Zachęcony dobrym przyjęciem mojego posta na temat wynajmu auta w kontynentalnej części Korei (https://www.fly4free.pl/forum/wynajem-samochodu-w-seulu,1093,133934&p=1656902#p1656902), pomyślałem, że spróbuję zrelacjonować cały wyjazd do kraju, który kiedyś dał nam Lanosa, Nubirę i Leganzę, a obecnie sprzedaje armatohaubice. Postaram się nie duplikować informacji, ale nie gniewajcie się, jeśli coś się powtórzy.
Koreańskie soft power nie przestaje mnie zadziwiać. Na polskich fejsbukowych grupach dotyczących tego kraju, swoje wyjazdy z rocznym, albo dwuletnim wyprzedzeniem planują fani K-popu i K-dram. W naszym przypadku było bardziej prozaicznie – zmiana pracodawcy i konieczność wykorzystania pozostałego urlopu sprawiła, że termin wakacji był dość sztywny, mogliśmy wybrać jedynie kierunek i to z niewielkim wyprzedzeniem. Po wielu wizytach na Google Flights i w innych stronach tego typu, końcu zdecydowaliśmy się na dość skomplikowaną logistycznie podróż z Krakowa do Seulu, z przesiadkami we Frankfurcie i Pekinie, a w drodze powrotnej w Szanghaju i Monachium. Bilety kupiliśmy przez pośrednika Priceline i po przewalutowaniu kosztowały ok. 3100 zł za osobę. Nie była to wybitnie atrakcyjna kwota, ale biorąc pod uwagę brak elastyczności, jeśli chodzi o termin, zakup z niewielkim wyprzedzeniem i bagaż rejestrowany w cenie, zaakceptowaliśmy ten wydatek. Bardzo szybko dostaliśmy też numer rezerwacji, którym mogliśmy się zalogować na stronie i w aplikacji Lufthansy.
Po zakupie biletów należało zaplanować wyjazd. Po lekturze forów i grup oraz rozmowach ze znajomymi, którzy już odwiedzili tego azjatyckiego tygrysa, mieliśmy wrażenie, że najpopularniejsze wśród polskich turystów są podróże transportem publicznym pomiędzy Seulem i Busan (ewentualnie po drodze Gyeongju) oraz lot na wyspę Jeju i wypożyczenie samochodu tamże. My natomiast postanowiliśmy zrezygnować z lotów na miejscu i zarezerwować auto na podróż po kontynentalnej części Korei.
Dzień 1-2, czwartek-piątek (19-20.10.2023)
Rano jesteśmy na lotnisku zbyt wcześnie i bez śniadania, które mamy nadzieję zjeść w nowym saloniku. Niestety odprawa Lufthansy otwarła się dopiero dwie i pół godziny przed odlotem, więc musimy chwilę poczekać. Na szczęście nasze bagaże polecą bezpośrednio do Seulu (przy powrocie nie będzie tak kolorowo). W Krakowie od kilku miesięcy jest nowy salonik, który odwiedziliśmy po raz pierwszy. Jest dużo większy, niż poprzednie i ma dwa poziomy. Znajduje się w strefie Schengen, więc pasażerowie, którzy muszą przejść kontrolę paszportową przed wylotem, powinni go opuścić wcześniej, a w strefie Non-Schengen saloniku już nie ma. Nas to nie dotyczy, bo na razie lecimy do Niemiec, ale na podstawie wczesniejszych doświadczeń moge powiedzieć, że kontrola na automatycznych bramkach przebiega szybko, więc jeśli nie ma kolejki, nie powinno być problemu. Wybór jedzenia jest spory, ale niestety wszystko na zimno. Nie mam zdjęć ze środka, ale myślę, że zadowoli Was relacja dostępna na tej stronie: https://www.pasazer.com/news/462487/rec ... ounge.html. Na pierwszym krótkim odcinku za darmo dostajemy tylko wodę, a przy wyjściu z samolotu czekoladkę. Herbata, czy kawa, są niestety płatne dodatkowo. W terminalu 1 we Frankfurcie, niestety nie ma saloniku w strefie odlotów, który byłby dostępny dla posiadaczy karty Priority Pass, dlatego musimy zadowolić się kanapkami przywiezionymi z domu. Czas szybko mija, gdyż mamy stawić się przy bramce już ponad godzinę przed wylotem, aby poinformować obsługę, czy mamy chińską wizę, czy, tak jak my, tylko się przesiadamy. W Airbusie A340-300 dostajemy na obiad kurczaka, a rano na śniadanie, jajecznicę. Lecimy nad republikami kaukaskimi, Azją Środkową, aby wreszcie wlecieć w przestrzeń powietrzną Chin.
Niezapomniany jest widok ogromnych, niekończących się bloków mieszkalnych w Pekinie. O ile martwi mnie obecna polityka tego kraju, to z pewnością kiedyś chciałbym zobaczyć jak te ogromne osiedla wyglądają z dołu.
W Pekinie mieliśmy 2-godzinną przesiadkę, więc myśleliśmy, że pójdzie jak z płatka, ale zdziwiło nas, że po wyjściu z samolotu, czekała na nas (i kilka innych osób) Pani z Asiana Airlines, z kartką zawierającą numer naszego lotu do Seulu. Zrobiła zdjęcia paszportów i poleciła iść dalej. Po niezbyt krótki spacerze, w końcu trafiliśmy do miejsca gdzie obsługiwane sa transfery międzynarodowe. Należało pokazać dokumenty i dać sobie zrobić zdjęcie, a potem miała miejsce bardzo szczegółowa kontrola bezpieczeństwa. Jeśli chodzi o płyny, było dość luźno – oczywiście nie wolno, ale zapomniałem o tym, że mam wodę z samolotu. Chinka na kontroli wyjęła ją i powiedziała „drink”
:D (w końcu wypiłem 2/3 i był to dla niej wystarczający dowód, że to woda, którą moge zabrać ze sobą). Natomiast elektronikę sprawdzają bardzo szczegółowo – wszystkie baterie i powerbanki należy wyjąć i pokazać. Miałem też mały dysk SSD – pytano mnie co to jest i oglądano ze wszystkich stron.
Na lotnisku jest Wi-Fi, ale niestety VPN, który miałem zainstalowany (PureVPN), nie pomagał i zamiast z zablokowanego Google, trzeba było korzystać z Binga. Nie byłem w stanie również połączyć się z siecią komórkową, za pomocą karty MTX Connect, która powinna działać na całym świecie i w wielu krajach mi się sprawdziła. Natomiast nie wykluczam, że powodem mogło być, że to eSIM, gdyż niestety gdzieś zapodziałem fizyczną kartę od tego globalnego operatora. Pomyślałem o tym, bo jakiś czas temu Weronika Truszczyńska wspominała na swoim kanale, że eSIM w Chinach nie działa i że nawet iPhone’y sprzedawane w tym kraju mają dwa gniazda na fizyczne SIM.
Wszystkie te formalności sprawiły, że na wizytę w saloniku mieliśmy zaledwie 15 minut. W terminalu 3E są dwa, ale jeden z nich jest ciągle zamknięty, od czasu wiadomo czego – jeśli dobrze pamiętam, to Air China Business Class Lounge. Skoro nie mieliśmy wyboru, poszliśmy do Air China First Class Lounge. Zjedliśmy kilka pierożków, wypiliśmy kawę i trzeba było wychodzić. Ruch na terminalu jest znikomy, a wiele lokali ciągle zamkniętych. Odniosłem wrażenie, że ruch nie powrócił tam jeszcze do poziomów z roku 2019 i wcześniejszych.
Asiana to nie jakieś tam linie europejskie, więc nawet na 2-godzinnym locie był pełen serwis.
Ledwo zdążyliśmy wszystko zjeść i po raz pierwszy naszym oczom ukazała się Korea Południowa i imponujący most łączący wyspę, na której znajduje się port lotniczy ICN, z lądem.
