Podczas podróży miałem milion pomysłów na tę relację, a jak przyszło co do czego, to ciężko mi nawet zacząć. Ile przeprowadziłem debat z samym sobą na temat tytułu, to nawet nie zliczę. Mam wrażenie, że nie jest do końca jasny, ale trudno, treść jest jednak istotniejsza. Pomysłów było wiele, z początku "Wszystko, wszędzie naraz i bez sensu" przez "Drogo i nieciekawie" do hmmm, właściwie to już nie pamiętam, w moim wieku to się zdarza.
:? Pomysłów było bez liku. Ogólnie na trasie naszej wyprawy znalazło się sporo miejscowości nadmorskich, w których moim subiektywnym zdaniem, za wiele nie ma i raczej nie warto byłoby tam jechać, gdyby nie było się już w okolicy. Dla mnie było to tak trochę jak by pojechać do Władysławowa, ale że Łeba składa się z mniejszej ilości liter, to ona dostąpiła zaszczytu bycia w tytule. Co do reszty tytułu żeby nie było niedomówień, cebularz to ja i moje skłonności do cebulactwa w najmniej przemyślanych momentach, stara to moja luba, a kmiotki to nasi znajomi, którzy wiedzą, że nie jest to określenie obraźliwe w stosunku do nich. Nie jest to więc opis rodzinnego wyjazdu z konkursem budowania największej zagrody z parawanów. Trasa wyglądała mniej więcej jak poniżej.
Na mapie zaznaczyłem lotniska, które odwiedziłem, ale oczywiście, szczególnie w Japonii, było wiele miejsc gdzie dotarłem innymi środkami transportu. Dodam jeszcze, że część podróży pokonałem samodzielnie, część ze Starą, a część ze wszystkimi.
Pomysł na podróż
Tak naprawdę było to bardziej kilka oddzielnych podróży, które zostały ze sobą zszyte. Wszystko zaczęło się od promocji na loty do australijskiego stanu Queensland. Nie jestem fanem tego kraju, ale moja cebulowa natura się ujawniła. Nie mogłem zmarnować takiej zniżki, a że w Queensland, akurat nigdy nie byłem, to postanowiłem zaryzykować. Po chwili byłem właścicielem biletu z Penangu do Gold Coast z przesiadką w Kuala Lumpur, który kosztował mnie ok. 300 PLN. Stara jak tylko usłyszała, to stwierdziła, że też jedzie. Nie mieliśmy jednak pojęcia co robić dalej. Na mojej liście miejsc do odwiedzenia znalazło się Tokelau, Nauru czy Nowa Kaledonia, ale okazało się, że podróż na okoliczne wyspy to ok. 2000 PLN, loty są rzadko i trzeba wrócić z powrotem do Antypody. Wtedy na forum pojawiła się atrakcyjna oferta lotów na trasie Fiji - Honolulu ze stopem np. na Samoa za ok. 1500 PLN. Choć drożej niż Jetstar do Honolulu, to z bagażem i jedzeniem. Według mnie była to też ciekawa alternatywa, gdyż pozwalała na zobaczenie dwóch pacyficznych krajów. Nie miałem ich co prawda w planach, ale odwiedziny w Klimahaus w Bremerhaven przekonały mnie do Samoa. Swoją drogą polecam to "muzeum" nawet jeśli nie macie dzieci. Następnie trzeba było znaleźć coś z Brisbane na Fidżi. Zaczęliśmy zauważać, że czas nie jest z gumy i ustaliliśmy, że jednak wolimy poświęcić czas na Australię, a Fidżi to sobie tylko liźniemy. Cena lotu mnie trochę zabolała, bo to jednak 7 stówek za lot na trasie o czasie przelotu porównywalnym do lotu z Warszawy do Larnaki. Wybór padł na Virgin Australia 2.0, ale niestety od ostatniego czasu coś im się zmieniło i w cenie nie było bagażu nadawanego, ani posiłku. Jedyna przewaga nad tanimi liniami jest taka, że waga podręcznego 7kg liczy się tylko do dużej walizki, a nie dużej i małej. W tym momencie do gry weszły kmiotki, które na moje narzekania miały czelność stwierdzić "wow, stary ale ty super ceny znajdujesz, też byśmy tak chcieli". Nasza gromadka się powiększyła, a ja szybko zarezerwowałem im bilety z Australii na Hawaje. Odcinek z Penangu wyszedł ich już jednak znacznie drożej, ale też rozumiem, że woleli lecieć tym samym samolotem co my. Potem przez dłuższy czas niewiele się działo, próbowałem jakieś fajne kółeczko po USA wymyślić, ale za każdym razem coś się psuło. Raz nawet przeszła mi płatność, ale szczęśliwie jednak nie wystawili biletów. Zabrałem się za organizację dolotu z Polski. Przypadkowo trafiłem na bardzo tanie loty z Kuwejtu do Kuala Lumpur z przesiadką w Madrasie (Chennai), którymi się nawet dzieliłem tutaj na forum, dwa nocne loty i pół dnia w terminalu nie brzmiały zachęcająco, ale uzyskałem zgodę. Jak się domyślacie, zaraz doszedł też bilet na Wizzaira z Wiednia za 240 zł z podręcznym od osoby. Wspólnie uznaliśmy, że jak już lecimy do Kuwejtu, to lepiej wziąć nocleg i zwiedzić miasto następnego dnia. Do Wiednia dokupiłem jeszcze pociąg za 20€ od osoby. Z Kuala Lumpur na Penangu chciałem lecieć MY Airlines (RIP), ale zauważyłem, że na Penang mam półtora dnia więcej niż zakładałem i kupiłem Malaysia Airlines na Langkawi za 48 PLN. IndieGo przylatuje na terminal KLIA w Kuala Lumpur, więc taka przesiadka była po prostu wygodniejsza niż pchanie się na KLIA2, żeby lecieć AirAsia za kilka złoty mniej. Stara uznała, że zwariowałem i po nocce/spaniu w trakcie dnia na lotnisku ona nie będzie na złamanie karku gnała po Langkawi i że potrzebuje dnia na jet lag. Reszta gromadki dostała więc wieczorny lot do George Town i "nocleg" przy lotnisku. Potem dokupiłem jeszcze za 6 PLN dla siebie lot z Langkawi na Penang następnego dnia. Zdradzę Wam, że ten dodatkowy dzień wziął się z pierwotnych planów czyli kupienia najdłuższego rejsowego lotu czyli Singapore Airlines z NYC do Singapuru. Przez jakiś czas można było dostać taki lot w jedną stronę wraz z lotem do KUL za jakieś 2200 PLN i to jeszcze w premium economy (economy nie jest w ogóle dostępne), ale chciałem przycebulić pięć dych i przegapiłem. Stara, jako ta bardziej odpowiedzialna, zauważyła, że istnieje coś takiego jak praca i że jednak mamy ograniczony urlop. Miałem już jej przyznawać rację, ale dotarło do mnie, że Shinkanseny drożeją w Japonii i to moja ostatnia szansa na wizytę przed podwyżką. Stara nie dała się namówić, przekonałem ją jednak, że jak już będziemy na Hawajach, to jednak głupio nawet z lotniska nie wyjść. W ten sposób kupiliśmy Kauai na jeden dzień. Kmiotki powiedziały, że nigdy w życiu i że to bez sensu, więc zostali w Honolulu. Początkowo chcieli zostać dłużej, ale chyba obleciał ich strach i wracali ze Starą do Polski przez Los Angeles i Londyn. Ja natomiast dokonałem najdroższego zakupu pojedynczego lotu w życiu z własnych. Na moje nieszczęście był to tandetny ZIPAIR z 7kg bagażem podręcznym i bez posiłku za ponad 1600 PLN. Na tej trasie lata ANA ze swoimi a380, ale bilet był za 3500 PLN. Doloty do PL z Japonii były jeszcze droższe, ale jednak rozkładało się na więcej lotów. Jak się nad tym zastanawiam, to pewnie taniej by było kupić normalnie loty do Japonii w innym terminie i tego droższego passa na pociągi. Gdy wydawało się, że trasa jest zaplanowana, przeczytałem forumową relacje z muzeum pergamońskiego w Berlinie. Po pięciu minutach Stara mnie poinformowała, że po powrocie z Japonii idę bezpośrednio na spotkanie biznesowe, a potem wieczorem wsiadamy w pociąg i jedziemy do Berlina.
:lol:
No dobra, tyle tytułem wstępu, wysyłam jak jest, bo inaczej zaginie w szkicach jak inne relacje, które zacząłem, ale nigdy nie opublikowałem. Jutro postaram się dodać Kuwejt.Przyznaję, że dobrze mieć taką Starą, ale ja oczywiście wiedziałem lepiej i prawie wszystkie moje głupie "side trip" zrealizowałem, choć głównie w pojedynkę. Natomiast dobrze jest też czasem mieć takiego Starego, co tłumi finansowe rozpasania, a przynajmniej przypomina, żeby jednak nie przesadzać. Na koniec dnia jakoś tam spotykamy się w połowie i jest jak być powinno.Przez noc zrozumiałem jak bardzo tytuł tej relacji jest mylący. No cóż, mądry Polak po szkodzie. To akurat dziwnym trafem się wpasowuje w motyw tego wyjazdu, no ale od początku.
