upłynie nam pod znakiem boat tripu. Plan jest prosty. Ruszamy z Flic o godzinie 8.00 rano w grupie 15 osób na jednej motorówce. Pierwszy przystanek to snoorkowanie z delfinami. Snoorkwoanie nad wyrost powiedziane bo tak na dobrą sprawę spędzasz z nimi w wodzie minutę maksymalnie. Dalej delfiny sobie płyną dalej. Duża tutaj rolą kapitanów łodzi by odpowiednio ustawić się na trasie porannego “joggingu” tych cudownych stworzeń. My mieliśmy dwa podejścia i np za pierwszym wyskokiem do wody nie zdążyłem zlokalizować grupy. Za drugim razem miałem dużo szczęścia i grupa około 10 sztuk przepłynęła dosłownie metr pode mą. Delfinów było dużo i bardzie łatwo je było obserwować z łodzi.
Drugą atrakcją jest Crystal Rock czyli skała wystająca w charakterze maczugi ponad wodę, której kolor w tym miejscu jest wyjątkowo turkusowy. Połączone to jest ze snoorkowaniem na rafie, która jest obok, ale bioróżnorodność w tym miejscu dupy nie urywa.
Trzecim i ostatnim punktem wycieczki jest wizyta na pobliskiej Coconut Island. Wyspa jest ładna, przyjemny piasek i dobre zejście do wody. Jest tam też rezerwat, dzięki czemu nie może być żadnej infrastruktury na stałe, co sprawia ją bardziej dziką, Na niej spędzamy trzy godziny, co jest połączone z serwowanym obiadem. Muszę przyznać, że jedzenie było wyjątkowo dobre - kurczaki, ryba, ziemniaki, grzanki, pieczone banany. Dodatkowo do użytku mieliśmy rum, piwa, wino. Można też tam kupić pamiątki. Wyspa jest na tyle duża, że bez problemu można było tam znaleźć kawałek cichego miejsca tylko dla siebie.
Podsumowując - imprezkę skończyliśmy o 14.30, czyli ponad pół dnia z głowy. Kosztowało to równo 100 euro za nasze trzy osoby. Mi osobiście podobało się bardzo. Mogłoby być to bardziej urozmaicone - może lepsze miejscówki na snoorking, ale jak ktoś przepada za takimi klimatami to będzie zadowolony.
Na powrocie zatrzymujemy się pod Citadel Park, machnąć kilka zdjęć z czadowymi busami a po powrocie na nasze rewiry robimy cudowną sesję na zachodzącym słońcu.# dzień 6
Wyjazd powoli dobiega końca, mimo to chcemy wykorzystać czas najlepiej jak się da. Z samego rana podjeżdżamy na punkt widokowy w Black River National Park. Miliśmy ochotę trochę tam pospacerować jednak pogoda na samej górze niezbyt dopisywała i po dłuższej chwili namysłu ruszyliśmy do destylarni Chamarel. Miejsce jest bardzo zadbane i czyste. Wykupujemy godziną wycieczkę z przewodnikiem, połączoną z degustacją. Prowadzący opowiadał ciekawie i konkretnie. Do wypróbowania były prawie wszystkie dostępne w sprzedaży trunki - poza rumem maja też kilka rodzaji likierów.
Na zakończenie wycieczki oczywiście prowadzeni jesteśmy do sklepu, gdzie można od razu zakupić próbowane wcześniej samki. Wydaje mi się, ze ceny były tam nieco droższe niż te widziane wcześniej w marketach. Na miejscu jest też bardzo smaczna restauracja.
Po wizycie w destylarni jedziemy ostatni raz na Le Morne. Początkowo podjechaliśmy na najbardziej oddalony cypel by poczuć wiatr z jakim się borykają tam Kitesurferowcy. Resztę słonecznego czasu spędzamy na publicznej plaży budując zamki z piachu :)
Dzień kończymy spacerem po La Gaulette.# dzień 7
Wszystko co dobre szybko się kończy i w ten oto sposób dochodzimy do dnia wylotu. Na szczęście wylot o 23, a samochód oddać musimy dopiero o 19 na lotnisku. Mamy więc jeszcze dużo czasu, żeby pokorzystać z wakacji.
Decydujemy się pojechać nad zatokę Blue Bay - Blue Marine Park. Po drodze jeszcze raz przejeżdżamy przez Black River Park żeby obejrzeć jeden wodospad. Następnie po dojechaniu nad zatokę wita nas iście bajeczny kolor wody. Jakiś czas później decydujemy się na szybki wypad łodzią z przeszklonym dnem na pobliską rafę. Jest tu ponoć najładniejsza rafa na Mauritiusie i momentami była rzeczywiście odbiegająca od pozostałych które tutaj widzieliśmy. Niestety duża część też, jest już porostu martwa. Wyprawę kończy krótka wizyta na pobliskiej wyspie (jak dobrze pamietam tez Coconut Island).
Na sam koniec i zachód słońca odwiedzamy La Cambuse Beach. Plaża jest cudowna i totalnie odmienna niż wszystkie na których byliśmy, Przede wszystkim piasek jest sypki bardziej przypominający nasze polskie plaże niż te na Mauritiusie. Dodatkowo jest bardzo długa i niezwykle urokliwa. Sądząc po frekwencji chyba jedna z bardziej ulubionych dla lokalsów. Aż trochę szkoda, że trafiliśmy na nią dopiero na ostatnim etapie przygody. Czas wykorzystujemy niemal do ostatnich minut i ok 19 meldujemy się na lotnisku, żeby ze smutkiem wrócić do domu.
I teraz moje małe subiektywne podsumowanie.
Mauritius jest miejscem genialnym. Cieżko mi tu wcisnąć jakąkolwiek krytykę. Mam zwyczajnie żal ze byliśmy tam tak krótko, bo połowy ciekawych miejsc nawet nie widzieliśmy. Muszę tutaj wspomnieć jeszcze o napotykanych ludziach. Po pierwsze miałem wrażenie, że ludzie tutaj są z natury mili dla siebie nawzajem bez względu czy jesteś turystą czy nie. Pierwszy raz się spotkałem z czymś takim, że nie ważne w którym jesteś miejscu, czy to miasto czy plaża czy ulica to każdy mówi Ci hello i się do Ciebie uśmiecha. Drugą istotną rzeczą jest to, że nie spotkaliśmy ani jednej osoby, która by nie umiała mówić po angielsku.
Mauritius jest bardzo czysty i zadbany. W wielu miejscach łatwo zauważyć jak ważne jest dla nich uświadamianie co do potrzeby zachowania balansu natura - człowiek.
Na tej wyspie nie znalazłem ani gram kiczu. Żadnego przerostu formy na treścią. Jest to dobre miejsce dla rodzin z dziećmi, dla backpackerów i dla zwyczajnych turystów. Totalnie nie rozumiem negatywnych opinii na temat tego kraju. My widzieliśmy już wiele i śmiało Mauritius zaliczamy od teraz do naszej topki… ale to tylko subiektywna opinia. Mam nadzieje, że komuś się przyda :)
I jeszcze na sam koniec podsumowanie kosztów:
Przeloty 3 x 3140 zł
Nocleg 2100 zł
Auto 750 zł
Paliwo + Jedzenie + Wejściówki + pamiątki 4000 zł -/+ 500-1000 zł już ciężko mi to policzyć. Przy okazji też powiem, że ani na jedzeniu ani na pamiątkach nie oszczędzaliśmy.
Ubezpieczenie 250 zł
Total 16500 co w przeliczeniu na osobę daje ok 5500 zł.
Dziękuję za uwagę :)