Na forum nie widziałem relacji opisującej podróż łączoną na Reunion i Mauritius w jednej podróży, na stronie głównej częściej pojawiają się wrzutki na sam Mauritius. Biorąc pod uwagę bliskość dwóch wysp (około 30 minut lotu pomiędzy Reunion a Mauritiusem), wydaje mi się, że warto jak najbardziej połączyć pobyt na obu maskareńskich wyspach podczas jednego wypadu. Reunion jest chyba bardzo niedoceniany, a jest jedną z piękniejszych miejsc – ze znikomą liczbą turystów z Polski. Jest tutaj wszystko, czego człowiek potrzebuje do życia (jedynie miłośnicy sportów zimowych mogą być zawiedzeni). Dziesiątki kilometrów plaż z cudowną rafą koralową, setki kilometrów ścieżek rowerowych, tysiące kilometrów szlaków turystycznych. Drogi i autostrady utrzymane w świetnym stanie. Tego samego dnia można wejść lub wjechać w góry na wysokość ponad 2000 m n.p.m. i sie trochę schłodzić w temperaturze 18-20 stopni, by półtorej godziny później relaksować się w ciepłej wodzie (29 stopni) w Oceanie Indyjskim przy takiej samej temperaturze powietrza jak woda. Ceny typowo europejskie, jedzenie w supermarketach nieco drozsze niż w Polsce. Noclegi 100 metrów od plaży tańsze niż w sezonie nad polskim morzem. Nie dziwię się, że sporo Francuzów przenosi się tutaj na emeryturę - bo to w końcu integralna część Francji i Unii Europejskiej zarazem.
Bazując na opisanym przeze mnie patencie na złożenie podróży z Polski na Reunion i Mauritius jako podróż multi-city na jednym bilecie, chciałbym opisać moją tegoroczną przygodę na tych dwóch wyspach. Sposób rezerwacji biletu opisałem na forum pl-run-mru-pl-na-1-bilecie-ok-3500-zl,232,172425&start=0 – wszystkie bilety kupujemy na stronach Air France lub KLM jako podróż wielosegmentowa, w moim przypadku było to:
- segment 1: WAW (Warszawa) – RUN (Reunion) z wygodną przesiadką w Paryżu (CDG) - segment 2: RUN (Reunion) – Mauritius (MRU) - segment 3: MRU (Mauritius) – WAW (Warszawa), przy powrocie ze zmianą lotniska z ORY na CDG
W marcu 2023 bilety lotnicze na opisywanej trasie kosztowały 3200 zł, z wliczonym w cenę bagażem rejestrowanym na wszystkich odcinkach lotu. W chwili obecnej można taką podróż złożyć w cenie 3500-4000 zł, w zależności od dat, portów docelowych (możliwe są wyloty z portów regionalnych do których lata KLM – np. Gdańsk, Poznań, Wrocław, Kraków) – wówczas cena jest o 200-300 zł wyższa niż z Warszawy. Znaczenie ma także transfer w Paryżu – z doświadczenia wiem, że jeśli oba loty są z CDG cena wzrasta o kolejne 200-300 zł, w innym przypadku wymagany jest transfer pomiędzy ORY a CDG (na forum jest to opisane dokładnie w osobnych tematach) – biorąc pod uwagę, że najwygodniejsza opcja czyli pociąg podmiejski RER B + Orlyval kosztuje około 25 EUR, dodatkowo podczas kilkugodzinnego oczekiwania na kolejny lot trzeba coś zjeść i wypić, może okazać się, że oszczędność 200-300 zł jest złudna i lepiej dopłacić już na etapie bookowania biletów.
Plan podróży: dzień 1 – wylot z Warszawy do Paryża (CDG) i dalszy lot na Reunion dzień 2-8 – pobyt na Reunion dzień 9 – transfer z Reunion na Mauritius dzień 10-15 – pobyt na Mauritiusie, wieczorem wylot do Paryża dzień 16 – lądowanie w Paryżu (ORY), transfer na CDG i dalszy lot do Warszawy
Na Reunion jesteśmy zatem 6 pełnych dni, na Mauritiusie 5, dodatkowo prawie pierwszy cały dzień na Reunion (po nocnym locie z Paryża), w dniu transferu kilka porannych godzin na Reunion i wieczór na Mauritiusie oraz ostatni, praktycznie cały szósty dzień na Mauritiusie (wylot do Paryża po godz. 21:00). Moim zdaniem jest to opcja optymalna – jeśli zależy Wam na większej aktywności i zwiedzaniu, to polecam opcję 7 dni na Reunion + 4 dni na Mauritiusie; gdy wolicie leżeć na plaży i pływać po rafie koralowej na odwrót – 4 dni na Reunion + 7 dni na Mauritiusie. Oczywiście wszystko zależy od tego, jaki długi będzie całkowity pobyt (w moim przypadku był to wylot z Polski w sobotę, powrót w niedzielę dwa tygodnie później) – w sam raz na 10 dni urlopu w pracy.
Podstawowy budżet (przy dwóch osobach podróżujących): - bilety lotnicze WAW-CDG-RUN, RUN-MRU, MRU-ORY/CDG-WAW 3300 zł (za osobę) - nocleg na Reunion (La Saline les Bains via AirBNB) – ok. 300 zł / doba - nocleg na Mauritiusie (Flic en Flac via AirBNB) – ok. 150 zł / doba - wypożyczenie samochodu na Reunion z pełnym ubezpieczeniem – ok. 200 zł / doba - wypożyczenie samochodu na Mauritiusie z pełnym ubezpieczeniem – ok. 100 zł / doba - lokalna karta SIM na Mauritiusie – ok. 70 zł - jedzenie i atrakcje turystyczne – opiszę w szczegółach później, jak i namiary na noclegi i wypożyczalnie, z których korzystałem
Całość – nie oszczędzając na restauracjach i atrakcjach – wyszło ok. 8000 zł /osoba. Da się zapewne taniej, choć nieliczne oferty biur podróży przy bardzo podobnych założeniach kosztują ok. 16000 – 18000 / osoba (nie wliczając wielu składowych, za które trzeba dopłacić na miejscu).
Tyle tytułem wstępu, w kolejnym poście opiszę pierwsze dni na Reunion.Dzień 1 (wylot z Warszawy) i 2 (przylot na Reunion)
Jako że nie jestem z Warszawy, od rana czekała nas prawie czterogodzinna podróż do Warszawy pociągiem. Wylot z Chopina po godz. 13:00. Nie ma co rozpisywać się na temat rejsu Air France do Paryża – dwie godziny minęły szybko, na plus wciąż oferowane w cenie biletu kanapka + ciepłe / zimne napoje / wino / piwo.
W Paryżu czas na transfer to około 2,5 godziny – co jest czasem optymalnym z racji konieczności transferu busem lotniskowym z terminala 2G na 2F. Tak naprawdę, przy około 30 minutowym opóźnieniu lotu z Warszawy, pod bramką z której odlatuje lot na Reunion byliśmy na około pół godziny przed rozpoczęciem boardingu. Na wyspę lecieliśmy Boeingiem 777-300 w konfiguracji 3-4-3, szczęśliwie dzięki posiadaniu Silvera z programie lojalnościowym Flying Blue mogliśmy wybrać miejsa w przedniej części kabiny, mając środkowe miejsce w rzędzie przy oknie wolne. Lot trwał około 11 godzin, lądowanie na Reunion krótko przed godziną 8 rano czasu miejscowego (zegarki przestawiamy 3 godziny do przodu). Podczas lotu dwa posiłki – kolacja + śniadanie, w międzyczasie dostępne przekąski (kanapki, ciastka) oraz napoje w pobliżu pokładowych kuchni.
Po wylądowaniu, mimo teoretycznego nieopuszczania strefy Schengen (Reunion jest terytorium zamorskim Francji, możliwy wjazd na dowód osobisty) i tak czekała nas kontrola dokumentów, która przy kumulacji 3 lotów z Francji lądujących o bardzo podobnych godzinach zajęła około pół godziny. Akurat tyle, aby być przy karuzeli bagażowej dosłownie 3 minuty przed wyjechaniem walizek. Tutaj uwaga na przyszłość – strefa zastrzeżona (tzn. przed lub po kontroli bezpieczeństwa w zależności czy przylatujemy czy wylatujemy) jest klimatyzowana, natomiast o pozostała część terminala lotniskowego nie – co daje się od razu we znaki.
Z bagażami udajemy się około 200 metrów od głównego budynku terminala do wypożyczalni https://www.multiauto.fr/, w której mieliśmy zarezerwowany samochód. Koszt za samochód kategorii C (dostaliśmy Forda Ka+) to: stawka podstawowa 24 EUR / doba + pełne ubezpieczenie z wkładem własnym zredukowanym do 250 EUR – 12 EUR / doba, ubezpieczenie szyb, kół i podwozia – 35 EUR (stała kwota niezależna od długości wypożyczenia – moim zdaniem warto, biorąc pod uwagę, że część dróg w szczególności w okolicy wulkanu jest szutrowa, a przy zwrocie bardzo zwracali uwagę na ewentualne uszkodzenia) oraz podatek lotniskowy 32 EUR (jednakowy dla wszystkich wypożyczalni). Całość wyszła około 340 EUR / 1550 zł za siedem pełnych dni. I tu uwaga odnośnie polityki większości wypożyczalni samochodów na Reunion – praktycznie każda z nich rości sobie prawo do doliczenia 30-40 EUR za końcowe sprzątanie, jeśli nie zwracamy czystego samochodu. Lepiej zatem ostatniego dnia pojechać na myjnię za 3 EUR + wziąć odkurzacz na stacji benzynowej za 2 EUR, niż wykłócać się niepotrzebnie przy zwrocie auta.
Przy samym wypożyczeniu miała miejsce chwilowa konsternacja, gdyż pani w okienku na widok polskiego prawa jazdy kategorycznie poprosiła o międzynarodowe prawo jazdy. Byłem w chwilowym szoku, szczerze mówiąc nie sprawdzałem tego wcześniej, ale podczas pobytów na Gwadelupie i Martynice nigdy taki temat się nie pojawił (a wyspy te mają taki sam status jak Reunion). Zrobiło się małe zamieszanie, supervisor po kilku rozmowach telefonicznych w końcu łamaną angielszczyzną powiedział, że jest OK.
W końcu w drogę, do noclegu położonego w miejscowości La Saline les Bains na zachodnim wybrzeżu wyspy. Najpierw oczywiście przejazd po oddanej kilka tygodni wcześniej najdroższej w budowie autostradzie świata – kilku-kilometrowy odcinek w okolicach stolicy Saint Denis poprowadzony dosłownie na oceanie – droga prowadzi kilkaset metrów od wybrzeża, zbudowana jest na palach, gdyż poprzednia autostrada biegnąca wzdłuż klifu, mimo zabezpieczeń była często zasypywana głazami po większych opadach deszczu.
Jeśli o pogodzie mówimy – na Reunion (i na Mauritiusie też) rozróżniamy dwie główne pory roku: suchą i chłodniejszą (temperatura w dzień 22-25 stopni, w nocy 18-20 stopni) pomiędzy majem/czerwcem a październikiem/listopadem, oraz wilgotną i gorącą podczas pozostałych miesięcy (w dzień 28-33 stopnie, w nocy 22-25 stopni). My byliśmy w marcu, pod koniec pory wilgotnej i teoretycznie pod koniec sezonu cyklonów. Każdego roku obie wyspy w wilgotych miesiącach nawiedzane są przez 2-3 cyklony wędrujące w pobliżu (tzn. nie przechodząc przez same wyspy) – wówczas maksymalnie przez dzień intensywnie leje deszcz, a co około 10 lat cyklon przechodzi centralnie przez jedną z wysp – wtedy 2-3 dni można uznać za totalnie zmarowane. To właśnie do Reunion należy jeden z rekordów świata dotyczących opadów – w 1966 roku, podczas jednego z cyklonów, podczas 24 godzin spadło ponad 1800 mm deszczu (czyli tyle, ile w Polsce spada przez 3 lata!) – to oczywiście skrajny przypadek, ale opady ponad 500 mm w jeden dzień (czyli roczna suma opadów w Polsce) zdarza się co kilka lat.
Przy wyborze miejsca noclegu warto wziąć także pod uwagę lokalne warunki klimatyczne panujące na Reunion. Teoretycznie jest to maleńka wyspa – obejmująca obszar mniejszy niż 1/10 województwa mazowieckiego. Pogoda jest natomiast skrajnie różna jeśli chodzi o opady, szczególnie podczas pory deszczowej. Ze względu na wiejące pasaty, strona wschodnia wyspy notuje ponad 5-krotnie większe opady niż strona południowo-zachodnia. Większość chmur, przy wietrze wiejącym ze wschodu zatrzymuje się nad górami, przez co opady skumulowane są po wschodniej stronie. W miejscowości, w której się zatrzymaliśmy – La Saline les Bains – mimo pory deszczowej, przez cały tydzień padało popołudniami 2 razy po dosłownie 15 minut (poza tym prawie bezchmurne niebo).
Nocleg zarezerwowany przez AirBNB - https://www.airbnb.pl/rooms/44079035?so ... dr7GUxfT8S – całość za tygodniowy pobyt wyszło około 2100 zł. Plaża z przepiękną rafą koralową 5 minut na pieszo. Po przybyciu na miejsce chillout, zakupy w supermarkecie oraz snurkowanie.Dzień 3
Być na Reunion i nie zobaczyć go z lotu ptaka? Podczas przygotowywania się do podróży wiele opinii w internecie wskazywało, że jedną z największych atrakcji podczas pobytu na tej wyspie jest podziwianie jej korzystając z wielu dostępnych opcji wycieczek czy to helikopterem, czy też malutkim 2-3 osobowym samolotem. Po przejrzeniu dostępnych opcji i rad z portalu TripAdvisor wybór padł na https://www.planetair974.fr/. Już na około miesiąc przed przylotem na Reunion nawiązałem kontakt przez formularz na stronie internetowej, później 2-3 razy wymieniałem wiadomości z osobą kontaktową przez WhatsApp.
PlanetAir974 oferuje indywidualne loty malutkim samolotem typu Aeroprakt A-22. W kabinie podczas lotu znajduje się tylko pilot z jednym pasażerem. Firma ta oferuje kilka rodzajów lotów widokowych, różniących się długością (od 45 do 90 minut) – wybór padł na opcję „full” – obejmującą przelot nad wszystkimi najważniejszymi atrakcjami Reunionu: nad aktywnym wulkanem Piton de la Fournaise, trzema kotłami wulkanicznymi oraz wzdłuż zachodniego wybrzeża wyspy z widokiem na rafę koralową. Umówiona cena wynosiła 150 EUR (wiem, że nie jest to Fly4Free), jednakże zdecydowanie było warto. W przypadku większej liczby osób – PlanetAir974 oferuje loty równoległe w tym samym czasie z różnymi pilotami – maksymalnie 3 osoby lecą trzema różnymi samolotami tę samą trasą w bliskiej odległości. Dobrze zgłosić chęć lotu na co najmniej tydzień wcześniej, gdyż liczba dostępnych slotów z uwagi na warunki pogodowe jest bardzo limitowana.
Bezpośrednio przed przylotem na Reunion, Pierre (pilot z którym byłem w kontakcie) upewniał się co do moich planów i co do tego, kiedy jestem dostępny. Jest to o tyle ważne, że loty odbywają się tylko przy sprzyjających warunkach atmosferycznych i najczęściej startują wcześnie rano. O ile lot wzdłuż wybrzeża nie jest jakoś wymagający, to przelot nad wulkanem, aby go zobaczyć (a nie przelecieć nad nim w chmurach – co zdarza się średnio co drugi dzień) jest potwierdzany nie wcześniej niż 1-2 dni przed lotem. Pierwszego dnia pobytu na Reunion, Pierre poprzez wiadomość na WhatsApp zaproponował lot od razu następnego dnia o godz. 7:00. Nie wspominałem wcześniej, ale dla większości z Was powinno być to oczywiste, że skoro Reunion należy do Francji, nadal jesteśmy w Unii Europejskiej, zatem obowiązuje zasada „roaming like at home” – nie trzeba przejmować się kosztem połączeń telefonicznych, czy też dostępem do internetu – działa to tak, jakbyśmy byli w jakimkolwiek innym kraju należącym do Unii Europejskiej.
Trzeba było zatem wstać po godzinie 5:00 rano (czego nie robi się na urlopie, aby spełnić jedno z marzeń), by jeszcze po ciemku wyruszyć na niewielkie krajowe lotnisko Pierrefonds znajdujące się na południu wyspy (obecnie odbywają się z niego tylko dwa regularne loty pasażerskie na Mauritius tygodniowo). I tutaj znowu dygresja – jak to w strefie międzyzwrotnikowej, dzień trwa około 12 godzin, jasno robi się około 6:00-6:30, zmrok zapada między 18:30-19:00. Każdego dnia najlepsza, bezchmurna pogoda była do około godziny 10:00-11:00, by potem większość wyspy w jej centralnej części (tej najciekawszej z podróżniczego punktu widzenia) zatapiała się w chmurach – trzeba zatem wcześnie wstawać, aby w pełni korzystać z uroku lokalnych atrakcji.
Krótko po 6:30 meldujemy się w jednym z hangarów lotniskowych (parking na miejscu za darmo) – oczywiście nie trzeba przechodzić przez terminal i żadną kontrolę bezpieczeństwa. Po szybkim instruktarzu – jak komunikować się z pilotem poprzez słuchawki i mikrofon, jak działa radio i kontakt z kontrolą lotów, co wolno a czego nie podczas lotu (jest opcja aby uchylić okno i robić zdjęcia „nie przez szybę”; ale jest to możliwe tylko aparatem / telefonem zawiązanym dość mocno na smyczy do nadgarstka, uprzedzony zostałem, że kilka komórek straciło swojego właściciela przez nierozważne wystawianie ich za okienko, o co nie trudno przy prędkości 150 km/h i wiejącym wietrze) – wyruszamy.
Widoki – co tu mówić, oceńcie sami. W szczególności perspektywa na miejsca, których na pieszo lub samochodem nie da się zobaczyć – a ponad 80% powierzchni wyspy jest niedostępna dla zwykłego śmiertelnika. Pod koniec lotu, krótko przed godziną 9:00 część stożka wulkanicznego była już skryta pod chmurami, zatem naprawdę warto dostosować się do zaproponowanych wskazówek.
Po powrocie na miejsce zakwaterowania około godziny 10:00 szybka drzemka, by po południu ponownie korzystać z uroków rafy koralowej i kąpieli słonecznych. O samych rafach w kolejnym wpisie – zapewne nie wszyscy z Was wiedzą, że Reunion jest wyspą rekinów i w jest tam największa na świecie śmiertelność spowodowana przez ataki rekinów na ludzi w przeliczeniu na liczbę osób.Dzień 4
Wczoraj był wulkan widziany z góry, dzisiaj pora wybrać się do niego drogą lądową. Najpierw kilka słów o drogach i poruszaniu się po Reunion samochodem. Sieć dróg na wyspie jest dość gęsta, do wszystkich najważniejszych atrakcji turystycznych bez problemu można dostać się autem. Wyróżnia się kilka dróg głównych – oznaczonych literą N, z czego od Saint-Benoit na północnym-wschodzie do Saint-Pierre na południowym zachodzie prowadzi wzdłuż wybrzeża (a także na wiaduktach na oceanie na zachód od stolicy Saint Denis) pełnoskalowa autostrada (darmowa) – uwaga na kilka nieoznaczonych fotoradarów. Kolejną ważną drogą jest N3 – zwykła dwupasmówka, będąca jedyną drogą przecinającą całą wyspę przez jej środek. Kolejną kategorią są drogi D (coś w rodzaju naszych „wojewódzkich”) – też w głównej mierze utrzymane w bardzo dobrym stanie. Najniższą kategorią są drogi RF (powiedzmy takie nasze „powiatowe” lub „gmine”) – na mapach Google zaznaczone żółtym lub białym kolorem – i tutaj część z nich zbudowana jest z betonowych płyt, a część stanowią drogi szutrowe – są zdecydowanie węższe i mijanie dwóch samochodów odbywa się czasem na żyletki. Wszystkie drogi niezależnie od ich kategorii są bezpieczne, dobrze oznaczone i utrzymane w odpowiednim stanie. Uwaga na autostradę N1 / N2 prowadzącą do stolicy – jako że jest to najgłówniejsza z głównych dróg, tworzą się na niej ogromne korki w godzinach szczytu odpowiednio rano w kierunku Saint Denis oraz po południu w przeciwnych kierunkach – duża część mieszkańców wyspy pokonuje ją codziennie w drodze do pracy w największym mieście. Jeśli chodzi o sposób trudności – prowadzenie wymaga nieco doświadczenia, im bardziej w stronę środka wyspy (jej wulkanicznej części) podjazdy są coraz bardziej strome i pokonywanie kilku kilometrów na pierwszym biegu jest rzeczą normalną. Sam fakt, że startując z poziomu oceanu na wybrzeżu, by po godzinie-półtorej jazdy wjechać na wysokość około 2400 m n.p.m. samochodem mówi sam za siebie. Jeśli macie doświadczenie w jeździe autem na przykład po Maderze lub w Czarnogórze (szczególnie drogą P1) nie ma się czego obawiać. Kierowcy jeżdżą bezpiecznie i są naprawdę uprzejmi.
Powracając do dzisiejszego tematu głównego – wulkan Piton de la Fournaise wznosi się na wysokość 2632 m n.p.m. i jest jedynym czynnym, wciąż bardzo aktywnym wulkanem na Reunion. Źródła internetowe donoszą, że na wyspie tej, jako jedynej na świecie występują dwa typy wulkanów – wspomniany aktywny oraz wygasły Piton des Neiges (o wysokości 3070 m n.p.m) – w przeciwieństwie do wulkanu czynnego jego kaldera rozpadła się przez miliony lat, tworząc trzy kotły wulkaniczne (tzw. cirques). Wulkan Piton de la Fournaise jest jednym z najaktywniejszych wulkanów na świecie, z ostanią największą erupcją w roku 2016. Nawet w czasie pisania tego posta wulkan jest aktywny, wyrzucając magmę (co można podziwiać podczas lotów widokowych opisanych wcześniej). Generalnie aktywność wulkaniczna zachodzi po południowo-wschodniej stronie krateru, w tej części wyspy panuje typowo księżycowy krajobraz, a sama droga N2 prowadząca przy wybrzeżu co kilka lat musi być odbudowywana, gdyż właśnie tędy spływa lawa podczas większych erupcji.
Z wybrzeża z miejscowości La Saline les Bains startujemy skoro świt krótko przed godziną 7:00 (i do tego trzeba się przyzwyczaić na Reunion ze względu na wspomniane wcześniej warunki pogodowe panujące na wyspie). Najpierw droga prowadzi autostradą N1 wzdłuż wybrzeża, później N3 do miejscowości Le Tampon, by w miejscowości Bourg Murat skręcić na lokalną drogę RF5. Po drodze mijamy tropikalne lasy, by wraz ze wzrostem wysokości pojawiała się głównie niższa roślinność – nadal jest bardzo zielono. Po kilku kilometrach obowiązkowy postój na punkcie widokowym Belvedere du Nez de Boeuf z przepięknym widokiem na strome zbocza starszej części wulkanu.
Od tego miejsca, nadal asaltowa droga wije się coraz wyżej, po drodze krajobraz zaczyna się zmieniać na coraz bardziej księżycowy. Wzdłuż drogi znajduje się wiele parkingów z licznymi punktami widokowymi. Po kilku kolejnych kilometrach dojeżdżamy do granic okręgów Saint-Pierre i Saint-Benoit – w tym miejscu zaczyna się droga szutrowa i kilkoma serpentynami zjeżdżamy z wysokości ponad 2450 m n.p.m. około dwustu metrów w dół. Od tego momentu jedziemy po płaskim wśród wulkanicznego krajobrazu po prostej drodze do parkingu du Pas de Bellecombe. Na parkingu (położonym na wysokości 2354 m n.p.m.) jest darmowa toaleta oraz niewielka restauracja. Po przejechaniu szutrową drogą samochód jest cały pokryty pyłem wulkanicznym – i tu uwaga jeśli wypożyczacie samochód – nie próbujcie tego wycierać, pył jest bardzo „ostry” i może rysować karoserię. Najlepszą rzeczą jaka może Was czekać w drodze powrotnej to spotkanie ulewnego deszczu (o co nietrudno na tej wysokości wczesnym popołudniem, w rejonie wulkanu w porze wilgotnej pada praktycznie codziennie) lub skorzystanie z samoobsługowej myjni samochodowej za 3-4 EUR bliżej wybrzeża. Nie radzę jechać zbyt szybko z otwartymi szybami, gdyż wówczas całe wnętrze samochodu jest pokryte pomarańczowo-brązowym pyłem.
Dopiero z parkingu widać w pełnej okazałości stożek wulkanu Piton de la Fournaise. Tutaj „must see” jest zejście około 200 metrów w dół do „malutkiego brata bliźniaka” dużego wulkanu – formacji Formica Leo, gdzie można podziwiać typowy stożek wulkaniczny z kilkukolorową ziemią. Ścieżka prowadzi wzdłuż klifu, w głównej mierze po schodach – do tego miejsca z parkingu jest około 45 minut pieszej wędrówki (powrót jest nieco bardziej wymagający, biorąc pod uwagę pełne słońce, wysoką wilgotność i temperaturę około 25 stopni Celcjusza).
Dla wprawionych turystów, w okolicy Formica Leo odchodzi szlak turystyczny na sam szczyt wulkanu. Trasa jest umiarkowanie trudna, z przewyższeniem około 500 metrów, dojście do brzegu samego brzegu krateru to kolejne 3 godziny w jedną stronę – bez żadnej możliwości schronienia się w międzyczasie – albo w pełnym słońcu, albo w strugach tropikalnego deszczu. Jeśli planujecie zdobycie samego szczytu Piton de la Fournaise, najlepiej być na opisanym parkingu skoro świt (najpóźniej o 6:30-7:00 rano), gdyż trasa tam i z powrotem to dobre 8 godzin wędrówki – pamiętajcie o zapasie wody, 3-4 litry to minimum w tym klimacie, a wzdłuż trasy nie ma żadnej możliwości jej uzupełnienia.
Wracając tę samą trasą samochodem, przy kilku foto-stopach, byliśmy z powrotem w La Saline les Bains około godziny 14. W sam raz by po szybkim obiedzie i krótkim odpoczynku, udać się ponownie na pobliską plażę na ostatnie dwie godziny przed zapadnięciem zmroku.-- 05 Sie 2023 15:03 --
Darek M. napisał:
Tylko 150 EUR za taki przelot? Moim zdaniem to mega dobra cena. Lecę w przyszłym roku na Mauritius i teraz żałuje ze nie połączyłem tych wysp. Trzeba będzie przylecieć osobno.
Widzę, że od mojego pobytu ceny poszły nieco w górę i obecnie wahają się od 120 EUR (45 minut lotu) do 200 EUR (niby 75 minut, ale w moim przypadku było to dobre półtorej godziny) - cóż, inflacja jest wszędzie
:) Na stronie internetowej widzę także oferty lotów widokowych za 100 EUR pokazujących obecnie aktywną erupcję wulkanu. Moim zdaniem taki lot to kwintesencja pobytu na Reunion - a wspomniane PlanetAir974 wygląda cenowo naprawdę OK za indywidualny lot samolotem. Jest wiele lokalnych biur oferujących podobne loty, także kilkuosobowym helikopterem - ale wszystkie droższe. A szczególnie biorąc pod uwagę cenę za podobny tour na Mauritiusie (nawet 500 EUR za półgodzinny lot), to zdecydowanie lepiej zrobić to na Reunion.
-- 05 Sie 2023 15:11 --
parcinmasek napisał:
Świetna relacja, czytam z ciekawością
:) Wspomniałeś o Maderze - jako że do tej pory to ta wyspa jest dla mnie wyznacznikiem piękna natury to jak byś ją zestawił w porównaniu z Reunion i Mauritiusem?
Dzięki
:) Na podsumowania przyjdzie jeszcze czas, ale porównując z Maderą, Reunion wypada zdecydowanie lepiej. Jak bym miał oceniać tylko te dwie wyspy (a spędziłem na Maderze 2 tygodnie), to Madera miałaby solidne 6/10, a Reunion 10/10. Na ocenę Mauritiusa przyjdzie jeszcze czas (nie chcę uprzedzać faktów przed napisaniem relacji). Ogromnym plusem Reunionu jest naprawdę niewielka liczba turystów (z reguły raptem 4 loty dziennie z Paryża + kilka lotów z Mauritiusa i pojedyncze loty z innych kierunków). Praktyczny brak Polaków - przez cały pobyt nigdzie nie usłyszeliśmy języka polskiego. Dużym minusem Madery był dla mnie prawie całkowity brak piaszczystych plaż, tutaj ciągną się one przez kilkadziesiąt kilometrów. W bonusie rafa koralowa. Klimat też wybitniej tropikalny, przez co roślinność zupełnie inna niż na Maderze. Porównując "zieleń" Madery z "zielenią" Reunionu, ta druga wypada o wiele soczyściej.Dzień 5 – ogród botaniczny i wyspa rekinów
Po dwóch wcześniejszych dniach wstawania przed świtem, tym razem dzień nieco luźniejszy. Jako że jestem fanem ogrodów botanicznych, tym razem był to główny cel dnia. Na Reunion znajduje się kilka ogrodów, z których najlepsze opinie zbiera Conservatoire Botanique National de Mascarin, znajdujący się w miejscowości Saint-Leu. Od naszego noclegu dzieliło go zaledwie 20 minut jazdy – najpierw drogą N1A na południe, by ostatnie kilometry pokonać pełną serpentyn drogą D12. Wstęp do ogrodu botanicznego kosztował 7 EUR za osobę, na zwiedzanie trzeba zarezerwować około 2-3 godzin. O wybranych godzinach dostępny jest przewodnik (wliczony już w cenę biletu, nie trzeba dodatkowo dopłacać), jednak mimo początkowych chęci nie skorzystaliśmy, gdy okazało się że oprowadzanie ma miejsce tylko w języku francuskim (o tym jeszcze później – ale Francuzi swój język kochają i nawet w typowo turystycznych miejscach można porozumieć się jedynie łamanym angielskim, szczególnie biorąc pod uwagę, że turyści znad Sekwany stanowią pewnie 95% ogółu).
Ogród jest bardzo piękny, zajmuje obszar prawie 10 hektarów. Dominują gatunki endemiczne Reunionu, ale nie tylko. Całość utrzymana jest w bardzo dobrym stanie, podczas naszego pobytu w porze wilgonej był bardzo ukwiecony i mienił się kolorami. Ogród podzielony jest na kilka sektorów, z których głowne to obszar z przeróżnymi gatunkami palm, zamknięta oranżeria, wzgórze z niezliczonymi rodzajami kaktusów, aleja kawowców oraz roślin mięsożernych.
Centralną część ogrodu stanowi dom w stylu kolonialnym, w którym znajduje się dobrze zopatrzony sklepik z pamiątkami (chyba jedyne miejsce na wyspie, gdzie można kupić magnes na lodówkę – nawet na lotnisku był z tym problem w strefie odlotów), lokalnymi produktami oraz nasionami, z których można spróbować wyhodować samemu w domu jakieś tropikalne kwiaty. Na miejscu znajduje się też niewielka restauracja.