Po wylądowaniu musieliśmy chwilę odstać przy kontroli paszportowej, ale za to nasze walizki pojawiły się na taśmie bardzo szybko. Następnie zostaliśmy zaczepieni przez młodych Koreańczyków, pracujących w centrum informacji turystycznej. Mieliśmy wypełnić ankietę i dostać za to nagrodę. Jedno z nas wygrało długopis, a drugie bon na zdjęcie w fotobudce – niestety później w Busan próbowaliśmy użyć tego kuponu i ekran pokazywał informację, że voucher został już wykorzystany
:cry: Kolejnym krokiem była wypłata 130 tysięcy wonów z bankomatu Woori Bank – niestety z prowizją 3600 wonów (w Korei podobno nie ma już bankomatów, które opłaty nie pobierają).
Kartę eSIM kupiłem wcześniej na stronie: https://roaming.kt.com/esim/eng/reserve.asp, płacąc za 10 dni, 34600 wonów (109 zł). Aktywować ją należy dopiero po przylocie, gdyż owe 10 dni liczy się właśnie od momentu aktywacji. Dlatego najlepiej wydrukować sobie kod QR, który otrzymuje się na maila i włączyć kartę dopiero na lotnisku, gdzie jest dostępne Wi-Fi. Wszystko zadziałało poprawnie, ale niewygodne było to, że przedłużenie pakietu jest kompletnie nieopłacalne, ze względu na cenę (mieliśmy być na miejscu około dziesięć i pół doby). Natomiast karta MTX Connect, którą wspomniałem wyżej, tym razem przydała się na kilka ostatnich godzin pobytu w Korei.
Z gotówką w portfelu mogliśmy kupić dwie karty T-money (wersja turystyczna na lotnisku kosztuje 4000 wonów), doładować je (na początek po 10 tysięcy na osobę) i wsiąść w pociąg AREX, ale nie wersję ekspresową, tylko All Stop, która zatrzymuje się na każdej stacji. Na przystanku Hongik Univ. przesiedliśmy się w zieloną linię metra (linia numer 2) i w sumie po prawie dwóch godzinach dotarliśmy do dzielnicy Gangnam, gdzie mieliśmy spędzić kolejne trzy noce. Nie wiem jakim cudem, ale za dojazd zapłaciliśmy zaledwie 2450 wonów (1050 za pociąg i 1400 za metro), chociaż powinno to kosztować ponad 4 tysiące.
W przeszłości zawsze dziwiło mnie , że Google Maps ma dokładniejsze mapy w Korei Północnej, niż Południowej. Obecnie jest już lepiej – aplikacja przydaje się zwłaszcza, jeśli chcemy sprawdzić opinię na temat różnych miejsc, napisane przez turystów spoza Korei. Natomiast wyznaczanie trasy działa jedynie w przypadku transportu publicznego – nie ma możliwości obliczenia trasy samochodem, czy pieszo. Zdecydowanie bardziej przydaje się lokalna aplikacja KakaoMap, która wszystkie te funkcje posiada. Jest też Naver, ale jego włączyłem zaledwie kilka razy.
Ceny noclegów w Seulu w weekend, kiedy przylecieliśmy, trochę nas przeraziły – po odrzuceniu pokoi, które były niewiele większe od stojącego w nich łóżka, wszystko w dobrej lokalizacji kosztowało co najmniej 800 zł/noc/pokój. Być może wiązało się to z trwającymi mistrzostwami świata w League of Legends (znajoma podsunęła nam taką hipotezę). Po dalszym poszukiwaniach udało nam się zarezerwować Hotel Capace, za który zapłaciliśmy 1911 zł za trzy noce (mogło wyjść kilkadziesiąt zł taniej, ale nieopatrznie skorzystaliśmy z opcji „zapłać później” na Agodzie, gdzie kurs przewalutowania jest mniej korzystny, niż przy płatności od razu). W naszym przypadku dobrze sprawdziło się wyszukiwanie hoteli na stronie HotelsCombined i przechodzenie stamtąd na stronę Agody (wyszukując bezpośrednio na Agodzie, ceny czasami były wyższe). Najśmieszniejsze w Hotelu Capace było to, że łazienkę oddzielono od sypialni półprzezroczystą ścianą z materiału przypominającego szkło. Do tego dokładnie na tej na ścianie powieszony był telewizor, więc osoba leżąca na łóżku może jednocześnie oglądać K-dramę i podziwiać kąpiel współlokatora
:P Interesujące były również zestawy ratunkowe do opuszczania się na linie w wypadku pożaru. Widziałem to po raz pierwszy na filmie na YouTube, ale nie mogę sobie przypomnieć którym – być może chodziło o polski mały kanał „ubetapioca”, który szczerze polecam. Nieodłącznym elementem koreańskich hoteli są również pantofle dla gości.
Największą zaletą hotelu była z pewnością lokalizacja zaraz przy Teheran-ro (ulicy Teherańskiej), prawdopodobnie najdroższej w Seulu. Znajduje się tutaj mnóstwo wieżowców, a swoje oddziały mają firmy z branży technologicznej, jak Naver, Kakao, Samsung, Hynix, czy Google. Charakterystyczna nazwa związana jest z wizytą w Korei mera Teheranu, która miała miejsce w 1977 roku, czyli jeszcze przed rewolucją. Ciekawe czy Koreańczycy żałują, że tak prestiżowa lokalizacja nosi dzisiaj to imię - na pocieszenie pozostaje im fakt, że w Teheranie znajduje się ulica Seulska, nazwana tak dokładnie z tej samej okazji. Zaciekawiły też nas parasole przed przejściami dla pieszych (słyszeliśmy o nich wcześniej na kanale „Pyra w Korei”) oraz banery protestu pracowników, przeciwko firmie Google, pod hasłem „OK Google, It’s Not OK.”
Dzień 3, sobota (21.10.2023)
Kolejnego dnia jet lag daje się we znaki. Budzimy się po piątej rano i sprawdzamy, że wszystko jest zamknięte, więc próbujemy zasnąć jeszcze na chwilę. Niestety to bardzo zła decyzja, gdyż ta chwila przedłuża się prawie do południa. Z pewnością nie pomogło nam to, że mamy okno skierowane na wieżowiec znajdujący się bardzo blisko naszego hotelu i w pokoju panuje półmrok przez całą dobę. W Korei warto dopłacić za pokój z widokiem, łatwiej będzie rano wstać
:D Szybko zbieramy się i szukamy miejsca na późne śniadanie. Koreańczyków chyba fascynuje francuska kultura, gdyż na każdym kroku można znaleźć piekarnie, które mają w nazwie bagietkę. Do takiej się też kierujemy i niestety nie mogę polecić tej decyzji. Za 2 bagietki (nie pamiętam już z czym, ale pewnie ser albo szynka) oraz jedną czarną kawę (mieli niestety tylko taką) płacimy 21000 wonów, czyli 66 zł, a szału nie ma.
Następnie udajemy się w kierunku jednego z pomników upamiętniających piosenkę, która przed jedenastoma laty stała się pierwszym nagraniem na platformie YouTube, osiągającym ponad miliard wyświetleń. Mowa oczywiście o "Gangnam Style". Pomnik ten znajduje się przy skrzyżowaniu Teheran-ro i Gangnam-daero, niedaleko stacji metra Gangnam. Tam mamy zamiar po raz pierwszy skorzystać z autobusu (w wielu miastach tak robimy, bo w przeciwieństwie do metra, można coś ciekawego zobaczyć za szybą). W Seulu te środki transportu mają różne kolory. Niebieskie łączą inne dzielnice i przejazd nimi kosztuje 1500 wonów. Zielone, małe pojazdy, jeżdżą na krótszych trasach i jeden przejazd to 1200 wonów. Czerwone to raczej autokary, a nie autobusy miejskie, gdzie każdy pasażer ma wygodny fotel oraz porty USB do ładowania. Wydaje mi się, że łączą one Seul z przedmieściami, natomiast można też nimi przejechać chociażby trzy przystanki wewnątrz Seulu i niestety nieopatrznie zapłacić za to 2800 wonów, co też zrobiliśmy. Jeśli nie chcecie popełnić tego błędu, patrzcie na to, jaką cenę przejazdu pokazuje wam KakaoMap.