;)
Dojazd
Po pracy właściwie wpadam do domu by się przebrać i zabrać walizki. Ładujemy się ze Starą do pociągu i po kilkudziesięciu minutach meldujemy się na Zachodnim w Warszawie. Nasz nocny pociąg do Wiednia wyrusza ok. 20 z kilkunastominutowym opóźnieniem. Kupiliśmy zwykłe miejsca przy oknie w tzw. stodole, czyli wagonie bezprzedziałowym. Za starzy jesteśmy na romanse w pociągu, żeby w nocnym siedzieć obok siebie, każdy dostaje okno i wygodniej dzięki temu śpi. Kmiotki na bogato wybrały łóżka. Wstajemy całkiem wypoczęci po przespaniu 8 godzin ok. 6 rano. Na śniadanie,jak to w podróży, jemy kabanosy z pomidorem malinowym i bułką. Za oknem widać już Wiedeń, zaraz wysiadamy.
Równo o 7 pociąg zatrzymuje się na wiedeńskim dworcu głównym. Zbieramy naszą wesołą gromadkę i kierujemy się do pobliskiego hotelu, żeby zostawić bagaże. Mam wrażenie jakbyśmy byli w lepszym stanie od kmiotków, choć teoretycznie spędzili podróż w bardziej komfortowych warunkach. Potem w lokalnej piekarnio-cukierni śniadanie, którego ja ze starą nie jemy, bo zaszaleliśmy z kabanosami i czujemy presję aby je zjeść zanim wlecimy do Kuwejtu. Z samego Wiednia zdjęć prawie nie mam, ale też chyba nie szkoda. Robimy szybki obchód po starym mieście, a potem wybieramy się do pałacu Schönbrunn, żeby było trochę romantico. Następnie wracamy do hotelu, żeby zabrać bagaż, bo ze Starą nocujemy oczywiście w jedynym prawilnym wiedeńskim hotelu, do którego się oficjalnie nie przyznajemy, bo jeszcze kmiotki by chciały się szarpnąć, a tego moja cebulowa dusza by nie zdzierżyła. Na wieczór wracamy na stare miasto, a konkretnie do Opery, żeby było jeszcze bardziej romantico. Może i byliśmy tam wcześniej tylko dwa razy, ale szpanujemy naszymi BundestheaterCard, które każdy może sobie wyrobić za darmo.
Dzień był dość spokojny i bardzo przyjemny. Następnego dnia również niewiele się działo, gdyż przed południem mieliśmy lot Wizzairem do Kuwejtu. Na lotnisko dotarliśmy pociągiem z dworca głównego. Bilety kupione w automacie kosztowały chyba ze 3€ z groszami, a pociąg jechał tylko kilkanaście minut. Byliśmy sporo przed czasem, więc postanowiłem przetestować swoją kartę z Aion Banku i kupiłem jakiś lokalny wypiek. Na szczęście karta zadziałała, bo była jedyną naszą kartą do wyjmowania pieniędzy z bankomatów. Sam proces wysyłki polecam. Kurier był we wtorek rano, a kartę zamówiłem w niedzielę, na kilka dni przed wyjazdem. Nasz lot był dość pełny, sporo arabów, ale też i polaków. Obok parkował mimo wszystko dość egzotyczny IranAir oraz EvaAir z Tajwanu.
Kuwejt
Z okna widzimy już pierwszy cel naszej podróży. Powiem szczerze, wygląda to mocno średnio. Jak przypomnę sobie moje entuzjastyczne lądowanie w Bahrajnie, to aż mi się robi przykro.
Szybko się zbieramy i pędzimy do pograniczników po naszą moją wizę. Ze względu na jakiś problem ze zdjęciem mojego paszportu, nie mogłem załatwić tego online. Szczerze mówiąc, to że kmiotki i stara miały wyrobioną wersję online, nie dawało im praktycznie żadnej przewagi nade mną. Oznaczenia na lotnisku są bardzo dobre, ale nie przeszkodziło mi to z zejściem w dół do kontroli granicznej, choć po Visę idzie się w lewo do pomieszczenia gdzie je wydają. Wygląda ono dość nie pozornie, ale w środku jest sporo miejsca. Acha, musicie załatwić sobie pieczątkę na waszej eVisie. Najpierw stoi się w kolejce do jednej Pani, która przystawia Ci pieczątkę, a potem do kolejnego okienka, żeby przystawili inną pieczątkę. Jeśli, tak jak ja, chcecie wyrobić wizę na miejscu, to na wejściu przy kopiarkach stoi człowiek i można od niego wziąć formularz. Od razu skserujcie paszport, bo inaczej będziecie wracali z okienka, żeby to zrobić. Kopiarki są samoobsługowe, a jakość wydruków woła o pomstę do nieba, ale nikt się nie czepiał. Pobraliśmy numerki, ja poszedłem do jednej Pani, która przyjęła mój wniosek, wpisała coś do systemu i kazała zapłacić kartą opłatę. W tym czasie reszta dostała pieczątki u innej Pani. Naturalnie ja Starej nie znam i podróżuje z moim chłopakiem, natomiast Stara przyjechała ze swoją dziewczyną i żadnych bezeceńskich noclegów par tej samej płci nie będziemy uprawiać. Następnie wszyscy razem stanęliśmy w drugiej kolejce. Przed nami było tylko kilkanaście osób, ale wszystko posuwało się bardzo powoli, patrzyliśmy ze zgrozą jak wszyscy są przepytywani o nie wiadomo co. Potem przyszła moja kolej, dwadzieścia sekund i już. Byłem trochę w szoku, ale potem się okazało, że tak się traktuje Europę, pytali tylko hindusów i meksykanów. Na granicy nie było żadnej kolejki, więc z lotniska wychodzimy szybciej niż się spodziewaliśmy. To znaczy prawie, bo oczywiście miałem problem z wypłatą gotówki. Udało mi się zapomnieć PIN, sprawdzić PIN i mimo wszystko wpisać go źle i zablokować przez to kartę. Bankomaty w banku po prawej przy wyjściu z terminala pobierały 2 KWD prowizji, po lewej się zepsuły, a z tyłu po lewej pobierały 1 KWD, nie znalazłem żadnego bankomatu bez prowizji. Trochę się wściekłem, ale wypłaciłem moją zwykła kartą 20 KWD (ok. 270 PLN), gdzie prowizja za przewalutowanie niby tylko 1%, ale 5% za wypłatę z bankomatu. Nie po to załatwiałem sobie specjalnie kartę w Aionie, żeby płacić prowizję. Przyznam się, że była to moja pierwsza próba wyjazdu z wypłacaniem kasy z bankomatu na miejscu. Zazwyczaj brałem trochę gotówki i unikałem na ile tylko było to możliwe płatności gotówkowych.
Ustalamy, ze jedziemy do hotelu i odpuszczamy zwiedzanie. Po wyjściu z terminala kierujemy się w prawo, przechodzimy przez parking i dochodzimy do przystanku autobusu miejskiego, cała trasa to jakieś 300 metrów. Pan z obsługi? informuje nas, ze nie ma już takiego autobusu jak A2, który miał nas dowieźć pod hotel, ale jak mu pokazaliśmy gdzie chcemy jechać, to wsadził nas do jakiegoś autobusu i powiedział, gdzie i w co mamy się przesiąść. Dziwnym trafem spotkaliśmy dwie dziewczyny, które tez jechały w tym kierunku, więc im powiedzieliśmy co i jak. Niestety przy przesiadce trzeba kupić u kierowcy nowy bilet, ale i tak podróż kosztowała nas jakieś 30 PLN zamiast 130 taxi. Wyszliśmy z autobusu i pożegnaliśmy się z dziewczynami, a sami udaliśmy się do marketu. Gdy doszliśmy do hotelu było już zupełnie ciemno. Okazało się, ze wcześniej poznane dziewczyny nocowały w tym samym obiekcie. Podzieliliśmy się zakupami. Wszyscy byli już zmęczeni, ale ja postanowiłem jeszcze wyjść na plażę i popodziwiać naszą Al Bidę. Nie zrobiłem tego specjalnie, ale serio okazało się, że okolica nazywa się Al Bida'a. Przepraszam za tragiczną jakość zdjęć, ale nie mam innych. Zgodnie z moim szczęściem okazało się, że akurat trafiłem na remont plaży i nie da się dojść do wody. No potem jakoś się tam dało, ale zamoczyłem tylko rękę i udałem się z powrotem do hotelu. Nagle zauważyłem Wendy's i od razu zachciało mi się jeść. Jak się zapewne domyślacie nic z tego nie wyszło.Próba kupienia flagowego Beconatora w kraju arabskim musi skończyć się porażką.
Następnego dnia rano udajemy się na pobliski przystanek autobusu, żeby pojechać do centrum. Lokalna aplikacja CitiBus jest bardzo wygodna, można w niej zobaczyć trasy autobusów offline, sprawdzić rozkład i wyszukać połączanie oraz kupić bilet dobowy za 1 KWD. Nie pamiętam dokładnie, ale była jakaś minimalna wartość transakcji i nie opłacałoby się kupić biletu dla jednej, a chyba i dla dwóch, osób. Stoimy sobie grzecznie, aż podjedzie autobus z naszym numerem. Okazuje się, że jednak nie, ponieważ owszem trasa się zgadza, ale przewoźnik nie. Bilety dobowe nie są tu akceptowane, można kupić jednorazowy. Dopiero potem zorientowałem się, że autobusy różnych firm jeżdżą dokładnie tymi samymi trasami, ale nie honorują wzajemnie nawzajem swoich biletów. Udaliśmy się, wiec na przystanek na innej ulicy, żeby zauważyć jak autobus ucieka nam z przed nosa. Szczęśliwie, za chwile jechał kolejny, szkoda że po przejechaniu 500 metrów dojechał do pętli i kazał nam wysiąść. Ustaliłem, że idziemy na kolejny przystanek. Po drodze mijamy lokalny deptak handlowy, na którym nie ma nikogo oprócz nas. Moim oczom ukazuje się kolejna fastfoodowa marka, która zapisała się w moim serduszku.