Zwiedzałem wcześniej ogrody botaniczne w Funchal na Maderze, na Martynice i ten, mimo że zajmuje niewielką w stosunku do wymienionych powierzchnię, zdecydowanie trzyma bardzo wysoki poziom i z pewnością zasługuje na uwagę. Nie chcę za bardzo uprzedzać faktów, ale zrobił na mnie większe wrażenie niż najstarszy i największy ogród botaniczny na półkuli południowej na sąsiednim Mauritiusie - Sir Seewoosagur Ramgoolam Botanical Garden.
Popołudnie minęło znów na snurkowaniu – i tu o rekinach słów kilka. Reunion do końcówki XX wieku uchodził za mekkę windsuferów i kiteserferów, jednak wtedy branża turystyczna na wyspie zaczęła się poważnie załamywać. Spowodowane to było nagłym wzrostem aktywności rekinów, dla których jest to „szlak wędrowny” pomiędzy zachodnią Australią a południową Afryką. Nie wiedząc czemu upodobały sobie właśnie Reunion, a na oddalonym o niespełna 200 kilometrów Mauritiusie ten problem nigdy w takiej skali nie wystąpił. Od końcówki lat 90. XX wieku do mniej więcej 2015 roku rekiny zaatakowały ponad 60 razy, z czego około 25 osób utraciło w ten sposób życie. W ramach ciekawostek to na Reunion jest najwyższy na świecie wskaźnik śmiertelności spowodowany przez ataki rekinów – wynosi on około 3.5 na milion osób (obrazując to inaczej: jest trzy razy bardziej prawdopodobne, że w ciągu Waszego życia trafieni zostaniecie pioruem podczas burzy, gdyż w tym przypadku wskaźnik wynosi 1.2 na milion osób). Dla bardziej zainteresowanych polecam film na YouTube: https://www.youtube.com/watch?v=4NLifoApTMc
Ale nie myślcie, że jest tak strasznie i wody należy unikać. Ataki rekinów zdarzały się w 90% poza obrębem rafy koralowej, która rozciąga się na odległość do kilometra od brzegu. Głównymi ofiarami byli surferzy szukający wysokich fal wgłąb oceanu. Sama rafa koralowa jest bardzo bezpieczna, można odejść od brzegu na kilkaset metrów mając nadal grunt pod nogami. Rafa na Reunion nie jest może tak spektakularna jak inne, ale daje wrażenie pływania jakby w wielkim akwarium, z kolorowymi rybkami otaczającymi Was cały czas. Niezbędne są buty do pływania (także na plaży), bo łatwo skaleczyć się ocierając o koralowce, o masce i rurce z oczywistych względów nie wspominam. Dla osób, które chciałyby zminimalizować ryzyko prawie do zera – część rafy w okolicach Saint-Gilles jest całkowicie zabezpieczona podwodną siatką antyrekinową, w kilku innych miejscach takie miejsca też są dobrze oznaczone. W przypadku zauważenia rekinów w okolicy, natychmiast wywieszana jest pomarańczowa flaga z rekinem, zakazująca wstępu do wody (podczas naszego pobytu taka sytuacja nie miała miejsca). Poza obszarem wybrzeża z rafą koralową kąpiele są niewskazane – raz ze względu na brak naturalnej bariery w postaci płycizny, a ponadto z powodu dość wysokich fal i silnych podmorskich prądów.Dzień 6 – dzika i zielona północno-wschodnia część Reunion
Po poprzednim, nieco luźniejszym dniu dzisiaj zaplanowana trasa obejmowała północno-wschodnią część wyspy przy bardzo ambitnych planach – w sumie do pokonania było ponad 210 kilometrów samochodem, co przy choćby części trasy biegnącej poza głównymi drogami oznaczało około 5 godzin samej jazdy samochodem. Wstajemy nawet przed wschodem Słońca krótko po godzinie 6:00, by około godzinę później wyruszyć samochodem z miejsca noclegowego w La Saline les Bains.
Do pierwszego punktu trasy – wodospadu Niagara (zbieżność nazw nieprzypadkowa), niby 65 kilometrów, z czego 60 po autostradzie – sprawdzałem trasę dzień wcześniej i powinna zająć jakieś 55 minut. Powinna, bo jak wspomniałem wcześniej, w godzinach porannego szczytu autostrada N1 wzdłuż wybrzeża była tak zakorkowana, że sam przejazd z okolicy Le Port do Saint Denis (kilkanaście kilometrów) zajął godzinę. Następnie powolny przejazd przez samą stolicę, gdzie na odcinku kilku kilometrów droga choć dwupasmowa w każdym kierunku nie jest autostradą, a jedynie lokalną trasą z kilkunastoma sygnalizacjami świetlnymi, by w końcu cały ruch skumulował się w okolicach lotniska, gdzie prowadzi już droga N2 – jest to praktycznie jedyne połączenie całej wschodniej części Reunion z jej pozostałą częścią. Sytuacja uspokoiła się w okolicach Sainte-Marie, by płynnie zjechać w prawo na węźle Sainte-Suzanne (przy okazji – co oni mają na tym Reunion, by wszystkie miejscowości nazywać Saint coś tam). Z zakładanej godzinnej podróży zrobiły się dwie.
W Sainte-Suzanne wjeżdżamy na ostatnie 2-3 kilometry na typowo lokalną drogę z betonowych płyt biegnącą wzdłuż upraw trzciny cukrowej. I tu cenna uwaga – po drodze trzeba przejechać przez niewielki mostek, który po większych opadach deszczu jest zupełnie nieprzejezdny. Mostek to może zbyt dużo powiedziane, bo to po prostu betonowe płyty ułożone kilkanaście centymetrów nad lustrem wody. Nam udało się bez problemu, choć ma się wrażenie, jakby jechało się samochodem prawie po wodzie.
Sam wodospad Niagara ma wysokość około 25 metrów, a u jego podnóża znajduje się dość spory naturalny zbiornik, w którym można legalnie pływać. W weekendowe dni zjeżdżają się na tutejszy parking i niedużą polanę miejscowi, szczególnie na grillowanie. Woda zdecydowanie chłodniejsza niż w oceanie, ale i tak była cieplejsza od naszego rodzimego Bałtyku. Polecam to miejsce odwiedzić od rana, gdyż promienie słoneczne padają na wodospad akurat w taki sposób, że w łatwy sposób można uwchwycić tęczę. Jeżeli nie planujecie pływania lub dłuższego odpoczynku, pół godziny w zupełności wystarczy na foto-stop i obejście okolicy.
Kolejnym punktem dnia był przejazd do Cirque de Salazie (około pół godziny jazdy samochodem). Jako wyspa wulkaniczna, topografia Reunionu jest wyjątkowo skalista, a najbardziej kuszące naturalne formacje wyspy to trzy kotły (zwane Cirques), utworzone jako wnętrze Piton des Neiges – wulkanu, który dał początek wyspie Reunion – i dalej kształtowane setki tysięcy lat. Te cyrki (kotły górskie), najczęściej określane jako naturalne amfiteatry - Salazie, Cilaos i Mafate - są nieco inne, a każdy z nich przyciąga turystów szukających prawdziwej przygody. Niektórzy przyjeżdżają tu na niesamowite wycieczki po kanionach. Inni chcą wędrować setkami kilometrów szlaków przecinających kotły. Niektórzy spędzają wakacje na Reunion, jeżdżąc na rowerze górskim, podczas gdy inni wybierają bardziej relaksującą wędrówkę z przystankami po drodze, aby zwiedzić kuszące górskie wioski cyrku. Bez względu na to, jaki cyrk odwiedzicie i jaką aktywność wybierzecie, czeka Was zapierająca dech w piersiach sceneria, przyjaźni mieszkańcy i światowej klasy przygoda. Właśnie w nich notuje się największe sumy opadów (o światowym rekordzie opadu w ciągu jednego dnia wspominałem w poście z dnia pierwszego). Nawet podczas pory wilgotnej i ciepłej, podczas gdy na wybrzeżu notuje się temperatury rzędu 30-35 stopni, w kotłach tych panuje o wiele przyjemniejszy klimat i temperatury kształtujące się w okolicach 20-25 stopni Celcjusza. W porze suchej / chłodniejszej bywa, że temperatura na stokach tychże kotłów spada nocami w okolice zera stopni, a raz na kilkanaście lat szczyt wygasłego wulkanu Piton des Neiges pokrywa się na kilka godzin białą kołderką ze śniegu. Dla spragnionych totalnej dzikości polecam wędrówkę do Cique Mafate – jest to jedyny stale zamieszkany kocioł, do którego nie da dojechać się samochodem - pozostaje czasami nawet dwudniowa wędrówka. Mieszkańcy tego cyrku są w większości samowystarczalni (uprawa roślin i hodowla zwierząt), a jedyną możliwością wydostania się do cywilizacji jest przelot helikopterem (podczas przelotu nad Mafate samolotem z PlanetAir974 pilot wyjaśnił mi, że każdy z mieszkańców ma określoną pulę darmowych przelotów w ciągu roku zapewnianą przez władze lokalne).
Wracając do samego Cirque de Salazie, jest on dość łatwo dostępny drogą D48, która im wyżej, tym staje się coraz bardziej wąska, kręta i stroma. W samej miejscowości Salazie rozgałęzia się na dwie części – jedna prowadząca do Hell-Bourg (tę właśnie wybraliśmy ze względu na ograniczony czas), drugą do Grand-Ilet (może następnym razem, na mapach Google wije się ona niezliczoną liczbą serpentyn). Stąd też, albo z sąsiedniego cyrku Cilaos dostępne są szlaki turystyczne na najwyższy szczyt Reunionu czyli Piton des Neiges (3071 m n.p.m.) – nie próbowałem nawet dociekać szczegółów, gdyż jest to aktywność dla dobrze wprawionych w wysokogórskie wycieczki turystów. Mi wystarczyło, że szczyt widziałem z góry podczas przelotu samolotem dnia trzeciego.
Cała trasa prowadząca z wybrzeża do Cirque de Salazie (powrót tą samą drogą) to taki Reunion w pigułce. Niezliczone szczyty opadające stromymi zboczami ku dolinie, dziesiątki wodospadów widoczne z drogi (a tych których nie widać pewnie nawet nie idzie zliczyć). W miejscowości Salazie szczerze polecam zatrzymać się przy jeziorze Mare a poule d’eau, którego lustro było praktycznie w całości pokryte roślinnością, co dawało niesamowity efekt.
Ostatnim punktem dnia był przejazd z Salazie w okolice jeziora Grand Etang (około godzina jazdy samochodem). Z parkingu nad brzeg jeziora idzie się łagodnym podejściem około 15 minut. Grand Etang stanowi największe jezioro na Reunion, ograniczone jest z trzech stron stromymi szczytami, a najniższy punkt odgrodzony jest z zastygłej lawy wulkanicznej stanowiącej naturalną tamę. W porze suchej jezioro to potrafi całkowicie wyschnąć, by podczas pory wilgotnej poziom wody podniósł się o około 10-12 metrów. Spacer wokół jeziora zajmuje około dwóch godzin po praktycznie płaskim szlaku turystycznym. My odwiedziliśmy to miejsce późnym popołudniem, kiedy to większość otaczających je gór była już spowita warstwą chmur.
Cała trasa tego dnia była dość wyczerpująca, ale zatrzymując się na cały pobyt w jednej miejscowości nie chcieliśmy marnować czasu, aby dojeżdżać praktycznie w ten sam rejon kilka razy. Powrót już praktycznie po zmroku, tym razem w około półtorej godziny ze względu późną porę poza szczytem komunikacyjnym na wyspie.
flus napisał:
Kol. @max2000 A jak jest na Reunionie ze znajomością niemieckiego/angielskiego wśród lokalnej ludności? Czy koniecznie trzeba znać francuski...?
Z niemieckim nie próbowałem w ogóle, choć podstawy znam. Po francusku potrafię jedynie poprawnie wypowiedzieć "Je ne connais pas le français.", co przy próbie kontynuacji rozmowy po angielsku nie sprawiało, że rozmówca nawet podejmował się wyzwania. Na lotnisku i w wypożyczalni samochodu łamaną angielszczyzną z typowo francuską wymową dało się porozumieć bez problemu. W restauracjach zdarzało się, że menu było po angielsku, ale wówczas zamawianie posiłków polegało na wskazaniu pozycji palcem. Z hostem na AirBNB ja pisałem do niego po angielsku, on odpisywał po francusku i tłumacz dawał radę bez problemu (odbiór kluczy bezkontaktowy). Przy tankowaniu paliwa na stacjach benzynowych - pokazywanie numeru stanowiska z dystrybutorem na palcach. Zakupy w Carrefour francuskiego nie wymagały
:) Chyba najlepszą znajomością angielskiego wykazał się pilot samolotu podczas opisywanego rejsu nad Reunion - bez problemu prowadziliśmy konwersację przez ponad godzinę (i o dziwo komunikacja z lokalną wieżą kontroli lotów na lotnisku Pierrefonds była też po angielsku, co bieżąco mogłem śledzić na słuchawkach). Nigdzie przy tym, przy zakupach ani kupnie biletów do atrakcji turystycznych nikt nie próbował oszukać mnie nawet na przysłowiowego eurocenta. Summa summarum - znajomość francuskiego nie była potrzebna, choć przydałaby się przykładowo w ogrodzie botanicznym, gdzie wszystko opisane było tylko po francusku (+ nazwy własne roślin w łacinie). Wychodząc przed szereg, zanim ktoś zada podobne pytanie odnośnie Mauritiusu - tam angielski nigdzie nie stanowił żadnego wyzwania dla miejscowych.Dzień 7 – na skraju wygasłego wulkanu Piton des Neiges
Tym razem krótsza wyprawa, cała trasa samochodem zgodnie z załączoną mapką to około 70 kilometrów i 3 godziny samej jazdy. Głównym celem wycieczki był punkt widokowy Belvedere du Maido.
Tradycyjnie wyjazd wcześnie rano, tym razem krótko przed godziną 8:00. Trasa znów prowadzi na północ najpierw drogą N1A, później autostradą N1, by w pobliżu miejscowości Saint-Paul odbić w prawo na w szereg dróg lokalnych oznaczonych kolejno D6, D4 oraz D3. Do miejscowości Le Guillaume, mimo wielu zakrętów podjazdy są stosunkowo łagodne, a droga szeroka. W ogóle patrząc z miejscowości nadmorskich (nadoceanicznych?) położonych na zachodnim wybrzeżu Reunion ma się wrażenie, że centrum wyspy to ot takie niezbyt strome zbocze. Żadnych stromizn, na pierwszy rzut oka takie sobie jednostajnie pochylone wzniesienie. I w sumie jest to prawda, bo strome szczyty i całe pasmo górskie znajdujące się w środkowej części wyspy odsłania się dopiero, gdy dojedziemy na sam brzeg stożka wulkanicznego Piton des Neiges.
Od Le Guillaume droga jest węższa i do punktu widokowego Belvedere du Maido, położonego na wysokości 2200 m n.p.m. wije się setkami zakrętów – większość trasy do pokonania na pierwszym biegu. Po drodze można podziwiać zmieniające się piętra roślinności – od palm na wybrzeżu, do typowo górskiej roślinności na samej górze. Dosłownie co kilka kilometrów znajdują się parkingi wypełnione miejscami do biwakowania oraz grillowania, dość mocno wypełnione rzekłbym przez lokalnych mieszkańców. O ile nad samym brzegiem oceanu już od rana było 30 stopni, to wraz ze wzrostem wysokości temperatura powietrza systematycznie malała, by termometr w samochodzie po dojeździe na parking przy punkcie widokowym wskazywał „zaledwie” 14 stopni Celcjusza. Lekcje geografii w podstawówce nie kłamały, zakładając spadek temperatury o około 0.6 stopnia na każde 100 metrów przewyższenia, na górze powinna być mniej więcej taka właśnie temperatura.
Belvedere du Maido oferuje wyjątkowy widok na Cirque de Mafate (ten, do którego nie da się dojechać samochodem) oraz z drugiej strony na zachodnie wybrzeże Reunionu. Jest to także świetny punkt widokowy na Piton des Neiges, stanowi początek wielu szlaków turystycznych do Mafate, ale także do Grand Bénare, trzeciego co do wysokości szczytu na wyspie o wysokości 2898 metrów n.p.m. Patrząc w kierunku centralnej części wyspy (w kierunku wschodnim), na lewo i prawo widać wyraźnie granicę w miejscu, gdzie stożek wulkaniczny uległ w historii zapadnięciu. Jedynym mankamentem pobytu w tym miejscu dość wcześnie rano jest fakt, że Słońce wznosi się na wprost nas, co utrudnia trochę wykonywanie dobrych zdjęć. Z drugiej strony, jest to jeden z punktów na wyspie, w którym chmury lub mgła potrafią pojawić się wyjątkowo wcześnie – a gdy ma to miejsce to cóż – wjechaliśmy na górę, aby nie zobaczyć kompletnie nic. Na sam pobyt na górze warto zarezerwować około godzinę – półtorej, co pozwoli na przejście kilkuset metrów w każdą stronę wzdłuż brzegu stożka wulkanicznego. Nie jest to także miejsce ciche – bowiem w dolinach non-stop latają helikoptery, a nad całością samoloty typu ULM (wykorzystywane między innymi przez wspomniany wcześniej PlanetAir974). Przy chęci podziwiania Reunion z lotu ptaka jest to właśnie zasadnicza różnica – o ile helikoptery latają bardzo nisko, praktycznie w samych Cirques, pozwalając na obejrzenie szczegółów z bliska, to ULMy rzadko schodzą poniżej wysokości otaczających ich szczytów (zapewne wynika to ze zwrotności obu typów maszyn, a także łatwiejszym do wykonania lotem helikopterem w pionie).
Drogę powrotną na wybrzeże można pokonać tą samą trasą, jednakże jeśli tylko to możliwe zawsze wybieram wersję okrężną. Po kilku kilometrach zjazdu z Belvedere du Maido można odbić w lewo w drogę RF6, która dość płasko prowadzi po zboczu wulkanu w kierunku południowym (uwaga: nawierzchnia w całości z płyt betonowych na szerokość jednego pojazdu, z mijankami co kilkaset metrów, ze znakiem zakazu wjazdu po zmroku i podczas silnych opadów deszczu). Następnie zjeżdżamy drogą RF7 wśród pól, upraw trzciny cukrowej oraz pastwisk z bydłem, by w pewnym momencie znaleźć się tuż obok opisywanego wcześniej ogrodu botanicznego Conservatoire Botanique National de Mascarin.Dzień 8 – tropikalny las, uprawy ananasów i wizyta w Saint Gilles les Bains
Tym razem bardziej z kronikarskiego punktu widzenia, aby w relacji nie brakowało opisu żadnego z dni. Od rana cały Reunion przykryty był gęstą warstwą chmur, bez szans na jakiekolwiek widoki po drodze. Ponadto padał ciągły, intensywny deszcz – na szczęście bez wiatru i bez ryzyka wystąpienia burz (przynajmniej na wybrzeżu). W końcu mieliśmy okazję przekonać się na sobie, jak to może być w porze deszczowej, która na Reunion panuje mniej więcej od listopada do kwietnia. Pora deszczowa / wilgotna to tylko nazwa i brzydki dzień ma prawo się w końcu zdarzyć, jednakże jeśli popatrzycie na średnie nasłonecznienie to, niezależnie od miesiąca, w zachodniej części wyspy wynosi ono około 210 godzin miesięcznie. Po prostu w inne dni, jak wspomniałem wcześniej „objawy” tej pory roku charakteryzowały się 15-minutową tropikalną ulewą w ciągu dnia, najczęściej po południu, po czym po kolejnych 15 minutach niebo robiło się znów błękitne.
Jak najlepiej spędzić zatem takie godziny, aby nie mieć poczucia zmarnowanego czasu? Tutaj najlepszym co może Was spotkać, to nocleg dosłownie 300 metrów od plaży. Zakładacie buty do pływania, kąpielówki, bierzecie maskę i rurkę do snurkingu i bez żadnego ręcznika czy innych zbędnych akcesoriów (które i tak najprawdopodobniej byłyby kompletnie mokre po kilku minutach) i idziecie pływać po rafie koralowej. Deszcz w tym w ogóle nie przeszkadzał – nadal temperatura powietrza wynosiła około 30 stopni, a woda w oceanie miała 28 stopni.
Po południu w końcu się wypogodziło, ale na jakąś dalszą trasę było już za późno. Wybór padł na pobliską miejscowość Saint Gilles les Bains – prostą drogą na północ to raptem 10 minut jazdy samochodem. My wybraliśmy bardzo okrężną trasę, położonymi nieco dalej od wybrzeża drogami D9, D6 i D10, by po drodze zatrzymać się w kilku miejscach. Przeszliśmy się chwilę po tropikalnym lesie, na którego skraju znajdowało się pole biwakowe. Potem zatrzymaliśmy się przy uprawach ananasów, które na Reunion są dosłownie co kawałek. Pozwoliliśmy sobie nawet zerwać ze dwie sztuki, bo owoce te były akurat w pełni dojrzałe. Odnośnie samego Saint Gilles les Bains – miejscowość jakich wiele na zachodnim wybrzeżu Reunion. Ładny port, plaża, mnóstwo restauracji. Jest tam także niewielkie oceanarium (Aquarium de la Reunion), ale jakoś nie mieliśmy potrzeby podziwiania tych samych rybek w akwariach, które wcześniej widzieliśmy przez cały pobyt pływając po rafie koralowej.Dzień 9 – przelot na Mauritius + podsumowanie pobytu na Reunion
Ostatni dzień pobytu na Reunion to praktycznie pakowanie i przejazd na lotnisko od samego rana. Jako, że mieliśmy zabookowane bilety na lot o godzinie 12:05 (dostępnych kilka lotów każdego dnia), chcieliśmy być w okolicach lotniska już około godziny 9:30, aby na luzie oddać samochód i mieć ewentualny zapas czasu w przypadku pojawienia się niespodziewanych okoliczności. Oznaczało to, że wyjechaliśmy z La Saline les Bains już około godziny 7:30. Można jechać na lotnisko bezpośrednio autostradą N1, jednakże w okolicach La Possession odbiliśmy w prawo, by wjechać do Saint Denis drogą D41. Tak, aby jeszcze na sam koniec nacieszyć się jazdą po krętych górskich drogach. Po drodze, bezpośrednio przed samym zjazdem do stolicy znajduje się punkt widokowy Belvedere des 3 Bancs, z którego rozpościera się ładny widok na Saint Denis, a w oddali widać położony nad samym brzegiem oceanu port lotniczy Roland Garros.
W samym Saint Denis oczywiście tankowanie samochodu, wizyta na myjni (tak jak wspominałem wcześniej praktycznie wszystkie wypożyczalnie aut na Reunion wymagają oddania czystego auta, przy niespełnieniu tego warunku dodatkowe opłaty wynoszą nawet 50-75 EUR). Wjazd na sam parking lotniskowy bezproblemowy, przy wykorzystaniu kodu otrzymanego przy wypożyczaniu auta po przylocie. Szybki zwrot, po krótkich oględzinach auta, podpisanie papierów i natychmiastowe odblokowanie kaucji 250 EUR z karty kredytowej. Szczerze polecam lokalną wypożyczalnię https://www.multiauto.fr/, z której korzystaliśmy.
W hali odlotów byliśmy na nieco ponad 3 godziny przed planowaną godziną odlotu. I tutaj powtórzę, sama strefa odprawy i nadawania bagażu nie jest w ogóle klimatyzowana, jedynie z wielkimi wentylatorami umieszczonymi pod sufitem – jest tam po prostu duszno i na przyszłość lepiej nie przyjeżdżać zbyt wcześnie. Odprawa w Air Mauritius na lot na sąsiednią wyspę rozpoczyna się na dwie godziny przed odlotem (a gdyby ktoś z Reunion wracał do Paryża, to odprawa na loty do Europy otwiera się na 4 godziny wcześniej).
Pomiędzy wyspami Air Mauritius oferuje kilka lotów dziennie różnymi typami samolotów. W pierwotnej rezerwacji w naszym przypadku miał to być Airbus A330-200, na miesiąc przed odlotem typ maszyny zmienił się na Airbusa A350-900, by w końcu na dwa tygodnie przed odlotem finalnie zaoferować przelot ATR72-500. Trochę szkoda, że nie udało się pokonać tej krótkiej trasy szerokokadłubowcem. Wydaje mi się, że Air Mauritius wykorzystuje tę trasę trochę przy okazji do przebazowywania swojej floty, bądź reaguje na bieżąco na spodziewany popyt. Mając całą rezerwację na jednym bilecie wystawionym przez Air France, nie dało się wybrać miejsc wcześniej niż przed rozpoczęciem odprawy on-line (nawet posiadając status Silver Flying Blue), a ta wymagana była bezpośrednio na stronie Air Mauritius.
Sam boarding do ATR72-500 odbywał się ze stanowiska oddalonego, do którego dowiezieni byliśmy busem. Nietypowo, bo wejście na pokład miało miejsce przez drzwi w tylnej części kabiny – a miejsca priority oznaczone były w ostatnich rzędach. Nie wiem czy to za sprawą wyłączonej podczas postoju przed odlotem klimatyzacji, ale wnętrze kabiny było całkowicie zaparowane i zawilgocone. Po zakmnięciu drzwi i rozpoczęciu kołowania klimatyzacja dała radę i poczucie dyskomfortu szybko zniknęło. Lot pomiędzy wyspami trwał około 45 minut (choć w przypadku użycia większych Airbusów FlightRadar24 wskazuje nawet czas lotu poniżej pół godziny). W ramach „posiłku” każdy dostał czekoladowego cukierka, wodę mineralną nalewaną do plastikowego kubeczka oraz soczek w kartoniku z tropikalnych owoców.
Tak zakończył się około tygodniowy pobyt na Reunion, zatem czas na małe podsumowanie. Biorąc pod uwagę poprzednie podróże na mniej lub bardziej tropikalne wyspy (spędziłem 10 dni na Bali, tydzień na Martynice i dwa tygodnie na Maderze), Reunion na długo pozostanie dla mnie zdecydowanym numerem 1. Dlaczego? Nigdzie nie było okrzyków „czip prajs maj frend, masaż masaż” jak na Bali i sam klimat panujący na Reunion był zdecydowanie lepszy do zniesienia niż na indonezyjskiej wyspie. Martynika, mimo że w wielu miejscach pagórkowata i górzysta, również nie zrobiła na mnie takiego wrażenia – przynajmniej wydawało mi się, że było tam także więcej turystów niż na Reunion. Madera była super i gdybym miał porównać ją z maskareńską wyspą, to Reunion to jej taki „starszy większy brat” – z równie wysokimi i strzelistymi szczytami, drogami wijącymi się setkami serpentyn, nawet przy bardzo podobnym klimacie (podczas pobytu na Maderze w sierpniu było cały czas około 30 stopni). Jest oczywiście bardziej tropikalnie, dochodzi cudowny widok na wulkan Piton de la Fournaise oraz piaszczyste plaże, których tak brakuje na portugalskiej wyspie.
Przed wyjazdem na Reunion poszukiwałem wielu informacji w internecie, jednakże na polskich stronach ilość dostępnych informacji jaką znalazłem była dość mocno limitowana. Oczywiście w angielskich, a w szczególności francuskich internetach wszystko da się znaleźć. Reunion jest także bardzo niszowym kierunkiem, na który w chwili obecnej nie są oferowane żadne wycieczki zorganizowane przez największe polskie biura podróży, a jedynie przez wyspecjalizowane mini-portale, jednakże proponowane ceny wydają mi się być bardzo zaporowe (przy ofertach na dwa tygodnie łączącymi pobyt na obu wyspach, ceny dochodzą do 16000-18000 zł za osobę, nie wliczając w to wszystkich końcowych kosztów).
Dlaczego tak jest? Próżno na Reunion szukać 5-gwiazdkowych resortów (są one do policzenia tak naprawdę na palcach jednej ręki), a takich oferujących opcję all-inclusive praktycznie brak. Na plażach nie rosną palmy, a jedynie lokalna roślinność – przez co trudno o super ujęcia do turystycznych katalogów. Dodatkowym ograniczeniem jest fakt, że bezpieczne uprawianie sportów wodnych możliwe jest tylko na kilkunastokilometrowym odcinku zachodniego wybrzeża ograniczonego rafą koralową – pomiędzy miejscowościami Boucat Canot i La Saline les Bains, plus niewielkie odcinki raf w okolicy Saint-Leu i w samym Saint-Pierre na południu wyspy.
Gdzie się zatrzymać? Oczywiście to zależy. Można rozplanować wyjazd w ten sposób, żeby zmieniać miejsce noclegu podczas pobytu (szczególnie jak ktoś ma w planach intensywny trekking w środkowej części wyspy). Nam zależało, żeby każdego dnia mieć ewentualną możliwość popływania w oceanie choćby godzinę przed samym zachodem Słońca, co jak wyżej wspomniałem bardzo ogranicza wybór miejsc noclegowych. Mimo tego, z miejscowości położonych na zachodnim wybrzeżu (w których panuje statystycznie najlepsza na Reunion pogoda jak opisałem wcześniej) da się dojechać w każdy zakątek wyspy na jednodniowego tripa. Ceny dobrych noclegów na booking.com lub AirBNB kształtują się od 250-350 zł za dobę.
Czy samochód jest konieczny? Mimo istniejącej, dobrze rozbudowanej komunikacji publicznej, odpowiedź brzmi tak. Jeżeli chcecie w pełni wykorzystać czas i być niezależnym od rozkładów jazdy, to wyjazd na Reunion bez wypożyczenia samochodu nie ma większego sensu. Wszystkie drogi utrzymane i oznakowane są bardzo dobrze. Międzynarodowe prawo jazdy nie jest wymagane. Jeżeli mieliście wcześniej okazję jazdy samochodem przykładowo po Maderze lub Czarnogórze, nie ma się naprawdę czego obawiać. A nawet jeśli nie, to górskie serpentyny pokonacie najwyżej w większości na pierwszym biegu, poruszając się z zawrotną prędkością 10-15 kilometrów na godzinę.
Na ile lecieć? Pełny tydzień to moim zdaniem niezbędne minimum. My nastawiliśmy się na dość aktywny wypoczynek, ale tak, aby nadal to były wakacje, a nie próbować zajechać się na siłę i zobaczyć naprawdę wszystko co się da, by wykończonym kontynuować urlop na Mauritiusie jak w naszym przypadku, bądź zmęczonym wrócić do Polski. Z miejsc, które praktycznie w całości pominęliśmy to: Cirque de Cilaos, objazd po południowo-wschodniej części wybrzeża wzdłuż zaschniętych pól lawy wulkanicznej oraz sama stolica Saint Denis (to akurat celowo). Myślę, że nawet podczas dwutygodniowego pobytu nikt by się Reunionem nie znudził.
Czy naprawdę trzeba wcześnie wstawać? Niestety tak. Dzień, w zależności od pory roku trwa 12-13 godzin, jasno robi się między 6:00 a 7:00 rano, zmrok zapada pomiędzy 18:00 a 19:00. Być może w porze suchej pomiędzy majem a październikiem warunki są bardziej sprzyjające, ale i tak im wyżej, tym większe prawdopodobieństwo, że już przed południem wszystkie szczyty oraz same kotły wulkaniczne będą przykryte szczelną kołdrą z chmur, o zwiększonej możliwości opadów nie wspominając.