Na niektórych głównych drogach Seulu, buspasy są na środku ulicy, pomiędzy jezdniami dla aut. Tam też znajduję się perony, przy których zatrzymują się pojazdy komunikacji miejskiej. Sprawdzajcie więc dokładnie czy macie wsiadać na środku ulicy, czy „normalnie”, z chodnika po prawej stronie drogi.
Niektóre seulskie autobusy wyposażone są w kamerę 360 stopni, która cały czas w trakcie jazdy pokazuje widok pojazdu z lotu ptaka, na tle ulicy i sąsiadujących aut. Pewnie zaraz znajdzie się ktoś, kto powie, że coś takiego już widział i nie mam się czym zachwycać, ale ja widziałem to pierwszy raz i wydało mi się interesujące.
Po wyjściu z autobusu próbujemy pierwszego street foodu – ciasta rybnego z rosołem, zwanego odeng. 2000 wonów za trzy kawałki. Dla mnie w porządku, żeby spróbować, ale drugi raz bym nie kupił. Obserwujemy też przewody elektryczne, których plątanina nie wygląda jak labirynt kabli np. w Bangkoku, ale i tak musi być wyzwaniem dla elektryka.
Dzisiaj musimy zwiedzić wioskę Bukchon Hanok, ponieważ jest możliwe tylko od poniedziałku do soboty od 10 do 17. Nie wiem czy w niedzielę ktoś przegania turystów, ale mnóstwo jest tablic informujących, że nadal mieszkają tam ludzie i rzeczywiście można to dostrzec. Nazwa miejsca pochodzi od słowa „hanok”, które oznacza tradycyjne koreańskie domy budowane od XIV wieku, w czasach dynastii Joseon. Najbardziej podobał nam się widok z góry na tę atrakcję, bo można było dostrzec charakterystyczne dachy. Główna ulica jest natomiast bardzo zatłoczona i pełna turystów.
W pobliżu wioski znajduje się jeden z pałaców zbudowanych przez dynastię Joeson, panującą na Połwyspie Koreańskim w latach 1392-1897. Skonstruowano go w latach 1405-1412, a następnie był wielokrotnie niszczony i odbudowywany. Do śmierci w 1926 roku mieszkał tam ostatni monarcha Korei – Sunjong, a co ciekawe, aż do 1989 roku był to dom członków ostatniej panującej dynastii. Mogli tam przebywać od lat 60-tych (część powróciła z Japonii), gdyż wcześniej prezydent Rhee Syng-man na to nie pozwalał. Od 1997 pałac jest na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO, a wstęp jest bardzo tani – 3000 wonów za osobę (ok. 10 zł). Niestety nie udało nam się zdobyć biletów do słynnego Secret Garden obok pałacu.
W Korei nawet w czasie przesilenia zimowego, słońce wstaje przed ósmą, a zachodzi po siedemnastej. W lecie najdłuższy dzień w roku kończy się natomiast przed dwudziestą. Moim zdaniem to optymalne dla turysty, tak by pogodzić ze sobą aktywności przy świetle dziennym, jak i te wieczorne. O 17.30 z głośników rozległa się prośba o opuszczenie terenu pałacu, więc wraz ze wszystkimi powoli skierowaliśmy się do wyjścia. Następnym punktem programu był Gwangjang Market. Niech was nie zdziwi, że nad wejściem widnieje „Kwang Jang Market” – z różnymi transkrypcjami spotkacie się nie raz. Jest sobota wieczorem, więc na markecie są ogromne tłumy – ciężko się przecisnąć i znaleźć miejsce przy jakimkolwiek stoisku z jedzeniem. W końcu nam się to udaje i zamawiamy trzy talerze z potrawami. Kiełbasa koreańska to coś podobnego do kaszanki, a do tego są jeszcze podroby, typu serca, czy płuca. Japchae to smażony makaron z warzywami. Tteokbokki są ryżowymi kluskami z bardzo ostrym sosem. O ile samo doświadczenie, gdy jemy, siedząc na ławce przy takim stoisku i wokół nas porusza się tłum, było rewelacyjne, to jedzenie dość specyficzne. Zapłaciliśmy za nie 18000 wonów (56 zł). Następnie znaleźliśmy jakieś tradycyjne słodycze za 3000 wonów i już mieliśmy wychodzić, gdy jedna starsza sprzedawczyni próbowała nas zachęcić, krzycząc „chicken”. Początkowo ją zignorowaliśmy, ale jednak nie mogłem się powstrzymać i w końcu pani zarobiła 5000 wonów (16 zł) za kubełek mięsa. W momencie, gdy piszę tę relację, wielu polskich YouTuberów jest w Korei i przychodzi na ten market by zobaczyć stoisko, które zagrało w serialu dokumentalnym Netflixa. Widzieliśmy je, ale kolejka była ogromna – na drugim zdjęciu poniżej można w głębi dostrzec napis „Netflix”.
Czego najbardziej brakowało nam w Korei? Może to kogoś zdziwić, ale herbaty. O ile kawę można kupić na każdym kroku, to z herbatą nie jest tak różowo. Do tego odniosłem wrażenie, że Koreańczycy uwielbiają zimne napoje z lodem – w większości lokali, kawa, czy herbata może być podana zarówno gorąca, jak i z lodem (a wiele pozycji z menu tylko na ten drugi sposób). Udało nam się natomiast znaleźć tradycyjną herbaciarnię 더쌍화1967 (https://maps.app.goo.gl/zKobEzC26tfCWsc8A). Zamawia i płaci się w okienku przy ulicy, a po paru minutach herbatę, a raczej cały zestaw na podwieczorek, przynoszą nam do lokalu naprzeciwko. Nie nazwałbym tego deserem, bo nie wszystko jest słodkie, ale szczerze polecam to doświadczenie. Cena całkiem w porządku – za dwa zestawy 14000 wonów (44 zł).
Ostatnim punktem programu tego dnia była świątynia Jogyesa Temple. Byliśmy tam po godzinie 21 (według KakaoMap jest otwarta do 22) i bardzo polecam. „Rzeźby” z roślin w ogrodzie są imponujące, a figury Buddy w środku jeszcze bardziej. Jednego z poniższych zdjęć nie powinienem mieć, ale znak zakazu fotografowania zobaczyłem dopiero przy wychodzeniu ze środka, bo był na drzwiach od wewnątrz. Podobny zakaz był we wszystkich buddyjskich świątyniach w Korei, ale tylko jeśli jesteś w środku – stojąc w drzwiach można robić zdjęcia do woli.
Dzień 4, niedziela (22.10.2023) Na śniadanie idziemy do koreańskiej sieciówki Eggdrop, która powstała w 2017 i obecnie ma również lokale w Tajlandii oraz planuje dalszy rozwój. W Korei ekrany dotykowe do zamawiania w restauracjach są popularniejsze niż u nas – z jego wykorzystaniem zamawiamy dwie kanapki i dwie kawy za łącznie 16700 wonów (52 zł). Mimo, że jeszcze nie skończył się październik, to pobliskie sklepy Prada i Louis Vitton miały już przygotowaną choinkę.
Niedzielne zwiedzanie rozpoczynamy od wizyty w bibliotece Starfield Library, znajdującej się centrum handlowym COEX, która ma 13-metrowe regały z książkami.