Władowałem się do lokalu, ale jakiś wystraszony pracownik, powiedział, że jeszcze zamknięte. Tuż obok JollyBee był jeszcze filipiński supermarket. Lokalna populacja filipińczyków jest tutaj znacząca, ktoś w końcu musi pracować w tych wszystkich sklepach i innych nisko płatnych miejscach pracy. Poszliśmy jeszcze raz spróbować złapać autobus. Było jeszcze wcześnie, ale temperatura zaczynała doskwierać. Tym razem znowu przyjechał niebieski autobus zamiast czerwonego. Miałem ochotę się popłakać i popełnić rytualne sudoku z zażenowania. Ktoś się jednak na górze za mną wstawił i zaraz przyjechał też czerwony z dokładnie tym samym numerem.
Dopiero wtedy dotarło do mnie jak ta komunikacja tutaj działa. Trzeba powiedzieć, że dość sprawnie. W mieście autobusy jeżdżą bardzo często, nawet biorąc poprawkę, że trzeba czekać na swoją firmę. Z przodu co do zasady jest miejsce dla kobiet, a z tyłu dla mężczyzn. Klima działa, że aż miło, więc to świetny środek transportu po między różnymi atrakcjami. Trzeba jednak pamiętać, że przystanki są często usytuowane w średnich lokalizacjach, a przejście na drugą stronę niektórych ulic wymaga znalezienia przejścia nadziemnego.
Ten problem mieliśmy w trakcie naszej przechadzki do pierwszego miejsca, które zamierzaliśmy odwiedzić, czyli muzeum sztuki. Gdy doszliśmy do budynku zaczęliśmy się zastanawiać czy informacje o godzinach otwarcia były prawidłowe. Nieśmiało wchodzimy na dziedziniec, nikogo nie ma. Szarpie za jakieś drzwi, ale są zamknięte. Wtedy wyszedł jakiś strażnik i kazał mi wejść w jakieś inne. No to weszliśmy, a tam nikogo nie było, nikt nie chciał pieniędzy za bilet, ani naszych paszportów jak w muzeum narodowym. Z początku byłem mocno zawiedziony, ale okazało się, że w wielu pomieszczeniach wokół dziedzińca były sale wystawowe, co ważniejsze chłodzone sale wystawowe, takie lodówki, które były nam bardzo potrzebne po piętnastu minutach spaceru w pełnym słońcu. Sztuka nie była może najwyższych lotów, ale że w większości były to działa lokalnych artystów, to moim zdaniem warto wejść i przekonać się samemu, w najgorszym wypadku trochę się ochłodzicie. Tuż obok jest też średnio ciekawe muzeum morskie i centrum handlowe, do którego nie wchodziliśmy.
Następnie udajemy się pieszo w kierunku Wielkiego Meczetu, po drodze mijamy kilka budynków rządowych i centrum sztuki. Do samego meczetu nie wchodzimy, bo akurat nie można. Co ciekawe obok meczetu jest kuwejcka giełda oraz najbardziej absurdalne światła w historii świateł dla pieszych. Droga w tym miejscu nie jest specjalnie szeroka, ale mimo wszystko potrzeba czterech cykli świateł żeby ją przekroczyć po skosie.Myślałem, że policjanci stojący kilkadziesiąt metrów dalej zamkną mnie za obrazę narodu kuwejckiego.
Następnym przystankiem był lokalny Souk, który niestety nie zachował oryginalnego charakteru i był tylko zbiorem tandetnych sklepów. Tuż obok było muzeum narodowe, które akurat było zamknięte. Jak się okazało, gdybyśmy się pośpieszyli, to może udałoby się nam zobaczyć muzeum dzień wcześniej, gdyż zamykali po ósmej. Samo wejście jest darmowe, ale potrzeba zostawić dokument tożsamości.
Robi się już naprawdę nieznośnie gorąco, więc kierujemy się do pierwszego lepszego autobusu, żeby się ochłodzić i wykorzystać go jako hop on hop off, choć bardziej z przewagą tego pierwszego, bo na off nie mieliśmy ochoty. Po jakimś czasie powiedziałem, że dosyć tego dobrego i jedziemy do Tareq Rajab Museum of Islamic Calligraphy. Przystanek autobusowy jest usytuowany tutaj bardzo niekorzystnie, więc zanim doszliśmy do słońce już nas ponownie wymęczyło. Przed wejściem stali jacyś robotnicy, znowu nie mieliśmy szczęścia i musieliśmy obejść się smakiem.
Odpuszczamy resztę atrakcji i jedziemy do centrum handlowego. W środku dnia, to jedyne miejsce, w którym da się przeżyć. The Avenues to najbardziej polecana atrakcja Kuwejtu według TripAdvisor. Powiedziałbym, że bez szału, ale z pewnością jest wielkie. Zastanawia mnie bardzo duża ilość awangardowej odzieży w luksusowych sklepach. Czyżby wszystkie arabki pod abają miały designerskie wdzianka? Postanawiamy zadać sobie trochę luksusu i w Carrefourze kupujemy sobie ze Starą mleko z Wielbłąda o smaku szafranu. Kmiotki się trochę bały i niestety mieli rację, mleko wielbłąda jest niedobre samo w sobie, ale w połączeniu z szafranem jest wręcz obrzydliwe.
Jak już o zakupach w supermarketach, to miałem wrażenie, że w ZEA Lula była wyraźnie tańsza od innych, natomiast w Kuwejcie najtańszy wydawał się Carrefour. Ceny mimo wszystko nadal były wyższe niż w Polsce o kilkanaście-kilkadziesiąt procent.
Siedzimy jeszcze jakiś czas w centrum handlowym po czym udajemy się pod symbol Kuwejtu czyli pod charakterystyczne dwie wieże. Niestety nie ma tutaj żadnego przystanku autobusowego, ale temperatura jest już niższa, więc dajemy radę. Trasa wygląda niezbyt ciekawie, a przecież jesteśmy cały czas w centrum miasta. Niestety sporo placów w różnych dziwnych miejscach miasta straszy śmieciami. Po dojściu nad wodę przechadzamy się remontowanym bulwarem, schodzimy na chwilę na plażę i podziwiamy panoramę miasta. Na koniec siadamy na ławce punktu widokowego i podziwiamy zachód słońca.
Gdy robi się zupełnie ciemno udajemy się w ostatnie miejsce na naszej trasie, czyli najciekawsze muzeum Kuwejtu według TripAdvisora, tzw. Mirror House. Sam budynek można zwiedzać, ale trzeba się wcześniej zapisać na stronie internetowej przynajmniej dzień wcześniej. Należy pamiętać, ze jest to dom mieszkalny, w którym mieszkają ludzie. Wystrój i charakterystyczne płaskorzeźby z lustrzanych szkiełek zostały stworzony przez włoską artystkę, która mieszkała tu z mężem. Swego czasu sama oprowadzała gości po domu, ale jako że jest starsza nawet ode mnie, to nie wiem czy jeszcze to robi. My oglądaliśmy budynek tylko z zewnątrz.
Ale zanim udaliśmy się naszego hotelu po walizki, pojechaliśmy coś zjeść i zrobić zakupy na naszej lokalnej ulicy handlowej. Tym razem, było tu znacznie więcej ludzi, choć głównie byli to lokalni pracownicy pochodzący z Azji południowo-wschodniej. Wyraźnie było widać, że teren został zawłaszczony, można było dostać wieprzowinę, a ceny były bardziej niż przystępne. Płacąc 1 KWD (13 PLN) dostałem naprawdę smaczne danie, za dnia takich cen nie widzieliśmy. Najedliśmy się bez problemu za 5 KWD, bo pewnie nie uwierzycie, ale te dwie dziewczyny z Polski, też miały ochotę coś tam zjeść, w tym samym momencie co my, więc zjedliśmy przy jednym stoliku. Wzdłuż deptaka ustawiono kurtyny wodne, średnio przydawały się nocą, chyba że ktoś chciał urządzić konkurs na miss mokrego podkoszulka.
Na zdjęciu nie widać wielu ludzi, ale było ich naprawdę dużo. Po zakupieniu jedzenia na nasz następny lot, udaliśmy się do hotelu po bagaż. Okazało się, że dziewczyny też lecą do Madrasu. Lot był po drugiej, więc mieliśmy jeszcze ponad pięć godzin. Bardzo dobrze, bo wsiedliśmy do super zatłoczonego autobusu, który się zepsuł. Potem była przesiadka na inny, ale okazało się że 7 i 7l to jeżdżą zupełnie inaczej, więc spóźniliśmy się na przesiadkę. Zamiast godziny jechaliśmy 2,5 i zaliczyliśmy 5 autobusów. Ważne, że dotarliśmy, bo chyba jechaliśmy przedostatnim autobusem. Do ok. północy powinny dojeżdżać, potem może być już różnie, lepiej o tym pamiętać.