Koszty (takie o których nie wspomniałem we wstępie):
- paliwo – przejechaliśmy na wyspie samochodem ponad 950 kilometrów, co przy średnim spalaniu 6.5 l/100 km i cenie paliwa 1.80 EUR/l dało w sumie około 110 EUR / 500 zł; parkingi we wszystkich miejscach, które odwiedziliśmy były darmowe
- wyżywienie – wszystkie śniadania i kolacje, część obiadów organizowaliśmy sami, robiąc zakupy w Carrefour’ach, których na wyspie jest sporo. Wiadomo – nabiał i wędliny zdecydowanie droższe niż w Europie; za to ryby, owcoce morza, lokalne warzywa i owoce (szczególnie te słabo dostępne u nas) sporo tańsze. Gotowe zestawy obiadowe (czy to duża pizza „na świeżo” do odgrzania w piekarniku, zapiekanki czy lasagne) to koszt ok. 10 EUR za porcję dla dwóch osób. Średnio ceny 1.5 wyższe niż w kontynentalnej Francji. W Carrefurze podczas tygodniowego pobytu wydaliśmy około 300 EUR
- fast food – w przydrożnych knajpkach typowy szybki obiad typu burger + frytki + napój lub fish and chips to wydatek 15-20 EUR na osobę, standardowy zestaw w McDonalds typu Big Mac + frytki + napój to koszt około 12 EUR
- restauracje – korzystaliśmy dwa razy; dwudaniowy obiad (zupa / przystawka + danie główne + napój) raczej ze średniej półki to wydatek rzędu 25-40 EUR / osoba
I to by było na tyle. Mam nadzieję, że choć część z Was zainspirowałem, aby oprócz turystycznie obleganego, nieodległego Mauritiusa wybrać się na moim zdanie wciąż niedocenianą perłę na Oceanie Indyjskim, jaką okazał się być Reunion. Wyspa zrobiła na mnie takie wrażenie, że nie wahając się ani chwili postanowiliśmy tam wrócić już w przyszłym roku (ponownie łącząc pobyty w obu miejscach podczas jednej podróży), czego do tej pory staraliśmy się unikać, a tym bardziej nie w tak krótkim odstępie czasu. Oczywiście wszędzie jest bezpiecznie, a planowanie wyjazdu nie powinno sprawić większego problemu.
PS 1 – przed weekendem postawiłem sobie za cel ukończenie relacji z Reunionu (jako, że oprócz jednej z 2014 roku od użytkownika lulet, w której niestety nie wczytują się już zdjęcia, na forum praktycznie brak dodatkowych informacji). Tego udało się dokonać. Relację z dalszej części podróży na Mauritius oczywiście zamieszczę, ale ukończenie jej zajmie następne 2-3 tygodnie. Postaram się choć co drugi dzień wrzucić opis kolejnego dnia. Korzystając z weekendu, pierwszy post opisujący przylot na Mauritius powinien pojawić się jeszcze dzisiaj.
PS 2 – jako że dział Forum Podróżnika dla Reunion jest praktycznie pusty (dosłownie jeden post odnośnie wypożyczenia samochodu, pozostałe działy bez żadnej aktywności), w najbliższych dniach podstaram się wrzucić kilka dodatkowych wiadomości, częściowo kompresując informacje przytoczone już w tej relacji. Mam nadzieję, że nie zostanie to odebrane przez moderatorów jako „sztuczne nabijanie postów”. Dzień 9 – przylot na Mauritius + zakwaterowanie
45 minutowy lot z Reunion minął szybko, ale z dość dużymi turbulencjami nad samym Mauritiusem (pewnie związane było to z lotem turbośmigłowym ATR72-50). Dobrze, że wybraliśmy miejsce po prawej stronie kabiny, gdyż z reguły właśnie siedząc po tej stronie samolotu, podczas podejścia do lądowania na międzynarodowym lotnisku Sir Seewoosagur Ramgoolam najczęściej z kierunku północno-zachodniego, widać symbol Mauritiusu – górę Le Morne Brabant. Właśnie tak korzystna sytuacja miała miejsce podczas naszego lądowania.
Po podjechaniu busem do terminala (ze stanowiska oddalonego), w hali przylotów była gigantyczna kolejka do kontroli paszportowej – akurat złożyło się, że wylądowały dwa rejsy z Paryża, po jednym z Nairobi, Delhi i Frankfurtu. Samo przejście najpierw przez kontrolę paszportową, a później sanitarną zajęło około półtorej godziny. W marcu 2023 obowiązywały jeszcze pewne restrykcje pocovidowe związane z wizytą na wyspie – trzeba było wypełnić dokument lokalizacyjny + oświadczenie o stanie zdrowia z danymi dotyczącymi szczepień. Po przejściu przez całą procedurę wjazdową, w hali odbioru bagażu walizki rejestrowane już krążyły po taśmie. Po wyjściu ze strefy zastrzeżonej przechodzimy wzdłuż kantorów po lewej stronie i biur wynajmu samochodów po prawej stronie. Na Mauritiusie najlepszy kurs wymiany walut oferowany jest właśnie przez kantory w hali przylotów na lotnisku – wszystkie miały ten sam kurs wymiany bez żadnej prowizji. Nie pamiętam dokładnie jaki, ale wymiana z EUR wychodziła w miarę korzystnie.
Nie wspomniałem wcześniej, ale natychmiast po wylądowaniu należy wyłączyć w telefonach roaming danych, aby uniknąć niepotrzebnych dodatkowych (i dość sporych) kosztów związanych z roamingiem. Na Reunion tego problemu nie było, gdyż obowiązywała zasada „roam like at home” będąc nadal na terytorium Unii Europejskiej. Jeszcze na kilka dni przed przylotem zarezerwowaliśmy turystyczny SIM poprzez stronę https://www.emtel.com/tourist-pack za cenę 750 MUR / 75 zł (dla łatwego rachunku to 10 MUR = 1 zł, czyli wszystkie lokalne ceny należy podzielić przez 10, by znać kwotę w złotówkach) – w cenę wliczone 200 GB mobilnego internetu, co w zupełności wystarczyło na cały pobyt. Odbiór karty SIM odbywa się zaraz po wyjściu z terminala po prawej stronie – znajduje się tam niewielka lada z obsługą, która po okazaniu paszportu od razu przekazuje już aktywną i zarejestrowaną kartę.
Samochód wypożyczaliśmy poprzez opisywany na forum https://www.smilecarsrental.com/. Bezproblemowy bezpośredni kontakt z reprezentantem firmy przez WhatsApp przed przylotem, a także po dopełnieniu wszystkich formalności i aktywowaniu internetu po wylądowaniu. Dostaliśmy KIA Picanto z przebiegiem niespełna 10000 km z automatyczną skrzynią biegów (taka prośbę umieściłem w formularzu kontaktowym). Nigdy wcześniej nie prowadziłem samochodu w ruchu lewostronnym (jaki obowiązuje na Mauritiusie), zatem zależało mi na tym, aby nie trzeba było zmieniać biegów lewą ręką. Jak się okazuje, większość samochodów z różnych wypożyczalni na Mauritiusie oferuje właśnie automatyczną skrzynię biegów. O samym prowadzeniu samochodu na wyspie będzie później. Międzynarodowe prawo jazdy ponownie nie było wymagane. Cena za wypożyczenie – 900 MUR / 90 zł za dobę z ubezpieczeniem i dwoma kierowcami. Jako zabezpieczenie karta kredytowa została skopiowana „analogowo” – nie wiem jak dokładnie takie urządzenie się nazywa, w Europie chyba jest już to przeszłość (trzeba mieć wypukłą kartę, z której dane są jak gdyby odbijane na formularzu).
Jeszcze na długo przed wyjazdem zastanawialiśmy się, które miejsce na wyspie wybrać jako punkt wypadowy. Ponownie, tak jak na Reunion, zależało nam na wygodzie, bez konieczności zmiany miejsca noclegu podczas pobytu. W odróżnieniu od francuskiej wyspy, Mauritius praktycznie w całości otoczony jest przez rafę koralową z plażami oddalonymi od siebie o nie więcej niż kilka kilometrów – daje to zdecydowanie większe pole wyboru. Padło na bardzo turystyczny Flic en Flac, położony mniej więcej w centralnej części zachodniego wybrzeża. Po pierwsze, podobnie jak na Reunion to zachodnia część charakteryzuje się statystycznie najlepszą pogodą i najmniejszymi sumami opadów. Po drugie, z Flic en Flac można dotrzeć samochodem praktycznie w każdy zakątek wyspy w nie więcej niż godzinę jazdy. Po trzecie – zachody Słońca we Flic en Flac są po prostu bajeczne, a widoku dopełnia położony nieco w oddali szczyt Le Morne Brabant.
Flic en Flac oferuje wybór noclegów dla każdego – od szeregu 5-gwiazdkowych resortów, poprzez bardziej budżetowe hotele, do setek prywatnych kwater do wyszukania na booking.com czy AirBNB. My ponownie postanowiliśmy wybrać tę ostatnią opcję, by znaleźć naprawdę perełkę - https://www.airbnb.pl/rooms/54033502. Ponad 50 metrowy, w pełni wyposażony apartament, z osobną sypialnią i nawet pralką (to się akurat przydaje przy dłuższych pobytach, na Reunion też mieliśmy pralkę dostępną na miejscu), mogący pomieścić 4 osoby (choć dla dwóch był jeszcze bardziej komfortowy) – w cenie uwaga niecałe 150 zł za dobę. Mieszkanie znajduje się w nowej rezydencji Wolmar 373 (na booking.com i w innych portalach można znaleźć inne, dostępne na wynajem apartamenty). Na miejscu prywatne miejsce parkingowe pod budynkiem z zamykaną bramą garażową. Ale co najważniejsze – jako jedno z nielicznych miejsc oferuje niewielki (choć w zupełności wystarczający) dobrze utrzymany, oświetlony wieczorem basen znajdujący się na dachu budynku (nie był zbyt oblegany, podczas naszego pobytu nigdy nie korzystały z niego więcej, niż osoby z dwóch apartamentów jednorazowo) z BAJKOWYM widokiem na rezerwat przyrody (ostatnie trzy zdjęcia poniżej wykonane za dnia), na wprost na wzgórza, a w stronę wybrzeża ponownie na Le Morne Brabant. Budynek położony jest nieco na uboczu Flic en Flac (ale z dojściem do plaży w mniej niż 5 minut na pieszo), w ostatniej linii zabudowy, przez co z dużego balkonu możecie dosłownie karmić zwierzęta – już pierwszego wieczoru po zmroku pod ogrodzenie podeszły dzikie świnie, daniele, jelenie i sarny. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to tylko do tego, że wynajmowane mieszkanie znajdowało się na pierwszym piętrze, przez co widok był głownie na drzewa. Z wyższych pięter widok jest zapewne lepszy, ale przy tej cenie – 150 zł / doba – to po prostu moim zdaniem wyśmienita oferta. Sprawny kontakt z właścicielem poprzez WhatsApp i bezobsługowe przekazanie kluczy (czekały one w niewielkim sejfie obok drzwi, kod podany krótko przed przyjazdem).
Przejazd z lotniska do Flic en Flac zajmuje około godzinę. Na kilka kilometrów przed wjazdem do miejscowości znajduje się duże centrum handlowe Cascavelle Shopping Mall, z przeróżnymi sklepami, hipermarketem spożywczym Winner’s (przydatny, bo wracając z całodziennych wycieczek można „po drodze” zrobić większe zakupy) i kilkoma fast-foodami (Mc Donalds, KFC) – jako, że było już dość późno, chwyciliśmy tylko na Mc Drive zestawy cheesburger + średnie frytki + średni napój, które kosztowały 99 MUR / 10 zł za zestaw.
Podsumowując – aby przemieścić się z Reunion na Mauritius wystarczy maksymalnie 45 minut lotu, jednakże biorąc pod uwagę całość podróży, czas związany z oddawaniem jednego auta, wypożyczaniem drugiego, zrobieniem szybkich zakupów spożywczych i inne rzeczy opisane w dwóch ostatnich postach, wychodzi na to, że był to dzień w pełni przeznaczony tylko na zmianę wyspy. Nawet na zachód Słońca już nie zdążyliśmy – skończyło się na korzystaniu z basenu z obserwacją nocnego, rozgwieżdżonego nieba nad Mauritiusem.
meczko napisał:
Pytanie w związku z opisywaną przez Ciebie pogodą - kiedy tam byłeś? Może to przeoczyłem w relacji, ale piszesz chyba tylko, że kupowałeś bilety w marcu. Kiedy poleciałeś?
Może rzeczywiście we wstępnym poście źle się wyraziłem. Bilety kupowane w październiku 2022, pobyt na obu wyspach w pierwszej połowie marca 2023.Dzień 10 – południowo-zachodnie wybrzeże Mauritiusa, Le Morne Brabant, Gris Gris
Po przylocie na Mauritius obiecaliśmy sobie, że nie będziemy wstawać tutaj tak wcześnie, jak na Reunion. Przyzwyczajenie zadziałało, obudziliśmy się tuż po świcie i przed 8:00 byliśmy gotowi do wyruszenia na trasę. Na ten dzień zaplanowaliśmy objazd po południowo-zachodniej części wyspy, z uwzględnieniem słynnych Le Morne Beach oraz Gris Gris Beach. Trasa jak się na końcu okazło miała 125 kilometrów i niecałe 4.5 godziny samej jazdy.
Z Flic en Flac jest praktycznie jedna droga wyjazdowa w okolice centrum handlowego Cascavelle Shopping Mall, gdzie drogi rozjeżdżają się we wszystkich możliwych kierunkach. My skręciliśmy w prawo, w kierunku południowym i wzdłuż wybrzeża tym razem tylko mijaliśmy takie miejscowości jak Tamarin, Black River, by na samym południu wyspy zjechać do miejscowości Le Morne. Słynna plaża znajduje się na samym zachodnim krańcu półwyspu, wokół dostępne darmowe parkingi i toalety (praktycznie wszędzie darmowe, toalety z prysznicami również za free i czyste – i to dotyczy całej wyspy). Plaża świetna, ale palmy posadzone były sztucznie tylko wzdłuż resortów hotelowych – i to jest standard na Mauritiusie. Po którkiej kąpieli (i tak miało miejsce podczas całego pobytu – w przeciwieństwie do Reunion, na Mauritiusie gdziekolwiek zatrzymacie się wzdłuż wybrzeża, zawsze jest plaża i zawsze można oddać się choć krótkiej kąpieli w oceanie) wróciliśmy tę samą drogą kilka kilometrów do głównej trasy B9, by kierować się na południowy-wschód do miejscowości Le Morne Brabant.
Zanim jednak tam dotarliśmy, skręciliśmy jeszcze w okolicy Peninsule de mangrowe w prawo w gruntową, dziurawą drogę – właśnie z tej drogi po około kilometrze rozpoczyna się szlak turystyczny na samą górę wpisaną na światową listę dziedzictwa UNESCO Le Morne Brabant i wyśmienity punkt widokowy na znaczną część Mauritiusa (przy samym początku szlaku jest niewielki parking). Nie mieliśmy w planach wchodzenia tam tego dnia (ale chcieliśmy to zrobić w czasie pobytu), woleliśmy jednak upewnić się, gdzie dokładnie rozpoczyna się ścieżka i skonfrontować informacje dostępne w internecie, że szlak jest zamknięty. Okazało się to niestety prawdą, po lutowym cyklonie Freddy szlak uległ zniszczeniu i był niedostępny za zamkniętym ogrodzeniem. Cóż, przynajmniej nie przyjeżdżaliśmy nadaremno skoro świt innego dnia... Oczywiście także w tym miejscu uraczyła nas piękna, namorzynowa plaża, zupełnie pusta i ze świetnym widokiem na górę.
Po powrocie na główną drogę, przejeżdżamy przez miejscowość Le Morne, gdzie wzdłuż ulicy rozstawione są kramy ze wszystkim, co tylko można sprzedać. Trasa cały czas prowadzi wzdłuż brzegu Oceanu Indyjskiego z widokiem na Le Morne Brabant (za Wami). Kolejny stop to punkt widokowy Maconde. Na punkt widokowy wchodzi się po kilkunastu / kilkudziesięciu stopniach i jest to absolutny „must see” w tej części wyspy. Przy samych schodach tylko kilka miejsc parkingowych na zakręcie przy głównej drodze, ale jest ich więcej kilkaset metrów przed i po.
Dalej jedziemy na wschód, wzdłuż południowego wybrzeża Mauritiusu. Miejscowość po miejscowości, plaża przy plaży – nie sposób zatrzymać się wszędzie. Zrobiliśmy postój na obiad w miejscowości Bel Ombre w restauracji Marylin Monroe – szczerze mówiąc nic szczególnego. Mijamy miejscowość Riambel, by w końcu znaleźć się w okolicy Gris Gris Beach.
Aby dostać się na plażę należy zejść z klifu w dół. Akurat nie było żadnych warunków do pływania ze względu na bardzo wysokie fale i porywisty wiatr. Na Gris Gris znajdują się też ukryte jaskinie, ale tę atrakcję sobie darowaliśmy. Zamiast tego poszliśmy górą przez niewielki las w kierunku skał Roche Qui Pleure. Dopiero na samych skałach można było poczuć siłę oceanu i jak wielką siłę mają uderzające w nie fale.
Na Gris Gris zdaliśmy sobie sprawę z liczby bezpańskich psów na Mauritiusie. Były ich tam dosłownie dziesiątki, ale jak się później okazało nie było to wyjątkiem. Plaga bezpańskich psów jest naprawdę widoczna na Mauritiusie, także we wszystkich innych miejscowościach, które mijaliśmy każdego dnia. Genralnie psy są niegroźne (o ile się ich nie sprowokuje), ale nie czuliśmy się komfortowo w szczególności po zmroku – idziecie sobie na przykład pustą uliczką po Flic en Flac, nagle przed Wami horda psów, za Wami to samo i nie ma zbytnio gdzie się wycofać. Trzeba także uważać podczas jazdy po zmroku, gdyż psy wałęsają się nawet wzdłuż głównych dróg i autostrad.
Wróciliśmy do apartamentu krótko przed godziną 17:00, by ponownie wykorzystać w pełni basen dostępny na dachu budynku, o którym pisałem wcześniej.Dzień 11 - północne wybrzeże Mauritiusa, Grand Gaude, Cap Malheureux, Grand Baie oraz ogród botaniczny Sir Seewoosagur Ramgoolam
Tym razem głównym punktem programu miał być Sir Seewoosagur Ramgoolam Botanical Garden, jednakże nie planowaliśmy ponownego wyruszenia w kierunku północnej części wyspy, postanowiliśmy zatem przy okazji przejechać się wzdłuż północnego wybrzeża. Cała trasa tego dnia liczyła 140 kilometrów i 3.5 godziny jazdy samochodem netto (bez przerw).
Opuszczając Flic en Flac udaliśmy się w kierunku północnym. Ponownie w oczy rzucił się w oczy fakt, że większość budynków otoczona była wysokimi murami, zazwyczaj odatkowo z drutem kolczastym, a także monitoringiem. Jak się później okazało, wszystkie 5-gwiazdkowe resorty położone wzdłuż wybrzeża nieco na południe od Flic en Flac, stanowiły dosłownie twierdze. Nie do końca wiem, z czego to wynikało, gdyż podczas naszego pobytu na wyspie czuliśmy się generalnie bezpiecznie.
Po drodze przejeżdżaliśmy w pobliżu stolicy Mauritiusa - Port Louis. W godzinach porannych można było zaobserwować wzmożony ruch na drogach, jednakże bez większych korków. Zupełnie inaczej niż na Reunion, ale związane to było zapewne z mnogości dróg prowadzących w kierunku największego miasta wyspy (wystarczy spojrzeć na mapę by się o tym przekonać).
Pierwszym punktem zwiedzania była miejscowość Grand Gaube oraz pobliska plaża Butte a L'herbe. Albo to wczesna pora (a było już koło 11), albo mniejsza liczba turystów na północy wyspy, ale miałem wrażenie, że czas tutaj jak gdyby zatrzymał się w miejscu. Pusta plaża, niewielu miejscowych kręcących się w pobliżu. Aby dojechać na sam przylądek trzeba pokonać kilka mostków, z których na prawo i lewo rozlega się widok na lazurową wodę. Pokręciliśmy się na miejscu z pół godziny, tym razem nie plażując i nie wchodząc do oceanu.
Następnie udaliśmy się kilka kilometrów na zachód do niewielkiego miasteczka Cap Malheureux, w którym znajduje się jeden z pocztówkowych symboli Mauritiusa - niewielki kościółek Notre-Dame Auxiliatrice z charakterystycznym czerwonym dachem. Budynek jak budynek, może i punkt każdej wyprawy po drodze w tej części wyspy, jednakże nic pozatym. Kościół jakich wiele w Polsce. Najlepszym, co spotkało nas na miejscu to lokalni rybacy, którzy sprzedawali na świeżo złowione i na bieżąco patroszone ryby. Za dosłownie 200 MUR / 20 zł, bez żadnego targowania się, kupiliśmy dwa spore egzemplarze, które po usmażeniu na maśle po powrocie do Flic en Flac smakowały po prostu wybornie. Do teraz nie wiem jaki to dokładnie gatunek, ale leniwi mogą spróbować takiej ryby w lokalnych restauracjach za 40-50 zł / osoba (jedzenie w knajpach na ogół tanie, tańsze niż w Polsce, bez żadnych paragonów grozy jak nad Bałtykiem).
Kolejny punkt programu to położona zaledwie kilka kilometrów dalej na południowy-zachód zatoka Grande Baie. Tak turkusową wodę nawet na Mauritiusie ciężko gdzie indziej znaleźć. W samej miejscowości o tej samej nazwie, tuż przy głównej drodze znajduje się niewielka hinduska świątynia Shiv Kalianath Mandir. I tu komentarz – nie szukajcie charaktetrstycznych biało-różowych kopuł górujących nad tym miejscem, które pojawią się w wynikach wyszukiwania na Google. Zapewne niedawno budynek został przemalowany i moim zdaniem stracił przynajmniej częściowo swój urok.
Z Grande Baie, już nie wzdłuż wybrzeża, kierujemy się z powrotem wgłąb wyspy do "clou programu" – ogrodu botanicznego położonego w miejscowości Pamplemousses. Jest to według źródeł najstarszy i największy ogród tego typu na półkuli południowej. Parking na miejscu za darmo, wstęp 300 MUR / 30 zł, możliwe wspólne oprowadzanie przez pracowników ogrodu (w cenie, w odróżnieniu do Reunion – także w języku angielskim, nie trzeba się umawiać – pracownicy sami oferują swoją pomoc jak tylko zbierze się większa grupka osób). Nie korzystajcie z płatnych przewodników, którzy będą Was nagabywać przed wejściem do ogrodu – no chyba, że ktoś chce typowo indywidualny tour.
Nieopodal wejścia zagroda z wielkimi żółwiami i różnorakimi jeleniowatymi (i to jest charakterystyczne dla większości miejsc turystycznych na Mauritiusie, tak samo w w kolejnych dniach w geoparku Chamarel - wszędzie ten sam zestaw zwierząt). W parku kilka alejek z palmami, lokalnymi drzewami, bambusami, 2-3 baobaby. Największe wrażenie robi usytuowany w centralnej części ogrodu zbiornik wodny z gigantycznymi liliami wodnymi (1.5 do 2 metrów średnicy), alejka z kwiatami lotosu oraz dom w stylu kolonialnym.
Szczerze mówiąc, po szumnych zapowiedziach, spodziewałem się jednak czegoś lepszego i po wizycie czułem duży niedosyt. Część z alejek sprawiała wrażenie zaniedbanych (no chyba, że założeniem miał być ogród w stylu angielskim), zdecydowanie brakowało mi różnokolorowych roślin kwitnących (była w końcu pora wilgotna). Był to raczej rodzaj parku, po którym można było się przejść wśród cienia drzew. Byłem wcześniej w ogrodach botanicznych m.in na Maderze w Funchal oraz Jardin de Balata na Martynice – ten na Mauritiusie wypada przy nich naprawdę bardzo blado. Miejsce to było unikatowe tylko ze względu na wspomniane lilie wodne. Myślałem, że zwiedzanie zajmie nam około trzech godzin, jednak już po około 90 minutach obeszliśmy wszystko i udaliśmy się w drogę powrotną do Flic en Flac.
Czego by nie mówić o miejscowości, w której się zatrzymaliśmy na cały pobyt na Mauritiusie (w internecie znajdziecie skrajne opinie) – jednakże zachody Słońca na plaży były po prostu genialne. W niewielu miejscach widziałem równie piękne i kolorowe. Szkoda, że tak wczesne (na przełomie grudnia i stycznia, kiedy dni na Mauritiusie są najdłuższe, o godzinie 19:00 jest już po zachodzie Słońca, a w marcu już krótko po godzinie 18:00).Dzień 12 – wyspa Ile aux Cerfs
Być na dwutygodniowym urlopie i w końcu nie robić prawie nic? Taki był plan na kolejny dzień. Głównym i jedynym celem podróży była wyspa Ile aux Cerfs – dlatego dzisiaj nieco krótszy niż zwykle wpis. Trasa w obie strony z Flic en Flac przecinająca wyspę z zachodu na wschód to w sumie 110 kilometrów i około 2.5 godziny jazdy w dwie strony.
Na wyspę Ile aux Cerfs można dostać się tylko i wyłącznie łódką. Na całym Mauritiusie (nawet we Flic en Flac) można zarezerwować całodzienny tour łącznie z transferem z hotelu / apartamentu w licznych agencjach turystycznych. I pownowne porównanie z Reunion – tam w większości swój pobyt musicie zaplanować sami, gdyż na ogół brak pośredników; na Mauritiusie tymczasem możecie wszędzie jechać „na gotowo” – zabiorą Was spod domu, obwiozą, dadzą się najeść, napić itp. Oczywiście za odpowiednią cenę (gotowe całodniowe pakiety do koszt od 2000 MUR / 200 zł za osobę). Mając wypożyczony samochód, udaliśmy się do miejscowości Trou d’Eau Douce, z której to odpływają wszystkie łódki na Ile aux Cerfs.
Tutaj, po zaparkowaniu, przez chwilę (i była to jedyna sytuacja podczas pobytu na Mauritiusie), poczuliśmy się jak mięso armatnie do pożarcia przez miejscowych, proponujących wszelkiego rodzaju pakiety pobytu na Ile aux Cerfs – jest to bowiem jedno z tych miejsc, które są na całej wyspie chyba najbardziej popularne. Już przejeżdzając przez docelową miejscowość, co kilkadziesiąt metrów widać lokalnych nagabywaczy. Gdy tylko zaparkowaliśmy – od razu otoczyła nas grupka osób, prześcigających się w opisie, jak to ich oferta jest lepsza od innych.
A jest z czego wybierać. Można wziąć tour całodniowy, z kilkoma stopami wokół wysepki, z opcją snurkowania i pływania z delfinami (to pływanie z delfinami to trochę przypomina męczenie zwierząt – kilka łódek otacza zwierzęta i zapędza je tak, aby turyści mieli szansę je na kilka minut zobaczyć) z all inclusive w cenie – takie oferty kosztują od 3000 MUR / 300 zł za osobę. My upieraliśmy się, że chcemy tylko łódkę tam i z powrotem i inne atrakcje nas nie interesują. Wówczas zainteresowanie wyraźnie spadało. Już jadąc do Trou d’Eau Douce wiedzieliśmy, gdzie dokładnie się udać po bilety – na załączonym zrzucie z Google Earth miejsce to zaznaczone jest na żółto. W niewielkim sklepie kupujecie bilet na odpłynięcie w ciągu pół godziny (jak tylko zbierze się 8-10 osób, a o to nietrudno) i powrót na konkretną godzinę (do wyboru były chyba od 15:00 do 17:30 co pół godziny). Całość 500 MUR / 50 zł za osobę w dwie strony.
Samo przepłynięcie łódką trwa około 15 minut i po drodze mijacie kilka wyższej klasy hoteli. Łódka dopływa do przesmyku pomiędzy tak naprawdę dwoma wysepkami – większą, położoną bardziej na południe Ile aux Cerfs oraz mniejszą Ilot Mangenie po północnej stronie. Podczas odpływu pomiędzy wysepkami można przejść suchą stopą, przy wyższym poziomie wody woda sięga nie wyżej niż do łydek. Tutaj, po opuszczeniu łodzi macie do dyspozycji całe centrum turystyczne wyspy – ponownie można zakupić krótką wycieczkę łódką ze szklanym dnem wgłąb rafy koralowej (od ok. 1000 MUR / 100 zł), tu także znajduje się kilka sklepików oraz restauracji (jako, że jest to miejsce typowo turystyczne, ceny 2-3 razy takie jak na pozostałej części Mauritiusa – warto zabrać ze sobą coś na ząb i odpowiednią ilość wody!).
Większą, południową cześć mini-archipelagu (właściwe Ile aux Cerfs) można obejść tylko dookoła w ciągu około godziny. Środek wyspy znajduje rozległe pole golfowe, do którego wstępu nie ma (o ile oczywiście ktoś nie zarezerwował pobytu w hotelu położonym w centralnej części wyspy). Mniejsza, północna wyspa do spokojnego obejścia dookoła w ciągu 45 minut – tutaj można dosłownie szwędać się po całej jej powierzchni.
Czego by nie powiedzieć o obu częściach – były tu zdecydowanie najładniejsze plaże na Mauritiusie (oczywiście od strony wschodniej z widokiem na pełny ocean). Mimo początkowego wrażenia tłoku związanego z liczbą turystów udających się na wysepki (płynie tam dosłownie łódka za łódką), tylko przy samym przesmyku ma się wrażenie tłumu. Później wszyscy rozchodzą się dookoła i możecie znaleźć fragment plaży, który 50 metrów na prawo i lewo będzie tylko dla Was. Oczywiście jest też rozległa rafa koralowa, ciągnąca się wgłąb oceanu nawet na kilometr od brzegu – przy odrobinie szczęścia możecie tam dość zanurzając się co najwyżej po pas w wodzie. Na pobyt na wysepkach warto zarezerwować minimum 4-5 godzin, aby spokojnie się po nich przespacerować, popływać i poleżeć nie robiąc kompletnie nic. My odpływaliśmy na wysepki około 10:30, wracaliśmy o 16:30 i czas upłynął naprawdę szybko.
Powrót do Trou d’Eau Douce bezproblemowy, umówiona łódka czekała o określonej godzinie w mini porcie. Jak spóźnicie się na ostatnią – pozostaje Wam nocleg na plaży na wysepce ? W samym Trou d’Eau Douce można zjeść obiad już w normalnych cenach (200-400 MUR / 20-40 zł za osobę).Dzień 13 – Ganga Talao (świątynia Shiv Mandir), wodospad Alexandra, punkt widokowy Gorges, Geopark Chamarel, punkt widokowy Chamarel
Był to już przedostatni pełny dzień naszego pobytu na Mauritiusie. Tego dnia zaplanowaliśmy naszą aktywność w okolicach Parku Narodowego Black River Gorges w południowo-zachodniej części wyspy. Jako że większość atrakcji była położona w bliskiej od siebie odległości, całkowita trasa tego dnia liczyła 80 kilometrów i 3 godziny jazdy samochodem.