Kierując się do metra, znajdujemy kolejną statuę poświęconą piosence Gangnam Style (https://maps.app.goo.gl/zaVQ31DAxBAdoBBb8). Ta jest bardziej interesująca, niż poprzednia, bo obok znajduje się ekran i głośniki, gdzie można włączyć teledysk prostu z YouTube. Dobrze pomyśleliście, można pozować do zdjęcia i tańczyć w rytm tego, co śpiewa wokalista Psy.
Z metra wychodzimy na stacji Gyengbokgung i kierujemy się do wyjścia numer 5, aby odwiedzić najważniejszy z pięciu pałaców królewskich. Po drodze, ciągle pod ziemią, trafiamy na wystawę „K-Culture Museum”, które jest pokazem niewiarygodnych animacji. Zdecydowanie warto wstąpić na kilka minut. Następnie idziemy na ogromny pałacowy dziedziniec i czekamy kilka minut w kolejce po bilety wstępu (3000 wonów za osobę). Gyeongbokgung to główny pałac królewskiej dynastii Joseon. Podobnie jak Changdeokgung, również ten był kilkukrotnie niszczony, głównie przez Japończyków. W 1926 okupanci ukończyli na jego terenie murowany budynek, który służył jako główna siedziba ich administracji. Co ciekawe, zniszczony podczas wojny koreańskiej, został odbudowany przez Koreańczyków i jeszcze przez kilkadziesiąt lat służył władzom niepodległej Korei. Jego zdjęcia możecie zobaczyć tutaj:
Na dziedzińcu (w części ogólnodostępnej, tam gdzie kupuje się bilety) o dziesiątej i czternastej odbywa się zmiana warty. My natomiast trafiliśmy na weekend, kiedy zamiast tego, o jedenastej i czternastej, miała miejsce ceremonia Cheopjong, czyli przegląd wojsk gwardii królewskiej. Niestety na teren pałacu weszliśmy około 13.15 i przed czternastą skierowaliśmy się z powrotem do bramy Heungnyemun, aby zorientować się, czy można wyjść na dziedziniec, a potem wrócić na tym samym bilecie. Straciliśmy kilka minut, bo w zamieszaniu nie było kogo spytać, ale w końcu po prawej stronie patrząc w kierunku wyjścia, znaleźliśmy pieczątkę, którą należy przybić na bilecie, by móc wrócić do zwiedzania po spektaklu.
Po zakończeniu ceremonii skierowaliśmy się z powrotem do pałacu. Trzeba chwilę odstać w kolejce do wejścia, bo wszyscy z tłumu, który oglądał przedstawienie, wpadli na ten sam pomysł. Poniżej kilka zdjęć ze zwiedzania. W przeciwieństwie do Changdeokgung, który odwiedziliśmy dzień wcześniej, Gyeongbokgung nie jest na liście światowego dziedzictwa UNESCO.
Później zielony autobus zabrał nas pod drewnianą bramę Sungnyemun, z końca XIV wieku, znaną również jako Namdaemun. Przetrwała liczne konflikty na terenie Korei, w dużej mierze również wojnę koreańską (chociaż nie całkowicie, tutaj zdjęcie z 1951 roku: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Namdaemun,_Main_Southern_Entrance_to_Seoul.jpg). Niestety nie przetrwała podpalenia w 2008 roku, którego sprawcą był 69-latek. Odbudowę ukończono w 2013. W pobliżu znajduje się Namdaemun Market, na którym można kupić wszystko – od walizek, przez termosy, aż po ubrania. Miejsce to wydaje się bardziej nastawione na turystów, niż Gwangjang Market – jedna starsza Pani właściwie zaciągnęła nas do swojego małego lokalu, w który zjedliśmy bibimbap na dwoje za 8000 wonów – bez rewelacji.
Nadszedł wieczór i autobusem pojechaliśmy do dzielnicy Itaewon, którą możecie znać z tragedii, która wydarzyła się rok przed naszym wyjazdem. Podczas świętowania Halloween w wyniku paniki i stratowania zginęło 159 osób, a 196 zostało rannych. Stereotypy mówią, że Korea jest zamkniętym na obcokrajowców krajem, natomiast w Itaewon widzieliśmy ulicę, na której jedynymi osobami byli czarnoskórzy imigranci. W innym miejscu natomiast znajduje się arteria, na której większość lokali, to restauracje serwujące kebaby, prowadzone przez migrantów z kręgu kulturowego, z któego danie to pochodzi.
Dzień 5, poniedziałek (23.10.2023)
Tego dnia wreszcie nawiążemy do tytułu relacji, a mianowicie wypożyczenia samochodu w Korei. Rano zostawiamy walizki w hotelu i w pobliskiej, amerykańskiej sieciówce Quiznos, bierzemy śniadanie na wynos. Za dwie kanapki, podobne do tych z Subwaya i dwie kawy, płacimy 19100 wonów (60 zł). Następnie idziemy do bankomatu przy 412 Teheran-ro i wypłacamy 130 tysięcy wonów, płacąc przy tym prowizję 3500. Na stacji metra doładowujemy też jedną z kart T-money na 15 tysięcy, na wypadek, gdyby polska kredytówka nie działała na bramkach autostradowych (finalnie okazuje się to dobrą decyzją). Wreszcie kierujemy się do oddziału „Gangnam 24h” firmy Lotte Rent-a-car.
Lotte jest jednym z czeboli, czyli rodzinnych biznesów, które prowadzą bardzo różnoraką działalność i przez lata otrzymywały pomoc od koreańskiego rządu. Największe z nich to Samsung, Hyundai, SK Group, LG, czy znany w Polsce, upadły w 1999 roku, koncern Daewoo. Samo Lotte założył, w Tokio, w 1948, Koreańczyk Shin Kyuk-ho. W 1967 rozszerzył działalność również o Koreę, a w 1988 roku był czwartym najbogatszym człowiekiem na świecie, według magazynu Forbes. Obecnie na półkach koreańskich sklepów można znaleźć mnóstwo produktów żywnościowych od Lotte, a najwyższy budynek, nie tylko w Korei, ale też w całym OECD, to sięgający 555 metrów Lotte World Tower, o którym jeszcze będzie mowa w tej relacji.
Zainteresowanych szczegółami wynajmu w Lotte, zachęcam do przejrzenia mojego posta w wątku dotyczącym wynajmu auta w Korei: https://www.fly4free.pl/forum/wynajem-samochodu-w-seulu,1093,133934&p=1656902#p1656902. W skrócie, wynajęliśmy Hyundaia Avante, zapakowaliśmy do niego dwie walizki i skierowaliśmy się do kolejnej atrakcji w naszym planie, położonej około półtorej godziny od Seulu.
Coś się w tym odcinku technicznie posypało (przynajmniej u mnie), bo inaczej wygląda ona w tapatalku, a inaczej na www.Na tapatalku są symbole, jakby były tam zdjęcia, które się nie wyświetlają, np.:
a na www okazuje się, że w tych brakujących miejscach są linki (które nie pokazują się w tapatalku).
Dzięki za informacje, to miały być linki do archiwalnch zdjęć z Wikipedii, czy Wikimedia Commons (nie jestem pewien na ile mozna wykorzystać zdjęcia stamtąd i na ile regulamin forum, czy konkursu na relację na to pozwala). W każdym razie postaram się coś zedytować i potestowac na Tapatalku.EDIT: @tropikey - teraz powinno być w porządku, zarówno na www, jak i w Tapatalku. Na www 4 linki, a w Tapatalku 3 zdjęcia i 1 link.
Postaram się coś wspomnieć o pogodzie, ale odpowiadając na szybko - mieliśmy wielkie szczęście, pogoda była super. Pierwsze dwa dni w Seulu trochę wietrznie i niewiele ponad 10 stopni, ale za to potem prawie lato. Maksymalnie 24 stopnie - jednego dnia chodziliśmy w koszulkach z krótkim rękawem i próbowaliśmy używać wentylowanych foteli w Hyundaiu
:D Natomiast moja znajoma z pracy była w Korei od 10 do 17 listopada i trafili na pierwszy śnieg w Seulu oraz temperatury około zera. Uważałbym też z podróżą w letnich miesiącach - według Wikipedii, średnia suma opadów w Krakowie w lipcu i sierpniu, to 70-100 mm. Natomiast w Seulu 350-400 mm.