Stanowisko odprawy IndieGo jest w innym miejscu niż większości linii lotniczych. Nie należy wchodzić głównym wejściem do terminala, a pójść nieco bardziej w lewo i wejść kolejnymi drzwiami. Potem wychodzi się do miejsca gdzie są pozostałe stanowiska odprawy. Nie mam pojęcia czemu tak to rozwiązali i czemu nie ma odpowiednich informacji w terminalu pasażerskim. Szukaliśmy chyba kwadrans gdzie mamy iść, aż zapytałem kogoś z obsługi, który mnie tam zaprowadził i zażądał pieniędzy za danie mi wózka na moją podręczną walizkę, którego nie chciałem i który sam musiałem pchać, co było bardziej uciążliwe niż jechanie samą walizką. Pan pojawił się ponownie, ustawił mnie w kolejkę i z grzeczności tak w niej stałem, aż sobie pójdzie, ale nie chciał nigdzie iść. Rzuciłem mu jakieś resztki monet, które nam zostały i sobie poszedł, a ja wyszedłem z kolejki, żeby pójść po pozostałych i zaprowadzić ich w to samo miejsce. Po dojściu do stanowiska odprawy, pierwsze pytanie było o numer rezerwacji.Zazwyczaj człowiek podawał paszport i działa się magia, ale podczas tej podróży nie zawsze tak to działało. Nerwowe szukanie rezerwacji lub innych dokumentów na pięć minut przed zamknięciem bramki to mój znak rozpoznawczy, ale tym razem mieliśmy jeszcze dużo czasu.
Po kontroli bezpieczeństwa i kontroli paszportowej podeszliśmy pod bramki. Człowiekowi się płakać zachciało, to jakiś dworzec pks, a nie lotnisko, nie było nawet jednej knajpy, nawet automatu, żadnego sklepu, nic, kompletnie nic po za siedzeniami ustawionymi w rzędzie i automatem na wodę. Nalałem wody do naszych pustych butelek i czekaliśmy na nasz samolot. Wśród pasażerów dominowali mężczyźni w średnim wieku, którzy wyraźnie wracali do swoich domów. Różnicę było widać tylko w locie do Frankfurtu, tam było trochę więcej Arabów i Europejczyków, płci różnej. Z niewiadomych powodów klientów Lufy zgarniali na dwie godziny przed odlotem i mieli permanentny last call. Jak tylko pojawiał się ktoś nie wyglądający na hindusa, to zaraz się go pytali czy aby nie do Frankfurtu i czy nie zechciałby pokazać biletu i wejść do kanciapy. Przed naszą kanciapą, na modłę singapurską, były skanery i kolejna kontrola bezpieczeństwa. Jak się domyślacie, byłem też ja z wodą, która była nam bardzo potrzebna, bo nasze kolejne zakupy dopiero za dobę. Jako, że sam zapytałem, to Pani stojąca przed taśmą zapytała Pana stojącego za taśmą, co mają ze mną zrobić. On tylko spojrzał na mnie i powiedział, że małą wodę można. A ona na to do niego, że ja mam półtoralitrową butelkę. Koleś tylko machnął ręką i cała nasza wesoła gromadka skorzystała z tego słynnego White Privilege, które tak ciężko dostrzec żyjąc w naszej części Europy.
Sam lot bezproblemowy, pasażerów nie było bardzo dużo, nikt nic nie chciał przez cały lot. Samolot standardowo jak w Wizzairze, wiec siedzenia średnio wygodne, a miejsca na nogi mało, ale że każdy mógł się rozłożyć, to jakoś udało się zasnąć.
Zapomniałem napisać wcześniej, więc napiszę teraz: 1.Ze Starą w Wizzairze tuż przed przylotem do Kuwejtu wpychaliśmy w siebie wszystkie nasze kabanosy, bo oczywiście jak już napisałem wcześniej, trochę nas poniosło z ilością przygotowanej przekąski na "jakby akurat człowiek był głodny, a nie byłoby sklepu bo niezapowiedziane święto narodowe lub gradobicie". Zdaje się, że wwożenie wieprzowiny jest nielegalne, nawet papierki zostawiliśmy w samolocie ze strachu. Tu chciałbym przeprosić stewardessy, które akurat nie chodziły z workiem na śmieci. 2. Opiekun toalety w Kuwejcie. Było to dla mnie super niezręczne, że w łazience stał jakiś koleś, który zajmował się jej myciem, a potem tam po prostu stał. Przykładowo pod wieżami gdzie męska toaleta ma dwie czy trzy kabiny, w środku i tak był Hindus, który wskazywał mi, którą kabinę mam zająć, a potem pokazał mi jeden z dwóch kranów i podał papierowe ręcznik do wytarcia dłoni. Wokół trwała jakaś budowa nikt się w ogóle nie zbliżał w kierunku tych łazienek, ale i tak pracownik był na stanowisku pracy, przerost zatrudnienia w tym kraju to mało powiedziane, ale to był już chyba jakiś jego peak. Z drugiej strony tylko się cieszyć, bo jednak warunki pracy wielu innych Azjatów w krajach arabskich są bardzo ciężkie.
Indie - czyli dziesięć godzin na lotnisku.
Po przylocie do Indii, czekała na nas Pani z kartką. Absolutnie nie mam pojęcie jaki był problem, ale przyszedł ktoś jej pomóc, a potem jeszcze jedna osoba musiała im pomagać. Najpierw nam dali kartki do wypełnienia i wysłali w jednym kierunku, by zaraz po nas biec, że jednak nic mamy nie wypełniać i iść gdzie indziej. Ostatecznie stwierdzili, że skoro nie mamy wiz, to powinniśmy iść prosto do tranzytowej kontroli bezpieczeństwa i przejść pod gate. Serio ta cała sytuacja była dziwna, nawet kontroli granicznej nie zrobili. Sam terminal jest nowy, choć z kołującego samolotu było widać, że lotnisko składa się też ze starego terminala, które fragmenty są w losowych miejscach przedzielony nowymi wstawkami. Z rana, kiedy przylecieliśmy terminal był niemal pusty, wieczorem było trochę więcej ludzi, ale nadal mniej niż Ryanair upchałby w Modlinie.
Był to mój pierwszy kontakt z Indiami i niestety zrobiły one na mnie złe wrażenie. Nowiutki dopiero co oddany budynek, aż lśnił, problem z tym był taki, że choć cały czas ktoś tam sprzątał, to posprzątane jakoś do końca nie było. Pół roku po oddaniu do użytku zapomniano o otwarciu sklepów i restauracji, więc jedzenie można było kupić z czegoś co wyglądało jak uliczne stoisko lub w jednej pseudo kawiarni. Był też mały sklepik z lokalnymi produktami nieżywieniowymi i zdaje się, że było to jedyne miejsce gdzie można było zapłacić kartą, w pozostałych albo gotówką albo jakąś lokalną aplikacją. Jako, że żadnego kantoru, ani bankomatu nie było, musieliśmy zrezygnować z zakupów. My byliśmy przygotowani, bo zrobiliśmy spore zakupy w Luli jeszcze w Kuwejcie, ale pewnie wiele przesiadających może się zdziwić. Kolejnym problemem był internet, wifi nie chciało przysłać kodu, a gdy spróbowałem po kilku godzinach jeszcze raz, to stwierdziło, że już korzystałem i mi się nie należy. Co gorsza nie mogłem złapać też zasięgu mojej polskiej karty SIM ani międzynarodowej eSIM. To tyle z narzekania, bo były też plusy. Zobaczcie tylko na miejsca do siedzenia i odpoczynku.
Tak właśnie wyglądała nasza wizyta w Indiach, większość czasu przespaliśmy, te leżanki z podwójnym materacem są super wygodne, ale spanie na kanapach też się bardzo dobrze sprawdzało. Jako, że cały nasz bagaż został nadany bezpośrednio do Kuala Lumpur, to ze sobą mieliśmy tylko jedzenie i dokumenty, można więc było spać do woli. Łazienki również były czyste, choć w męskiej np. coś śmierdziało i miałem wrażenie, ze był to papierowy ręcznik do rąk. Jak się okazało w Indiach tez mieli opiekuna toalet, który np. pilnował plecaków, które można zostawić przed łazienką.
Osobny paragraf należy się procesowi odprawy przy gate. Najpierw ludzie ustawiają się w trzech kolejkach, które właściwie nie mają za bardzo znaczenia o ile nie leci się w "klasie biznes". Potem pomiędzy ludźmi chodzi człowiek z obsługi i sprawdza czy pasażerowie mają wszystkie niezbędne dokumenty. W naszym przypadku oznaczało to jedno wielkie nic po za paszportem i samym biletem. Następnie otwierają gate i sprawdzają czy imię na bilecie się zgadza z dokumentem, robi to już oczywiście inna osoba. Potem poszliśmy korytarzem do wieży z rękawem i przed wejściem do niej sprawdzano dokumenty jeszcze raz, znów inna osoba. Przed samym rękawem, stały jeszcze dwie osoby i sprawdzały czy na pewno to nasz lot i czy mamy niezbędne dokumenty. Na koniec w samolocie stewardessa tylko nas witała, chyba nawet nie sprawdzała czy kierunek lotu zgadza się z tym na bilecie, ale nie mam pewności. Ci to dopiero mieli przerost zatrudnienia. Przynajmniej pracownicy nosili kurtki z napisem "no tip", człowiek się nie bał zadawać pytań po doświadczeniu w Kuwejcie.
Lot nie bardzo różnił się od poprzedniego, choć pasażerów było wyraźnie więcej. Po raz kolejny Hindusi, stanowiący jakieś 90% pasażerów, byli wyłącznie mężczyznami i wyglądało jakby lecieli do pracy. Człowiek naprawdę docenia swoje pochodzenie i życie w takich momentach.