Opuszczając od rana Flic en Flac, na wybrzeżu panowała piękna, bezchmurna pogoda. Od pierwszego punktu programu, jeziora Ganga Talao i otaczającej go hinduskiej świątyni dzieliło nas od wybrzeża około 30 kilometrów (45 minut) jazdy. Im dalej w głąb wyspy jechaliśmy, tym bardziej ołowiany kolor miały chmury na niebie. Kilka kilometrów od miejsca docelowego spotkał nas tak nawalny deszcz, dosłownie jakby ktoś wylewał wiadra wody non-stop na samochód. Musieliśmy się na chwilę zatrzymać, gdyż kontynuowanie jazdy w takich warunkach, gdy wycieraczki pracujące z pełną mocą w ogóle nie pomagały, byłoby niebezpieczne. Zrobiło się też chwilowo wręcz zimno, termometr w samochodzie pokazywał temperaturę zewnętrzną 15 stopni (gdy jeszcze pół godziny wcześniej na wybrzeżu było 30 stopni). W tej, środkowej części wyspy, z racji położenia w górzystym terenie, odnotowywane są najwyższe opady (tak samo, jak było to na Reunion). Na szczęście było to dosłownie 15-20 minutowe oberwanie chmury.
Po dojeździe do Ganga Talao, pierwszym co rzuca się w oczy jest ogrom (tysiące?) miejsc parkingowych. Samo jezioro wypełnia krater wulkaniczny i położone jest na wysokości 550 m n.p.m. Wokół jeziora znajduje się kilka budynków świątynnych, cała nazwa kompleksu to Shiv Mandir. Liczba miejsc parkingowych, jak się okazało wynika z faktu, że jest to główne miejsce kultu religijnego na wyspie (taka ichniejsza Częstochowa), a sama świątynia stanowi największe poza Indiami miejsce kultu religijnego w hinduizmie. Przy samym wejściu wita nas ogromny 33-metrowy posąg boga Shivy, oprócz tego w w kilku miejscach znajdują się inne wielkie i mniejsze posągi. Jak ktoś był wcześniej na Bali może poczuć bardzo podobny klimat, a jak ktoś nie był – to będzie miał wyobrażenie jak wyglądają balijskie świątynie i kolorowe, czasem śmieszne, czasem straszne, posągi różnych bożków.
Następny punkt – wodospad Alexandra Falls, oddalony jest od Ganga Talao o jedynie 10 minut drogi. Na miejscu ponownie spory, darmowy parking. Kilkumintowy spacer do punktu widokowego na wodospad prowadzi wśród parku z drzewami eukaliptusowymi, które są w specyficzny sposób obdarte z kory. Pierwotnie chcieliśmy zejść do samego wodospadu (kilkanaście minut w jedną stronę), jednak z powodu wcześniejszych ulew szlak był zamknięty. Wodospad nieoszałamiający, jakich wiele na Mauritiusie.
Stąd wracamy do głównej drogi (B103 – Plaine Champagne Road), gdyż wzdłuż niej położone są kolejne atrakcje. Droga ta, chyba jako jedna z niewielu na Mauritiusie, ma typowo górski charakter z dziesiątkami zakrętów (nie bardziej niż umiarkowany poziom trudności, nic w porównaniu z górskimi serpentynami na Reunion). Zatrzymujemy się na parkingu nieopodal punktu widokowego Gorges (uwaga: naprawdę nieduża liczba miejsc parkingowych). Do celu prowadzi ścieżka wzdłuż kilkunastu kramów, na których można kupić wszystko – od pamiątek, przez ubrania i nawet garnki (kto kupuje garnki na urlopie?). Sprzedawcy oczywiście prześcigają się w przyciągnięciu turystów właśnie do siebie, mimo że w co drugim punkcie jest dokładnie taki sam asortyment. Z samego tarasu widokowego rozciąga się ładny widok na główne górskie pasmo Mauritiusa z jego najwyższym szczytem Piton de la Petite Rivière Noire (828 m n.p.m.) oraz kilka wodospadów, które można dostrzec w oddali. Główną atrakcją są tutejsze małpki (ponownie przypomniały mi się chwile z Bali), które pojawiają się jak tylko miejscowi dorzucą im trochę bananów.
Z Gorges udajemy się do jedynej płatnej atrakcji tego dnia, mianowicie Geoparku Chamarel. Wstęp 500 MUR / 50 zł za osobę, a po parku poruszamy się samochodem, z dostępnymi licznymi parkingami w okolicach atrakcji znajdujących się wewnątrz. Samo miejsce „zrobione” typowo pod turystów – zadbana roślinność, palmy rosnące w idealnie równych rzędach. Część atrakcji – jak na przykład wystawa muszli oceanicznych, Ebony Forest, Adventure Park – jest dodatkowo płatna na miejscu (my nie korzystaliśmy). Tak naprawdę sam standardowy bilet wstępu obejmuje dwie główne atrakcje. Pierwsza to dostęp do punktu widokowego na wodospad Chamarel. Jest to malowniczy, ponad 80 metrowy wodospad, u którego podnóża można pływać. Druga, chyba ważniejsza i bardziej popularna wśród turystów na Mauritiusie, to siedmiokolorowa ziemia. Jest to obszar o powierzchni kilkuset metrów, gdzie w promieniach Słońca rzeczywiście można dostrzec wiele kolorów, czy akurat siedem – to ciężko policzyć. Miejsce fajne, ale będąc tydzień wcześniej na Reunion, widoki na taką „siedmiokolorową ziemię” były darmowe w okolicy wygasłego wulkanu Piton de la Fournaise (wpis z dnia 4). Na miejscu oczywiście typowa zagroda z ogromnymi żółwiami oraz sarnami / jeleniami / danielami. Zwiedzanie Geoparku Chamarel zajęło nam w sumie około dwóch godzin.
W drodze powrotnej, tuż po wyjeździe z parku, zatrzymaliśmy się na typowo kreolski obiad w lokalnej restauracji Le Palais de Barbizon, świetnie zresztą ocenianej na Tripadvisorze. Na miejscu tak naprawdę nie ma menu – obsługa pyta się na ile osób przygotować posiłek. W cenie około 400 MUR / 40 zł na osobę dostajecie porcję ryżu, półmiski z rybą oraz kurczakiem oraz 5 salaterek z warzywami przygotowanymi w różny sposób. Smacznie, tanio, swojsko, a przy okazji możecie posmakować właściwie kilku potraw podczas jednego posiłku. Polecam ?
W drodze powrotnej na wybrzeże, znajduje się także punkt widokowy (Chamarel View Point), z którego rozciąga się bardzo przyzwoity widok na południowo-zachodnie wybrzeże Mauritiusa z jego charakterystycznym punktem – górą Le Morne Brabant.Dzień 14 – wodospady Tamarind i plaża Wolmar
Kolejny dzień miał być spędzony częściowo na aktywnym wypoczynku, a po południu na nicnierobieniu na plaży znajdującej się nieopodal naszego miejsca zakwaterowania we Flic en Flac. Tego dnia główna atrakcja, czyli wodospady Tamarind, oddalone były o niecałe 25 kilometrów od wybrzeża. W sumie pokonaliśmy około 50 kilometrów samochodem przy czasie jazdy nieco poniżej dwóch godzin.
Jako że był to kolejny dzień pobytu i jazdy samochodem po Mauritiusie, czas na krótkie podsumowanie. Przed przylotem na wyspę trochę obawiałem się ruchu lewostronnego, byłem w tym temacie zupełnie zielony i nie miałem doświadczenia z innych krajów (choćby Wielkiej Brytanii czy Malty). Podczas przygotowywań do wyprawy obejrzałem kilka dostępnych filmików na YouTube obrazujących sposób poruszania się po wyspie samochodem. Automatyczna skrzynia biegów zdecydowania pomagała, gdyż w ogóle odpadała ta czynność (a dodatkowo trzeba by to robić lewą ręką). Wiecie po czym poznać turystę, który jeździ po Mauritiusie wypożyczonym samochodem? Po tym, że na skrzyżowaniach albo na rondach, zamiast kierunkowskazu włącza wycieraczki ? Zdarzyło mi się to także wiele razy i była to jedyna czynność, do której przez cały pobyt nie mogłem przywyknąć – manetki wycieraczek i kierunkowskazów są bowiem także umieszczone odwrotnie niż u nas. Sama jazda nie sprawiała mi większego problemu. Drogi są generalnie dobrze utrzymane i oznakowane (może oprócz tych zupełnie lokalnych). Nawigacja Google nigdy nie zawiodła. Na głównych drogach raczej brak skrzyżowań bez sygnalizacji świetlnych (nie trzeba zastanawiać się, kto ma pierwszeństwo), bardzo często występują ronda. Jedynym mankamentem jest fakt, że część dróg oznaczonych jako autostrady, to tak naprawdę wyrób autostradopodobny – niby są dwie oddzielne jezdnie z dwoma pasami, ale bardzo często zamiast bezkolizyjnych skrzyżowań, dosłownie co 2-3 kilometry są ronda, które bardzo spowalniają płynność ruchu. Niby zdążycie się rozpędzić do 110 km/h (dopuszczalny limit), by za chwilę hamować do zera... Tak jak zapewne zauważyliście, przy każdym dniu podaję długość trasy i czas przejazdu, mimo że często przynajmniej połowa trasy prowadziła autostradami, to średnia prędkość rzędu 30 km/h to sytuacja normalna. Kultura jazdy lokalnych kierowców też raczej w miarę dobra. Podsumowując, strach miał wielkie oczy i z perspektywy czasu nie było się czego bać.
Wracając do wodospadów Tamarind – punkt startowy jest dobrze opisany na mapach Google i znajduje się nieopodal cmentarza Henrietta (wzdłuż drogi można na dziko pozostawić zaparkowany samochód, brak oficjalnego parkingu). My od samego początku chcieliśmy wyruszyć w tę wyprawę sami, bez przewodnika. Na miejscu, grupka kilku młodzieńców oferowała (ale w żaden nachalny sposób) swoje usługi przewodnickie – za cenę od 1000 MUR / 100 zł za dwie osoby na pół dnia i 2000 MUR / 200 zł za całodniową wycieczkę. Po grzecznym podziękowaniu, lokalni przewodnicy odpuszczali. Nam wydawało się, że trasę dobrze znamy (w sensie jesteśmy przygotowani) – jest ona (jak i wiele innych interesujących szlaków, w tym na górę Le Morne Brabant) dobrze opisana na stronie internetowej: https://www.letsventureout.com/tamarind ... -cascades/
Wodospady Tamarind (inna nazwa: 7 cascades) to świetna trasa spacerowa, typowo górska (ale z umiarkowanym stopniem trudności), położona w cieniu otaczającego lasu. Samych wodospadów jest więcej niż 7 (chyba tylko te większe są numerowane), w każdym z nich można się kąpać. Odległości pomiędzy poszczególnymi przełomami nie są duże, ale różnicę robią zmiany wysokości. Każdy kolejny wodospad położony jest niżej, wydaje się być na wyciągnięcie ręki, ale aby do niego dojść trzeba iść na około, najpierw w górę, potem ostro w dół, co nawet w zacienionych miejscach jest dość wyczerpujące, przy ponad 30 stopniach i bardzo wysokiej wilgotności.
My spróbowaliśmy iść zgodnie z opisem z przywołanej strony internetowej. Na miejscu oczywiście żadnych znaków, żadnych strzałek. Najpierw idziemy wzdłuż pól z trzciną cukrową, by wg opisu po usłyszeniu szumu wody skręcić w lewo w kierunku pierwszego wodospadu i przejść przez niego na drugą stronę. Wodospad był (co prawda niewielki, ale był), poszliśmy według instrukcji. Ścieżka robiła się coraz węższa, coraz bardziej zarośnięta by chyba po 15 minutach dojść na czyjeś ranczo ogrodzone siatką. Trochę wtedy zwątpiliśmy, wróciliśmy tę samą trasą do pierwszego rozgałęzienia ścieżek i dalej już bez problemu „główna” trasa doprowadziła nas do pierwszego wodospadu. Jeśli będziecie wybierali się sami, to zwróćcie uwagę na ten punkt, gdyż tylko w tym miejscu popełniliśmy błąd. Można też przeczekać w okolicy nad rzeczką i „podczepić” się w odpowiedniej odległości pod inne grupki.
Spacer z przerwami (i niepotrzebnie straconą pierwszą połową godziny) w dół, do chyba czwartego „oficjalnie numerowanego” wodospadu zajął około dwóch godzin. W pierwotnych planach mieliśmy dojście na sam dół. Niech Was nie złudzi fakt, że na mapie wszystkie wodospady położone są blisko siebie, jeden od drugiego. Nie chcieliśmy się „zajechać”, więc w tym miejscu postanowiliśmy zrobić dłuższą przerwę i wyruszyć tę samą trasą w górę, do miejsca gdzie zostawiliśmy samochód. Wycieczka wzdłuż wszystkich wodospadów z pewnością zajęłaby prawie cały dzień.
Po powrocie do Flic en Flac, po krótkim odpoczynku w apartamencie, wybraliśmy się samochodem dosłownie dwa kilometry na południe na publiczną plażę Wolmar (duży bezpłatny parking znajduje się przy Flic en Flac Bus Terminus). Plaża jest niewielka, ale urokliwa i zdecydowanie mniej oblegana niż w samym Flic en Flac. Idąc wzdłuż wybrzeża w kierunku południowym mijamy serię 5-gwiazdkowych resortów hotelowych (Hilton, Sofitel i inne) – samą plażą można iść, jednakże wstępu do hoteli strzeże wielu ochroniarzy. Fajne miejsce na spacer, by poobserwować jak to niektórzy przylecieli na Mauritius siedzieć tylko w hotelu i nie ruszać się poza jego obręb. Wracaliśmy o zachodzie Słońca – i tak jak napisałem wcześniej – o równie piękne i kolorowe naprawdę trudno gdzie indziej na świecie.Dzień 15 i 16 – Blue Bay, Mahebourg, wylot z Mauritiusa i podsumowanie
To był już ostatni dzień pobytu i praktycznie ostatni dzień naszego urlopu. Z perspektywy czasu dzień, który następnym razem rozplanowałbym zupełnie inaczej. Dlaczego? Lot do Europy mieliśmy dopiero około godziny 23:00, a apartament we Flic en Flac musieliśmy opuścić już przed 10:00, gdyż tego samego dnia, zaledwie dwie godziny później mieli w to miejsce dotrzeć następni turyści. Żałuję, że podczas rezerwacji nie przedłużyłem pobytu o jeden dodatkowy nocleg (a na tamten moment było to możliwe) i po prostu opłacając jedną dobę więcej (jakieś 140 zł) zostać na miejscu na wybrzeżu (albo zaplanować jakąś krótką wycieczkę) do godziny 19:00 i dopiero po zmroku udać się w kierunku lotniska (niewykorzystując samego noclegu, ale przynajmniej mieć możliwość np. wzięcia prysznica przed samą podróżą, co w tropikalnym klimacie daje naprawdę dużo; czy też nie jeździć z bagażami cały dzień). Zapewne wiecie jak to jest szlajać się bez celu w oczekiwaniu na lot powrotny na sam koniec urlopu...
Mieszkanie jak już wcześniej wspominałem opuściliśmy około godziny 10:00, ale jeszcze ze dwie godziny wykorzystaliśmy na basenie, podziwiając po raz ostatni otaczające widoki. Zjedliśmy na miejscu we Flic en Flac szybki lunch, by wyruszyć samochodem w kierunku południowo-wschodniego wybrzeża Mauritiusa. Celem spontanicznej podróży były zatoka Blue Bay oraz pobliska miejscowość Mahebourg. Wybór padł na ten rejon, aby być już dosłownie 10 minut jazdy od lotniska (w tak zwanym „w razie w”).
Zatoka Blue Bay zrobiła na nas ogromne wrażenie, szczególnie kolor wody ją wypełniający i piękny żółty piasek wokół. Na miejscu oferowane są także liczne, krótkie rejsy w celu podziwiania rafy koralowej przez przezroczyste dno (od 1000 MUR / 100 zł za osobę). W Mahebourg był ładny deptak oraz widok na wybrzeże, ale samej plaży już brak. W rejonie były zapewne dostępne inne atrakcje, ale szczerze mówiąc nie byłem zbytnio przygotowany (a post factum żałuję, że nie poświęciliśmy na ten rejon wyspy ciut więcej czasu podczas naszego pobytu).
Jeszcze na chwilę przed zapadnięciem zmroku dotarliśmy na międzynarodowe lotnisko Sir Seewoosagur Ramgoolam, by bezproblemowo oddać wypożyczony samochód (polecam na przyszłość opisaną wcześniej wypożyczalnię https://www.smilecarsrental.com/), by jak tylko to szybko możliwe na cztery godziny przed wylotem oddać nadawane bagaże i przejść przez kontrolę bezpieczeństwa (raczej bez kolejek). Nie będę opisywać już samego lotu (bardzo spokojnego, krótko po starcie podano główny posiłek, a później większość pasażerów tak jak i my po prostu zasnęła), transferu w Paryżu z lotniska Orly na CDG (o tym na forum wiele), a także samego lotu do Warszawy, gdzie wylądowaliśmy planowo, krótko po godzinie 16:00 następnego dnia.
Koszty związane z pobytem na Mauritiusie (takie o których nie wspomniałem wcześniej):
- paliwo – przejechaliśmy na wyspie samochodem ponad 680 kilometrów, co przy średnim spalaniu 5.5 l/100 km i cenie paliwa 75 MUR/l (7.50 zł/l) dało w sumie około 2800 MUR / 280 zł; parkingi we wszystkich miejscach, które odwiedziliśmy były darmowe
- wyżywienie – tak jak wcześniej na Reunion, część posiłków przygotowywaliśmy sami (od drugiego dnia praktycznie tylko śniadania), robiąc zakupy we wspomnianym hipermarkecie Winner’s w parku handlowym Cascavelle nieopodal Flic en Flac. Ceny niższe niż na Reunion, podobnie jak tam produkty importowane droższe, lokalne dużo tańsze niż u nas. Uśredniając ceny bardzo podobne jak w Polsce. Na zakupy, łącznie z napojami oraz alkoholem (głównie whisky) wydaliśmy około 700 zł
- fast food – zarówno na wybrzeżu, jak i po drodze, lokalne jedzenie (przeważnie pasta czy ryż z rybą lub owocami morza) z napojem to wydatek od 150 do 300 MUR za osobę (15-30 zł), prosty zestaw w McDonalds typu cheesburger + frytki + napój to 99 MUR / 10 zł
- restauracje – wybór ogromny, szczególnie w samym Flic en Flac (gdzie spędzaliśmy praktycznie każdy wieczór po zachodzie Słońca). Ceny – za prosty miejscowy obiad od 250 MUR / 25 zł osoba do 800 MUR / 80 zł za dość wyszukany talerz owoców morza z lampką wina. To odróżniało Mauritius od Reunion – lepsza i tańsza kuchnia, za 500 MUR / 50 zł można było zjeść nawet lepiej niż przyzwoicie.
Podsumowanie (opisane w takim samym stylu jak wcześniej w podsumowaniu pobytu na Reunion)
Gdzie się zatrzymać? Ponownie to zależy, jednak Mauritius oferuje zdecydowanie większy wachlarz możliwości i miejsc noclegowych niż Reunion. Od zwykłych apartamentów z AirBNB, po 5-gwiazdkowe hotele z all inclusive. Miałem wrażenie, że zarówno sama północ, jak i południe wyspy były bardziej spokojne. Bez wątpienia zatrzymałbym się ponownie w tym samym miejscu, co opisane w relacji. Bonusem noclegu na zachodnim wybrzeżu jest możliwość podziwiania przepięknych, kolorowych zachodów Słońca. Z Flic en Flac da się dojechać w każdy zakątek wyspy w mniej niż półtorej godziny jazdy samochodem.
Czy samochód jest konieczny? O ile w relacji z Reunion pisałem, że tam jest to konieczne, to na Mauritiusie ograniczę się do stwierdzenia, że jest to wskazane. Na wyspie w każdy zakątek docierają klimatycznie wyglądające (ale na pewno nie klimatyzowane) autobusy, jednakże na przystankach próżno szukać rozkładów lub schematów. Wszechobecna jest możliwość wynajęcia samochodu już z kierowcą (dla tych, którzy naprawdę obawiają się jazdy po lewej stronie, ale jak wspomniałem strach ma wielkie oczy i nie ma się czego bać) – ceny od 2500 MUR / 250 zł za dzień. Kierowca obwiezie Was, gdzie tylko chcecie. Można też wykupić jednodniowe wycieczki w licznych lokalnych agencjach turystycznych.
Na ile lecieć? Przy średnio aktywnym wypoczynku, to nam pełne pięć dni (nie licząc dnia przylotu i odlotu) w zupełności wystarczyło, aby liznąć każdego fragmentu wyspy, odwiedzić praktycznie wszystkie dostępne główne atrakcje turystyczne i spokojnie popołudniami wylegiwać się na plaży. Oczywiście, jak ktoś woli all-inclusive na plaży pod palemką z drinkami, to i dwa tygodnie mogą okazać się za mało. Dla tych z Was, którzy połączą Reunion z Mauritiusem, zdecydowanie lepiej zatrzymać się na dłużej na pierwszej z wysp.
Czy naprawdę trzeba wcześnie wstawać? Nie. Pogoda na Mauritiusie wydawała się być bardziej stabilna, nawet środkowa część wyspy przez większość dni nie była pokryta chmurami. Pamiętajcie jednak, że zmrok zapada między 18:00 a 19:00, więc szkoda tracić dnia od rana, bo po zmroku pozostaje Wam jedynie usiąść w restauracji i zjeść dobry, tani obiad / kolację.
Którą wyspę wybrać?
Jeśli tylko macie możliwość poświęcenia dwóch tygodni (lub ciut więcej), to bez wątpienia obie. Tak jak w tytule – mamy do czynienia z dwoma zupełnie różnymi światami - Reunion z jego nieokiełznaną przyrodą, strzelistymi górami, wulkanem oraz brakiem turystów oraz Mauritius z plażami jak z obrazka, tanim jedzeniem oraz wieloma interesującymi atrakcjami turystycznymi (a wiele pominęliśmy, jak przykładowo wszelkiego rodzaju parki ze zwierzętami jak np. Casela Nature Park). Zresztą przekalkulujcie sobie sami – my za wszystkie bilety lotnicze (opisane we wstępie) zapłaciliśmy 3200 zł (teraz do ogarnięcia od około 3500 zł). Przelot na sam Mauritius z Polski (bez żadnych skomplikowanych dolotów lub wylotu z Wiednia, Pragi czy Wilna) to obecnie minimum 2600-2800 zł. Dorzucając 700 zł i nie lecąc w te rejony świata drugi raz jesteście na Reunion. A czy lecieć tylko na Reunion? Powiem krótko – nie opłaca się. Standardowy bilet Warszawa – Reunion – Warszawa na stronie Air France kosztuje od 5000 zł (wiem wiem, wtajemniczeni potrafią ogarnąć to taniej). Ja pokazałem we wstępie, że dorzucając stop na Mauritiusie cena spada o ponad 1500 zł.
Moje osobiste podsumowanie bardziej „tropikalnych” wysp, na których byłem: - Reunion – 10/10 – gdyby w porze chłodniejszej, w górach padał śnieg i były trasy narciarskie, a na wybrzeżu było 20 stopni to byłoby 11/10. Po prostu za całokształt; - Madera – 8/10 – relatywnie blisko, z prawie tak spektakularnymi widokami jak na Reunion. Gdyby tylko była jeszcze rafa koralowa i choć kilometr naturalnej, piaszczystej plaży; - Mauritius – 7/10 – było OK, jak z pocztówki, ale bez zaskoczenia i fajerwerków - Bali – 6/10 – zawiodłem się plażami, wszechobecnym brudem oraz próbą wyzysku turystów na każdym kroku, jak ktoś lubi „czip prajs maj frend” to jest to wyspa dla niego. Oczywiście przyroda oraz historia na duży plus; - Martynika – 5/10 – może to fakt, że byłem tam 10 lat temu, ale poza ładnymi plażami i ogrodem botanicznym nie kojarzę zupełnie nic więcej
To już był ostatni post w tej relacji – zresztą mojej pierwszej na forum Fly4Free. Nie wiem, czy styl się Wam podobał, czy też nie – dajcie znać w komentarzach ? Mam nadzieję, że skłoniłem choć jedną osobę, aby udać się w tamte strony – a zorganizowanie całego wyjazdu jest o wiele prostsze niż gdzieś do Azji południowo-wschodniej (i dodatkowo unikamy jet lagu, bo na obu wyspach czas różni się od polskiego o dwie lub trzy godziny, w zależności od pory roku).
Dziękuję
:)
meczko napisał:
Jak się bardzo wstępnie przymierzałem do tematu, to rozważałem raczej przelot Turkishem na Mauritius tam i z powrotem, a z Mauritiusa powrotny lot na Reunion. Te loty między wyspami mają w miarę stałą cenę i są dość drogie (świta mi cena trochę ponad 250 euro, ale nie pamiętam na 100%), ale - jak pisał @max2000 - jak się już buli za lot międzykontynentalny, to dołożenie tej kwoty aż tak bardzo nie boli. Plusem dla mnie jest też to, że w lipcu i sierpniu tam jest zima (oczywiście wg tamtejszych standardów
:-) ) i pora sucha, czyli najlepsze warunki na chodzenie po górach.
Rzeczywiście, ceny przelotów "round trip" pomiędzy oboma wyspami są raczej stałe. Na trasie tej monopol mają dwie linie lotnicze - Air Mauritius (cena przelotu: 14254 MUR / 1282 zł przy dzisiejszym kursie) oraz Air Austral (218 EUR / 970 zł). Dość drogo, jak na dwa półgodzinne loty
:) Dlatego opcja multi-city w Air France / KLM jest z pewnością do rozważenia.
Tylko 150 EUR za taki przelot? Moim zdaniem to mega dobra cena. Lecę w przyszłym roku na Mauritius i teraz żałuje ze nie połączyłem tych wysp. Trzeba będzie przylecieć osobno.
Świetna relacja, czytam z ciekawością
:)Wspomniałeś o Maderze - jako że do tej pory to ta wyspa jest dla mnie wyznacznikiem piękna natury to jak byś ją zestawił w porównaniu z Reunion i Mauritiusem?
-- 05 Sie 2023 15:03 -- Darek M. napisał:Tylko 150 EUR za taki przelot? Moim zdaniem to mega dobra cena. Lecę w przyszłym roku na Mauritius i teraz żałuje ze nie połączyłem tych wysp. Trzeba będzie przylecieć osobno.Widzę, że od mojego pobytu ceny poszły nieco w górę i obecnie wahają się od 120 EUR (45 minut lotu) do 200 EUR (niby 75 minut, ale w moim przypadku było to dobre półtorej godziny) - cóż, inflacja jest wszędzie
:) Na stronie internetowej widzę także oferty lotów widokowych za 100 EUR pokazujących obecnie aktywną erupcję wulkanu. Moim zdaniem taki lot to kwintesencja pobytu na Reunion - a wspomniane PlanetAir974 wygląda cenowo naprawdę OK za indywidualny lot samolotem. Jest wiele lokalnych biur oferujących podobne loty, także kilkuosobowym helikopterem - ale wszystkie droższe. A szczególnie biorąc pod uwagę cenę za podobny tour na Mauritiusie (nawet 500 EUR za półgodzinny lot), to zdecydowanie lepiej zrobić to na Reunion. -- 05 Sie 2023 15:11 -- parcinmasek napisał:Świetna relacja, czytam z ciekawością
:)Wspomniałeś o Maderze - jako że do tej pory to ta wyspa jest dla mnie wyznacznikiem piękna natury to jak byś ją zestawił w porównaniu z Reunion i Mauritiusem?Dzięki
:) Na podsumowania przyjdzie jeszcze czas, ale porównując z Maderą, Reunion wypada zdecydowanie lepiej. Jak bym miał oceniać tylko te dwie wyspy (a spędziłem na Maderze 2 tygodnie), to Madera miałaby solidne 6/10, a Reunion 10/10. Na ocenę Mauritiusa przyjdzie jeszcze czas (nie chcę uprzedzać faktów przed napisaniem relacji). Ogromnym plusem Reunionu jest naprawdę niewielka liczba turystów (z reguły raptem 4 loty dziennie z Paryża + kilka lotów z Mauritiusa i pojedyncze loty z innych kierunków). Praktyczny brak Polaków - przez cały pobyt nigdzie nie usłyszeliśmy języka polskiego. Dużym minusem Madery był dla mnie prawie całkowity brak piaszczystych plaż, tutaj ciągną się one przez kilkadziesiąt kilometrów. W bonusie rafa koralowa. Klimat też wybitniej tropikalny, przez co roślinność zupełnie inna niż na Maderze. Porównując "zieleń" Madery z "zielenią" Reunionu, ta druga wypada o wiele soczyściej.
Mega relacja! Też byliśmy Reunion i Mauritius w maju - lecąc w tamte strony zdecydowanie warto odwiedzić obie wyspy, albowiem są inne. Reunion - wulkany, widoki (jak w relacji), a Mauritius - plaże z katalogu. Co ciekawe, na obu wyspach bardzo przyzwoite jedzenie!
:)
flus napisał:Kol. @max2000A jak jest na Reunionie ze znajomością niemieckiego/angielskiego wśród lokalnej ludności? Czy koniecznie trzeba znać francuski...?Z niemieckim nie próbowałem w ogóle, choć podstawy znam. Po francusku potrafię jedynie poprawnie wypowiedzieć "Je ne connais pas le français.", co przy próbie kontynuacji rozmowy po angielsku nie sprawiało, że rozmówca nawet podejmował się wyzwania. Na lotnisku i w wypożyczalni samochodu łamaną angielszczyzną z typowo francuską wymową dało się porozumieć bez problemu. W restauracjach zdarzało się, że menu było po angielsku, ale wówczas zamawianie posiłków polegało na wskazaniu pozycji palcem. Z hostem na AirBNB ja pisałem do niego po angielsku, on odpisywał po francusku i tłumacz dawał radę bez problemu (odbiór kluczy bezkontaktowy). Przy tankowaniu paliwa na stacjach benzynowych - pokazywanie numeru stanowiska z dystrybutorem na palcach. Zakupy w Carrefour francuskiego nie wymagały
:) Chyba najlepszą znajomością angielskiego wykazał się pilot samolotu podczas opisywanego rejsu nad Reunion - bez problemu prowadziliśmy konwersację przez ponad godzinę (i o dziwo komunikacja z lokalną wieżą kontroli lotów na lotnisku Pierrefonds była też po angielsku, co bieżąco mogłem śledzić na słuchawkach). Nigdzie przy tym, przy zakupach ani kupnie biletów do atrakcji turystycznych nikt nie próbował oszukać mnie nawet na przysłowiowego eurocenta. Summa summarum - znajomość francuskiego nie była potrzebna, choć przydałaby się przykładowo w ogrodzie botanicznym, gdzie wszystko opisane było tylko po francusku (+ nazwy własne roślin w łacinie). Wychodząc przed szereg, zanim ktoś zada podobne pytanie odnośnie Mauritiusu - tam angielski nigdzie nie stanowił żadnego wyzwania dla miejscowych.
Świetna relacja, dzięki!Biorę pod uwagę Reunion + Mauritius jako cel wyjazdu w przyszłym roku, więc wszystkie praktyczne szczegóły bardzo się przydają, a Twoje zdjęcia mocno zwiększają chęć na tę podróż!
Pytanie w związku z opisywaną przez Ciebie pogodą - kiedy tam byłeś? Może to przeoczyłem w relacji, ale piszesz chyba tylko, że kupowałeś bilety w marcu. Kiedy poleciałeś?
max2000 napisał:Jako zabezpieczenie karta kredytowa została skopiowana „analogowo” – nie wiem jak dokładnie takie urządzenie się nazywa, w Europie chyba jest już to przeszłość (trzeba mieć wypukłą kartę, z której dane są jak gdyby odbijane na formularzu).Żelazko. Nieczęsta atrakcja dzisiaj...Możesz się dopisać tutaj
:D https://www.fly4free.pl/forum/gdzie-spotkaliscie-platnosci-karta-za-pomoca-zelazka,18,163198
meczko napisał:Pytanie w związku z opisywaną przez Ciebie pogodą - kiedy tam byłeś? Może to przeoczyłem w relacji, ale piszesz chyba tylko, że kupowałeś bilety w marcu. Kiedy poleciałeś?Może rzeczywiście we wstępnym poście źle się wyraziłem. Bilety kupowane w październiku 2022, pobyt na obu wyspach w pierwszej połowie marca 2023.