Co tego fragmentu:"Jest natomiast coś, czym hotele z naszego kontynentu biją Koreę na głowę, a mianowicie śniadania", zgłaszam zdanie odrębne
:)Co prawda nocowałem tylko w Seulu, ale w trzech różnych hotelach i w dwóch śniadania były albo bardzo dobre (Four Points Seoul Station), albo wręcz rewelacyjne (Hilton - być może już nieczynny), a w Moxy było powiedzmy OK, choć tylko w weekend, gdy był bufet (bo w dni robocze niestety serwowano zestaw).Ale tak generalnie, relacja pierwsza klasa
:)
Koreańskie soft power nie przestaje mnie zadziwiać. Na polskich fejsbukowych grupach dotyczących tego kraju, swoje wyjazdy z rocznym, albo dwuletnim wyprzedzeniem planują fani K-popu i K-dram. W naszym przypadku było bardziej prozaicznie – zmiana pracodawcy i konieczność wykorzystania pozostałego urlopu sprawiła, że termin wakacji był dość sztywny, mogliśmy wybrać jedynie kierunek i to z niewielkim wyprzedzeniem. Po wielu wizytach na Google Flights i w innych stronach tego typu, końcu zdecydowaliśmy się na dość skomplikowaną logistycznie podróż z Krakowa do Seulu, z przesiadkami we Frankfurcie i Pekinie, a w drodze powrotnej w Szanghaju i Monachium. Bilety kupiliśmy przez pośrednika Priceline i po przewalutowaniu kosztowały ok. 3100 zł za osobę. Nie była to wybitnie atrakcyjna kwota, ale biorąc pod uwagę brak elastyczności, jeśli chodzi o termin, zakup z niewielkim wyprzedzeniem i bagaż rejestrowany w cenie, zaakceptowaliśmy ten wydatek. Bardzo szybko dostaliśmy też numer rezerwacji, którym mogliśmy się zalogować na stronie i w aplikacji Lufthansy.
Po zakupie biletów należało zaplanować wyjazd. Po lekturze forów i grup oraz rozmowach ze znajomymi, którzy już odwiedzili tego azjatyckiego tygrysa, mieliśmy wrażenie, że najpopularniejsze wśród polskich turystów są podróże transportem publicznym pomiędzy Seulem i Busan (ewentualnie po drodze Gyeongju) oraz lot na wyspę Jeju i wypożyczenie samochodu tamże. My natomiast postanowiliśmy zrezygnować z lotów na miejscu i zarezerwować auto na podróż po kontynentalnej części Korei.
Dzień 1-2, czwartek-piątek (19-20.10.2023)
Rano jesteśmy na lotnisku zbyt wcześnie i bez śniadania, które mamy nadzieję zjeść w nowym saloniku. Niestety odprawa Lufthansy otwarła się dopiero dwie i pół godziny przed odlotem, więc musimy chwilę poczekać. Na szczęście nasze bagaże polecą bezpośrednio do Seulu (przy powrocie nie będzie tak kolorowo). W Krakowie od kilku miesięcy jest nowy salonik, który odwiedziliśmy po raz pierwszy. Jest dużo większy, niż poprzednie i ma dwa poziomy. Znajduje się w strefie Schengen, więc pasażerowie, którzy muszą przejść kontrolę paszportową przed wylotem, powinni go opuścić wcześniej, a w strefie Non-Schengen saloniku już nie ma. Nas to nie dotyczy, bo na razie lecimy do Niemiec, ale na podstawie wczesniejszych doświadczeń moge powiedzieć, że kontrola na automatycznych bramkach przebiega szybko, więc jeśli nie ma kolejki, nie powinno być problemu. Wybór jedzenia jest spory, ale niestety wszystko na zimno. Nie mam zdjęć ze środka, ale myślę, że zadowoli Was relacja dostępna na tej stronie: https://www.pasazer.com/news/462487/rec ... ounge.html.
Na pierwszym krótkim odcinku za darmo dostajemy tylko wodę, a przy wyjściu z samolotu czekoladkę. Herbata, czy kawa, są niestety płatne dodatkowo. W terminalu 1 we Frankfurcie, niestety nie ma saloniku w strefie odlotów, który byłby dostępny dla posiadaczy karty Priority Pass, dlatego musimy zadowolić się kanapkami przywiezionymi z domu. Czas szybko mija, gdyż mamy stawić się przy bramce już ponad godzinę przed wylotem, aby poinformować obsługę, czy mamy chińską wizę, czy, tak jak my, tylko się przesiadamy.
W Airbusie A340-300 dostajemy na obiad kurczaka, a rano na śniadanie, jajecznicę. Lecimy nad republikami kaukaskimi, Azją Środkową, aby wreszcie wlecieć w przestrzeń powietrzną Chin.
Niezapomniany jest widok ogromnych, niekończących się bloków mieszkalnych w Pekinie. O ile martwi mnie obecna polityka tego kraju, to z pewnością kiedyś chciałbym zobaczyć jak te ogromne osiedla wyglądają z dołu.
W Pekinie mieliśmy 2-godzinną przesiadkę, więc myśleliśmy, że pójdzie jak z płatka, ale zdziwiło nas, że po wyjściu z samolotu, czekała na nas (i kilka innych osób) Pani z Asiana Airlines, z kartką zawierającą numer naszego lotu do Seulu. Zrobiła zdjęcia paszportów i poleciła iść dalej. Po niezbyt krótki spacerze, w końcu trafiliśmy do miejsca gdzie obsługiwane sa transfery międzynarodowe. Należało pokazać dokumenty i dać sobie zrobić zdjęcie, a potem miała miejsce bardzo szczegółowa kontrola bezpieczeństwa. Jeśli chodzi o płyny, było dość luźno – oczywiście nie wolno, ale zapomniałem o tym, że mam wodę z samolotu. Chinka na kontroli wyjęła ją i powiedziała „drink” :D (w końcu wypiłem 2/3 i był to dla niej wystarczający dowód, że to woda, którą moge zabrać ze sobą). Natomiast elektronikę sprawdzają bardzo szczegółowo – wszystkie baterie i powerbanki należy wyjąć i pokazać. Miałem też mały dysk SSD – pytano mnie co to jest i oglądano ze wszystkich stron.
Na lotnisku jest Wi-Fi, ale niestety VPN, który miałem zainstalowany (PureVPN), nie pomagał i zamiast z zablokowanego Google, trzeba było korzystać z Binga. Nie byłem w stanie również połączyć się z siecią komórkową, za pomocą karty MTX Connect, która powinna działać na całym świecie i w wielu krajach mi się sprawdziła. Natomiast nie wykluczam, że powodem mogło być, że to eSIM, gdyż niestety gdzieś zapodziałem fizyczną kartę od tego globalnego operatora. Pomyślałem o tym, bo jakiś czas temu Weronika Truszczyńska wspominała na swoim kanale, że eSIM w Chinach nie działa i że nawet iPhone’y sprzedawane w tym kraju mają dwa gniazda na fizyczne SIM.
Wszystkie te formalności sprawiły, że na wizytę w saloniku mieliśmy zaledwie 15 minut. W terminalu 3E są dwa, ale jeden z nich jest ciągle zamknięty, od czasu wiadomo czego – jeśli dobrze pamiętam, to Air China Business Class Lounge. Skoro nie mieliśmy wyboru, poszliśmy do Air China First Class Lounge. Zjedliśmy kilka pierożków, wypiliśmy kawę i trzeba było wychodzić. Ruch na terminalu jest znikomy, a wiele lokali ciągle zamkniętych. Odniosłem wrażenie, że ruch nie powrócił tam jeszcze do poziomów z roku 2019 i wcześniejszych.