Podziękuj swojej Starej za głos rozsądku. Mnie nikt nie przywołuje do porządku i zdarza mi się sklecić takie "potworki", że już w podróży zadziwiona jestem, kto to tak głupio wymyślił.A co do relacji. Świetnie się zapowiada. Pisz dalej!;-)
Przyznaję, że dobrze mieć taką Starą, ale ja oczywiście wiedziałem lepiej i prawie wszystkie moje głupie "side trip" zrealizowałem, choć głównie w pojedynkę. Natomiast dobrze jest też czasem mieć takiego Starego, co tłumi finansowe rozpasania, a przynajmniej przypomina, żeby jednak nie przesadzać. Na koniec dnia jakoś tam spotykamy się w połowie i jest jak być powinno.
Co do reszty tytułu żeby nie było niedomówień, cebularz to ja i moje skłonności do cebulactwa w najmniej przemyślanych momentach, stara to moja luba, a kmiotki to nasi znajomi, którzy wiedzą, że nie jest to określenie obraźliwe w stosunku do nich. Nie jest to więc opis rodzinnego wyjazdu z konkursem budowania największej zagrody z parawanów. Trasa wyglądała mniej więcej jak poniżej.
Na mapie zaznaczyłem lotniska, które odwiedziłem, ale oczywiście, szczególnie w Japonii, było wiele miejsc gdzie dotarłem innymi środkami transportu. Dodam jeszcze, że część podróży pokonałem samodzielnie, część ze Starą, a część ze wszystkimi.
Pomysł na podróż
Tak naprawdę było to bardziej kilka oddzielnych podróży, które zostały ze sobą zszyte. Wszystko zaczęło się od promocji na loty do australijskiego stanu Queensland. Nie jestem fanem tego kraju, ale moja cebulowa natura się ujawniła. Nie mogłem zmarnować takiej zniżki, a że w Queensland, akurat nigdy nie byłem, to postanowiłem zaryzykować. Po chwili byłem właścicielem biletu z Penangu do Gold Coast z przesiadką w Kuala Lumpur, który kosztował mnie ok. 300 PLN. Stara jak tylko usłyszała, to stwierdziła, że też jedzie.
Nie mieliśmy jednak pojęcia co robić dalej. Na mojej liście miejsc do odwiedzenia znalazło się Tokelau, Nauru czy Nowa Kaledonia, ale okazało się, że podróż na okoliczne wyspy to ok. 2000 PLN, loty są rzadko i trzeba wrócić z powrotem do Antypody. Wtedy na forum pojawiła się atrakcyjna oferta lotów na trasie Fiji - Honolulu ze stopem np. na Samoa za ok. 1500 PLN. Choć drożej niż Jetstar do Honolulu, to z bagażem i jedzeniem. Według mnie była to też ciekawa alternatywa, gdyż pozwalała na zobaczenie dwóch pacyficznych krajów. Nie miałem ich co prawda w planach, ale odwiedziny w Klimahaus w Bremerhaven przekonały mnie do Samoa. Swoją drogą polecam to "muzeum" nawet jeśli nie macie dzieci.
Następnie trzeba było znaleźć coś z Brisbane na Fidżi. Zaczęliśmy zauważać, że czas nie jest z gumy i ustaliliśmy, że jednak wolimy poświęcić czas na Australię, a Fidżi to sobie tylko liźniemy. Cena lotu mnie trochę zabolała, bo to jednak 7 stówek za lot na trasie o czasie przelotu porównywalnym do lotu z Warszawy do Larnaki. Wybór padł na Virgin Australia 2.0, ale niestety od ostatniego czasu coś im się zmieniło i w cenie nie było bagażu nadawanego, ani posiłku. Jedyna przewaga nad tanimi liniami jest taka, że waga podręcznego 7kg liczy się tylko do dużej walizki, a nie dużej i małej. W tym momencie do gry weszły kmiotki, które na moje narzekania miały czelność stwierdzić "wow, stary ale ty super ceny znajdujesz, też byśmy tak chcieli". Nasza gromadka się powiększyła, a ja szybko zarezerwowałem im bilety z Australii na Hawaje. Odcinek z Penangu wyszedł ich już jednak znacznie drożej, ale też rozumiem, że woleli lecieć tym samym samolotem co my.
Potem przez dłuższy czas niewiele się działo, próbowałem jakieś fajne kółeczko po USA wymyślić, ale za każdym razem coś się psuło. Raz nawet przeszła mi płatność, ale szczęśliwie jednak nie wystawili biletów. Zabrałem się za organizację dolotu z Polski. Przypadkowo trafiłem na bardzo tanie loty z Kuwejtu do Kuala Lumpur z przesiadką w Madrasie (Chennai), którymi się nawet dzieliłem tutaj na forum, dwa nocne loty i pół dnia w terminalu nie brzmiały zachęcająco, ale uzyskałem zgodę.
Jak się domyślacie, zaraz doszedł też bilet na Wizzaira z Wiednia za 240 zł z podręcznym od osoby. Wspólnie uznaliśmy, że jak już lecimy do Kuwejtu, to lepiej wziąć nocleg i zwiedzić miasto następnego dnia. Do Wiednia dokupiłem jeszcze pociąg za 20€ od osoby.
Z Kuala Lumpur na Penangu chciałem lecieć MY Airlines (RIP), ale zauważyłem, że na Penang mam półtora dnia więcej niż zakładałem i kupiłem Malaysia Airlines na Langkawi za 48 PLN. IndieGo przylatuje na terminal KLIA w Kuala Lumpur, więc taka przesiadka była po prostu wygodniejsza niż pchanie się na KLIA2, żeby lecieć AirAsia za kilka złoty mniej. Stara uznała, że zwariowałem i po nocce/spaniu w trakcie dnia na lotnisku ona nie będzie na złamanie karku gnała po Langkawi i że potrzebuje dnia na jet lag. Reszta gromadki dostała więc wieczorny lot do George Town i "nocleg" przy lotnisku. Potem dokupiłem jeszcze za 6 PLN dla siebie lot z Langkawi na Penang następnego dnia. Zdradzę Wam, że ten dodatkowy dzień wziął się z pierwotnych planów czyli kupienia najdłuższego rejsowego lotu czyli Singapore Airlines z NYC do Singapuru. Przez jakiś czas można było dostać taki lot w jedną stronę wraz z lotem do KUL za jakieś 2200 PLN i to jeszcze w premium economy (economy nie jest w ogóle dostępne), ale chciałem przycebulić pięć dych i przegapiłem.
Stara, jako ta bardziej odpowiedzialna, zauważyła, że istnieje coś takiego jak praca i że jednak mamy ograniczony urlop. Miałem już jej przyznawać rację, ale dotarło do mnie, że Shinkanseny drożeją w Japonii i to moja ostatnia szansa na wizytę przed podwyżką. Stara nie dała się namówić, przekonałem ją jednak, że jak już będziemy na Hawajach, to jednak głupio nawet z lotniska nie wyjść. W ten sposób kupiliśmy Kauai na jeden dzień. Kmiotki powiedziały, że nigdy w życiu i że to bez sensu, więc zostali w Honolulu. Początkowo chcieli zostać dłużej, ale chyba obleciał ich strach i wracali ze Starą do Polski przez Los Angeles i Londyn. Ja natomiast dokonałem najdroższego zakupu pojedynczego lotu w życiu z własnych. Na moje nieszczęście był to tandetny ZIPAIR z 7kg bagażem podręcznym i bez posiłku za ponad 1600 PLN. Na tej trasie lata ANA ze swoimi a380, ale bilet był za 3500 PLN. Doloty do PL z Japonii były jeszcze droższe, ale jednak rozkładało się na więcej lotów. Jak się nad tym zastanawiam, to pewnie taniej by było kupić normalnie loty do Japonii w innym terminie i tego droższego passa na pociągi.
Gdy wydawało się, że trasa jest zaplanowana, przeczytałem forumową relacje z muzeum pergamońskiego w Berlinie. Po pięciu minutach Stara mnie poinformowała, że po powrocie z Japonii idę bezpośrednio na spotkanie biznesowe, a potem wieczorem wsiadamy w pociąg i jedziemy do Berlina. :lol:
No dobra, tyle tytułem wstępu, wysyłam jak jest, bo inaczej zaginie w szkicach jak inne relacje, które zacząłem, ale nigdy nie opublikowałem. Jutro postaram się dodać Kuwejt.Przyznaję, że dobrze mieć taką Starą, ale ja oczywiście wiedziałem lepiej i prawie wszystkie moje głupie "side trip" zrealizowałem, choć głównie w pojedynkę. Natomiast dobrze jest też czasem mieć takiego Starego, co tłumi finansowe rozpasania, a przynajmniej przypomina, żeby jednak nie przesadzać. Na koniec dnia jakoś tam spotykamy się w połowie i jest jak być powinno.Przez noc zrozumiałem jak bardzo tytuł tej relacji jest mylący. No cóż, mądry Polak po szkodzie. To akurat dziwnym trafem się wpasowuje w motyw tego wyjazdu, no ale od początku. ;)
Dojazd
Po pracy właściwie wpadam do domu by się przebrać i zabrać walizki. Ładujemy się ze Starą do pociągu i po kilkudziesięciu minutach meldujemy się na Zachodnim w Warszawie. Nasz nocny pociąg do Wiednia wyrusza ok. 20 z kilkunastominutowym opóźnieniem. Kupiliśmy zwykłe miejsca przy oknie w tzw. stodole, czyli wagonie bezprzedziałowym. Za starzy jesteśmy na romanse w pociągu, żeby w nocnym siedzieć obok siebie, każdy dostaje okno i wygodniej dzięki temu śpi. Kmiotki na bogato wybrały łóżka.