Świetna relacja z obu wysp i piękne zdjęcia. Miałem okazję być na Mauritiusie jesienią zeszłego roku, początek pory suchej tamże. Coś wspaniałego, jak dla mnie na razie w top 3 wszystkich dotychczasowych moich podróży. Z ciekawostek w wypożyczalni (Europcar akurat) pierwszy raz w życiu dostałem auto z nawiewem klimy w siedzeniu. Podgrzewanie to norma, ale chłodzenie było czymś nowym
:).
Mnie też zachęciłeś - mam nadzieję, że Twoja relacja za nie tak długi czas się przyda przy planowaniu. Dzięki za podzielenie się widokami, wrażeniami i praktykaliami!
Dzięki za świetna relację. Szkoda, ze tak późno bo bilety do MRU już mam kupione i trzeba będzie te wyspy zobaczyć osobno
:) Nie mniej relacja na pewno będzie pomocna przed przyszłoroczną podróżą.
Jak się bardzo wstępnie przymierzałem do tematu, to rozważałem raczej przelot Turkishem na Mauritius tam i z powrotem, a z Mauritiusa powrotny lot na Reunion. Te loty między wyspami mają w miarę stałą cenę i są dość drogie (świta mi cena trochę ponad 250 euro, ale nie pamiętam na 100%), ale - jak pisał @max2000 - jak się już buli za lot międzykontynentalny, to dołożenie tej kwoty aż tak bardzo nie boli.Plusem dla mnie jest też to, że w lipcu i sierpniu tam jest zima (oczywiście wg tamtejszych standardów
:-) ) i pora sucha, czyli najlepsze warunki na chodzenie po górach.
Musisz tylko brać poprawkę - Reunion zwiedzałeś w porze deszczowej, niezbyt chętnie odwiedzanej przez turystów, a na Maderze byłeś w sierpniu, w szczycie pory suchej, na dodatek zawalonej turystami z Europy (w wielu krajach tylko w sierpniu są wakacje), a załapałeś się chyba jeszcze na dodatek na Kalimę. To zupełnie inna zieleń niż w okresie listopad-kwiecień.
Relacja baardzo ciekawa, zachęciłeś do szukania lotów. Lecąc drugi raz znowu podzieliłbyś wyjazd na dwie wyspy czy wybrałbyś Reunion na dwa tygodnie (abstrahując od cen biletów)?
Musisz tylko brać poprawkę - Reunion zwiedzałeś w porze deszczowej, niezbyt chętnie odwiedzanej przez turystów, a na Maderze byłeś w sierpniu, w szczycie pory suchej, na dodatek zawalonej turystami z Europy (w wielu krajach tylko w sierpniu są wakacje), a załapałeś się chyba jeszcze na dodatek na Kalimę. To zupełnie inna zieleń niż w okresie listopad-kwiecień.
Relacja baardzo ciekawa, zachęciłeś do szukania lotów. Lecąc drugi raz znowu podzieliłbyś wyjazd na dwie wyspy czy wybrałbyś Reunion na dwa tygodnie (abstrahując od cen biletów)?
Nie zdarza mi się to często, ale wracam w tamte rejony po mniej niż roku od opisywanej w relacji przygody na początku 2024. Dla mnie Reunion to TOP ze wszystkich odwiedzonych do tej pory miejsc, nadal czuję duży niedosyt i jestem prawie pewien, że podczas kolejnego razu na pewno nie będziemy się nudzić. Odpowiadając na pytanie @tommy_vp, ponownie pobyt łączony Reunion z Mauritiusem. 2 tygodnie ciągiem na Reunion mogłoby być ciut za dużo, a także mocniej nadwyrężyć budżet (część na Mauritiusie - noclegi oraz wyżywienie zdecydowanie tańsze). Tym razem ramowy program wygląda mniej więcej tak:dzień 1 – wylot z Gdańskadzień 2 - wcześnie rano lądowanie na Reuniondzień 3-9 Reunion (7 pełnych dni)dzień 10 - transfer z Reunion na Mauritiusdzień 11-15 – pobyt na Mauritiusie (5 pełnych dni)dzień 16 - wieczorem wylot z Mauritiusu dzień 17 – lądowanie w Paryżu (CDG), lot CDG-AMS oraz AMS-GDN
@max2000 wielkie dzięki za świetną i detaliczną relację, dzięki niej mogłem sobie łatwiej zaplanować pobyt na tych wyspach, niektóre rzeczy nieco modyfikując. Dodatkowo będę jeszcze jeden dzień na Rodriguesie i jeden dzień w hoteliku przy Blue Bay.Ponieważ lecę już jutro, mam jeszcze parę pytań:- dlaczego nie byłeś na tzw. Północnych Wyspach (Okrągła wyspa, wyspa Węży, Ile Plate, Gabriel). Pytam bo wiele przewodników je poleca ale być może nie warto?- gdybyś na Reunion miał wybrać tylko jedną wycieczkę: *na wulkan Piton de la Fournaise, *Cirgue de Salazie, *Cilaos (Mafate pomijam) - to którą byś polecił ze względu na piękne widoki i tak w ogóle..?
Świetna, szczegółowa i ciekawa relacja. Dużo, bardzo dużo konkretów sprawia, że niejedna osoba może brać i czerpać z tego garściami. Życzyłbym sobie i innym więcej takich opisów na forum, wiem ile pracy i samozaparcia potrzeba aby stworzyć coś podobnego. Szacunek i dziękuję.
DMW napisał:@max2000 wielkie dzięki za świetną i detaliczną relację, dzięki niej mogłem sobie łatwiej zaplanować pobyt na tych wyspach, niektóre rzeczy nieco modyfikując. Dodatkowo będę jeszcze jeden dzień na Rodriguesie i jeden dzień w hoteliku przy Blue Bay.Ponieważ lecę już jutro, mam jeszcze parę pytań:- dlaczego nie byłeś na tzw. Północnych Wyspach (Okrągła wyspa, wyspa Węży, Ile Plate, Gabriel). Pytam bo wiele przewodników je poleca ale być może nie warto?- gdybyś na Reunion miał wybrać tylko jedną wycieczkę: *na wulkan Piton de la Fournaise, *Cirgue de Salazie, *Cilaos (Mafate pomijam) - to którą byś polecił ze względu na piękne widoki i tak w ogóle..?Późna odpowiedź, ale nie było mnie przez jakiś czas na forum. Wyspy Północne zostawiłem na kolejny raz
:) Z pewnością warte są odwiedzenia, ale po prostu zabrakło czasu aby zobaczyć wszystko i wszędzie. Jeśli chodzi o wycieczkę na Reunion - jeśli nie widziałeś wulkanu na żywo wcześniej, to zdecydowanie Piton de la Fournaise. Jeśli lubisz soczystą zieleń, wodospady, kaniony i bardzo strome podjazdy - to Cirque de Salazie. Odwiedziłem oba miejsca i większe wrażenie zrobił na mnie wulkan. Ale o gustach można oczywiście dyskutować
:)
Na forum nie widziałem relacji opisującej podróż łączoną na Reunion i Mauritius w jednej podróży, na stronie głównej częściej pojawiają się wrzutki na sam Mauritius. Biorąc pod uwagę bliskość dwóch wysp (około 30 minut lotu pomiędzy Reunion a Mauritiusem), wydaje mi się, że warto jak najbardziej połączyć pobyt na obu maskareńskich wyspach podczas jednego wypadu. Reunion jest chyba bardzo niedoceniany, a jest jedną z piękniejszych miejsc – ze znikomą liczbą turystów z Polski. Jest tutaj wszystko, czego człowiek potrzebuje do życia (jedynie miłośnicy sportów zimowych mogą być zawiedzeni). Dziesiątki kilometrów plaż z cudowną rafą koralową, setki kilometrów ścieżek rowerowych, tysiące kilometrów szlaków turystycznych. Drogi i autostrady utrzymane w świetnym stanie. Tego samego dnia można wejść lub wjechać w góry na wysokość ponad 2000 m n.p.m. i sie trochę schłodzić w temperaturze 18-20 stopni, by półtorej godziny później relaksować się w ciepłej wodzie (29 stopni) w Oceanie Indyjskim przy takiej samej temperaturze powietrza jak woda. Ceny typowo europejskie, jedzenie w supermarketach nieco drozsze niż w Polsce. Noclegi 100 metrów od plaży tańsze niż w sezonie nad polskim morzem. Nie dziwię się, że sporo Francuzów przenosi się tutaj na emeryturę - bo to w końcu integralna część Francji i Unii Europejskiej zarazem.
Bazując na opisanym przeze mnie patencie na złożenie podróży z Polski na Reunion i Mauritius jako podróż multi-city na jednym bilecie, chciałbym opisać moją tegoroczną przygodę na tych dwóch wyspach.
Sposób rezerwacji biletu opisałem na forum pl-run-mru-pl-na-1-bilecie-ok-3500-zl,232,172425&start=0 – wszystkie bilety kupujemy na stronach Air France lub KLM jako podróż wielosegmentowa, w moim przypadku było to:
- segment 1: WAW (Warszawa) – RUN (Reunion) z wygodną przesiadką w Paryżu (CDG)
- segment 2: RUN (Reunion) – Mauritius (MRU)
- segment 3: MRU (Mauritius) – WAW (Warszawa), przy powrocie ze zmianą lotniska z ORY na CDG
W marcu 2023 bilety lotnicze na opisywanej trasie kosztowały 3200 zł, z wliczonym w cenę bagażem rejestrowanym na wszystkich odcinkach lotu. W chwili obecnej można taką podróż złożyć w cenie 3500-4000 zł, w zależności od dat, portów docelowych (możliwe są wyloty z portów regionalnych do których lata KLM – np. Gdańsk, Poznań, Wrocław, Kraków) – wówczas cena jest o 200-300 zł wyższa niż z Warszawy. Znaczenie ma także transfer w Paryżu – z doświadczenia wiem, że jeśli oba loty są z CDG cena wzrasta o kolejne 200-300 zł, w innym przypadku wymagany jest transfer pomiędzy ORY a CDG (na forum jest to opisane dokładnie w osobnych tematach) – biorąc pod uwagę, że najwygodniejsza opcja czyli pociąg podmiejski RER B + Orlyval kosztuje około 25 EUR, dodatkowo podczas kilkugodzinnego oczekiwania na kolejny lot trzeba coś zjeść i wypić, może okazać się, że oszczędność 200-300 zł jest złudna i lepiej dopłacić już na etapie bookowania biletów.
Plan podróży:
dzień 1 – wylot z Warszawy do Paryża (CDG) i dalszy lot na Reunion
dzień 2-8 – pobyt na Reunion
dzień 9 – transfer z Reunion na Mauritius
dzień 10-15 – pobyt na Mauritiusie, wieczorem wylot do Paryża
dzień 16 – lądowanie w Paryżu (ORY), transfer na CDG i dalszy lot do Warszawy
Na Reunion jesteśmy zatem 6 pełnych dni, na Mauritiusie 5, dodatkowo prawie pierwszy cały dzień na Reunion (po nocnym locie z Paryża), w dniu transferu kilka porannych godzin na Reunion i wieczór na Mauritiusie oraz ostatni, praktycznie cały szósty dzień na Mauritiusie (wylot do Paryża po godz. 21:00). Moim zdaniem jest to opcja optymalna – jeśli zależy Wam na większej aktywności i zwiedzaniu, to polecam opcję 7 dni na Reunion + 4 dni na Mauritiusie; gdy wolicie leżeć na plaży i pływać po rafie koralowej na odwrót – 4 dni na Reunion + 7 dni na Mauritiusie. Oczywiście wszystko zależy od tego, jaki długi będzie całkowity pobyt (w moim przypadku był to wylot z Polski w sobotę, powrót w niedzielę dwa tygodnie później) – w sam raz na 10 dni urlopu w pracy.
Podstawowy budżet (przy dwóch osobach podróżujących):
- bilety lotnicze WAW-CDG-RUN, RUN-MRU, MRU-ORY/CDG-WAW 3300 zł (za osobę)
- nocleg na Reunion (La Saline les Bains via AirBNB) – ok. 300 zł / doba
- nocleg na Mauritiusie (Flic en Flac via AirBNB) – ok. 150 zł / doba
- wypożyczenie samochodu na Reunion z pełnym ubezpieczeniem – ok. 200 zł / doba
- wypożyczenie samochodu na Mauritiusie z pełnym ubezpieczeniem – ok. 100 zł / doba
- lokalna karta SIM na Mauritiusie – ok. 70 zł
- jedzenie i atrakcje turystyczne – opiszę w szczegółach później, jak i namiary na noclegi i wypożyczalnie, z których korzystałem
Całość – nie oszczędzając na restauracjach i atrakcjach – wyszło ok. 8000 zł /osoba. Da się zapewne taniej, choć nieliczne oferty biur podróży przy bardzo podobnych założeniach kosztują ok. 16000 – 18000 / osoba (nie wliczając wielu składowych, za które trzeba dopłacić na miejscu).
Tyle tytułem wstępu, w kolejnym poście opiszę pierwsze dni na Reunion.Dzień 1 (wylot z Warszawy) i 2 (przylot na Reunion)
Jako że nie jestem z Warszawy, od rana czekała nas prawie czterogodzinna podróż do Warszawy pociągiem. Wylot z Chopina po godz. 13:00. Nie ma co rozpisywać się na temat rejsu Air France do Paryża – dwie godziny minęły szybko, na plus wciąż oferowane w cenie biletu kanapka + ciepłe / zimne napoje / wino / piwo.
W Paryżu czas na transfer to około 2,5 godziny – co jest czasem optymalnym z racji konieczności transferu busem lotniskowym z terminala 2G na 2F. Tak naprawdę, przy około 30 minutowym opóźnieniu lotu z Warszawy, pod bramką z której odlatuje lot na Reunion byliśmy na około pół godziny przed rozpoczęciem boardingu. Na wyspę lecieliśmy Boeingiem 777-300 w konfiguracji 3-4-3, szczęśliwie dzięki posiadaniu Silvera z programie lojalnościowym Flying Blue mogliśmy wybrać miejsa w przedniej części kabiny, mając środkowe miejsce w rzędzie przy oknie wolne. Lot trwał około 11 godzin, lądowanie na Reunion krótko przed godziną 8 rano czasu miejscowego (zegarki przestawiamy 3 godziny do przodu). Podczas lotu dwa posiłki – kolacja + śniadanie, w międzyczasie dostępne przekąski (kanapki, ciastka) oraz napoje w pobliżu pokładowych kuchni.
Po wylądowaniu, mimo teoretycznego nieopuszczania strefy Schengen (Reunion jest terytorium zamorskim Francji, możliwy wjazd na dowód osobisty) i tak czekała nas kontrola dokumentów, która przy kumulacji 3 lotów z Francji lądujących o bardzo podobnych godzinach zajęła około pół godziny. Akurat tyle, aby być przy karuzeli bagażowej dosłownie 3 minuty przed wyjechaniem walizek. Tutaj uwaga na przyszłość – strefa zastrzeżona (tzn. przed lub po kontroli bezpieczeństwa w zależności czy przylatujemy czy wylatujemy) jest klimatyzowana, natomiast o pozostała część terminala lotniskowego nie – co daje się od razu we znaki.
Z bagażami udajemy się około 200 metrów od głównego budynku terminala do wypożyczalni https://www.multiauto.fr/, w której mieliśmy zarezerwowany samochód. Koszt za samochód kategorii C (dostaliśmy Forda Ka+) to: stawka podstawowa 24 EUR / doba + pełne ubezpieczenie z wkładem własnym zredukowanym do 250 EUR – 12 EUR / doba, ubezpieczenie szyb, kół i podwozia – 35 EUR (stała kwota niezależna od długości wypożyczenia – moim zdaniem warto, biorąc pod uwagę, że część dróg w szczególności w okolicy wulkanu jest szutrowa, a przy zwrocie bardzo zwracali uwagę na ewentualne uszkodzenia) oraz podatek lotniskowy 32 EUR (jednakowy dla wszystkich wypożyczalni). Całość wyszła około 340 EUR / 1550 zł za siedem pełnych dni. I tu uwaga odnośnie polityki większości wypożyczalni samochodów na Reunion – praktycznie każda z nich rości sobie prawo do doliczenia 30-40 EUR za końcowe sprzątanie, jeśli nie zwracamy czystego samochodu. Lepiej zatem ostatniego dnia pojechać na myjnię za 3 EUR + wziąć odkurzacz na stacji benzynowej za 2 EUR, niż wykłócać się niepotrzebnie przy zwrocie auta.
Przy samym wypożyczeniu miała miejsce chwilowa konsternacja, gdyż pani w okienku na widok polskiego prawa jazdy kategorycznie poprosiła o międzynarodowe prawo jazdy. Byłem w chwilowym szoku, szczerze mówiąc nie sprawdzałem tego wcześniej, ale podczas pobytów na Gwadelupie i Martynice nigdy taki temat się nie pojawił (a wyspy te mają taki sam status jak Reunion). Zrobiło się małe zamieszanie, supervisor po kilku rozmowach telefonicznych w końcu łamaną angielszczyzną powiedział, że jest OK.
W końcu w drogę, do noclegu położonego w miejscowości La Saline les Bains na zachodnim wybrzeżu wyspy. Najpierw oczywiście przejazd po oddanej kilka tygodni wcześniej najdroższej w budowie autostradzie świata – kilku-kilometrowy odcinek w okolicach stolicy Saint Denis poprowadzony dosłownie na oceanie – droga prowadzi kilkaset metrów od wybrzeża, zbudowana jest na palach, gdyż poprzednia autostrada biegnąca wzdłuż klifu, mimo zabezpieczeń była często zasypywana głazami po większych opadach deszczu.
Jeśli o pogodzie mówimy – na Reunion (i na Mauritiusie też) rozróżniamy dwie główne pory roku: suchą i chłodniejszą (temperatura w dzień 22-25 stopni, w nocy 18-20 stopni) pomiędzy majem/czerwcem a październikiem/listopadem, oraz wilgotną i gorącą podczas pozostałych miesięcy (w dzień 28-33 stopnie, w nocy 22-25 stopni). My byliśmy w marcu, pod koniec pory wilgotnej i teoretycznie pod koniec sezonu cyklonów. Każdego roku obie wyspy w wilgotych miesiącach nawiedzane są przez 2-3 cyklony wędrujące w pobliżu (tzn. nie przechodząc przez same wyspy) – wówczas maksymalnie przez dzień intensywnie leje deszcz, a co około 10 lat cyklon przechodzi centralnie przez jedną z wysp – wtedy 2-3 dni można uznać za totalnie zmarowane. To właśnie do Reunion należy jeden z rekordów świata dotyczących opadów – w 1966 roku, podczas jednego z cyklonów, podczas 24 godzin spadło ponad 1800 mm deszczu (czyli tyle, ile w Polsce spada przez 3 lata!) – to oczywiście skrajny przypadek, ale opady ponad 500 mm w jeden dzień (czyli roczna suma opadów w Polsce) zdarza się co kilka lat.
Przy wyborze miejsca noclegu warto wziąć także pod uwagę lokalne warunki klimatyczne panujące na Reunion. Teoretycznie jest to maleńka wyspa – obejmująca obszar mniejszy niż 1/10 województwa mazowieckiego. Pogoda jest natomiast skrajnie różna jeśli chodzi o opady, szczególnie podczas pory deszczowej. Ze względu na wiejące pasaty, strona wschodnia wyspy notuje ponad 5-krotnie większe opady niż strona południowo-zachodnia. Większość chmur, przy wietrze wiejącym ze wschodu zatrzymuje się nad górami, przez co opady skumulowane są po wschodniej stronie. W miejscowości, w której się zatrzymaliśmy – La Saline les Bains – mimo pory deszczowej, przez cały tydzień padało popołudniami 2 razy po dosłownie 15 minut (poza tym prawie bezchmurne niebo).
Nocleg zarezerwowany przez AirBNB - https://www.airbnb.pl/rooms/44079035?so ... dr7GUxfT8S – całość za tygodniowy pobyt wyszło około 2100 zł. Plaża z przepiękną rafą koralową 5 minut na pieszo. Po przybyciu na miejsce chillout, zakupy w supermarkecie oraz snurkowanie.Dzień 3
Być na Reunion i nie zobaczyć go z lotu ptaka? Podczas przygotowywania się do podróży wiele opinii w internecie wskazywało, że jedną z największych atrakcji podczas pobytu na tej wyspie jest podziwianie jej korzystając z wielu dostępnych opcji wycieczek czy to helikopterem, czy też malutkim 2-3 osobowym samolotem. Po przejrzeniu dostępnych opcji i rad z portalu TripAdvisor wybór padł na https://www.planetair974.fr/. Już na około miesiąc przed przylotem na Reunion nawiązałem kontakt przez formularz na stronie internetowej, później 2-3 razy wymieniałem wiadomości z osobą kontaktową przez WhatsApp.
PlanetAir974 oferuje indywidualne loty malutkim samolotem typu Aeroprakt A-22. W kabinie podczas lotu znajduje się tylko pilot z jednym pasażerem. Firma ta oferuje kilka rodzajów lotów widokowych, różniących się długością (od 45 do 90 minut) – wybór padł na opcję „full” – obejmującą przelot nad wszystkimi najważniejszymi atrakcjami Reunionu: nad aktywnym wulkanem Piton de la Fournaise, trzema kotłami wulkanicznymi oraz wzdłuż zachodniego wybrzeża wyspy z widokiem na rafę koralową. Umówiona cena wynosiła 150 EUR (wiem, że nie jest to Fly4Free), jednakże zdecydowanie było warto. W przypadku większej liczby osób – PlanetAir974 oferuje loty równoległe w tym samym czasie z różnymi pilotami – maksymalnie 3 osoby lecą trzema różnymi samolotami tę samą trasą w bliskiej odległości. Dobrze zgłosić chęć lotu na co najmniej tydzień wcześniej, gdyż liczba dostępnych slotów z uwagi na warunki pogodowe jest bardzo limitowana.
Bezpośrednio przed przylotem na Reunion, Pierre (pilot z którym byłem w kontakcie) upewniał się co do moich planów i co do tego, kiedy jestem dostępny. Jest to o tyle ważne, że loty odbywają się tylko przy sprzyjających warunkach atmosferycznych i najczęściej startują wcześnie rano. O ile lot wzdłuż wybrzeża nie jest jakoś wymagający, to przelot nad wulkanem, aby go zobaczyć (a nie przelecieć nad nim w chmurach – co zdarza się średnio co drugi dzień) jest potwierdzany nie wcześniej niż 1-2 dni przed lotem. Pierwszego dnia pobytu na Reunion, Pierre poprzez wiadomość na WhatsApp zaproponował lot od razu następnego dnia o godz. 7:00. Nie wspominałem wcześniej, ale dla większości z Was powinno być to oczywiste, że skoro Reunion należy do Francji, nadal jesteśmy w Unii Europejskiej, zatem obowiązuje zasada „roaming like at home” – nie trzeba przejmować się kosztem połączeń telefonicznych, czy też dostępem do internetu – działa to tak, jakbyśmy byli w jakimkolwiek innym kraju należącym do Unii Europejskiej.
Trzeba było zatem wstać po godzinie 5:00 rano (czego nie robi się na urlopie, aby spełnić jedno z marzeń), by jeszcze po ciemku wyruszyć na niewielkie krajowe lotnisko Pierrefonds znajdujące się na południu wyspy (obecnie odbywają się z niego tylko dwa regularne loty pasażerskie na Mauritius tygodniowo). I tutaj znowu dygresja – jak to w strefie międzyzwrotnikowej, dzień trwa około 12 godzin, jasno robi się około 6:00-6:30, zmrok zapada między 18:30-19:00. Każdego dnia najlepsza, bezchmurna pogoda była do około godziny 10:00-11:00, by potem większość wyspy w jej centralnej części (tej najciekawszej z podróżniczego punktu widzenia) zatapiała się w chmurach – trzeba zatem wcześnie wstawać, aby w pełni korzystać z uroku lokalnych atrakcji.
Krótko po 6:30 meldujemy się w jednym z hangarów lotniskowych (parking na miejscu za darmo) – oczywiście nie trzeba przechodzić przez terminal i żadną kontrolę bezpieczeństwa. Po szybkim instruktarzu – jak komunikować się z pilotem poprzez słuchawki i mikrofon, jak działa radio i kontakt z kontrolą lotów, co wolno a czego nie podczas lotu (jest opcja aby uchylić okno i robić zdjęcia „nie przez szybę”; ale jest to możliwe tylko aparatem / telefonem zawiązanym dość mocno na smyczy do nadgarstka, uprzedzony zostałem, że kilka komórek straciło swojego właściciela przez nierozważne wystawianie ich za okienko, o co nie trudno przy prędkości 150 km/h i wiejącym wietrze) – wyruszamy.
Widoki – co tu mówić, oceńcie sami. W szczególności perspektywa na miejsca, których na pieszo lub samochodem nie da się zobaczyć – a ponad 80% powierzchni wyspy jest niedostępna dla zwykłego śmiertelnika. Pod koniec lotu, krótko przed godziną 9:00 część stożka wulkanicznego była już skryta pod chmurami, zatem naprawdę warto dostosować się do zaproponowanych wskazówek.
Po powrocie na miejsce zakwaterowania około godziny 10:00 szybka drzemka, by po południu ponownie korzystać z uroków rafy koralowej i kąpieli słonecznych. O samych rafach w kolejnym wpisie – zapewne nie wszyscy z Was wiedzą, że Reunion jest wyspą rekinów i w jest tam największa na świecie śmiertelność spowodowana przez ataki rekinów na ludzi w przeliczeniu na liczbę osób.Dzień 4
Wczoraj był wulkan widziany z góry, dzisiaj pora wybrać się do niego drogą lądową. Najpierw kilka słów o drogach i poruszaniu się po Reunion samochodem. Sieć dróg na wyspie jest dość gęsta, do wszystkich najważniejszych atrakcji turystycznych bez problemu można dostać się autem. Wyróżnia się kilka dróg głównych – oznaczonych literą N, z czego od Saint-Benoit na północnym-wschodzie do Saint-Pierre na południowym zachodzie prowadzi wzdłuż wybrzeża (a także na wiaduktach na oceanie na zachód od stolicy Saint Denis) pełnoskalowa autostrada (darmowa) – uwaga na kilka nieoznaczonych fotoradarów. Kolejną ważną drogą jest N3 – zwykła dwupasmówka, będąca jedyną drogą przecinającą całą wyspę przez jej środek. Kolejną kategorią są drogi D (coś w rodzaju naszych „wojewódzkich”) – też w głównej mierze utrzymane w bardzo dobrym stanie. Najniższą kategorią są drogi RF (powiedzmy takie nasze „powiatowe” lub „gmine”) – na mapach Google zaznaczone żółtym lub białym kolorem – i tutaj część z nich zbudowana jest z betonowych płyt, a część stanowią drogi szutrowe – są zdecydowanie węższe i mijanie dwóch samochodów odbywa się czasem na żyletki. Wszystkie drogi niezależnie od ich kategorii są bezpieczne, dobrze oznaczone i utrzymane w odpowiednim stanie. Uwaga na autostradę N1 / N2 prowadzącą do stolicy – jako że jest to najgłówniejsza z głównych dróg, tworzą się na niej ogromne korki w godzinach szczytu odpowiednio rano w kierunku Saint Denis oraz po południu w przeciwnych kierunkach – duża część mieszkańców wyspy pokonuje ją codziennie w drodze do pracy w największym mieście. Jeśli chodzi o sposób trudności – prowadzenie wymaga nieco doświadczenia, im bardziej w stronę środka wyspy (jej wulkanicznej części) podjazdy są coraz bardziej strome i pokonywanie kilku kilometrów na pierwszym biegu jest rzeczą normalną. Sam fakt, że startując z poziomu oceanu na wybrzeżu, by po godzinie-półtorej jazdy wjechać na wysokość około 2400 m n.p.m. samochodem mówi sam za siebie. Jeśli macie doświadczenie w jeździe autem na przykład po Maderze lub w Czarnogórze (szczególnie drogą P1) nie ma się czego obawiać. Kierowcy jeżdżą bezpiecznie i są naprawdę uprzejmi.
Powracając do dzisiejszego tematu głównego – wulkan Piton de la Fournaise wznosi się na wysokość 2632 m n.p.m. i jest jedynym czynnym, wciąż bardzo aktywnym wulkanem na Reunion. Źródła internetowe donoszą, że na wyspie tej, jako jedynej na świecie występują dwa typy wulkanów – wspomniany aktywny oraz wygasły Piton des Neiges (o wysokości 3070 m n.p.m) – w przeciwieństwie do wulkanu czynnego jego kaldera rozpadła się przez miliony lat, tworząc trzy kotły wulkaniczne (tzw. cirques). Wulkan Piton de la Fournaise jest jednym z najaktywniejszych wulkanów na świecie, z ostanią największą erupcją w roku 2016. Nawet w czasie pisania tego posta wulkan jest aktywny, wyrzucając magmę (co można podziwiać podczas lotów widokowych opisanych wcześniej). Generalnie aktywność wulkaniczna zachodzi po południowo-wschodniej stronie krateru, w tej części wyspy panuje typowo księżycowy krajobraz, a sama droga N2 prowadząca przy wybrzeżu co kilka lat musi być odbudowywana, gdyż właśnie tędy spływa lawa podczas większych erupcji.
Z wybrzeża z miejscowości La Saline les Bains startujemy skoro świt krótko przed godziną 7:00 (i do tego trzeba się przyzwyczaić na Reunion ze względu na wspomniane wcześniej warunki pogodowe panujące na wyspie). Najpierw droga prowadzi autostradą N1 wzdłuż wybrzeża, później N3 do miejscowości Le Tampon, by w miejscowości Bourg Murat skręcić na lokalną drogę RF5. Po drodze mijamy tropikalne lasy, by wraz ze wzrostem wysokości pojawiała się głównie niższa roślinność – nadal jest bardzo zielono. Po kilku kilometrach obowiązkowy postój na punkcie widokowym Belvedere du Nez de Boeuf z przepięknym widokiem na strome zbocza starszej części wulkanu.
Od tego miejsca, nadal asaltowa droga wije się coraz wyżej, po drodze krajobraz zaczyna się zmieniać na coraz bardziej księżycowy. Wzdłuż drogi znajduje się wiele parkingów z licznymi punktami widokowymi. Po kilku kolejnych kilometrach dojeżdżamy do granic okręgów Saint-Pierre i Saint-Benoit – w tym miejscu zaczyna się droga szutrowa i kilkoma serpentynami zjeżdżamy z wysokości ponad 2450 m n.p.m. około dwustu metrów w dół. Od tego momentu jedziemy po płaskim wśród wulkanicznego krajobrazu po prostej drodze do parkingu du Pas de Bellecombe. Na parkingu (położonym na wysokości 2354 m n.p.m.) jest darmowa toaleta oraz niewielka restauracja. Po przejechaniu szutrową drogą samochód jest cały pokryty pyłem wulkanicznym – i tu uwaga jeśli wypożyczacie samochód – nie próbujcie tego wycierać, pył jest bardzo „ostry” i może rysować karoserię. Najlepszą rzeczą jaka może Was czekać w drodze powrotnej to spotkanie ulewnego deszczu (o co nietrudno na tej wysokości wczesnym popołudniem, w rejonie wulkanu w porze wilgotnej pada praktycznie codziennie) lub skorzystanie z samoobsługowej myjni samochodowej za 3-4 EUR bliżej wybrzeża. Nie radzę jechać zbyt szybko z otwartymi szybami, gdyż wówczas całe wnętrze samochodu jest pokryte pomarańczowo-brązowym pyłem.