Asiana to nie jakieś tam linie europejskie, więc nawet na 2-godzinnym locie był pełen serwis.
Ledwo zdążyliśmy wszystko zjeść i po raz pierwszy naszym oczom ukazała się Korea Południowa i imponujący most łączący wyspę, na której znajduje się port lotniczy ICN, z lądem.
Po wylądowaniu musieliśmy chwilę odstać przy kontroli paszportowej, ale za to nasze walizki pojawiły się na taśmie bardzo szybko. Następnie zostaliśmy zaczepieni przez młodych Koreańczyków, pracujących w centrum informacji turystycznej. Mieliśmy wypełnić ankietę i dostać za to nagrodę. Jedno z nas wygrało długopis, a drugie bon na zdjęcie w fotobudce – niestety później w Busan próbowaliśmy użyć tego kuponu i ekran pokazywał informację, że voucher został już wykorzystany :cry: Kolejnym krokiem była wypłata 130 tysięcy wonów z bankomatu Woori Bank – niestety z prowizją 3600 wonów (w Korei podobno nie ma już bankomatów, które opłaty nie pobierają).
Kartę eSIM kupiłem wcześniej na stronie: https://roaming.kt.com/esim/eng/reserve.asp, płacąc za 10 dni, 34600 wonów (109 zł). Aktywować ją należy dopiero po przylocie, gdyż owe 10 dni liczy się właśnie od momentu aktywacji. Dlatego najlepiej wydrukować sobie kod QR, który otrzymuje się na maila i włączyć kartę dopiero na lotnisku, gdzie jest dostępne Wi-Fi. Wszystko zadziałało poprawnie, ale niewygodne było to, że przedłużenie pakietu jest kompletnie nieopłacalne, ze względu na cenę (mieliśmy być na miejscu około dziesięć i pół doby). Natomiast karta MTX Connect, którą wspomniałem wyżej, tym razem przydała się na kilka ostatnich godzin pobytu w Korei.
Z gotówką w portfelu mogliśmy kupić dwie karty T-money (wersja turystyczna na lotnisku kosztuje 4000 wonów), doładować je (na początek po 10 tysięcy na osobę) i wsiąść w pociąg AREX, ale nie wersję ekspresową, tylko All Stop, która zatrzymuje się na każdej stacji. Na przystanku Hongik Univ. przesiedliśmy się w zieloną linię metra (linia numer 2) i w sumie po prawie dwóch godzinach dotarliśmy do dzielnicy Gangnam, gdzie mieliśmy spędzić kolejne trzy noce. Nie wiem jakim cudem, ale za dojazd zapłaciliśmy zaledwie 2450 wonów (1050 za pociąg i 1400 za metro), chociaż powinno to kosztować ponad 4 tysiące.
W przeszłości zawsze dziwiło mnie , że Google Maps ma dokładniejsze mapy w Korei Północnej, niż Południowej. Obecnie jest już lepiej – aplikacja przydaje się zwłaszcza, jeśli chcemy sprawdzić opinię na temat różnych miejsc, napisane przez turystów spoza Korei. Natomiast wyznaczanie trasy działa jedynie w przypadku transportu publicznego – nie ma możliwości obliczenia trasy samochodem, czy pieszo. Zdecydowanie bardziej przydaje się lokalna aplikacja KakaoMap, która wszystkie te funkcje posiada. Jest też Naver, ale jego włączyłem zaledwie kilka razy.
Ceny noclegów w Seulu w weekend, kiedy przylecieliśmy, trochę nas przeraziły – po odrzuceniu pokoi, które były niewiele większe od stojącego w nich łóżka, wszystko w dobrej lokalizacji kosztowało co najmniej 800 zł/noc/pokój. Być może wiązało się to z trwającymi mistrzostwami świata w League of Legends (znajoma podsunęła nam taką hipotezę). Po dalszym poszukiwaniach udało nam się zarezerwować Hotel Capace, za który zapłaciliśmy 1911 zł za trzy noce (mogło wyjść kilkadziesiąt zł taniej, ale nieopatrznie skorzystaliśmy z opcji „zapłać później” na Agodzie, gdzie kurs przewalutowania jest mniej korzystny, niż przy płatności od razu). W naszym przypadku dobrze sprawdziło się wyszukiwanie hoteli na stronie HotelsCombined i przechodzenie stamtąd na stronę Agody (wyszukując bezpośrednio na Agodzie, ceny czasami były wyższe). Najśmieszniejsze w Hotelu Capace było to, że łazienkę oddzielono od sypialni półprzezroczystą ścianą z materiału przypominającego szkło. Do tego dokładnie na tej na ścianie powieszony był telewizor, więc osoba leżąca na łóżku może jednocześnie oglądać K-dramę i podziwiać kąpiel współlokatora :P Interesujące były również zestawy ratunkowe do opuszczania się na linie w wypadku pożaru. Widziałem to po raz pierwszy na filmie na YouTube, ale nie mogę sobie przypomnieć którym – być może chodziło o polski mały kanał „ubetapioca”, który szczerze polecam. Nieodłącznym elementem koreańskich hoteli są również pantofle dla gości.
Największą zaletą hotelu była z pewnością lokalizacja zaraz przy Teheran-ro (ulicy Teherańskiej), prawdopodobnie najdroższej w Seulu. Znajduje się tutaj mnóstwo wieżowców, a swoje oddziały mają firmy z branży technologicznej, jak Naver, Kakao, Samsung, Hynix, czy Google. Charakterystyczna nazwa związana jest z wizytą w Korei mera Teheranu, która miała miejsce w 1977 roku, czyli jeszcze przed rewolucją. Ciekawe czy Koreańczycy żałują, że tak prestiżowa lokalizacja nosi dzisiaj to imię - na pocieszenie pozostaje im fakt, że w Teheranie znajduje się ulica Seulska, nazwana tak dokładnie z tej samej okazji. Zaciekawiły też nas parasole przed przejściami dla pieszych (słyszeliśmy o nich wcześniej na kanale „Pyra w Korei”) oraz banery protestu pracowników, przeciwko firmie Google, pod hasłem „OK Google, It’s Not OK.”
Dzień 3, sobota (21.10.2023)
Kolejnego dnia jet lag daje się we znaki. Budzimy się po piątej rano i sprawdzamy, że wszystko jest zamknięte, więc próbujemy zasnąć jeszcze na chwilę. Niestety to bardzo zła decyzja, gdyż ta chwila przedłuża się prawie do południa. Z pewnością nie pomogło nam to, że mamy okno skierowane na wieżowiec znajdujący się bardzo blisko naszego hotelu i w pokoju panuje półmrok przez całą dobę. W Korei warto dopłacić za pokój z widokiem, łatwiej będzie rano wstać :D Szybko zbieramy się i szukamy miejsca na późne śniadanie. Koreańczyków chyba fascynuje francuska kultura, gdyż na każdym kroku można znaleźć piekarnie, które mają w nazwie bagietkę. Do takiej się też kierujemy i niestety nie mogę polecić tej decyzji. Za 2 bagietki (nie pamiętam już z czym, ale pewnie ser albo szynka) oraz jedną czarną kawę (mieli niestety tylko taką) płacimy 21000 wonów, czyli 66 zł, a szału nie ma.