Wstajemy całkiem wypoczęci po przespaniu 8 godzin ok. 6 rano. Na śniadanie,jak to w podróży, jemy kabanosy z pomidorem malinowym i bułką. Za oknem widać już Wiedeń, zaraz wysiadamy.
Równo o 7 pociąg zatrzymuje się na wiedeńskim dworcu głównym. Zbieramy naszą wesołą gromadkę i kierujemy się do pobliskiego hotelu, żeby zostawić bagaże. Mam wrażenie jakbyśmy byli w lepszym stanie od kmiotków, choć teoretycznie spędzili podróż w bardziej komfortowych warunkach. Potem w lokalnej piekarnio-cukierni śniadanie, którego ja ze starą nie jemy, bo zaszaleliśmy z kabanosami i czujemy presję aby je zjeść zanim wlecimy do Kuwejtu. Z samego Wiednia zdjęć prawie nie mam, ale też chyba nie szkoda. Robimy szybki obchód po starym mieście, a potem wybieramy się do pałacu Schönbrunn, żeby było trochę romantico. Następnie wracamy do hotelu, żeby zabrać bagaż, bo ze Starą nocujemy oczywiście w jedynym prawilnym wiedeńskim hotelu, do którego się oficjalnie nie przyznajemy, bo jeszcze kmiotki by chciały się szarpnąć, a tego moja cebulowa dusza by nie zdzierżyła. Na wieczór wracamy na stare miasto, a konkretnie do Opery, żeby było jeszcze bardziej romantico. Może i byliśmy tam wcześniej tylko dwa razy, ale szpanujemy naszymi BundestheaterCard, które każdy może sobie wyrobić za darmo.
Dzień był dość spokojny i bardzo przyjemny. Następnego dnia również niewiele się działo, gdyż przed południem mieliśmy lot Wizzairem do Kuwejtu. Na lotnisko dotarliśmy pociągiem z dworca głównego. Bilety kupione w automacie kosztowały chyba ze 3€ z groszami, a pociąg jechał tylko kilkanaście minut. Byliśmy sporo przed czasem, więc postanowiłem przetestować swoją kartę z Aion Banku i kupiłem jakiś lokalny wypiek. Na szczęście karta zadziałała, bo była jedyną naszą kartą do wyjmowania pieniędzy z bankomatów. Sam proces wysyłki polecam. Kurier był we wtorek rano, a kartę zamówiłem w niedzielę, na kilka dni przed wyjazdem.
Nasz lot był dość pełny, sporo arabów, ale też i polaków. Obok parkował mimo wszystko dość egzotyczny IranAir oraz EvaAir z Tajwanu.
Kuwejt
Z okna widzimy już pierwszy cel naszej podróży. Powiem szczerze, wygląda to mocno średnio. Jak przypomnę sobie moje entuzjastyczne lądowanie w Bahrajnie, to aż mi się robi przykro.
Szybko się zbieramy i pędzimy do pograniczników po naszą moją wizę. Ze względu na jakiś problem ze zdjęciem mojego paszportu, nie mogłem załatwić tego online. Szczerze mówiąc, to że kmiotki i stara miały wyrobioną wersję online, nie dawało im praktycznie żadnej przewagi nade mną.
Oznaczenia na lotnisku są bardzo dobre, ale nie przeszkodziło mi to z zejściem w dół do kontroli granicznej, choć po Visę idzie się w lewo do pomieszczenia gdzie je wydają. Wygląda ono dość nie pozornie, ale w środku jest sporo miejsca. Acha, musicie załatwić sobie pieczątkę na waszej eVisie. Najpierw stoi się w kolejce do jednej Pani, która przystawia Ci pieczątkę, a potem do kolejnego okienka, żeby przystawili inną pieczątkę.
Jeśli, tak jak ja, chcecie wyrobić wizę na miejscu, to na wejściu przy kopiarkach stoi człowiek i można od niego wziąć formularz. Od razu skserujcie paszport, bo inaczej będziecie wracali z okienka, żeby to zrobić. Kopiarki są samoobsługowe, a jakość wydruków woła o pomstę do nieba, ale nikt się nie czepiał. Pobraliśmy numerki, ja poszedłem do jednej Pani, która przyjęła mój wniosek, wpisała coś do systemu i kazała zapłacić kartą opłatę. W tym czasie reszta dostała pieczątki u innej Pani. Naturalnie ja Starej nie znam i podróżuje z moim chłopakiem, natomiast Stara przyjechała ze swoją dziewczyną i żadnych bezeceńskich noclegów par tej samej płci nie będziemy uprawiać.
Następnie wszyscy razem stanęliśmy w drugiej kolejce. Przed nami było tylko kilkanaście osób, ale wszystko posuwało się bardzo powoli, patrzyliśmy ze zgrozą jak wszyscy są przepytywani o nie wiadomo co. Potem przyszła moja kolej, dwadzieścia sekund i już. Byłem trochę w szoku, ale potem się okazało, że tak się traktuje Europę, pytali tylko hindusów i meksykanów. Na granicy nie było żadnej kolejki, więc z lotniska wychodzimy szybciej niż się spodziewaliśmy.
To znaczy prawie, bo oczywiście miałem problem z wypłatą gotówki. Udało mi się zapomnieć PIN, sprawdzić PIN i mimo wszystko wpisać go źle i zablokować przez to kartę. Bankomaty w banku po prawej przy wyjściu z terminala pobierały 2 KWD prowizji, po lewej się zepsuły, a z tyłu po lewej pobierały 1 KWD, nie znalazłem żadnego bankomatu bez prowizji. Trochę się wściekłem, ale wypłaciłem moją zwykła kartą 20 KWD (ok. 270 PLN), gdzie prowizja za przewalutowanie niby tylko 1%, ale 5% za wypłatę z bankomatu. Nie po to załatwiałem sobie specjalnie kartę w Aionie, żeby płacić prowizję. Przyznam się, że była to moja pierwsza próba wyjazdu z wypłacaniem kasy z bankomatu na miejscu. Zazwyczaj brałem trochę gotówki i unikałem na ile tylko było to możliwe płatności gotówkowych.
Ustalamy, ze jedziemy do hotelu i odpuszczamy zwiedzanie. Po wyjściu z terminala kierujemy się w prawo, przechodzimy przez parking i dochodzimy do przystanku autobusu miejskiego, cała trasa to jakieś 300 metrów. Pan z obsługi? informuje nas, ze nie ma już takiego autobusu jak A2, który miał nas dowieźć pod hotel, ale jak mu pokazaliśmy gdzie chcemy jechać, to wsadził nas do jakiegoś autobusu i powiedział, gdzie i w co mamy się przesiąść. Dziwnym trafem spotkaliśmy dwie dziewczyny, które tez jechały w tym kierunku, więc im powiedzieliśmy co i jak. Niestety przy przesiadce trzeba kupić u kierowcy nowy bilet, ale i tak podróż kosztowała nas jakieś 30 PLN zamiast 130 taxi. Wyszliśmy z autobusu i pożegnaliśmy się z dziewczynami, a sami udaliśmy się do marketu. Gdy doszliśmy do hotelu było już zupełnie ciemno. Okazało się, ze wcześniej poznane dziewczyny nocowały w tym samym obiekcie. Podzieliliśmy się zakupami.
Wszyscy byli już zmęczeni, ale ja postanowiłem jeszcze wyjść na plażę i popodziwiać naszą Al Bidę. Nie zrobiłem tego specjalnie, ale serio okazało się, że okolica nazywa się Al Bida'a. Przepraszam za tragiczną jakość zdjęć, ale nie mam innych. Zgodnie z moim szczęściem okazało się, że akurat trafiłem na remont plaży i nie da się dojść do wody. No potem jakoś się tam dało, ale zamoczyłem tylko rękę i udałem się z powrotem do hotelu. Nagle zauważyłem Wendy's i od razu zachciało mi się jeść. Jak się zapewne domyślacie nic z tego nie wyszło.Próba kupienia flagowego Beconatora w kraju arabskim musi skończyć się porażką.
Następnego dnia rano udajemy się na pobliski przystanek autobusu, żeby pojechać do centrum. Lokalna aplikacja CitiBus jest bardzo wygodna, można w niej zobaczyć trasy autobusów offline, sprawdzić rozkład i wyszukać połączanie oraz kupić bilet dobowy za 1 KWD. Nie pamiętam dokładnie, ale była jakaś minimalna wartość transakcji i nie opłacałoby się kupić biletu dla jednej, a chyba i dla dwóch, osób.
Stoimy sobie grzecznie, aż podjedzie autobus z naszym numerem. Okazuje się, że jednak nie, ponieważ owszem trasa się zgadza, ale przewoźnik nie. Bilety dobowe nie są tu akceptowane, można kupić jednorazowy. Dopiero potem zorientowałem się, że autobusy różnych firm jeżdżą dokładnie tymi samymi trasami, ale nie honorują wzajemnie nawzajem swoich biletów. Udaliśmy się, wiec na przystanek na innej ulicy, żeby zauważyć jak autobus ucieka nam z przed nosa. Szczęśliwie, za chwile jechał kolejny, szkoda że po przejechaniu 500 metrów dojechał do pętli i kazał nam wysiąść. Ustaliłem, że idziemy na kolejny przystanek. Po drodze mijamy lokalny deptak handlowy, na którym nie ma nikogo oprócz nas. Moim oczom ukazuje się kolejna fastfoodowa marka, która zapisała się w moim serduszku.