Dopiero z parkingu widać w pełnej okazałości stożek wulkanu Piton de la Fournaise. Tutaj „must see” jest zejście około 200 metrów w dół do „malutkiego brata bliźniaka” dużego wulkanu – formacji Formica Leo, gdzie można podziwiać typowy stożek wulkaniczny z kilkukolorową ziemią. Ścieżka prowadzi wzdłuż klifu, w głównej mierze po schodach – do tego miejsca z parkingu jest około 45 minut pieszej wędrówki (powrót jest nieco bardziej wymagający, biorąc pod uwagę pełne słońce, wysoką wilgotność i temperaturę około 25 stopni Celcjusza).
Dla wprawionych turystów, w okolicy Formica Leo odchodzi szlak turystyczny na sam szczyt wulkanu. Trasa jest umiarkowanie trudna, z przewyższeniem około 500 metrów, dojście do brzegu samego brzegu krateru to kolejne 3 godziny w jedną stronę – bez żadnej możliwości schronienia się w międzyczasie – albo w pełnym słońcu, albo w strugach tropikalnego deszczu. Jeśli planujecie zdobycie samego szczytu Piton de la Fournaise, najlepiej być na opisanym parkingu skoro świt (najpóźniej o 6:30-7:00 rano), gdyż trasa tam i z powrotem to dobre 8 godzin wędrówki – pamiętajcie o zapasie wody, 3-4 litry to minimum w tym klimacie, a wzdłuż trasy nie ma żadnej możliwości jej uzupełnienia.
Wracając tę samą trasą samochodem, przy kilku foto-stopach, byliśmy z powrotem w La Saline les Bains około godziny 14. W sam raz by po szybkim obiedzie i krótkim odpoczynku, udać się ponownie na pobliską plażę na ostatnie dwie godziny przed zapadnięciem zmroku.-- 05 Sie 2023 15:03 --
Widzę, że od mojego pobytu ceny poszły nieco w górę i obecnie wahają się od 120 EUR (45 minut lotu) do 200 EUR (niby 75 minut, ale w moim przypadku było to dobre półtorej godziny) - cóż, inflacja jest wszędzie :) Na stronie internetowej widzę także oferty lotów widokowych za 100 EUR pokazujących obecnie aktywną erupcję wulkanu. Moim zdaniem taki lot to kwintesencja pobytu na Reunion - a wspomniane PlanetAir974 wygląda cenowo naprawdę OK za indywidualny lot samolotem. Jest wiele lokalnych biur oferujących podobne loty, także kilkuosobowym helikopterem - ale wszystkie droższe. A szczególnie biorąc pod uwagę cenę za podobny tour na Mauritiusie (nawet 500 EUR za półgodzinny lot), to zdecydowanie lepiej zrobić to na Reunion.
-- 05 Sie 2023 15:11 --
Wspomniałeś o Maderze - jako że do tej pory to ta wyspa jest dla mnie wyznacznikiem piękna natury to jak byś ją zestawił w porównaniu z Reunion i Mauritiusem?
Dzięki :) Na podsumowania przyjdzie jeszcze czas, ale porównując z Maderą, Reunion wypada zdecydowanie lepiej. Jak bym miał oceniać tylko te dwie wyspy (a spędziłem na Maderze 2 tygodnie), to Madera miałaby solidne 6/10, a Reunion 10/10. Na ocenę Mauritiusa przyjdzie jeszcze czas (nie chcę uprzedzać faktów przed napisaniem relacji). Ogromnym plusem Reunionu jest naprawdę niewielka liczba turystów (z reguły raptem 4 loty dziennie z Paryża + kilka lotów z Mauritiusa i pojedyncze loty z innych kierunków). Praktyczny brak Polaków - przez cały pobyt nigdzie nie usłyszeliśmy języka polskiego. Dużym minusem Madery był dla mnie prawie całkowity brak piaszczystych plaż, tutaj ciągną się one przez kilkadziesiąt kilometrów. W bonusie rafa koralowa. Klimat też wybitniej tropikalny, przez co roślinność zupełnie inna niż na Maderze. Porównując "zieleń" Madery z "zielenią" Reunionu, ta druga wypada o wiele soczyściej.Dzień 5 – ogród botaniczny i wyspa rekinów
Po dwóch wcześniejszych dniach wstawania przed świtem, tym razem dzień nieco luźniejszy. Jako że jestem fanem ogrodów botanicznych, tym razem był to główny cel dnia. Na Reunion znajduje się kilka ogrodów, z których najlepsze opinie zbiera Conservatoire Botanique National de Mascarin, znajdujący się w miejscowości Saint-Leu. Od naszego noclegu dzieliło go zaledwie 20 minut jazdy – najpierw drogą N1A na południe, by ostatnie kilometry pokonać pełną serpentyn drogą D12. Wstęp do ogrodu botanicznego kosztował 7 EUR za osobę, na zwiedzanie trzeba zarezerwować około 2-3 godzin. O wybranych godzinach dostępny jest przewodnik (wliczony już w cenę biletu, nie trzeba dodatkowo dopłacać), jednak mimo początkowych chęci nie skorzystaliśmy, gdy okazało się że oprowadzanie ma miejsce tylko w języku francuskim (o tym jeszcze później – ale Francuzi swój język kochają i nawet w typowo turystycznych miejscach można porozumieć się jedynie łamanym angielskim, szczególnie biorąc pod uwagę, że turyści znad Sekwany stanowią pewnie 95% ogółu).
Ogród jest bardzo piękny, zajmuje obszar prawie 10 hektarów. Dominują gatunki endemiczne Reunionu, ale nie tylko. Całość utrzymana jest w bardzo dobrym stanie, podczas naszego pobytu w porze wilgonej był bardzo ukwiecony i mienił się kolorami. Ogród podzielony jest na kilka sektorów, z których głowne to obszar z przeróżnymi gatunkami palm, zamknięta oranżeria, wzgórze z niezliczonymi rodzajami kaktusów, aleja kawowców oraz roślin mięsożernych.
Centralną część ogrodu stanowi dom w stylu kolonialnym, w którym znajduje się dobrze zopatrzony sklepik z pamiątkami (chyba jedyne miejsce na wyspie, gdzie można kupić magnes na lodówkę – nawet na lotnisku był z tym problem w strefie odlotów), lokalnymi produktami oraz nasionami, z których można spróbować wyhodować samemu w domu jakieś tropikalne kwiaty. Na miejscu znajduje się też niewielka restauracja.
Zwiedzałem wcześniej ogrody botaniczne w Funchal na Maderze, na Martynice i ten, mimo że zajmuje niewielką w stosunku do wymienionych powierzchnię, zdecydowanie trzyma bardzo wysoki poziom i z pewnością zasługuje na uwagę. Nie chcę za bardzo uprzedzać faktów, ale zrobił na mnie większe wrażenie niż najstarszy i największy ogród botaniczny na półkuli południowej na sąsiednim Mauritiusie - Sir Seewoosagur Ramgoolam Botanical Garden.
Popołudnie minęło znów na snurkowaniu – i tu o rekinach słów kilka. Reunion do końcówki XX wieku uchodził za mekkę windsuferów i kiteserferów, jednak wtedy branża turystyczna na wyspie zaczęła się poważnie załamywać. Spowodowane to było nagłym wzrostem aktywności rekinów, dla których jest to „szlak wędrowny” pomiędzy zachodnią Australią a południową Afryką. Nie wiedząc czemu upodobały sobie właśnie Reunion, a na oddalonym o niespełna 200 kilometrów Mauritiusie ten problem nigdy w takiej skali nie wystąpił. Od końcówki lat 90. XX wieku do mniej więcej 2015 roku rekiny zaatakowały ponad 60 razy, z czego około 25 osób utraciło w ten sposób życie. W ramach ciekawostek to na Reunion jest najwyższy na świecie wskaźnik śmiertelności spowodowany przez ataki rekinów – wynosi on około 3.5 na milion osób (obrazując to inaczej: jest trzy razy bardziej prawdopodobne, że w ciągu Waszego życia trafieni zostaniecie pioruem podczas burzy, gdyż w tym przypadku wskaźnik wynosi 1.2 na milion osób). Dla bardziej zainteresowanych polecam film na YouTube: https://www.youtube.com/watch?v=4NLifoApTMc
Ale nie myślcie, że jest tak strasznie i wody należy unikać. Ataki rekinów zdarzały się w 90% poza obrębem rafy koralowej, która rozciąga się na odległość do kilometra od brzegu. Głównymi ofiarami byli surferzy szukający wysokich fal wgłąb oceanu. Sama rafa koralowa jest bardzo bezpieczna, można odejść od brzegu na kilkaset metrów mając nadal grunt pod nogami. Rafa na Reunion nie jest może tak spektakularna jak inne, ale daje wrażenie pływania jakby w wielkim akwarium, z kolorowymi rybkami otaczającymi Was cały czas. Niezbędne są buty do pływania (także na plaży), bo łatwo skaleczyć się ocierając o koralowce, o masce i rurce z oczywistych względów nie wspominam. Dla osób, które chciałyby zminimalizować ryzyko prawie do zera – część rafy w okolicach Saint-Gilles jest całkowicie zabezpieczona podwodną siatką antyrekinową, w kilku innych miejscach takie miejsca też są dobrze oznaczone. W przypadku zauważenia rekinów w okolicy, natychmiast wywieszana jest pomarańczowa flaga z rekinem, zakazująca wstępu do wody (podczas naszego pobytu taka sytuacja nie miała miejsca). Poza obszarem wybrzeża z rafą koralową kąpiele są niewskazane – raz ze względu na brak naturalnej bariery w postaci płycizny, a ponadto z powodu dość wysokich fal i silnych podmorskich prądów.Dzień 6 – dzika i zielona północno-wschodnia część Reunion
Po poprzednim, nieco luźniejszym dniu dzisiaj zaplanowana trasa obejmowała północno-wschodnią część wyspy przy bardzo ambitnych planach – w sumie do pokonania było ponad 210 kilometrów samochodem, co przy choćby części trasy biegnącej poza głównymi drogami oznaczało około 5 godzin samej jazdy samochodem. Wstajemy nawet przed wschodem Słońca krótko po godzinie 6:00, by około godzinę później wyruszyć samochodem z miejsca noclegowego w La Saline les Bains.
Do pierwszego punktu trasy – wodospadu Niagara (zbieżność nazw nieprzypadkowa), niby 65 kilometrów, z czego 60 po autostradzie – sprawdzałem trasę dzień wcześniej i powinna zająć jakieś 55 minut. Powinna, bo jak wspomniałem wcześniej, w godzinach porannego szczytu autostrada N1 wzdłuż wybrzeża była tak zakorkowana, że sam przejazd z okolicy Le Port do Saint Denis (kilkanaście kilometrów) zajął godzinę. Następnie powolny przejazd przez samą stolicę, gdzie na odcinku kilku kilometrów droga choć dwupasmowa w każdym kierunku nie jest autostradą, a jedynie lokalną trasą z kilkunastoma sygnalizacjami świetlnymi, by w końcu cały ruch skumulował się w okolicach lotniska, gdzie prowadzi już droga N2 – jest to praktycznie jedyne połączenie całej wschodniej części Reunion z jej pozostałą częścią. Sytuacja uspokoiła się w okolicach Sainte-Marie, by płynnie zjechać w prawo na węźle Sainte-Suzanne (przy okazji – co oni mają na tym Reunion, by wszystkie miejscowości nazywać Saint coś tam). Z zakładanej godzinnej podróży zrobiły się dwie.
W Sainte-Suzanne wjeżdżamy na ostatnie 2-3 kilometry na typowo lokalną drogę z betonowych płyt biegnącą wzdłuż upraw trzciny cukrowej. I tu cenna uwaga – po drodze trzeba przejechać przez niewielki mostek, który po większych opadach deszczu jest zupełnie nieprzejezdny. Mostek to może zbyt dużo powiedziane, bo to po prostu betonowe płyty ułożone kilkanaście centymetrów nad lustrem wody. Nam udało się bez problemu, choć ma się wrażenie, jakby jechało się samochodem prawie po wodzie.
Sam wodospad Niagara ma wysokość około 25 metrów, a u jego podnóża znajduje się dość spory naturalny zbiornik, w którym można legalnie pływać. W weekendowe dni zjeżdżają się na tutejszy parking i niedużą polanę miejscowi, szczególnie na grillowanie. Woda zdecydowanie chłodniejsza niż w oceanie, ale i tak była cieplejsza od naszego rodzimego Bałtyku. Polecam to miejsce odwiedzić od rana, gdyż promienie słoneczne padają na wodospad akurat w taki sposób, że w łatwy sposób można uwchwycić tęczę. Jeżeli nie planujecie pływania lub dłuższego odpoczynku, pół godziny w zupełności wystarczy na foto-stop i obejście okolicy.
Kolejnym punktem dnia był przejazd do Cirque de Salazie (około pół godziny jazdy samochodem). Jako wyspa wulkaniczna, topografia Reunionu jest wyjątkowo skalista, a najbardziej kuszące naturalne formacje wyspy to trzy kotły (zwane Cirques), utworzone jako wnętrze Piton des Neiges – wulkanu, który dał początek wyspie Reunion – i dalej kształtowane setki tysięcy lat. Te cyrki (kotły górskie), najczęściej określane jako naturalne amfiteatry - Salazie, Cilaos i Mafate - są nieco inne, a każdy z nich przyciąga turystów szukających prawdziwej przygody. Niektórzy przyjeżdżają tu na niesamowite wycieczki po kanionach. Inni chcą wędrować setkami kilometrów szlaków przecinających kotły. Niektórzy spędzają wakacje na Reunion, jeżdżąc na rowerze górskim, podczas gdy inni wybierają bardziej relaksującą wędrówkę z przystankami po drodze, aby zwiedzić kuszące górskie wioski cyrku. Bez względu na to, jaki cyrk odwiedzicie i jaką aktywność wybierzecie, czeka Was zapierająca dech w piersiach sceneria, przyjaźni mieszkańcy i światowej klasy przygoda. Właśnie w nich notuje się największe sumy opadów (o światowym rekordzie opadu w ciągu jednego dnia wspominałem w poście z dnia pierwszego). Nawet podczas pory wilgotnej i ciepłej, podczas gdy na wybrzeżu notuje się temperatury rzędu 30-35 stopni, w kotłach tych panuje o wiele przyjemniejszy klimat i temperatury kształtujące się w okolicach 20-25 stopni Celcjusza. W porze suchej / chłodniejszej bywa, że temperatura na stokach tychże kotłów spada nocami w okolice zera stopni, a raz na kilkanaście lat szczyt wygasłego wulkanu Piton des Neiges pokrywa się na kilka godzin białą kołderką ze śniegu. Dla spragnionych totalnej dzikości polecam wędrówkę do Cique Mafate – jest to jedyny stale zamieszkany kocioł, do którego nie da dojechać się samochodem - pozostaje czasami nawet dwudniowa wędrówka. Mieszkańcy tego cyrku są w większości samowystarczalni (uprawa roślin i hodowla zwierząt), a jedyną możliwością wydostania się do cywilizacji jest przelot helikopterem (podczas przelotu nad Mafate samolotem z PlanetAir974 pilot wyjaśnił mi, że każdy z mieszkańców ma określoną pulę darmowych przelotów w ciągu roku zapewnianą przez władze lokalne).
Wracając do samego Cirque de Salazie, jest on dość łatwo dostępny drogą D48, która im wyżej, tym staje się coraz bardziej wąska, kręta i stroma. W samej miejscowości Salazie rozgałęzia się na dwie części – jedna prowadząca do Hell-Bourg (tę właśnie wybraliśmy ze względu na ograniczony czas), drugą do Grand-Ilet (może następnym razem, na mapach Google wije się ona niezliczoną liczbą serpentyn). Stąd też, albo z sąsiedniego cyrku Cilaos dostępne są szlaki turystyczne na najwyższy szczyt Reunionu czyli Piton des Neiges (3071 m n.p.m.) – nie próbowałem nawet dociekać szczegółów, gdyż jest to aktywność dla dobrze wprawionych w wysokogórskie wycieczki turystów. Mi wystarczyło, że szczyt widziałem z góry podczas przelotu samolotem dnia trzeciego.
Cała trasa prowadząca z wybrzeża do Cirque de Salazie (powrót tą samą drogą) to taki Reunion w pigułce. Niezliczone szczyty opadające stromymi zboczami ku dolinie, dziesiątki wodospadów widoczne z drogi (a tych których nie widać pewnie nawet nie idzie zliczyć). W miejscowości Salazie szczerze polecam zatrzymać się przy jeziorze Mare a poule d’eau, którego lustro było praktycznie w całości pokryte roślinnością, co dawało niesamowity efekt.
Ostatnim punktem dnia był przejazd z Salazie w okolice jeziora Grand Etang (około godzina jazdy samochodem). Z parkingu nad brzeg jeziora idzie się łagodnym podejściem około 15 minut. Grand Etang stanowi największe jezioro na Reunion, ograniczone jest z trzech stron stromymi szczytami, a najniższy punkt odgrodzony jest z zastygłej lawy wulkanicznej stanowiącej naturalną tamę. W porze suchej jezioro to potrafi całkowicie wyschnąć, by podczas pory wilgotnej poziom wody podniósł się o około 10-12 metrów. Spacer wokół jeziora zajmuje około dwóch godzin po praktycznie płaskim szlaku turystycznym. My odwiedziliśmy to miejsce późnym popołudniem, kiedy to większość otaczających je gór była już spowita warstwą chmur.
Cała trasa tego dnia była dość wyczerpująca, ale zatrzymując się na cały pobyt w jednej miejscowości nie chcieliśmy marnować czasu, aby dojeżdżać praktycznie w ten sam rejon kilka razy. Powrót już praktycznie po zmroku, tym razem w około półtorej godziny ze względu późną porę poza szczytem komunikacyjnym na wyspie.
A jak jest na Reunionie ze znajomością niemieckiego/angielskiego wśród lokalnej ludności? Czy koniecznie trzeba znać francuski...?
Z niemieckim nie próbowałem w ogóle, choć podstawy znam. Po francusku potrafię jedynie poprawnie wypowiedzieć "Je ne connais pas le français.", co przy próbie kontynuacji rozmowy po angielsku nie sprawiało, że rozmówca nawet podejmował się wyzwania. Na lotnisku i w wypożyczalni samochodu łamaną angielszczyzną z typowo francuską wymową dało się porozumieć bez problemu. W restauracjach zdarzało się, że menu było po angielsku, ale wówczas zamawianie posiłków polegało na wskazaniu pozycji palcem. Z hostem na AirBNB ja pisałem do niego po angielsku, on odpisywał po francusku i tłumacz dawał radę bez problemu (odbiór kluczy bezkontaktowy). Przy tankowaniu paliwa na stacjach benzynowych - pokazywanie numeru stanowiska z dystrybutorem na palcach. Zakupy w Carrefour francuskiego nie wymagały :) Chyba najlepszą znajomością angielskiego wykazał się pilot samolotu podczas opisywanego rejsu nad Reunion - bez problemu prowadziliśmy konwersację przez ponad godzinę (i o dziwo komunikacja z lokalną wieżą kontroli lotów na lotnisku Pierrefonds była też po angielsku, co bieżąco mogłem śledzić na słuchawkach). Nigdzie przy tym, przy zakupach ani kupnie biletów do atrakcji turystycznych nikt nie próbował oszukać mnie nawet na przysłowiowego eurocenta. Summa summarum - znajomość francuskiego nie była potrzebna, choć przydałaby się przykładowo w ogrodzie botanicznym, gdzie wszystko opisane było tylko po francusku (+ nazwy własne roślin w łacinie). Wychodząc przed szereg, zanim ktoś zada podobne pytanie odnośnie Mauritiusu - tam angielski nigdzie nie stanowił żadnego wyzwania dla miejscowych.Dzień 7 – na skraju wygasłego wulkanu Piton des Neiges
Tym razem krótsza wyprawa, cała trasa samochodem zgodnie z załączoną mapką to około 70 kilometrów i 3 godziny samej jazdy. Głównym celem wycieczki był punkt widokowy Belvedere du Maido.
Tradycyjnie wyjazd wcześnie rano, tym razem krótko przed godziną 8:00. Trasa znów prowadzi na północ najpierw drogą N1A, później autostradą N1, by w pobliżu miejscowości Saint-Paul odbić w prawo na w szereg dróg lokalnych oznaczonych kolejno D6, D4 oraz D3. Do miejscowości Le Guillaume, mimo wielu zakrętów podjazdy są stosunkowo łagodne, a droga szeroka. W ogóle patrząc z miejscowości nadmorskich (nadoceanicznych?) położonych na zachodnim wybrzeżu Reunion ma się wrażenie, że centrum wyspy to ot takie niezbyt strome zbocze. Żadnych stromizn, na pierwszy rzut oka takie sobie jednostajnie pochylone wzniesienie. I w sumie jest to prawda, bo strome szczyty i całe pasmo górskie znajdujące się w środkowej części wyspy odsłania się dopiero, gdy dojedziemy na sam brzeg stożka wulkanicznego Piton des Neiges.
Od Le Guillaume droga jest węższa i do punktu widokowego Belvedere du Maido, położonego na wysokości 2200 m n.p.m. wije się setkami zakrętów – większość trasy do pokonania na pierwszym biegu. Po drodze można podziwiać zmieniające się piętra roślinności – od palm na wybrzeżu, do typowo górskiej roślinności na samej górze. Dosłownie co kilka kilometrów znajdują się parkingi wypełnione miejscami do biwakowania oraz grillowania, dość mocno wypełnione rzekłbym przez lokalnych mieszkańców. O ile nad samym brzegiem oceanu już od rana było 30 stopni, to wraz ze wzrostem wysokości temperatura powietrza systematycznie malała, by termometr w samochodzie po dojeździe na parking przy punkcie widokowym wskazywał „zaledwie” 14 stopni Celcjusza. Lekcje geografii w podstawówce nie kłamały, zakładając spadek temperatury o około 0.6 stopnia na każde 100 metrów przewyższenia, na górze powinna być mniej więcej taka właśnie temperatura.
Belvedere du Maido oferuje wyjątkowy widok na Cirque de Mafate (ten, do którego nie da się dojechać samochodem) oraz z drugiej strony na zachodnie wybrzeże Reunionu. Jest to także świetny punkt widokowy na Piton des Neiges, stanowi początek wielu szlaków turystycznych do Mafate, ale także do Grand Bénare, trzeciego co do wysokości szczytu na wyspie o wysokości 2898 metrów n.p.m. Patrząc w kierunku centralnej części wyspy (w kierunku wschodnim), na lewo i prawo widać wyraźnie granicę w miejscu, gdzie stożek wulkaniczny uległ w historii zapadnięciu. Jedynym mankamentem pobytu w tym miejscu dość wcześnie rano jest fakt, że Słońce wznosi się na wprost nas, co utrudnia trochę wykonywanie dobrych zdjęć. Z drugiej strony, jest to jeden z punktów na wyspie, w którym chmury lub mgła potrafią pojawić się wyjątkowo wcześnie – a gdy ma to miejsce to cóż – wjechaliśmy na górę, aby nie zobaczyć kompletnie nic. Na sam pobyt na górze warto zarezerwować około godzinę – półtorej, co pozwoli na przejście kilkuset metrów w każdą stronę wzdłuż brzegu stożka wulkanicznego. Nie jest to także miejsce ciche – bowiem w dolinach non-stop latają helikoptery, a nad całością samoloty typu ULM (wykorzystywane między innymi przez wspomniany wcześniej PlanetAir974). Przy chęci podziwiania Reunion z lotu ptaka jest to właśnie zasadnicza różnica – o ile helikoptery latają bardzo nisko, praktycznie w samych Cirques, pozwalając na obejrzenie szczegółów z bliska, to ULMy rzadko schodzą poniżej wysokości otaczających ich szczytów (zapewne wynika to ze zwrotności obu typów maszyn, a także łatwiejszym do wykonania lotem helikopterem w pionie).
Drogę powrotną na wybrzeże można pokonać tą samą trasą, jednakże jeśli tylko to możliwe zawsze wybieram wersję okrężną. Po kilku kilometrach zjazdu z Belvedere du Maido można odbić w lewo w drogę RF6, która dość płasko prowadzi po zboczu wulkanu w kierunku południowym (uwaga: nawierzchnia w całości z płyt betonowych na szerokość jednego pojazdu, z mijankami co kilkaset metrów, ze znakiem zakazu wjazdu po zmroku i podczas silnych opadów deszczu). Następnie zjeżdżamy drogą RF7 wśród pól, upraw trzciny cukrowej oraz pastwisk z bydłem, by w pewnym momencie znaleźć się tuż obok opisywanego wcześniej ogrodu botanicznego Conservatoire Botanique National de Mascarin.Dzień 8 – tropikalny las, uprawy ananasów i wizyta w Saint Gilles les Bains
Tym razem bardziej z kronikarskiego punktu widzenia, aby w relacji nie brakowało opisu żadnego z dni. Od rana cały Reunion przykryty był gęstą warstwą chmur, bez szans na jakiekolwiek widoki po drodze. Ponadto padał ciągły, intensywny deszcz – na szczęście bez wiatru i bez ryzyka wystąpienia burz (przynajmniej na wybrzeżu). W końcu mieliśmy okazję przekonać się na sobie, jak to może być w porze deszczowej, która na Reunion panuje mniej więcej od listopada do kwietnia. Pora deszczowa / wilgotna to tylko nazwa i brzydki dzień ma prawo się w końcu zdarzyć, jednakże jeśli popatrzycie na średnie nasłonecznienie to, niezależnie od miesiąca, w zachodniej części wyspy wynosi ono około 210 godzin miesięcznie. Po prostu w inne dni, jak wspomniałem wcześniej „objawy” tej pory roku charakteryzowały się 15-minutową tropikalną ulewą w ciągu dnia, najczęściej po południu, po czym po kolejnych 15 minutach niebo robiło się znów błękitne.
Jak najlepiej spędzić zatem takie godziny, aby nie mieć poczucia zmarnowanego czasu? Tutaj najlepszym co może Was spotkać, to nocleg dosłownie 300 metrów od plaży. Zakładacie buty do pływania, kąpielówki, bierzecie maskę i rurkę do snurkingu i bez żadnego ręcznika czy innych zbędnych akcesoriów (które i tak najprawdopodobniej byłyby kompletnie mokre po kilku minutach) i idziecie pływać po rafie koralowej. Deszcz w tym w ogóle nie przeszkadzał – nadal temperatura powietrza wynosiła około 30 stopni, a woda w oceanie miała 28 stopni.
Po południu w końcu się wypogodziło, ale na jakąś dalszą trasę było już za późno. Wybór padł na pobliską miejscowość Saint Gilles les Bains – prostą drogą na północ to raptem 10 minut jazdy samochodem. My wybraliśmy bardzo okrężną trasę, położonymi nieco dalej od wybrzeża drogami D9, D6 i D10, by po drodze zatrzymać się w kilku miejscach. Przeszliśmy się chwilę po tropikalnym lesie, na którego skraju znajdowało się pole biwakowe. Potem zatrzymaliśmy się przy uprawach ananasów, które na Reunion są dosłownie co kawałek. Pozwoliliśmy sobie nawet zerwać ze dwie sztuki, bo owoce te były akurat w pełni dojrzałe. Odnośnie samego Saint Gilles les Bains – miejscowość jakich wiele na zachodnim wybrzeżu Reunion. Ładny port, plaża, mnóstwo restauracji. Jest tam także niewielkie oceanarium (Aquarium de la Reunion), ale jakoś nie mieliśmy potrzeby podziwiania tych samych rybek w akwariach, które wcześniej widzieliśmy przez cały pobyt pływając po rafie koralowej.Dzień 9 – przelot na Mauritius + podsumowanie pobytu na Reunion
Ostatni dzień pobytu na Reunion to praktycznie pakowanie i przejazd na lotnisko od samego rana. Jako, że mieliśmy zabookowane bilety na lot o godzinie 12:05 (dostępnych kilka lotów każdego dnia), chcieliśmy być w okolicach lotniska już około godziny 9:30, aby na luzie oddać samochód i mieć ewentualny zapas czasu w przypadku pojawienia się niespodziewanych okoliczności. Oznaczało to, że wyjechaliśmy z La Saline les Bains już około godziny 7:30. Można jechać na lotnisko bezpośrednio autostradą N1, jednakże w okolicach La Possession odbiliśmy w prawo, by wjechać do Saint Denis drogą D41. Tak, aby jeszcze na sam koniec nacieszyć się jazdą po krętych górskich drogach. Po drodze, bezpośrednio przed samym zjazdem do stolicy znajduje się punkt widokowy Belvedere des 3 Bancs, z którego rozpościera się ładny widok na Saint Denis, a w oddali widać położony nad samym brzegiem oceanu port lotniczy Roland Garros.
W samym Saint Denis oczywiście tankowanie samochodu, wizyta na myjni (tak jak wspominałem wcześniej praktycznie wszystkie wypożyczalnie aut na Reunion wymagają oddania czystego auta, przy niespełnieniu tego warunku dodatkowe opłaty wynoszą nawet 50-75 EUR). Wjazd na sam parking lotniskowy bezproblemowy, przy wykorzystaniu kodu otrzymanego przy wypożyczaniu auta po przylocie. Szybki zwrot, po krótkich oględzinach auta, podpisanie papierów i natychmiastowe odblokowanie kaucji 250 EUR z karty kredytowej. Szczerze polecam lokalną wypożyczalnię https://www.multiauto.fr/, z której korzystaliśmy.
W hali odlotów byliśmy na nieco ponad 3 godziny przed planowaną godziną odlotu. I tutaj powtórzę, sama strefa odprawy i nadawania bagażu nie jest w ogóle klimatyzowana, jedynie z wielkimi wentylatorami umieszczonymi pod sufitem – jest tam po prostu duszno i na przyszłość lepiej nie przyjeżdżać zbyt wcześnie. Odprawa w Air Mauritius na lot na sąsiednią wyspę rozpoczyna się na dwie godziny przed odlotem (a gdyby ktoś z Reunion wracał do Paryża, to odprawa na loty do Europy otwiera się na 4 godziny wcześniej).
Pomiędzy wyspami Air Mauritius oferuje kilka lotów dziennie różnymi typami samolotów. W pierwotnej rezerwacji w naszym przypadku miał to być Airbus A330-200, na miesiąc przed odlotem typ maszyny zmienił się na Airbusa A350-900, by w końcu na dwa tygodnie przed odlotem finalnie zaoferować przelot ATR72-500. Trochę szkoda, że nie udało się pokonać tej krótkiej trasy szerokokadłubowcem. Wydaje mi się, że Air Mauritius wykorzystuje tę trasę trochę przy okazji do przebazowywania swojej floty, bądź reaguje na bieżąco na spodziewany popyt. Mając całą rezerwację na jednym bilecie wystawionym przez Air France, nie dało się wybrać miejsc wcześniej niż przed rozpoczęciem odprawy on-line (nawet posiadając status Silver Flying Blue), a ta wymagana była bezpośrednio na stronie Air Mauritius.