Następnie udajemy się w kierunku jednego z pomników upamiętniających piosenkę, która przed jedenastoma laty stała się pierwszym nagraniem na platformie YouTube, osiągającym ponad miliard wyświetleń. Mowa oczywiście o "Gangnam Style". Pomnik ten znajduje się przy skrzyżowaniu Teheran-ro i Gangnam-daero, niedaleko stacji metra Gangnam. Tam mamy zamiar po raz pierwszy skorzystać z autobusu (w wielu miastach tak robimy, bo w przeciwieństwie do metra, można coś ciekawego zobaczyć za szybą). W Seulu te środki transportu mają różne kolory. Niebieskie łączą inne dzielnice i przejazd nimi kosztuje 1500 wonów. Zielone, małe pojazdy, jeżdżą na krótszych trasach i jeden przejazd to 1200 wonów. Czerwone to raczej autokary, a nie autobusy miejskie, gdzie każdy pasażer ma wygodny fotel oraz porty USB do ładowania. Wydaje mi się, że łączą one Seul z przedmieściami, natomiast można też nimi przejechać chociażby trzy przystanki wewnątrz Seulu i niestety nieopatrznie zapłacić za to 2800 wonów, co też zrobiliśmy. Jeśli nie chcecie popełnić tego błędu, patrzcie na to, jaką cenę przejazdu pokazuje wam KakaoMap.
Na niektórych głównych drogach Seulu, buspasy są na środku ulicy, pomiędzy jezdniami dla aut. Tam też znajduję się perony, przy których zatrzymują się pojazdy komunikacji miejskiej. Sprawdzajcie więc dokładnie czy macie wsiadać na środku ulicy, czy „normalnie”, z chodnika po prawej stronie drogi.
Niektóre seulskie autobusy wyposażone są w kamerę 360 stopni, która cały czas w trakcie jazdy pokazuje widok pojazdu z lotu ptaka, na tle ulicy i sąsiadujących aut. Pewnie zaraz znajdzie się ktoś, kto powie, że coś takiego już widział i nie mam się czym zachwycać, ale ja widziałem to pierwszy raz i wydało mi się interesujące.
Po wyjściu z autobusu próbujemy pierwszego street foodu – ciasta rybnego z rosołem, zwanego odeng. 2000 wonów za trzy kawałki. Dla mnie w porządku, żeby spróbować, ale drugi raz bym nie kupił. Obserwujemy też przewody elektryczne, których plątanina nie wygląda jak labirynt kabli np. w Bangkoku, ale i tak musi być wyzwaniem dla elektryka.
Dzisiaj musimy zwiedzić wioskę Bukchon Hanok, ponieważ jest możliwe tylko od poniedziałku do soboty od 10 do 17. Nie wiem czy w niedzielę ktoś przegania turystów, ale mnóstwo jest tablic informujących, że nadal mieszkają tam ludzie i rzeczywiście można to dostrzec. Nazwa miejsca pochodzi od słowa „hanok”, które oznacza tradycyjne koreańskie domy budowane od XIV wieku, w czasach dynastii Joseon. Najbardziej podobał nam się widok z góry na tę atrakcję, bo można było dostrzec charakterystyczne dachy. Główna ulica jest natomiast bardzo zatłoczona i pełna turystów.
W pobliżu wioski znajduje się jeden z pałaców zbudowanych przez dynastię Joeson, panującą na Połwyspie Koreańskim w latach 1392-1897. Skonstruowano go w latach 1405-1412, a następnie był wielokrotnie niszczony i odbudowywany. Do śmierci w 1926 roku mieszkał tam ostatni monarcha Korei – Sunjong, a co ciekawe, aż do 1989 roku był to dom członków ostatniej panującej dynastii. Mogli tam przebywać od lat 60-tych (część powróciła z Japonii), gdyż wcześniej prezydent Rhee Syng-man na to nie pozwalał. Od 1997 pałac jest na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO, a wstęp jest bardzo tani – 3000 wonów za osobę (ok. 10 zł). Niestety nie udało nam się zdobyć biletów do słynnego Secret Garden obok pałacu.
W Korei nawet w czasie przesilenia zimowego, słońce wstaje przed ósmą, a zachodzi po siedemnastej. W lecie najdłuższy dzień w roku kończy się natomiast przed dwudziestą. Moim zdaniem to optymalne dla turysty, tak by pogodzić ze sobą aktywności przy świetle dziennym, jak i te wieczorne. O 17.30 z głośników rozległa się prośba o opuszczenie terenu pałacu, więc wraz ze wszystkimi powoli skierowaliśmy się do wyjścia. Następnym punktem programu był Gwangjang Market. Niech was nie zdziwi, że nad wejściem widnieje „Kwang Jang Market” – z różnymi transkrypcjami spotkacie się nie raz. Jest sobota wieczorem, więc na markecie są ogromne tłumy – ciężko się przecisnąć i znaleźć miejsce przy jakimkolwiek stoisku z jedzeniem. W końcu nam się to udaje i zamawiamy trzy talerze z potrawami. Kiełbasa koreańska to coś podobnego do kaszanki, a do tego są jeszcze podroby, typu serca, czy płuca. Japchae to smażony makaron z warzywami. Tteokbokki są ryżowymi kluskami z bardzo ostrym sosem. O ile samo doświadczenie, gdy jemy, siedząc na ławce przy takim stoisku i wokół nas porusza się tłum, było rewelacyjne, to jedzenie dość specyficzne. Zapłaciliśmy za nie 18000 wonów (56 zł).
Następnie znaleźliśmy jakieś tradycyjne słodycze za 3000 wonów i już mieliśmy wychodzić, gdy jedna starsza sprzedawczyni próbowała nas zachęcić, krzycząc „chicken”. Początkowo ją zignorowaliśmy, ale jednak nie mogłem się powstrzymać i w końcu pani zarobiła 5000 wonów (16 zł) za kubełek mięsa. W momencie, gdy piszę tę relację, wielu polskich YouTuberów jest w Korei i przychodzi na ten market by zobaczyć stoisko, które zagrało w serialu dokumentalnym Netflixa. Widzieliśmy je, ale kolejka była ogromna – na drugim zdjęciu poniżej można w głębi dostrzec napis „Netflix”.
Czego najbardziej brakowało nam w Korei? Może to kogoś zdziwić, ale herbaty. O ile kawę można kupić na każdym kroku, to z herbatą nie jest tak różowo. Do tego odniosłem wrażenie, że Koreańczycy uwielbiają zimne napoje z lodem – w większości lokali, kawa, czy herbata może być podana zarówno gorąca, jak i z lodem (a wiele pozycji z menu tylko na ten drugi sposób). Udało nam się natomiast znaleźć tradycyjną herbaciarnię 더쌍화1967 (https://maps.app.goo.gl/zKobEzC26tfCWsc8A). Zamawia i płaci się w okienku przy ulicy, a po paru minutach herbatę, a raczej cały zestaw na podwieczorek, przynoszą nam do lokalu naprzeciwko. Nie nazwałbym tego deserem, bo nie wszystko jest słodkie, ale szczerze polecam to doświadczenie. Cena całkiem w porządku – za dwa zestawy 14000 wonów (44 zł).
Ostatnim punktem programu tego dnia była świątynia Jogyesa Temple. Byliśmy tam po godzinie 21 (według KakaoMap jest otwarta do 22) i bardzo polecam. „Rzeźby” z roślin w ogrodzie są imponujące, a figury Buddy w środku jeszcze bardziej. Jednego z poniższych zdjęć nie powinienem mieć, ale znak zakazu fotografowania zobaczyłem dopiero przy wychodzeniu ze środka, bo był na drzwiach od wewnątrz. Podobny zakaz był we wszystkich buddyjskich świątyniach w Korei, ale tylko jeśli jesteś w środku – stojąc w drzwiach można robić zdjęcia do woli.
Dzień 4, niedziela (22.10.2023)
Na śniadanie idziemy do koreańskiej sieciówki Eggdrop, która powstała w 2017 i obecnie ma również lokale w Tajlandii oraz planuje dalszy rozwój. W Korei ekrany dotykowe do zamawiania w restauracjach są popularniejsze niż u nas – z jego wykorzystaniem zamawiamy dwie kanapki i dwie kawy za łącznie 16700 wonów (52 zł). Mimo, że jeszcze nie skończył się październik, to pobliskie sklepy Prada i Louis Vitton miały już przygotowaną choinkę.