Władowałem się do lokalu, ale jakiś wystraszony pracownik, powiedział, że jeszcze zamknięte. Tuż obok JollyBee był jeszcze filipiński supermarket. Lokalna populacja filipińczyków jest tutaj znacząca, ktoś w końcu musi pracować w tych wszystkich sklepach i innych nisko płatnych miejscach pracy.
Poszliśmy jeszcze raz spróbować złapać autobus. Było jeszcze wcześnie, ale temperatura zaczynała doskwierać. Tym razem znowu przyjechał niebieski autobus zamiast czerwonego. Miałem ochotę się popłakać i popełnić rytualne sudoku z zażenowania. Ktoś się jednak na górze za mną wstawił i zaraz przyjechał też czerwony z dokładnie tym samym numerem.
Dopiero wtedy dotarło do mnie jak ta komunikacja tutaj działa. Trzeba powiedzieć, że dość sprawnie. W mieście autobusy jeżdżą bardzo często, nawet biorąc poprawkę, że trzeba czekać na swoją firmę. Z przodu co do zasady jest miejsce dla kobiet, a z tyłu dla mężczyzn. Klima działa, że aż miło, więc to świetny środek transportu po między różnymi atrakcjami. Trzeba jednak pamiętać, że przystanki są często usytuowane w średnich lokalizacjach, a przejście na drugą stronę niektórych ulic wymaga znalezienia przejścia nadziemnego.
Ten problem mieliśmy w trakcie naszej przechadzki do pierwszego miejsca, które zamierzaliśmy odwiedzić, czyli muzeum sztuki. Gdy doszliśmy do budynku zaczęliśmy się zastanawiać czy informacje o godzinach otwarcia były prawidłowe. Nieśmiało wchodzimy na dziedziniec, nikogo nie ma. Szarpie za jakieś drzwi, ale są zamknięte. Wtedy wyszedł jakiś strażnik i kazał mi wejść w jakieś inne. No to weszliśmy, a tam nikogo nie było, nikt nie chciał pieniędzy za bilet, ani naszych paszportów jak w muzeum narodowym. Z początku byłem mocno zawiedziony, ale okazało się, że w wielu pomieszczeniach wokół dziedzińca były sale wystawowe, co ważniejsze chłodzone sale wystawowe, takie lodówki, które były nam bardzo potrzebne po piętnastu minutach spaceru w pełnym słońcu. Sztuka nie była może najwyższych lotów, ale że w większości były to działa lokalnych artystów, to moim zdaniem warto wejść i przekonać się samemu, w najgorszym wypadku trochę się ochłodzicie. Tuż obok jest też średnio ciekawe muzeum morskie i centrum handlowe, do którego nie wchodziliśmy.
Następnie udajemy się pieszo w kierunku Wielkiego Meczetu, po drodze mijamy kilka budynków rządowych i centrum sztuki. Do samego meczetu nie wchodzimy, bo akurat nie można. Co ciekawe obok meczetu jest kuwejcka giełda oraz najbardziej absurdalne światła w historii świateł dla pieszych. Droga w tym miejscu nie jest specjalnie szeroka, ale mimo wszystko potrzeba czterech cykli świateł żeby ją przekroczyć po skosie.Myślałem, że policjanci stojący kilkadziesiąt metrów dalej zamkną mnie za obrazę narodu kuwejckiego.
Następnym przystankiem był lokalny Souk, który niestety nie zachował oryginalnego charakteru i był tylko zbiorem tandetnych sklepów. Tuż obok było muzeum narodowe, które akurat było zamknięte. Jak się okazało, gdybyśmy się pośpieszyli, to może udałoby się nam zobaczyć muzeum dzień wcześniej, gdyż zamykali po ósmej. Samo wejście jest darmowe, ale potrzeba zostawić dokument tożsamości.
Robi się już naprawdę nieznośnie gorąco, więc kierujemy się do pierwszego lepszego autobusu, żeby się ochłodzić i wykorzystać go jako hop on hop off, choć bardziej z przewagą tego pierwszego, bo na off nie mieliśmy ochoty. Po jakimś czasie powiedziałem, że dosyć tego dobrego i jedziemy do Tareq Rajab Museum of Islamic Calligraphy. Przystanek autobusowy jest usytuowany tutaj bardzo niekorzystnie, więc zanim doszliśmy do słońce już nas ponownie wymęczyło. Przed wejściem stali jacyś robotnicy, znowu nie mieliśmy szczęścia i musieliśmy obejść się smakiem.
Odpuszczamy resztę atrakcji i jedziemy do centrum handlowego. W środku dnia, to jedyne miejsce, w którym da się przeżyć. The Avenues to najbardziej polecana atrakcja Kuwejtu według TripAdvisor. Powiedziałbym, że bez szału, ale z pewnością jest wielkie. Zastanawia mnie bardzo duża ilość awangardowej odzieży w luksusowych sklepach. Czyżby wszystkie arabki pod abają miały designerskie wdzianka? Postanawiamy zadać sobie trochę luksusu i w Carrefourze kupujemy sobie ze Starą mleko z Wielbłąda o smaku szafranu. Kmiotki się trochę bały i niestety mieli rację, mleko wielbłąda jest niedobre samo w sobie, ale w połączeniu z szafranem jest wręcz obrzydliwe.
Jak już o zakupach w supermarketach, to miałem wrażenie, że w ZEA Lula była wyraźnie tańsza od innych, natomiast w Kuwejcie najtańszy wydawał się Carrefour. Ceny mimo wszystko nadal były wyższe niż w Polsce o kilkanaście-kilkadziesiąt procent.
Siedzimy jeszcze jakiś czas w centrum handlowym po czym udajemy się pod symbol Kuwejtu czyli pod charakterystyczne dwie wieże. Niestety nie ma tutaj żadnego przystanku autobusowego, ale temperatura jest już niższa, więc dajemy radę. Trasa wygląda niezbyt ciekawie, a przecież jesteśmy cały czas w centrum miasta. Niestety sporo placów w różnych dziwnych miejscach miasta straszy śmieciami. Po dojściu nad wodę przechadzamy się remontowanym bulwarem, schodzimy na chwilę na plażę i podziwiamy panoramę miasta. Na koniec siadamy na ławce punktu widokowego i podziwiamy zachód słońca.
Gdy robi się zupełnie ciemno udajemy się w ostatnie miejsce na naszej trasie, czyli najciekawsze muzeum Kuwejtu według TripAdvisora, tzw. Mirror House. Sam budynek można zwiedzać, ale trzeba się wcześniej zapisać na stronie internetowej przynajmniej dzień wcześniej. Należy pamiętać, ze jest to dom mieszkalny, w którym mieszkają ludzie. Wystrój i charakterystyczne płaskorzeźby z lustrzanych szkiełek zostały stworzony przez włoską artystkę, która mieszkała tu z mężem. Swego czasu sama oprowadzała gości po domu, ale jako że jest starsza nawet ode mnie, to nie wiem czy jeszcze to robi. My oglądaliśmy budynek tylko z zewnątrz.
Ale zanim udaliśmy się naszego hotelu po walizki, pojechaliśmy coś zjeść i zrobić zakupy na naszej lokalnej ulicy handlowej. Tym razem, było tu znacznie więcej ludzi, choć głównie byli to lokalni pracownicy pochodzący z Azji południowo-wschodniej. Wyraźnie było widać, że teren został zawłaszczony, można było dostać wieprzowinę, a ceny były bardziej niż przystępne. Płacąc 1 KWD (13 PLN) dostałem naprawdę smaczne danie, za dnia takich cen nie widzieliśmy. Najedliśmy się bez problemu za 5 KWD, bo pewnie nie uwierzycie, ale te dwie dziewczyny z Polski, też miały ochotę coś tam zjeść, w tym samym momencie co my, więc zjedliśmy przy jednym stoliku. Wzdłuż deptaka ustawiono kurtyny wodne, średnio przydawały się nocą, chyba że ktoś chciał urządzić konkurs na miss mokrego podkoszulka.
Na zdjęciu nie widać wielu ludzi, ale było ich naprawdę dużo. Po zakupieniu jedzenia na nasz następny lot, udaliśmy się do hotelu po bagaż. Okazało się, że dziewczyny też lecą do Madrasu. Lot był po drugiej, więc mieliśmy jeszcze ponad pięć godzin. Bardzo dobrze, bo wsiedliśmy do super zatłoczonego autobusu, który się zepsuł. Potem była przesiadka na inny, ale okazało się że 7 i 7l to jeżdżą zupełnie inaczej, więc spóźniliśmy się na przesiadkę. Zamiast godziny jechaliśmy 2,5 i zaliczyliśmy 5 autobusów. Ważne, że dotarliśmy, bo chyba jechaliśmy przedostatnim autobusem. Do ok. północy powinny dojeżdżać, potem może być już różnie, lepiej o tym pamiętać.