Sam boarding do ATR72-500 odbywał się ze stanowiska oddalonego, do którego dowiezieni byliśmy busem. Nietypowo, bo wejście na pokład miało miejsce przez drzwi w tylnej części kabiny – a miejsca priority oznaczone były w ostatnich rzędach. Nie wiem czy to za sprawą wyłączonej podczas postoju przed odlotem klimatyzacji, ale wnętrze kabiny było całkowicie zaparowane i zawilgocone. Po zakmnięciu drzwi i rozpoczęciu kołowania klimatyzacja dała radę i poczucie dyskomfortu szybko zniknęło. Lot pomiędzy wyspami trwał około 45 minut (choć w przypadku użycia większych Airbusów FlightRadar24 wskazuje nawet czas lotu poniżej pół godziny). W ramach „posiłku” każdy dostał czekoladowego cukierka, wodę mineralną nalewaną do plastikowego kubeczka oraz soczek w kartoniku z tropikalnych owoców.
Tak zakończył się około tygodniowy pobyt na Reunion, zatem czas na małe podsumowanie. Biorąc pod uwagę poprzednie podróże na mniej lub bardziej tropikalne wyspy (spędziłem 10 dni na Bali, tydzień na Martynice i dwa tygodnie na Maderze), Reunion na długo pozostanie dla mnie zdecydowanym numerem 1. Dlaczego? Nigdzie nie było okrzyków „czip prajs maj frend, masaż masaż” jak na Bali i sam klimat panujący na Reunion był zdecydowanie lepszy do zniesienia niż na indonezyjskiej wyspie. Martynika, mimo że w wielu miejscach pagórkowata i górzysta, również nie zrobiła na mnie takiego wrażenia – przynajmniej wydawało mi się, że było tam także więcej turystów niż na Reunion. Madera była super i gdybym miał porównać ją z maskareńską wyspą, to Reunion to jej taki „starszy większy brat” – z równie wysokimi i strzelistymi szczytami, drogami wijącymi się setkami serpentyn, nawet przy bardzo podobnym klimacie (podczas pobytu na Maderze w sierpniu było cały czas około 30 stopni). Jest oczywiście bardziej tropikalnie, dochodzi cudowny widok na wulkan Piton de la Fournaise oraz piaszczyste plaże, których tak brakuje na portugalskiej wyspie.
Przed wyjazdem na Reunion poszukiwałem wielu informacji w internecie, jednakże na polskich stronach ilość dostępnych informacji jaką znalazłem była dość mocno limitowana. Oczywiście w angielskich, a w szczególności francuskich internetach wszystko da się znaleźć. Reunion jest także bardzo niszowym kierunkiem, na który w chwili obecnej nie są oferowane żadne wycieczki zorganizowane przez największe polskie biura podróży, a jedynie przez wyspecjalizowane mini-portale, jednakże proponowane ceny wydają mi się być bardzo zaporowe (przy ofertach na dwa tygodnie łączącymi pobyt na obu wyspach, ceny dochodzą do 16000-18000 zł za osobę, nie wliczając w to wszystkich końcowych kosztów).
Dlaczego tak jest? Próżno na Reunion szukać 5-gwiazdkowych resortów (są one do policzenia tak naprawdę na palcach jednej ręki), a takich oferujących opcję all-inclusive praktycznie brak. Na plażach nie rosną palmy, a jedynie lokalna roślinność – przez co trudno o super ujęcia do turystycznych katalogów. Dodatkowym ograniczeniem jest fakt, że bezpieczne uprawianie sportów wodnych możliwe jest tylko na kilkunastokilometrowym odcinku zachodniego wybrzeża ograniczonego rafą koralową – pomiędzy miejscowościami Boucat Canot i La Saline les Bains, plus niewielkie odcinki raf w okolicy Saint-Leu i w samym Saint-Pierre na południu wyspy.
Gdzie się zatrzymać? Oczywiście to zależy. Można rozplanować wyjazd w ten sposób, żeby zmieniać miejsce noclegu podczas pobytu (szczególnie jak ktoś ma w planach intensywny trekking w środkowej części wyspy). Nam zależało, żeby każdego dnia mieć ewentualną możliwość popływania w oceanie choćby godzinę przed samym zachodem Słońca, co jak wyżej wspomniałem bardzo ogranicza wybór miejsc noclegowych. Mimo tego, z miejscowości położonych na zachodnim wybrzeżu (w których panuje statystycznie najlepsza na Reunion pogoda jak opisałem wcześniej) da się dojechać w każdy zakątek wyspy na jednodniowego tripa. Ceny dobrych noclegów na booking.com lub AirBNB kształtują się od 250-350 zł za dobę.
Czy samochód jest konieczny? Mimo istniejącej, dobrze rozbudowanej komunikacji publicznej, odpowiedź brzmi tak. Jeżeli chcecie w pełni wykorzystać czas i być niezależnym od rozkładów jazdy, to wyjazd na Reunion bez wypożyczenia samochodu nie ma większego sensu. Wszystkie drogi utrzymane i oznakowane są bardzo dobrze. Międzynarodowe prawo jazdy nie jest wymagane. Jeżeli mieliście wcześniej okazję jazdy samochodem przykładowo po Maderze lub Czarnogórze, nie ma się naprawdę czego obawiać. A nawet jeśli nie, to górskie serpentyny pokonacie najwyżej w większości na pierwszym biegu, poruszając się z zawrotną prędkością 10-15 kilometrów na godzinę.
Na ile lecieć? Pełny tydzień to moim zdaniem niezbędne minimum. My nastawiliśmy się na dość aktywny wypoczynek, ale tak, aby nadal to były wakacje, a nie próbować zajechać się na siłę i zobaczyć naprawdę wszystko co się da, by wykończonym kontynuować urlop na Mauritiusie jak w naszym przypadku, bądź zmęczonym wrócić do Polski. Z miejsc, które praktycznie w całości pominęliśmy to: Cirque de Cilaos, objazd po południowo-wschodniej części wybrzeża wzdłuż zaschniętych pól lawy wulkanicznej oraz sama stolica Saint Denis (to akurat celowo). Myślę, że nawet podczas dwutygodniowego pobytu nikt by się Reunionem nie znudził.
Czy naprawdę trzeba wcześnie wstawać? Niestety tak. Dzień, w zależności od pory roku trwa 12-13 godzin, jasno robi się między 6:00 a 7:00 rano, zmrok zapada pomiędzy 18:00 a 19:00. Być może w porze suchej pomiędzy majem a październikiem warunki są bardziej sprzyjające, ale i tak im wyżej, tym większe prawdopodobieństwo, że już przed południem wszystkie szczyty oraz same kotły wulkaniczne będą przykryte szczelną kołdrą z chmur, o zwiększonej możliwości opadów nie wspominając.
Koszty (takie o których nie wspomniałem we wstępie):
- paliwo – przejechaliśmy na wyspie samochodem ponad 950 kilometrów, co przy średnim spalaniu 6.5 l/100 km i cenie paliwa 1.80 EUR/l dało w sumie około 110 EUR / 500 zł; parkingi we wszystkich miejscach, które odwiedziliśmy były darmowe
- wyżywienie – wszystkie śniadania i kolacje, część obiadów organizowaliśmy sami, robiąc zakupy w Carrefour’ach, których na wyspie jest sporo. Wiadomo – nabiał i wędliny zdecydowanie droższe niż w Europie; za to ryby, owcoce morza, lokalne warzywa i owoce (szczególnie te słabo dostępne u nas) sporo tańsze. Gotowe zestawy obiadowe (czy to duża pizza „na świeżo” do odgrzania w piekarniku, zapiekanki czy lasagne) to koszt ok. 10 EUR za porcję dla dwóch osób. Średnio ceny 1.5 wyższe niż w kontynentalnej Francji. W Carrefurze podczas tygodniowego pobytu wydaliśmy około 300 EUR
- fast food – w przydrożnych knajpkach typowy szybki obiad typu burger + frytki + napój lub fish and chips to wydatek 15-20 EUR na osobę, standardowy zestaw w McDonalds typu Big Mac + frytki + napój to koszt około 12 EUR
- restauracje – korzystaliśmy dwa razy; dwudaniowy obiad (zupa / przystawka + danie główne + napój) raczej ze średniej półki to wydatek rzędu 25-40 EUR / osoba
I to by było na tyle. Mam nadzieję, że choć część z Was zainspirowałem, aby oprócz turystycznie obleganego, nieodległego Mauritiusa wybrać się na moim zdanie wciąż niedocenianą perłę na Oceanie Indyjskim, jaką okazał się być Reunion. Wyspa zrobiła na mnie takie wrażenie, że nie wahając się ani chwili postanowiliśmy tam wrócić już w przyszłym roku (ponownie łącząc pobyty w obu miejscach podczas jednej podróży), czego do tej pory staraliśmy się unikać, a tym bardziej nie w tak krótkim odstępie czasu. Oczywiście wszędzie jest bezpiecznie, a planowanie wyjazdu nie powinno sprawić większego problemu.
PS 1 – przed weekendem postawiłem sobie za cel ukończenie relacji z Reunionu (jako, że oprócz jednej z 2014 roku od użytkownika lulet, w której niestety nie wczytują się już zdjęcia, na forum praktycznie brak dodatkowych informacji). Tego udało się dokonać. Relację z dalszej części podróży na Mauritius oczywiście zamieszczę, ale ukończenie jej zajmie następne 2-3 tygodnie. Postaram się choć co drugi dzień wrzucić opis kolejnego dnia. Korzystając z weekendu, pierwszy post opisujący przylot na Mauritius powinien pojawić się jeszcze dzisiaj.
PS 2 – jako że dział Forum Podróżnika dla Reunion jest praktycznie pusty (dosłownie jeden post odnośnie wypożyczenia samochodu, pozostałe działy bez żadnej aktywności), w najbliższych dniach podstaram się wrzucić kilka dodatkowych wiadomości, częściowo kompresując informacje przytoczone już w tej relacji. Mam nadzieję, że nie zostanie to odebrane przez moderatorów jako „sztuczne nabijanie postów”. Dzień 9 – przylot na Mauritius + zakwaterowanie
45 minutowy lot z Reunion minął szybko, ale z dość dużymi turbulencjami nad samym Mauritiusem (pewnie związane było to z lotem turbośmigłowym ATR72-50). Dobrze, że wybraliśmy miejsce po prawej stronie kabiny, gdyż z reguły właśnie siedząc po tej stronie samolotu, podczas podejścia do lądowania na międzynarodowym lotnisku Sir Seewoosagur Ramgoolam najczęściej z kierunku północno-zachodniego, widać symbol Mauritiusu – górę Le Morne Brabant. Właśnie tak korzystna sytuacja miała miejsce podczas naszego lądowania.
Po podjechaniu busem do terminala (ze stanowiska oddalonego), w hali przylotów była gigantyczna kolejka do kontroli paszportowej – akurat złożyło się, że wylądowały dwa rejsy z Paryża, po jednym z Nairobi, Delhi i Frankfurtu. Samo przejście najpierw przez kontrolę paszportową, a później sanitarną zajęło około półtorej godziny. W marcu 2023 obowiązywały jeszcze pewne restrykcje pocovidowe związane z wizytą na wyspie – trzeba było wypełnić dokument lokalizacyjny + oświadczenie o stanie zdrowia z danymi dotyczącymi szczepień. Po przejściu przez całą procedurę wjazdową, w hali odbioru bagażu walizki rejestrowane już krążyły po taśmie. Po wyjściu ze strefy zastrzeżonej przechodzimy wzdłuż kantorów po lewej stronie i biur wynajmu samochodów po prawej stronie. Na Mauritiusie najlepszy kurs wymiany walut oferowany jest właśnie przez kantory w hali przylotów na lotnisku – wszystkie miały ten sam kurs wymiany bez żadnej prowizji. Nie pamiętam dokładnie jaki, ale wymiana z EUR wychodziła w miarę korzystnie.
Nie wspomniałem wcześniej, ale natychmiast po wylądowaniu należy wyłączyć w telefonach roaming danych, aby uniknąć niepotrzebnych dodatkowych (i dość sporych) kosztów związanych z roamingiem. Na Reunion tego problemu nie było, gdyż obowiązywała zasada „roam like at home” będąc nadal na terytorium Unii Europejskiej. Jeszcze na kilka dni przed przylotem zarezerwowaliśmy turystyczny SIM poprzez stronę https://www.emtel.com/tourist-pack za cenę 750 MUR / 75 zł (dla łatwego rachunku to 10 MUR = 1 zł, czyli wszystkie lokalne ceny należy podzielić przez 10, by znać kwotę w złotówkach) – w cenę wliczone 200 GB mobilnego internetu, co w zupełności wystarczyło na cały pobyt. Odbiór karty SIM odbywa się zaraz po wyjściu z terminala po prawej stronie – znajduje się tam niewielka lada z obsługą, która po okazaniu paszportu od razu przekazuje już aktywną i zarejestrowaną kartę.
Samochód wypożyczaliśmy poprzez opisywany na forum https://www.smilecarsrental.com/. Bezproblemowy bezpośredni kontakt z reprezentantem firmy przez WhatsApp przed przylotem, a także po dopełnieniu wszystkich formalności i aktywowaniu internetu po wylądowaniu. Dostaliśmy KIA Picanto z przebiegiem niespełna 10000 km z automatyczną skrzynią biegów (taka prośbę umieściłem w formularzu kontaktowym). Nigdy wcześniej nie prowadziłem samochodu w ruchu lewostronnym (jaki obowiązuje na Mauritiusie), zatem zależało mi na tym, aby nie trzeba było zmieniać biegów lewą ręką. Jak się okazuje, większość samochodów z różnych wypożyczalni na Mauritiusie oferuje właśnie automatyczną skrzynię biegów. O samym prowadzeniu samochodu na wyspie będzie później. Międzynarodowe prawo jazdy ponownie nie było wymagane. Cena za wypożyczenie – 900 MUR / 90 zł za dobę z ubezpieczeniem i dwoma kierowcami. Jako zabezpieczenie karta kredytowa została skopiowana „analogowo” – nie wiem jak dokładnie takie urządzenie się nazywa, w Europie chyba jest już to przeszłość (trzeba mieć wypukłą kartę, z której dane są jak gdyby odbijane na formularzu).
Jeszcze na długo przed wyjazdem zastanawialiśmy się, które miejsce na wyspie wybrać jako punkt wypadowy. Ponownie, tak jak na Reunion, zależało nam na wygodzie, bez konieczności zmiany miejsca noclegu podczas pobytu. W odróżnieniu od francuskiej wyspy, Mauritius praktycznie w całości otoczony jest przez rafę koralową z plażami oddalonymi od siebie o nie więcej niż kilka kilometrów – daje to zdecydowanie większe pole wyboru. Padło na bardzo turystyczny Flic en Flac, położony mniej więcej w centralnej części zachodniego wybrzeża. Po pierwsze, podobnie jak na Reunion to zachodnia część charakteryzuje się statystycznie najlepszą pogodą i najmniejszymi sumami opadów. Po drugie, z Flic en Flac można dotrzeć samochodem praktycznie w każdy zakątek wyspy w nie więcej niż godzinę jazdy. Po trzecie – zachody Słońca we Flic en Flac są po prostu bajeczne, a widoku dopełnia położony nieco w oddali szczyt Le Morne Brabant.
Flic en Flac oferuje wybór noclegów dla każdego – od szeregu 5-gwiazdkowych resortów, poprzez bardziej budżetowe hotele, do setek prywatnych kwater do wyszukania na booking.com czy AirBNB. My ponownie postanowiliśmy wybrać tę ostatnią opcję, by znaleźć naprawdę perełkę - https://www.airbnb.pl/rooms/54033502. Ponad 50 metrowy, w pełni wyposażony apartament, z osobną sypialnią i nawet pralką (to się akurat przydaje przy dłuższych pobytach, na Reunion też mieliśmy pralkę dostępną na miejscu), mogący pomieścić 4 osoby (choć dla dwóch był jeszcze bardziej komfortowy) – w cenie uwaga niecałe 150 zł za dobę. Mieszkanie znajduje się w nowej rezydencji Wolmar 373 (na booking.com i w innych portalach można znaleźć inne, dostępne na wynajem apartamenty). Na miejscu prywatne miejsce parkingowe pod budynkiem z zamykaną bramą garażową. Ale co najważniejsze – jako jedno z nielicznych miejsc oferuje niewielki (choć w zupełności wystarczający) dobrze utrzymany, oświetlony wieczorem basen znajdujący się na dachu budynku (nie był zbyt oblegany, podczas naszego pobytu nigdy nie korzystały z niego więcej, niż osoby z dwóch apartamentów jednorazowo) z BAJKOWYM widokiem na rezerwat przyrody (ostatnie trzy zdjęcia poniżej wykonane za dnia), na wprost na wzgórza, a w stronę wybrzeża ponownie na Le Morne Brabant. Budynek położony jest nieco na uboczu Flic en Flac (ale z dojściem do plaży w mniej niż 5 minut na pieszo), w ostatniej linii zabudowy, przez co z dużego balkonu możecie dosłownie karmić zwierzęta – już pierwszego wieczoru po zmroku pod ogrodzenie podeszły dzikie świnie, daniele, jelenie i sarny. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to tylko do tego, że wynajmowane mieszkanie znajdowało się na pierwszym piętrze, przez co widok był głownie na drzewa. Z wyższych pięter widok jest zapewne lepszy, ale przy tej cenie – 150 zł / doba – to po prostu moim zdaniem wyśmienita oferta. Sprawny kontakt z właścicielem poprzez WhatsApp i bezobsługowe przekazanie kluczy (czekały one w niewielkim sejfie obok drzwi, kod podany krótko przed przyjazdem).
Przejazd z lotniska do Flic en Flac zajmuje około godzinę. Na kilka kilometrów przed wjazdem do miejscowości znajduje się duże centrum handlowe Cascavelle Shopping Mall, z przeróżnymi sklepami, hipermarketem spożywczym Winner’s (przydatny, bo wracając z całodziennych wycieczek można „po drodze” zrobić większe zakupy) i kilkoma fast-foodami (Mc Donalds, KFC) – jako, że było już dość późno, chwyciliśmy tylko na Mc Drive zestawy cheesburger + średnie frytki + średni napój, które kosztowały 99 MUR / 10 zł za zestaw.
Podsumowując – aby przemieścić się z Reunion na Mauritius wystarczy maksymalnie 45 minut lotu, jednakże biorąc pod uwagę całość podróży, czas związany z oddawaniem jednego auta, wypożyczaniem drugiego, zrobieniem szybkich zakupów spożywczych i inne rzeczy opisane w dwóch ostatnich postach, wychodzi na to, że był to dzień w pełni przeznaczony tylko na zmianę wyspy. Nawet na zachód Słońca już nie zdążyliśmy – skończyło się na korzystaniu z basenu z obserwacją nocnego, rozgwieżdżonego nieba nad Mauritiusem.
Może rzeczywiście we wstępnym poście źle się wyraziłem. Bilety kupowane w październiku 2022, pobyt na obu wyspach w pierwszej połowie marca 2023.Dzień 10 – południowo-zachodnie wybrzeże Mauritiusa, Le Morne Brabant, Gris Gris
Po przylocie na Mauritius obiecaliśmy sobie, że nie będziemy wstawać tutaj tak wcześnie, jak na Reunion. Przyzwyczajenie zadziałało, obudziliśmy się tuż po świcie i przed 8:00 byliśmy gotowi do wyruszenia na trasę. Na ten dzień zaplanowaliśmy objazd po południowo-zachodniej części wyspy, z uwzględnieniem słynnych Le Morne Beach oraz Gris Gris Beach. Trasa jak się na końcu okazło miała 125 kilometrów i niecałe 4.5 godziny samej jazdy.
Z Flic en Flac jest praktycznie jedna droga wyjazdowa w okolice centrum handlowego Cascavelle Shopping Mall, gdzie drogi rozjeżdżają się we wszystkich możliwych kierunkach. My skręciliśmy w prawo, w kierunku południowym i wzdłuż wybrzeża tym razem tylko mijaliśmy takie miejscowości jak Tamarin, Black River, by na samym południu wyspy zjechać do miejscowości Le Morne. Słynna plaża znajduje się na samym zachodnim krańcu półwyspu, wokół dostępne darmowe parkingi i toalety (praktycznie wszędzie darmowe, toalety z prysznicami również za free i czyste – i to dotyczy całej wyspy). Plaża świetna, ale palmy posadzone były sztucznie tylko wzdłuż resortów hotelowych – i to jest standard na Mauritiusie. Po którkiej kąpieli (i tak miało miejsce podczas całego pobytu – w przeciwieństwie do Reunion, na Mauritiusie gdziekolwiek zatrzymacie się wzdłuż wybrzeża, zawsze jest plaża i zawsze można oddać się choć krótkiej kąpieli w oceanie) wróciliśmy tę samą drogą kilka kilometrów do głównej trasy B9, by kierować się na południowy-wschód do miejscowości Le Morne Brabant.
Zanim jednak tam dotarliśmy, skręciliśmy jeszcze w okolicy Peninsule de mangrowe w prawo w gruntową, dziurawą drogę – właśnie z tej drogi po około kilometrze rozpoczyna się szlak turystyczny na samą górę wpisaną na światową listę dziedzictwa UNESCO Le Morne Brabant i wyśmienity punkt widokowy na znaczną część Mauritiusa (przy samym początku szlaku jest niewielki parking). Nie mieliśmy w planach wchodzenia tam tego dnia (ale chcieliśmy to zrobić w czasie pobytu), woleliśmy jednak upewnić się, gdzie dokładnie rozpoczyna się ścieżka i skonfrontować informacje dostępne w internecie, że szlak jest zamknięty. Okazało się to niestety prawdą, po lutowym cyklonie Freddy szlak uległ zniszczeniu i był niedostępny za zamkniętym ogrodzeniem. Cóż, przynajmniej nie przyjeżdżaliśmy nadaremno skoro świt innego dnia... Oczywiście także w tym miejscu uraczyła nas piękna, namorzynowa plaża, zupełnie pusta i ze świetnym widokiem na górę.
Po powrocie na główną drogę, przejeżdżamy przez miejscowość Le Morne, gdzie wzdłuż ulicy rozstawione są kramy ze wszystkim, co tylko można sprzedać. Trasa cały czas prowadzi wzdłuż brzegu Oceanu Indyjskiego z widokiem na Le Morne Brabant (za Wami). Kolejny stop to punkt widokowy Maconde. Na punkt widokowy wchodzi się po kilkunastu / kilkudziesięciu stopniach i jest to absolutny „must see” w tej części wyspy. Przy samych schodach tylko kilka miejsc parkingowych na zakręcie przy głównej drodze, ale jest ich więcej kilkaset metrów przed i po.
Dalej jedziemy na wschód, wzdłuż południowego wybrzeża Mauritiusu. Miejscowość po miejscowości, plaża przy plaży – nie sposób zatrzymać się wszędzie. Zrobiliśmy postój na obiad w miejscowości Bel Ombre w restauracji Marylin Monroe – szczerze mówiąc nic szczególnego. Mijamy miejscowość Riambel, by w końcu znaleźć się w okolicy Gris Gris Beach.
Aby dostać się na plażę należy zejść z klifu w dół. Akurat nie było żadnych warunków do pływania ze względu na bardzo wysokie fale i porywisty wiatr. Na Gris Gris znajdują się też ukryte jaskinie, ale tę atrakcję sobie darowaliśmy. Zamiast tego poszliśmy górą przez niewielki las w kierunku skał Roche Qui Pleure. Dopiero na samych skałach można było poczuć siłę oceanu i jak wielką siłę mają uderzające w nie fale.
Na Gris Gris zdaliśmy sobie sprawę z liczby bezpańskich psów na Mauritiusie. Były ich tam dosłownie dziesiątki, ale jak się później okazało nie było to wyjątkiem. Plaga bezpańskich psów jest naprawdę widoczna na Mauritiusie, także we wszystkich innych miejscowościach, które mijaliśmy każdego dnia. Genralnie psy są niegroźne (o ile się ich nie sprowokuje), ale nie czuliśmy się komfortowo w szczególności po zmroku – idziecie sobie na przykład pustą uliczką po Flic en Flac, nagle przed Wami horda psów, za Wami to samo i nie ma zbytnio gdzie się wycofać. Trzeba także uważać podczas jazdy po zmroku, gdyż psy wałęsają się nawet wzdłuż głównych dróg i autostrad.
Wróciliśmy do apartamentu krótko przed godziną 17:00, by ponownie wykorzystać w pełni basen dostępny na dachu budynku, o którym pisałem wcześniej.Dzień 11 - północne wybrzeże Mauritiusa, Grand Gaude, Cap Malheureux, Grand Baie oraz ogród botaniczny Sir Seewoosagur Ramgoolam
Tym razem głównym punktem programu miał być Sir Seewoosagur Ramgoolam Botanical Garden, jednakże nie planowaliśmy ponownego wyruszenia w kierunku północnej części wyspy, postanowiliśmy zatem przy okazji przejechać się wzdłuż północnego wybrzeża. Cała trasa tego dnia liczyła 140 kilometrów i 3.5 godziny jazdy samochodem netto (bez przerw).
Opuszczając Flic en Flac udaliśmy się w kierunku północnym. Ponownie w oczy rzucił się w oczy fakt, że większość budynków otoczona była wysokimi murami, zazwyczaj odatkowo z drutem kolczastym, a także monitoringiem. Jak się później okazało, wszystkie 5-gwiazdkowe resorty położone wzdłuż wybrzeża nieco na południe od Flic en Flac, stanowiły dosłownie twierdze. Nie do końca wiem, z czego to wynikało, gdyż podczas naszego pobytu na wyspie czuliśmy się generalnie bezpiecznie.
Po drodze przejeżdżaliśmy w pobliżu stolicy Mauritiusa - Port Louis. W godzinach porannych można było zaobserwować wzmożony ruch na drogach, jednakże bez większych korków. Zupełnie inaczej niż na Reunion, ale związane to było zapewne z mnogości dróg prowadzących w kierunku największego miasta wyspy (wystarczy spojrzeć na mapę by się o tym przekonać).
Pierwszym punktem zwiedzania była miejscowość Grand Gaube oraz pobliska plaża Butte a L'herbe. Albo to wczesna pora (a było już koło 11), albo mniejsza liczba turystów na północy wyspy, ale miałem wrażenie, że czas tutaj jak gdyby zatrzymał się w miejscu. Pusta plaża, niewielu miejscowych kręcących się w pobliżu. Aby dojechać na sam przylądek trzeba pokonać kilka mostków, z których na prawo i lewo rozlega się widok na lazurową wodę. Pokręciliśmy się na miejscu z pół godziny, tym razem nie plażując i nie wchodząc do oceanu.
Następnie udaliśmy się kilka kilometrów na zachód do niewielkiego miasteczka Cap Malheureux, w którym znajduje się jeden z pocztówkowych symboli Mauritiusa - niewielki kościółek Notre-Dame Auxiliatrice z charakterystycznym czerwonym dachem. Budynek jak budynek, może i punkt każdej wyprawy po drodze w tej części wyspy, jednakże nic pozatym. Kościół jakich wiele w Polsce. Najlepszym, co spotkało nas na miejscu to lokalni rybacy, którzy sprzedawali na świeżo złowione i na bieżąco patroszone ryby. Za dosłownie 200 MUR / 20 zł, bez żadnego targowania się, kupiliśmy dwa spore egzemplarze, które po usmażeniu na maśle po powrocie do Flic en Flac smakowały po prostu wybornie. Do teraz nie wiem jaki to dokładnie gatunek, ale leniwi mogą spróbować takiej ryby w lokalnych restauracjach za 40-50 zł / osoba (jedzenie w knajpach na ogół tanie, tańsze niż w Polsce, bez żadnych paragonów grozy jak nad Bałtykiem).
Kolejny punkt programu to położona zaledwie kilka kilometrów dalej na południowy-zachód zatoka Grande Baie. Tak turkusową wodę nawet na Mauritiusie ciężko gdzie indziej znaleźć. W samej miejscowości o tej samej nazwie, tuż przy głównej drodze znajduje się niewielka hinduska świątynia Shiv Kalianath Mandir. I tu komentarz – nie szukajcie charaktetrstycznych biało-różowych kopuł górujących nad tym miejscem, które pojawią się w wynikach wyszukiwania na Google. Zapewne niedawno budynek został przemalowany i moim zdaniem stracił przynajmniej częściowo swój urok.
Z Grande Baie, już nie wzdłuż wybrzeża, kierujemy się z powrotem wgłąb wyspy do "clou programu" – ogrodu botanicznego położonego w miejscowości Pamplemousses. Jest to według źródeł najstarszy i największy ogród tego typu na półkuli południowej. Parking na miejscu za darmo, wstęp 300 MUR / 30 zł, możliwe wspólne oprowadzanie przez pracowników ogrodu (w cenie, w odróżnieniu do Reunion – także w języku angielskim, nie trzeba się umawiać – pracownicy sami oferują swoją pomoc jak tylko zbierze się większa grupka osób). Nie korzystajcie z płatnych przewodników, którzy będą Was nagabywać przed wejściem do ogrodu – no chyba, że ktoś chce typowo indywidualny tour.
Nieopodal wejścia zagroda z wielkimi żółwiami i różnorakimi jeleniowatymi (i to jest charakterystyczne dla większości miejsc turystycznych na Mauritiusie, tak samo w w kolejnych dniach w geoparku Chamarel - wszędzie ten sam zestaw zwierząt). W parku kilka alejek z palmami, lokalnymi drzewami, bambusami, 2-3 baobaby. Największe wrażenie robi usytuowany w centralnej części ogrodu zbiornik wodny z gigantycznymi liliami wodnymi (1.5 do 2 metrów średnicy), alejka z kwiatami lotosu oraz dom w stylu kolonialnym.
Szczerze mówiąc, po szumnych zapowiedziach, spodziewałem się jednak czegoś lepszego i po wizycie czułem duży niedosyt. Część z alejek sprawiała wrażenie zaniedbanych (no chyba, że założeniem miał być ogród w stylu angielskim), zdecydowanie brakowało mi różnokolorowych roślin kwitnących (była w końcu pora wilgotna). Był to raczej rodzaj parku, po którym można było się przejść wśród cienia drzew. Byłem wcześniej w ogrodach botanicznych m.in na Maderze w Funchal oraz Jardin de Balata na Martynice – ten na Mauritiusie wypada przy nich naprawdę bardzo blado. Miejsce to było unikatowe tylko ze względu na wspomniane lilie wodne. Myślałem, że zwiedzanie zajmie nam około trzech godzin, jednak już po około 90 minutach obeszliśmy wszystko i udaliśmy się w drogę powrotną do Flic en Flac.
Czego by nie mówić o miejscowości, w której się zatrzymaliśmy na cały pobyt na Mauritiusie (w internecie znajdziecie skrajne opinie) – jednakże zachody Słońca na plaży były po prostu genialne. W niewielu miejscach widziałem równie piękne i kolorowe. Szkoda, że tak wczesne (na przełomie grudnia i stycznia, kiedy dni na Mauritiusie są najdłuższe, o godzinie 19:00 jest już po zachodzie Słońca, a w marcu już krótko po godzinie 18:00).Dzień 12 – wyspa Ile aux Cerfs
Być na dwutygodniowym urlopie i w końcu nie robić prawie nic? Taki był plan na kolejny dzień. Głównym i jedynym celem podróży była wyspa Ile aux Cerfs – dlatego dzisiaj nieco krótszy niż zwykle wpis. Trasa w obie strony z Flic en Flac przecinająca wyspę z zachodu na wschód to w sumie 110 kilometrów i około 2.5 godziny jazdy w dwie strony.