Niedzielne zwiedzanie rozpoczynamy od wizyty w bibliotece Starfield Library, znajdującej się centrum handlowym COEX, która ma 13-metrowe regały z książkami.
Kierując się do metra, znajdujemy kolejną statuę poświęconą piosence Gangnam Style (https://maps.app.goo.gl/zaVQ31DAxBAdoBBb8). Ta jest bardziej interesująca, niż poprzednia, bo obok znajduje się ekran i głośniki, gdzie można włączyć teledysk prostu z YouTube. Dobrze pomyśleliście, można pozować do zdjęcia i tańczyć w rytm tego, co śpiewa wokalista Psy.
Z metra wychodzimy na stacji Gyengbokgung i kierujemy się do wyjścia numer 5, aby odwiedzić najważniejszy z pięciu pałaców królewskich. Po drodze, ciągle pod ziemią, trafiamy na wystawę „K-Culture Museum”, które jest pokazem niewiarygodnych animacji. Zdecydowanie warto wstąpić na kilka minut. Następnie idziemy na ogromny pałacowy dziedziniec i czekamy kilka minut w kolejce po bilety wstępu (3000 wonów za osobę). Gyeongbokgung to główny pałac królewskiej dynastii Joseon. Podobnie jak Changdeokgung, również ten był kilkukrotnie niszczony, głównie przez Japończyków. W 1926 okupanci ukończyli na jego terenie murowany budynek, który służył jako główna siedziba ich administracji. Co ciekawe, zniszczony podczas wojny koreańskiej, został odbudowany przez Koreańczyków i jeszcze przez kilkadziesiąt lat służył władzom niepodległej Korei. Jego zdjęcia możecie zobaczyć tutaj:
- w latach 70-tych: https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/8/8a/1971%EB%85%84_%EC%A4%91%EC%95%99%EC%B2%AD_%EA%B4%91%ED%99%94%EB%AC%B8%EB%8C%80%EB%A1%9C.jpg
- w 1980 roku: https://gongu.copyright.or.kr/gongu/wrt/wrt/view.do?wrtSn=13154983&menuNo=200018
- w 1995: https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/0/0d/Japanese_General_Government_Building_1995.jpg
W 1996 wspomniana budowla została rozebrana, aby przywrócić oryginalny wygląd pałacowi Gyeongbokgung i na tym zdjęciu z 1996 roku można zobaczyć prace renowacyjne: https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/d/d7/%EA%B4%91%ED%99%94%EB%AC%B8%EA%B3%BC_%EA%B5%AC%EC%A4%91%EC%95%99%EC%B2%AD_%281996.08%29_01.jpg.Na dziedzińcu (w części ogólnodostępnej, tam gdzie kupuje się bilety) o dziesiątej i czternastej odbywa się zmiana warty. My natomiast trafiliśmy na weekend, kiedy zamiast tego, o jedenastej i czternastej, miała miejsce ceremonia Cheopjong, czyli przegląd wojsk gwardii królewskiej. Niestety na teren pałacu weszliśmy około 13.15 i przed czternastą skierowaliśmy się z powrotem do bramy Heungnyemun, aby zorientować się, czy można wyjść na dziedziniec, a potem wrócić na tym samym bilecie. Straciliśmy kilka minut, bo w zamieszaniu nie było kogo spytać, ale w końcu po prawej stronie patrząc w kierunku wyjścia, znaleźliśmy pieczątkę, którą należy przybić na bilecie, by móc wrócić do zwiedzania po spektaklu.
Po zakończeniu ceremonii skierowaliśmy się z powrotem do pałacu. Trzeba chwilę odstać w kolejce do wejścia, bo wszyscy z tłumu, który oglądał przedstawienie, wpadli na ten sam pomysł. Poniżej kilka zdjęć ze zwiedzania. W przeciwieństwie do Changdeokgung, który odwiedziliśmy dzień wcześniej, Gyeongbokgung nie jest na liście światowego dziedzictwa UNESCO.
Później zielony autobus zabrał nas pod drewnianą bramę Sungnyemun, z końca XIV wieku, znaną również jako Namdaemun. Przetrwała liczne konflikty na terenie Korei, w dużej mierze również wojnę koreańską (chociaż nie całkowicie, tutaj zdjęcie z 1951 roku: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Namdaemun,_Main_Southern_Entrance_to_Seoul.jpg). Niestety nie przetrwała podpalenia w 2008 roku, którego sprawcą był 69-latek. Odbudowę ukończono w 2013. W pobliżu znajduje się Namdaemun Market, na którym można kupić wszystko – od walizek, przez termosy, aż po ubrania. Miejsce to wydaje się bardziej nastawione na turystów, niż Gwangjang Market – jedna starsza Pani właściwie zaciągnęła nas do swojego małego lokalu, w który zjedliśmy bibimbap na dwoje za 8000 wonów – bez rewelacji.
Nadszedł wieczór i autobusem pojechaliśmy do dzielnicy Itaewon, którą możecie znać z tragedii, która wydarzyła się rok przed naszym wyjazdem. Podczas świętowania Halloween w wyniku paniki i stratowania zginęło 159 osób, a 196 zostało rannych. Stereotypy mówią, że Korea jest zamkniętym na obcokrajowców krajem, natomiast w Itaewon widzieliśmy ulicę, na której jedynymi osobami byli czarnoskórzy imigranci. W innym miejscu natomiast znajduje się arteria, na której większość lokali, to restauracje serwujące kebaby, prowadzone przez migrantów z kręgu kulturowego, z któego danie to pochodzi.
Dzień 5, poniedziałek (23.10.2023)
Tego dnia wreszcie nawiążemy do tytułu relacji, a mianowicie wypożyczenia samochodu w Korei. Rano zostawiamy walizki w hotelu i w pobliskiej, amerykańskiej sieciówce Quiznos, bierzemy śniadanie na wynos. Za dwie kanapki, podobne do tych z Subwaya i dwie kawy, płacimy 19100 wonów (60 zł). Następnie idziemy do bankomatu przy 412 Teheran-ro i wypłacamy 130 tysięcy wonów, płacąc przy tym prowizję 3500. Na stacji metra doładowujemy też jedną z kart T-money na 15 tysięcy, na wypadek, gdyby polska kredytówka nie działała na bramkach autostradowych (finalnie okazuje się to dobrą decyzją). Wreszcie kierujemy się do oddziału „Gangnam 24h” firmy Lotte Rent-a-car.
Lotte jest jednym z czeboli, czyli rodzinnych biznesów, które prowadzą bardzo różnoraką działalność i przez lata otrzymywały pomoc od koreańskiego rządu. Największe z nich to Samsung, Hyundai, SK Group, LG, czy znany w Polsce, upadły w 1999 roku, koncern Daewoo. Samo Lotte założył, w Tokio, w 1948, Koreańczyk Shin Kyuk-ho. W 1967 rozszerzył działalność również o Koreę, a w 1988 roku był czwartym najbogatszym człowiekiem na świecie, według magazynu Forbes. Obecnie na półkach koreańskich sklepów można znaleźć mnóstwo produktów żywnościowych od Lotte, a najwyższy budynek, nie tylko w Korei, ale też w całym OECD, to sięgający 555 metrów Lotte World Tower, o którym jeszcze będzie mowa w tej relacji.
Zainteresowanych szczegółami wynajmu w Lotte, zachęcam do przejrzenia mojego posta w wątku dotyczącym wynajmu auta w Korei: https://www.fly4free.pl/forum/wynajem-samochodu-w-seulu,1093,133934&p=1656902#p1656902. W skrócie, wynajęliśmy Hyundaia Avante, zapakowaliśmy do niego dwie walizki i skierowaliśmy się do kolejnej atrakcji w naszym planie, położonej około półtorej godziny od Seulu.