Stanowisko odprawy IndieGo jest w innym miejscu niż większości linii lotniczych. Nie należy wchodzić głównym wejściem do terminala, a pójść nieco bardziej w lewo i wejść kolejnymi drzwiami. Potem wychodzi się do miejsca gdzie są pozostałe stanowiska odprawy. Nie mam pojęcia czemu tak to rozwiązali i czemu nie ma odpowiednich informacji w terminalu pasażerskim. Szukaliśmy chyba kwadrans gdzie mamy iść, aż zapytałem kogoś z obsługi, który mnie tam zaprowadził i zażądał pieniędzy za danie mi wózka na moją podręczną walizkę, którego nie chciałem i który sam musiałem pchać, co było bardziej uciążliwe niż jechanie samą walizką. Pan pojawił się ponownie, ustawił mnie w kolejkę i z grzeczności tak w niej stałem, aż sobie pójdzie, ale nie chciał nigdzie iść. Rzuciłem mu jakieś resztki monet, które nam zostały i sobie poszedł, a ja wyszedłem z kolejki, żeby pójść po pozostałych i zaprowadzić ich w to samo miejsce. Po dojściu do stanowiska odprawy, pierwsze pytanie było o numer rezerwacji.Zazwyczaj człowiek podawał paszport i działa się magia, ale podczas tej podróży nie zawsze tak to działało. Nerwowe szukanie rezerwacji lub innych dokumentów na pięć minut przed zamknięciem bramki to mój znak rozpoznawczy, ale tym razem mieliśmy jeszcze dużo czasu.
Po kontroli bezpieczeństwa i kontroli paszportowej podeszliśmy pod bramki. Człowiekowi się płakać zachciało, to jakiś dworzec pks, a nie lotnisko, nie było nawet jednej knajpy, nawet automatu, żadnego sklepu, nic, kompletnie nic po za siedzeniami ustawionymi w rzędzie i automatem na wodę. Nalałem wody do naszych pustych butelek i czekaliśmy na nasz samolot. Wśród pasażerów dominowali mężczyźni w średnim wieku, którzy wyraźnie wracali do swoich domów. Różnicę było widać tylko w locie do Frankfurtu, tam było trochę więcej Arabów i Europejczyków, płci różnej. Z niewiadomych powodów klientów Lufy zgarniali na dwie godziny przed odlotem i mieli permanentny last call. Jak tylko pojawiał się ktoś nie wyglądający na hindusa, to zaraz się go pytali czy aby nie do Frankfurtu i czy nie zechciałby pokazać biletu i wejść do kanciapy. Przed naszą kanciapą, na modłę singapurską, były skanery i kolejna kontrola bezpieczeństwa. Jak się domyślacie, byłem też ja z wodą, która była nam bardzo potrzebna, bo nasze kolejne zakupy dopiero za dobę. Jako, że sam zapytałem, to Pani stojąca przed taśmą zapytała Pana stojącego za taśmą, co mają ze mną zrobić. On tylko spojrzał na mnie i powiedział, że małą wodę można. A ona na to do niego, że ja mam półtoralitrową butelkę. Koleś tylko machnął ręką i cała nasza wesoła gromadka skorzystała z tego słynnego White Privilege, które tak ciężko dostrzec żyjąc w naszej części Europy.
Sam lot bezproblemowy, pasażerów nie było bardzo dużo, nikt nic nie chciał przez cały lot. Samolot standardowo jak w Wizzairze, wiec siedzenia średnio wygodne, a miejsca na nogi mało, ale że każdy mógł się rozłożyć, to jakoś udało się zasnąć.
Zapomniałem napisać wcześniej, więc napiszę teraz:
1.Ze Starą w Wizzairze tuż przed przylotem do Kuwejtu wpychaliśmy w siebie wszystkie nasze kabanosy, bo oczywiście jak już napisałem wcześniej, trochę nas poniosło z ilością przygotowanej przekąski na "jakby akurat człowiek był głodny, a nie byłoby sklepu bo niezapowiedziane święto narodowe lub gradobicie". Zdaje się, że wwożenie wieprzowiny jest nielegalne, nawet papierki zostawiliśmy w samolocie ze strachu. Tu chciałbym przeprosić stewardessy, które akurat nie chodziły z workiem na śmieci.
2. Opiekun toalety w Kuwejcie. Było to dla mnie super niezręczne, że w łazience stał jakiś koleś, który zajmował się jej myciem, a potem tam po prostu stał. Przykładowo pod wieżami gdzie męska toaleta ma dwie czy trzy kabiny, w środku i tak był Hindus, który wskazywał mi, którą kabinę mam zająć, a potem pokazał mi jeden z dwóch kranów i podał papierowe ręcznik do wytarcia dłoni. Wokół trwała jakaś budowa nikt się w ogóle nie zbliżał w kierunku tych łazienek, ale i tak pracownik był na stanowisku pracy, przerost zatrudnienia w tym kraju to mało powiedziane, ale to był już chyba jakiś jego peak. Z drugiej strony tylko się cieszyć, bo jednak warunki pracy wielu innych Azjatów w krajach arabskich są bardzo ciężkie.
Indie - czyli dziesięć godzin na lotnisku.
Po przylocie do Indii, czekała na nas Pani z kartką. Absolutnie nie mam pojęcie jaki był problem, ale przyszedł ktoś jej pomóc, a potem jeszcze jedna osoba musiała im pomagać. Najpierw nam dali kartki do wypełnienia i wysłali w jednym kierunku, by zaraz po nas biec, że jednak nic mamy nie wypełniać i iść gdzie indziej. Ostatecznie stwierdzili, że skoro nie mamy wiz, to powinniśmy iść prosto do tranzytowej kontroli bezpieczeństwa i przejść pod gate. Serio ta cała sytuacja była dziwna, nawet kontroli granicznej nie zrobili. Sam terminal jest nowy, choć z kołującego samolotu było widać, że lotnisko składa się też ze starego terminala, które fragmenty są w losowych miejscach przedzielony nowymi wstawkami. Z rana, kiedy przylecieliśmy terminal był niemal pusty, wieczorem było trochę więcej ludzi, ale nadal mniej niż Ryanair upchałby w Modlinie.
Był to mój pierwszy kontakt z Indiami i niestety zrobiły one na mnie złe wrażenie. Nowiutki dopiero co oddany budynek, aż lśnił, problem z tym był taki, że choć cały czas ktoś tam sprzątał, to posprzątane jakoś do końca nie było. Pół roku po oddaniu do użytku zapomniano o otwarciu sklepów i restauracji, więc jedzenie można było kupić z czegoś co wyglądało jak uliczne stoisko lub w jednej pseudo kawiarni. Był też mały sklepik z lokalnymi produktami nieżywieniowymi i zdaje się, że było to jedyne miejsce gdzie można było zapłacić kartą, w pozostałych albo gotówką albo jakąś lokalną aplikacją. Jako, że żadnego kantoru, ani bankomatu nie było, musieliśmy zrezygnować z zakupów. My byliśmy przygotowani, bo zrobiliśmy spore zakupy w Luli jeszcze w Kuwejcie, ale pewnie wiele przesiadających może się zdziwić. Kolejnym problemem był internet, wifi nie chciało przysłać kodu, a gdy spróbowałem po kilku godzinach jeszcze raz, to stwierdziło, że już korzystałem i mi się nie należy. Co gorsza nie mogłem złapać też zasięgu mojej polskiej karty SIM ani międzynarodowej eSIM. To tyle z narzekania, bo były też plusy. Zobaczcie tylko na miejsca do siedzenia i odpoczynku.
Tak właśnie wyglądała nasza wizyta w Indiach, większość czasu przespaliśmy, te leżanki z podwójnym materacem są super wygodne, ale spanie na kanapach też się bardzo dobrze sprawdzało. Jako, że cały nasz bagaż został nadany bezpośrednio do Kuala Lumpur, to ze sobą mieliśmy tylko jedzenie i dokumenty, można więc było spać do woli. Łazienki również były czyste, choć w męskiej np. coś śmierdziało i miałem wrażenie, ze był to papierowy ręcznik do rąk. Jak się okazało w Indiach tez mieli opiekuna toalet, który np. pilnował plecaków, które można zostawić przed łazienką.
Osobny paragraf należy się procesowi odprawy przy gate. Najpierw ludzie ustawiają się w trzech kolejkach, które właściwie nie mają za bardzo znaczenia o ile nie leci się w "klasie biznes". Potem pomiędzy ludźmi chodzi człowiek z obsługi i sprawdza czy pasażerowie mają wszystkie niezbędne dokumenty. W naszym przypadku oznaczało to jedno wielkie nic po za paszportem i samym biletem. Następnie otwierają gate i sprawdzają czy imię na bilecie się zgadza z dokumentem, robi to już oczywiście inna osoba. Potem poszliśmy korytarzem do wieży z rękawem i przed wejściem do niej sprawdzano dokumenty jeszcze raz, znów inna osoba. Przed samym rękawem, stały jeszcze dwie osoby i sprawdzały czy na pewno to nasz lot i czy mamy niezbędne dokumenty. Na koniec w samolocie stewardessa tylko nas witała, chyba nawet nie sprawdzała czy kierunek lotu zgadza się z tym na bilecie, ale nie mam pewności. Ci to dopiero mieli przerost zatrudnienia. Przynajmniej pracownicy nosili kurtki z napisem "no tip", człowiek się nie bał zadawać pytań po doświadczeniu w Kuwejcie.
Lot nie bardzo różnił się od poprzedniego, choć pasażerów było wyraźnie więcej. Po raz kolejny Hindusi, stanowiący jakieś 90% pasażerów, byli wyłącznie mężczyznami i wyglądało jakby lecieli do pracy. Człowiek naprawdę docenia swoje pochodzenie i życie w takich momentach.