Na wyspę Ile aux Cerfs można dostać się tylko i wyłącznie łódką. Na całym Mauritiusie (nawet we Flic en Flac) można zarezerwować całodzienny tour łącznie z transferem z hotelu / apartamentu w licznych agencjach turystycznych. I pownowne porównanie z Reunion – tam w większości swój pobyt musicie zaplanować sami, gdyż na ogół brak pośredników; na Mauritiusie tymczasem możecie wszędzie jechać „na gotowo” – zabiorą Was spod domu, obwiozą, dadzą się najeść, napić itp. Oczywiście za odpowiednią cenę (gotowe całodniowe pakiety do koszt od 2000 MUR / 200 zł za osobę). Mając wypożyczony samochód, udaliśmy się do miejscowości Trou d’Eau Douce, z której to odpływają wszystkie łódki na Ile aux Cerfs.
Tutaj, po zaparkowaniu, przez chwilę (i była to jedyna sytuacja podczas pobytu na Mauritiusie), poczuliśmy się jak mięso armatnie do pożarcia przez miejscowych, proponujących wszelkiego rodzaju pakiety pobytu na Ile aux Cerfs – jest to bowiem jedno z tych miejsc, które są na całej wyspie chyba najbardziej popularne. Już przejeżdzając przez docelową miejscowość, co kilkadziesiąt metrów widać lokalnych nagabywaczy. Gdy tylko zaparkowaliśmy – od razu otoczyła nas grupka osób, prześcigających się w opisie, jak to ich oferta jest lepsza od innych.
A jest z czego wybierać. Można wziąć tour całodniowy, z kilkoma stopami wokół wysepki, z opcją snurkowania i pływania z delfinami (to pływanie z delfinami to trochę przypomina męczenie zwierząt – kilka łódek otacza zwierzęta i zapędza je tak, aby turyści mieli szansę je na kilka minut zobaczyć) z all inclusive w cenie – takie oferty kosztują od 3000 MUR / 300 zł za osobę. My upieraliśmy się, że chcemy tylko łódkę tam i z powrotem i inne atrakcje nas nie interesują. Wówczas zainteresowanie wyraźnie spadało. Już jadąc do Trou d’Eau Douce wiedzieliśmy, gdzie dokładnie się udać po bilety – na załączonym zrzucie z Google Earth miejsce to zaznaczone jest na żółto. W niewielkim sklepie kupujecie bilet na odpłynięcie w ciągu pół godziny (jak tylko zbierze się 8-10 osób, a o to nietrudno) i powrót na konkretną godzinę (do wyboru były chyba od 15:00 do 17:30 co pół godziny). Całość 500 MUR / 50 zł za osobę w dwie strony.
Samo przepłynięcie łódką trwa około 15 minut i po drodze mijacie kilka wyższej klasy hoteli. Łódka dopływa do przesmyku pomiędzy tak naprawdę dwoma wysepkami – większą, położoną bardziej na południe Ile aux Cerfs oraz mniejszą Ilot Mangenie po północnej stronie. Podczas odpływu pomiędzy wysepkami można przejść suchą stopą, przy wyższym poziomie wody woda sięga nie wyżej niż do łydek. Tutaj, po opuszczeniu łodzi macie do dyspozycji całe centrum turystyczne wyspy – ponownie można zakupić krótką wycieczkę łódką ze szklanym dnem wgłąb rafy koralowej (od ok. 1000 MUR / 100 zł), tu także znajduje się kilka sklepików oraz restauracji (jako, że jest to miejsce typowo turystyczne, ceny 2-3 razy takie jak na pozostałej części Mauritiusa – warto zabrać ze sobą coś na ząb i odpowiednią ilość wody!).
Większą, południową cześć mini-archipelagu (właściwe Ile aux Cerfs) można obejść tylko dookoła w ciągu około godziny. Środek wyspy znajduje rozległe pole golfowe, do którego wstępu nie ma (o ile oczywiście ktoś nie zarezerwował pobytu w hotelu położonym w centralnej części wyspy). Mniejsza, północna wyspa do spokojnego obejścia dookoła w ciągu 45 minut – tutaj można dosłownie szwędać się po całej jej powierzchni.
Czego by nie powiedzieć o obu częściach – były tu zdecydowanie najładniejsze plaże na Mauritiusie (oczywiście od strony wschodniej z widokiem na pełny ocean). Mimo początkowego wrażenia tłoku związanego z liczbą turystów udających się na wysepki (płynie tam dosłownie łódka za łódką), tylko przy samym przesmyku ma się wrażenie tłumu. Później wszyscy rozchodzą się dookoła i możecie znaleźć fragment plaży, który 50 metrów na prawo i lewo będzie tylko dla Was. Oczywiście jest też rozległa rafa koralowa, ciągnąca się wgłąb oceanu nawet na kilometr od brzegu – przy odrobinie szczęścia możecie tam dość zanurzając się co najwyżej po pas w wodzie. Na pobyt na wysepkach warto zarezerwować minimum 4-5 godzin, aby spokojnie się po nich przespacerować, popływać i poleżeć nie robiąc kompletnie nic. My odpływaliśmy na wysepki około 10:30, wracaliśmy o 16:30 i czas upłynął naprawdę szybko.
Powrót do Trou d’Eau Douce bezproblemowy, umówiona łódka czekała o określonej godzinie w mini porcie. Jak spóźnicie się na ostatnią – pozostaje Wam nocleg na plaży na wysepce ? W samym Trou d’Eau Douce można zjeść obiad już w normalnych cenach (200-400 MUR / 20-40 zł za osobę).Dzień 13 – Ganga Talao (świątynia Shiv Mandir), wodospad Alexandra, punkt widokowy Gorges, Geopark Chamarel, punkt widokowy Chamarel
Był to już przedostatni pełny dzień naszego pobytu na Mauritiusie. Tego dnia zaplanowaliśmy naszą aktywność w okolicach Parku Narodowego Black River Gorges w południowo-zachodniej części wyspy. Jako że większość atrakcji była położona w bliskiej od siebie odległości, całkowita trasa tego dnia liczyła 80 kilometrów i 3 godziny jazdy samochodem.
Opuszczając od rana Flic en Flac, na wybrzeżu panowała piękna, bezchmurna pogoda. Od pierwszego punktu programu, jeziora Ganga Talao i otaczającej go hinduskiej świątyni dzieliło nas od wybrzeża około 30 kilometrów (45 minut) jazdy. Im dalej w głąb wyspy jechaliśmy, tym bardziej ołowiany kolor miały chmury na niebie. Kilka kilometrów od miejsca docelowego spotkał nas tak nawalny deszcz, dosłownie jakby ktoś wylewał wiadra wody non-stop na samochód. Musieliśmy się na chwilę zatrzymać, gdyż kontynuowanie jazdy w takich warunkach, gdy wycieraczki pracujące z pełną mocą w ogóle nie pomagały, byłoby niebezpieczne. Zrobiło się też chwilowo wręcz zimno, termometr w samochodzie pokazywał temperaturę zewnętrzną 15 stopni (gdy jeszcze pół godziny wcześniej na wybrzeżu było 30 stopni). W tej, środkowej części wyspy, z racji położenia w górzystym terenie, odnotowywane są najwyższe opady (tak samo, jak było to na Reunion). Na szczęście było to dosłownie 15-20 minutowe oberwanie chmury.
Po dojeździe do Ganga Talao, pierwszym co rzuca się w oczy jest ogrom (tysiące?) miejsc parkingowych. Samo jezioro wypełnia krater wulkaniczny i położone jest na wysokości 550 m n.p.m. Wokół jeziora znajduje się kilka budynków świątynnych, cała nazwa kompleksu to Shiv Mandir. Liczba miejsc parkingowych, jak się okazało wynika z faktu, że jest to główne miejsce kultu religijnego na wyspie (taka ichniejsza Częstochowa), a sama świątynia stanowi największe poza Indiami miejsce kultu religijnego w hinduizmie. Przy samym wejściu wita nas ogromny 33-metrowy posąg boga Shivy, oprócz tego w w kilku miejscach znajdują się inne wielkie i mniejsze posągi. Jak ktoś był wcześniej na Bali może poczuć bardzo podobny klimat, a jak ktoś nie był – to będzie miał wyobrażenie jak wyglądają balijskie świątynie i kolorowe, czasem śmieszne, czasem straszne, posągi różnych bożków.
Następny punkt – wodospad Alexandra Falls, oddalony jest od Ganga Talao o jedynie 10 minut drogi. Na miejscu ponownie spory, darmowy parking. Kilkumintowy spacer do punktu widokowego na wodospad prowadzi wśród parku z drzewami eukaliptusowymi, które są w specyficzny sposób obdarte z kory. Pierwotnie chcieliśmy zejść do samego wodospadu (kilkanaście minut w jedną stronę), jednak z powodu wcześniejszych ulew szlak był zamknięty. Wodospad nieoszałamiający, jakich wiele na Mauritiusie.
Stąd wracamy do głównej drogi (B103 – Plaine Champagne Road), gdyż wzdłuż niej położone są kolejne atrakcje. Droga ta, chyba jako jedna z niewielu na Mauritiusie, ma typowo górski charakter z dziesiątkami zakrętów (nie bardziej niż umiarkowany poziom trudności, nic w porównaniu z górskimi serpentynami na Reunion). Zatrzymujemy się na parkingu nieopodal punktu widokowego Gorges (uwaga: naprawdę nieduża liczba miejsc parkingowych). Do celu prowadzi ścieżka wzdłuż kilkunastu kramów, na których można kupić wszystko – od pamiątek, przez ubrania i nawet garnki (kto kupuje garnki na urlopie?). Sprzedawcy oczywiście prześcigają się w przyciągnięciu turystów właśnie do siebie, mimo że w co drugim punkcie jest dokładnie taki sam asortyment. Z samego tarasu widokowego rozciąga się ładny widok na główne górskie pasmo Mauritiusa z jego najwyższym szczytem Piton de la Petite Rivière Noire (828 m n.p.m.) oraz kilka wodospadów, które można dostrzec w oddali. Główną atrakcją są tutejsze małpki (ponownie przypomniały mi się chwile z Bali), które pojawiają się jak tylko miejscowi dorzucą im trochę bananów.
Z Gorges udajemy się do jedynej płatnej atrakcji tego dnia, mianowicie Geoparku Chamarel. Wstęp 500 MUR / 50 zł za osobę, a po parku poruszamy się samochodem, z dostępnymi licznymi parkingami w okolicach atrakcji znajdujących się wewnątrz. Samo miejsce „zrobione” typowo pod turystów – zadbana roślinność, palmy rosnące w idealnie równych rzędach. Część atrakcji – jak na przykład wystawa muszli oceanicznych, Ebony Forest, Adventure Park – jest dodatkowo płatna na miejscu (my nie korzystaliśmy). Tak naprawdę sam standardowy bilet wstępu obejmuje dwie główne atrakcje. Pierwsza to dostęp do punktu widokowego na wodospad Chamarel. Jest to malowniczy, ponad 80 metrowy wodospad, u którego podnóża można pływać. Druga, chyba ważniejsza i bardziej popularna wśród turystów na Mauritiusie, to siedmiokolorowa ziemia. Jest to obszar o powierzchni kilkuset metrów, gdzie w promieniach Słońca rzeczywiście można dostrzec wiele kolorów, czy akurat siedem – to ciężko policzyć. Miejsce fajne, ale będąc tydzień wcześniej na Reunion, widoki na taką „siedmiokolorową ziemię” były darmowe w okolicy wygasłego wulkanu Piton de la Fournaise (wpis z dnia 4). Na miejscu oczywiście typowa zagroda z ogromnymi żółwiami oraz sarnami / jeleniami / danielami. Zwiedzanie Geoparku Chamarel zajęło nam w sumie około dwóch godzin.
W drodze powrotnej, tuż po wyjeździe z parku, zatrzymaliśmy się na typowo kreolski obiad w lokalnej restauracji Le Palais de Barbizon, świetnie zresztą ocenianej na Tripadvisorze. Na miejscu tak naprawdę nie ma menu – obsługa pyta się na ile osób przygotować posiłek. W cenie około 400 MUR / 40 zł na osobę dostajecie porcję ryżu, półmiski z rybą oraz kurczakiem oraz 5 salaterek z warzywami przygotowanymi w różny sposób. Smacznie, tanio, swojsko, a przy okazji możecie posmakować właściwie kilku potraw podczas jednego posiłku. Polecam ?
W drodze powrotnej na wybrzeże, znajduje się także punkt widokowy (Chamarel View Point), z którego rozciąga się bardzo przyzwoity widok na południowo-zachodnie wybrzeże Mauritiusa z jego charakterystycznym punktem – górą Le Morne Brabant.Dzień 14 – wodospady Tamarind i plaża Wolmar
Kolejny dzień miał być spędzony częściowo na aktywnym wypoczynku, a po południu na nicnierobieniu na plaży znajdującej się nieopodal naszego miejsca zakwaterowania we Flic en Flac. Tego dnia główna atrakcja, czyli wodospady Tamarind, oddalone były o niecałe 25 kilometrów od wybrzeża. W sumie pokonaliśmy około 50 kilometrów samochodem przy czasie jazdy nieco poniżej dwóch godzin.
Jako że był to kolejny dzień pobytu i jazdy samochodem po Mauritiusie, czas na krótkie podsumowanie. Przed przylotem na wyspę trochę obawiałem się ruchu lewostronnego, byłem w tym temacie zupełnie zielony i nie miałem doświadczenia z innych krajów (choćby Wielkiej Brytanii czy Malty). Podczas przygotowywań do wyprawy obejrzałem kilka dostępnych filmików na YouTube obrazujących sposób poruszania się po wyspie samochodem. Automatyczna skrzynia biegów zdecydowania pomagała, gdyż w ogóle odpadała ta czynność (a dodatkowo trzeba by to robić lewą ręką). Wiecie po czym poznać turystę, który jeździ po Mauritiusie wypożyczonym samochodem? Po tym, że na skrzyżowaniach albo na rondach, zamiast kierunkowskazu włącza wycieraczki ? Zdarzyło mi się to także wiele razy i była to jedyna czynność, do której przez cały pobyt nie mogłem przywyknąć – manetki wycieraczek i kierunkowskazów są bowiem także umieszczone odwrotnie niż u nas. Sama jazda nie sprawiała mi większego problemu. Drogi są generalnie dobrze utrzymane i oznakowane (może oprócz tych zupełnie lokalnych). Nawigacja Google nigdy nie zawiodła. Na głównych drogach raczej brak skrzyżowań bez sygnalizacji świetlnych (nie trzeba zastanawiać się, kto ma pierwszeństwo), bardzo często występują ronda. Jedynym mankamentem jest fakt, że część dróg oznaczonych jako autostrady, to tak naprawdę wyrób autostradopodobny – niby są dwie oddzielne jezdnie z dwoma pasami, ale bardzo często zamiast bezkolizyjnych skrzyżowań, dosłownie co 2-3 kilometry są ronda, które bardzo spowalniają płynność ruchu. Niby zdążycie się rozpędzić do 110 km/h (dopuszczalny limit), by za chwilę hamować do zera... Tak jak zapewne zauważyliście, przy każdym dniu podaję długość trasy i czas przejazdu, mimo że często przynajmniej połowa trasy prowadziła autostradami, to średnia prędkość rzędu 30 km/h to sytuacja normalna. Kultura jazdy lokalnych kierowców też raczej w miarę dobra. Podsumowując, strach miał wielkie oczy i z perspektywy czasu nie było się czego bać.
Wracając do wodospadów Tamarind – punkt startowy jest dobrze opisany na mapach Google i znajduje się nieopodal cmentarza Henrietta (wzdłuż drogi można na dziko pozostawić zaparkowany samochód, brak oficjalnego parkingu). My od samego początku chcieliśmy wyruszyć w tę wyprawę sami, bez przewodnika. Na miejscu, grupka kilku młodzieńców oferowała (ale w żaden nachalny sposób) swoje usługi przewodnickie – za cenę od 1000 MUR / 100 zł za dwie osoby na pół dnia i 2000 MUR / 200 zł za całodniową wycieczkę. Po grzecznym podziękowaniu, lokalni przewodnicy odpuszczali. Nam wydawało się, że trasę dobrze znamy (w sensie jesteśmy przygotowani) – jest ona (jak i wiele innych interesujących szlaków, w tym na górę Le Morne Brabant) dobrze opisana na stronie internetowej: https://www.letsventureout.com/tamarind ... -cascades/
Wodospady Tamarind (inna nazwa: 7 cascades) to świetna trasa spacerowa, typowo górska (ale z umiarkowanym stopniem trudności), położona w cieniu otaczającego lasu. Samych wodospadów jest więcej niż 7 (chyba tylko te większe są numerowane), w każdym z nich można się kąpać. Odległości pomiędzy poszczególnymi przełomami nie są duże, ale różnicę robią zmiany wysokości. Każdy kolejny wodospad położony jest niżej, wydaje się być na wyciągnięcie ręki, ale aby do niego dojść trzeba iść na około, najpierw w górę, potem ostro w dół, co nawet w zacienionych miejscach jest dość wyczerpujące, przy ponad 30 stopniach i bardzo wysokiej wilgotności.
My spróbowaliśmy iść zgodnie z opisem z przywołanej strony internetowej. Na miejscu oczywiście żadnych znaków, żadnych strzałek. Najpierw idziemy wzdłuż pól z trzciną cukrową, by wg opisu po usłyszeniu szumu wody skręcić w lewo w kierunku pierwszego wodospadu i przejść przez niego na drugą stronę. Wodospad był (co prawda niewielki, ale był), poszliśmy według instrukcji. Ścieżka robiła się coraz węższa, coraz bardziej zarośnięta by chyba po 15 minutach dojść na czyjeś ranczo ogrodzone siatką. Trochę wtedy zwątpiliśmy, wróciliśmy tę samą trasą do pierwszego rozgałęzienia ścieżek i dalej już bez problemu „główna” trasa doprowadziła nas do pierwszego wodospadu. Jeśli będziecie wybierali się sami, to zwróćcie uwagę na ten punkt, gdyż tylko w tym miejscu popełniliśmy błąd. Można też przeczekać w okolicy nad rzeczką i „podczepić” się w odpowiedniej odległości pod inne grupki.
Spacer z przerwami (i niepotrzebnie straconą pierwszą połową godziny) w dół, do chyba czwartego „oficjalnie numerowanego” wodospadu zajął około dwóch godzin. W pierwotnych planach mieliśmy dojście na sam dół. Niech Was nie złudzi fakt, że na mapie wszystkie wodospady położone są blisko siebie, jeden od drugiego. Nie chcieliśmy się „zajechać”, więc w tym miejscu postanowiliśmy zrobić dłuższą przerwę i wyruszyć tę samą trasą w górę, do miejsca gdzie zostawiliśmy samochód. Wycieczka wzdłuż wszystkich wodospadów z pewnością zajęłaby prawie cały dzień.
Po powrocie do Flic en Flac, po krótkim odpoczynku w apartamencie, wybraliśmy się samochodem dosłownie dwa kilometry na południe na publiczną plażę Wolmar (duży bezpłatny parking znajduje się przy Flic en Flac Bus Terminus). Plaża jest niewielka, ale urokliwa i zdecydowanie mniej oblegana niż w samym Flic en Flac. Idąc wzdłuż wybrzeża w kierunku południowym mijamy serię 5-gwiazdkowych resortów hotelowych (Hilton, Sofitel i inne) – samą plażą można iść, jednakże wstępu do hoteli strzeże wielu ochroniarzy. Fajne miejsce na spacer, by poobserwować jak to niektórzy przylecieli na Mauritius siedzieć tylko w hotelu i nie ruszać się poza jego obręb. Wracaliśmy o zachodzie Słońca – i tak jak napisałem wcześniej – o równie piękne i kolorowe naprawdę trudno gdzie indziej na świecie.Dzień 15 i 16 – Blue Bay, Mahebourg, wylot z Mauritiusa i podsumowanie
To był już ostatni dzień pobytu i praktycznie ostatni dzień naszego urlopu. Z perspektywy czasu dzień, który następnym razem rozplanowałbym zupełnie inaczej. Dlaczego? Lot do Europy mieliśmy dopiero około godziny 23:00, a apartament we Flic en Flac musieliśmy opuścić już przed 10:00, gdyż tego samego dnia, zaledwie dwie godziny później mieli w to miejsce dotrzeć następni turyści. Żałuję, że podczas rezerwacji nie przedłużyłem pobytu o jeden dodatkowy nocleg (a na tamten moment było to możliwe) i po prostu opłacając jedną dobę więcej (jakieś 140 zł) zostać na miejscu na wybrzeżu (albo zaplanować jakąś krótką wycieczkę) do godziny 19:00 i dopiero po zmroku udać się w kierunku lotniska (niewykorzystując samego noclegu, ale przynajmniej mieć możliwość np. wzięcia prysznica przed samą podróżą, co w tropikalnym klimacie daje naprawdę dużo; czy też nie jeździć z bagażami cały dzień). Zapewne wiecie jak to jest szlajać się bez celu w oczekiwaniu na lot powrotny na sam koniec urlopu...
Mieszkanie jak już wcześniej wspominałem opuściliśmy około godziny 10:00, ale jeszcze ze dwie godziny wykorzystaliśmy na basenie, podziwiając po raz ostatni otaczające widoki. Zjedliśmy na miejscu we Flic en Flac szybki lunch, by wyruszyć samochodem w kierunku południowo-wschodniego wybrzeża Mauritiusa. Celem spontanicznej podróży były zatoka Blue Bay oraz pobliska miejscowość Mahebourg. Wybór padł na ten rejon, aby być już dosłownie 10 minut jazdy od lotniska (w tak zwanym „w razie w”).
Zatoka Blue Bay zrobiła na nas ogromne wrażenie, szczególnie kolor wody ją wypełniający i piękny żółty piasek wokół. Na miejscu oferowane są także liczne, krótkie rejsy w celu podziwiania rafy koralowej przez przezroczyste dno (od 1000 MUR / 100 zł za osobę). W Mahebourg był ładny deptak oraz widok na wybrzeże, ale samej plaży już brak. W rejonie były zapewne dostępne inne atrakcje, ale szczerze mówiąc nie byłem zbytnio przygotowany (a post factum żałuję, że nie poświęciliśmy na ten rejon wyspy ciut więcej czasu podczas naszego pobytu).
Jeszcze na chwilę przed zapadnięciem zmroku dotarliśmy na międzynarodowe lotnisko Sir Seewoosagur Ramgoolam, by bezproblemowo oddać wypożyczony samochód (polecam na przyszłość opisaną wcześniej wypożyczalnię https://www.smilecarsrental.com/), by jak tylko to szybko możliwe na cztery godziny przed wylotem oddać nadawane bagaże i przejść przez kontrolę bezpieczeństwa (raczej bez kolejek). Nie będę opisywać już samego lotu (bardzo spokojnego, krótko po starcie podano główny posiłek, a później większość pasażerów tak jak i my po prostu zasnęła), transferu w Paryżu z lotniska Orly na CDG (o tym na forum wiele), a także samego lotu do Warszawy, gdzie wylądowaliśmy planowo, krótko po godzinie 16:00 następnego dnia.
Koszty związane z pobytem na Mauritiusie (takie o których nie wspomniałem wcześniej):
- paliwo – przejechaliśmy na wyspie samochodem ponad 680 kilometrów, co przy średnim spalaniu 5.5 l/100 km i cenie paliwa 75 MUR/l (7.50 zł/l) dało w sumie około 2800 MUR / 280 zł; parkingi we wszystkich miejscach, które odwiedziliśmy były darmowe
- wyżywienie – tak jak wcześniej na Reunion, część posiłków przygotowywaliśmy sami (od drugiego dnia praktycznie tylko śniadania), robiąc zakupy we wspomnianym hipermarkecie Winner’s w parku handlowym Cascavelle nieopodal Flic en Flac. Ceny niższe niż na Reunion, podobnie jak tam produkty importowane droższe, lokalne dużo tańsze niż u nas. Uśredniając ceny bardzo podobne jak w Polsce. Na zakupy, łącznie z napojami oraz alkoholem (głównie whisky) wydaliśmy około 700 zł
- fast food – zarówno na wybrzeżu, jak i po drodze, lokalne jedzenie (przeważnie pasta czy ryż z rybą lub owocami morza) z napojem to wydatek od 150 do 300 MUR za osobę (15-30 zł), prosty zestaw w McDonalds typu cheesburger + frytki + napój to 99 MUR / 10 zł
- restauracje – wybór ogromny, szczególnie w samym Flic en Flac (gdzie spędzaliśmy praktycznie każdy wieczór po zachodzie Słońca). Ceny – za prosty miejscowy obiad od 250 MUR / 25 zł osoba do 800 MUR / 80 zł za dość wyszukany talerz owoców morza z lampką wina. To odróżniało Mauritius od Reunion – lepsza i tańsza kuchnia, za 500 MUR / 50 zł można było zjeść nawet lepiej niż przyzwoicie.
Podsumowanie (opisane w takim samym stylu jak wcześniej w podsumowaniu pobytu na Reunion)
Gdzie się zatrzymać? Ponownie to zależy, jednak Mauritius oferuje zdecydowanie większy wachlarz możliwości i miejsc noclegowych niż Reunion. Od zwykłych apartamentów z AirBNB, po 5-gwiazdkowe hotele z all inclusive. Miałem wrażenie, że zarówno sama północ, jak i południe wyspy były bardziej spokojne. Bez wątpienia zatrzymałbym się ponownie w tym samym miejscu, co opisane w relacji. Bonusem noclegu na zachodnim wybrzeżu jest możliwość podziwiania przepięknych, kolorowych zachodów Słońca. Z Flic en Flac da się dojechać w każdy zakątek wyspy w mniej niż półtorej godziny jazdy samochodem.
Czy samochód jest konieczny? O ile w relacji z Reunion pisałem, że tam jest to konieczne, to na Mauritiusie ograniczę się do stwierdzenia, że jest to wskazane. Na wyspie w każdy zakątek docierają klimatycznie wyglądające (ale na pewno nie klimatyzowane) autobusy, jednakże na przystankach próżno szukać rozkładów lub schematów. Wszechobecna jest możliwość wynajęcia samochodu już z kierowcą (dla tych, którzy naprawdę obawiają się jazdy po lewej stronie, ale jak wspomniałem strach ma wielkie oczy i nie ma się czego bać) – ceny od 2500 MUR / 250 zł za dzień. Kierowca obwiezie Was, gdzie tylko chcecie. Można też wykupić jednodniowe wycieczki w licznych lokalnych agencjach turystycznych.
Na ile lecieć? Przy średnio aktywnym wypoczynku, to nam pełne pięć dni (nie licząc dnia przylotu i odlotu) w zupełności wystarczyło, aby liznąć każdego fragmentu wyspy, odwiedzić praktycznie wszystkie dostępne główne atrakcje turystyczne i spokojnie popołudniami wylegiwać się na plaży. Oczywiście, jak ktoś woli all-inclusive na plaży pod palemką z drinkami, to i dwa tygodnie mogą okazać się za mało. Dla tych z Was, którzy połączą Reunion z Mauritiusem, zdecydowanie lepiej zatrzymać się na dłużej na pierwszej z wysp.
Czy naprawdę trzeba wcześnie wstawać? Nie. Pogoda na Mauritiusie wydawała się być bardziej stabilna, nawet środkowa część wyspy przez większość dni nie była pokryta chmurami. Pamiętajcie jednak, że zmrok zapada między 18:00 a 19:00, więc szkoda tracić dnia od rana, bo po zmroku pozostaje Wam jedynie usiąść w restauracji i zjeść dobry, tani obiad / kolację.
Którą wyspę wybrać?
Jeśli tylko macie możliwość poświęcenia dwóch tygodni (lub ciut więcej), to bez wątpienia obie. Tak jak w tytule – mamy do czynienia z dwoma zupełnie różnymi światami - Reunion z jego nieokiełznaną przyrodą, strzelistymi górami, wulkanem oraz brakiem turystów oraz Mauritius z plażami jak z obrazka, tanim jedzeniem oraz wieloma interesującymi atrakcjami turystycznymi (a wiele pominęliśmy, jak przykładowo wszelkiego rodzaju parki ze zwierzętami jak np. Casela Nature Park). Zresztą przekalkulujcie sobie sami – my za wszystkie bilety lotnicze (opisane we wstępie) zapłaciliśmy 3200 zł (teraz do ogarnięcia od około 3500 zł). Przelot na sam Mauritius z Polski (bez żadnych skomplikowanych dolotów lub wylotu z Wiednia, Pragi czy Wilna) to obecnie minimum 2600-2800 zł. Dorzucając 700 zł i nie lecąc w te rejony świata drugi raz jesteście na Reunion. A czy lecieć tylko na Reunion? Powiem krótko – nie opłaca się. Standardowy bilet Warszawa – Reunion – Warszawa na stronie Air France kosztuje od 5000 zł (wiem wiem, wtajemniczeni potrafią ogarnąć to taniej). Ja pokazałem we wstępie, że dorzucając stop na Mauritiusie cena spada o ponad 1500 zł.
Moje osobiste podsumowanie bardziej „tropikalnych” wysp, na których byłem:
- Reunion – 10/10 – gdyby w porze chłodniejszej, w górach padał śnieg i były trasy narciarskie, a na wybrzeżu było 20 stopni to byłoby 11/10. Po prostu za całokształt;
- Madera – 8/10 – relatywnie blisko, z prawie tak spektakularnymi widokami jak na Reunion. Gdyby tylko była jeszcze rafa koralowa i choć kilometr naturalnej, piaszczystej plaży;
- Mauritius – 7/10 – było OK, jak z pocztówki, ale bez zaskoczenia i fajerwerków
- Bali – 6/10 – zawiodłem się plażami, wszechobecnym brudem oraz próbą wyzysku turystów na każdym kroku, jak ktoś lubi „czip prajs maj frend” to jest to wyspa dla niego. Oczywiście przyroda oraz historia na duży plus;
- Martynika – 5/10 – może to fakt, że byłem tam 10 lat temu, ale poza ładnymi plażami i ogrodem botanicznym nie kojarzę zupełnie nic więcej
To już był ostatni post w tej relacji – zresztą mojej pierwszej na forum Fly4Free. Nie wiem, czy styl się Wam podobał, czy też nie – dajcie znać w komentarzach ? Mam nadzieję, że skłoniłem choć jedną osobę, aby udać się w tamte strony – a zorganizowanie całego wyjazdu jest o wiele prostsze niż gdzieś do Azji południowo-wschodniej (i dodatkowo unikamy jet lagu, bo na obu wyspach czas różni się od polskiego o dwie lub trzy godziny, w zależności od pory roku).
Dziękuję :)
Plusem dla mnie jest też to, że w lipcu i sierpniu tam jest zima (oczywiście wg tamtejszych standardów :-) ) i pora sucha, czyli najlepsze warunki na chodzenie po górach.
Rzeczywiście, ceny przelotów "round trip" pomiędzy oboma wyspami są raczej stałe. Na trasie tej monopol mają dwie linie lotnicze - Air Mauritius (cena przelotu: 14254 MUR / 1282 zł przy dzisiejszym kursie) oraz Air Austral (218 EUR / 970 zł). Dość drogo, jak na dwa półgodzinne loty :) Dlatego opcja multi-city w Air France / KLM jest z pewnością do rozważenia.