+1
zawiert 5 lutego 2024 10:32
Poniedziałek 05.02.2024

Słońce wstało dziś po 7 rano. Prawdopodobnie, bo we Wrocławiu kolejny dzień paskudnej pogody i od tygodnia słońca za bardzo nie widać. Od naszego powrotu dni znów przelewają nam się przez palce, nawet nie wiem kiedy minął poprzedni tydzień. Można śmiało napisać, że przelecieliśmy przez niego bez większego zastanowienia. Szkoła, praca, obowiązki, w weekend urodziny dziecka, wolna niedziela i jakoś zeszło. Nowy tydzień, który właśnie zaczyna się deszczem i wiatrem, minie nam tak samo szybko.

A tymczasem gdzieś w innej części świata rano wzeszło słońce nad sawanną. Słonie, nosorożce, zebry, żyrafy, antylopy ruszyły w poszukiwaniu ulubionego jedzenia. Dzieci z wioski ruszyły w drogę do szkoły. Będzie ciepło, może po południu spadnie deszcz, wszakże mamy porę deszczową.

Patrzę teraz przez okno i zastanawiam się, dlaczego jestem tu, a nie TAM. Intelekt oczywiście mi to wyjaśnia, rozumiem gdzie jestem, jakie mam zobowiązania i ograniczenia. Ale serce podpowiada mi, że tak nie musi być na zawsze. Że może być inaczej. I chcemy, żeby było kiedyś inaczej. Zaskakujące jest to, że po tych wszystkich podróżach, które już za nami, nigdy nie mieliśmy tego uczucia, że część z nas została w zupełnie innym miejscu świata, i że będziemy musieli tam wrócić.

W tej relacji popatrzymy wstecz. Będę przewijał od końca kartki z naszego dziennika podróży.
ImagePoniedziałek 29.01.2024

Przed godziną 6 przylatujemy do Dubaju. Jakoś nigdy wcześniej nie było okazji ani lecieć Emirates, ani przesiadać się w Dubaju. Na wyjście do miasta nie ma najmniejszej szansy, bo przebukowali nas na najszybsze możliwe połączenie i do Wiednia ruszymy za jakieś 2,5 godziny. No nic, może innym razem.
Lotnisko (przynajmniej ten terminal, na który przylatujemy i z którego lecimy do Wiednia) nie robi najlepszego wrażenia - jeden długi ciąg duty-free. Spodziewałem się bardziej czegoś na wzór Singapuru, ale może po prostu jesteśmy na złym terminalu. Ostatecznie odpuszczamy sobie zwiedzanie lotniska, po poprzedniej nocce w samolocie wolimy po prostu przeczekać pod gate na następny lot (chociaż nie jest to proste, bo nie ma nawet gdzie usiąść).

Korzystając z okazji, że w końcu jest stabilny internet lotniskowy, zaczynam planować dalsze etapy powrotu do domu. Po tym, jak Kenya Airways skasowała nam lot sytuacja się uprościła i utrudniła jednocześnie. Zamiast przylecieć do Wiednia w poniedziałek późnym wieczorem, przenocować w Wiedniu (nocleg opłacony, bezzwrotny) i jechać następnego dnia pociągiem o 16-tej do Wrocławia (pociąg opłacony, bezzwrotny) mamy apetyt na wcześniejszy powrót do domu. Jest kilka argumentów za tym rozwiązaniem - przede wszystkim jeden dzień w szkole szybciej (ferie już się skończyły), jeden dzień urlopu zachowany na później. Finansowo oczywiście oznacza to, że musimy jakoś z tego Wiednia wrócić w poniedziałek, a nie we wtorek - i właśnie na rozwiązanie tego logistycznego kłopotu poświęcam 2h czekania na lot w DXB.

Wyboru w zasadzie nie ma - jest Flix z przesiadką 12h jazdy (bez żartów), Flix do Katowic i tam albo biegiem na TLK albo czekamy kilka godzin w nocy na następny transport. Zostaje rozwiązanie najbardziej oczywiste - bezpośredni pociąg z Wiednia do Wrocławia, ale obarczone pewnym mankamentem - cena biletu w aplikacji intercity to 100Eur/os. Okazuje się jednak (z drobną pomocą forum), że można ten bilet rozbić na mniejsze kawałki i tym sposobem jeszcze w Dubaju kupuję na cd.cz bilet Wiedeń-Bohumin oraz w aplikacji Intercity Chałupki-Wrocław. Wychodzi 100zł/os a nie 100Eur/os. Jak rozwiązać temat 6-kilometrowego odcinka Bohumin-Chałupki na tym etapie jeszcze nie wiem.

Lot z DXB do VIE wypada słabo, wepchnęli nas na ostatnie wolne miejsca i każdy z naszej rodziny siedzi gdzie indziej, dostajemy tylko miejsca B albo J, samolot jest dużo starszy od tego z Harare i czuć to w każdym aspekcie, ale te 6h jakoś mija i punktualnie przylatujemy do Wiednia. W Wiedniu wszystko sprawnie, odbiór plecaków (wszystkie dotarły), ubranie zimowych ubrań, przejazd na Wien Hbf (z przesiadką wychodzi 2E/os). Jeszcze coś na ząb na dworcu wiedeńskim i możemy ruszyć do Polski.

Pociąg Danubius ma pewną specyficzną cechę - powstaje z połączenia (w Bohuminie) dwóch pociągów - z Wrocławia i Krakowa. I tak się składa, że bilet kupiony na czeskiej stronie umieścił nas w przedziale wagonu jadącego do Krakowa, a z kolei odcinek z Chałupek mamy w wagonie, którego nie ma (bo doczepiają go w Bohuminie). Oznacza to, że czeka nas przesiadka na ostatniej stacji przed polską granicą, do tego najlepiej taka, żeby zbyt nie rzucać się w oczy konduktorom. Na sam koniec tych naszych wygibasów jeszcze czeka nas miła niespodzianka - w Raciborzu na peronie stoją rodzice z przygotowaną wałówką - mama zlitowała się nad nami i w obliczu pustej lodówki we Wrocławiu postanowiła zaopatrzyć nas w jedzenie na drogę i na kolejny dzień. Z dodatkowymi kilogramami jedzenia dojeżdżamy punktualnie do Wrocławia, łapiemy tramwaj na nasze osiedle i około 23:00 jesteśmy ostatecznie w domu.

Pogoda jest łaskawa, jak wyjeżdżaliśmy było -10 stopni, po powrocie na naszym osiedlu jest prawie +10 stopni - dobrze, ułatwi to powrót do polskiego klimatu. A będzie to powrót niełatwy, bo jednak nasze myśli i serca zostały gdzieś daleko stąd.

(powinien być jakiś obrazek pokazujący podróż w klasie ekonomicznej, ale z braku takowego....)
ImageNiedziela 28.01.2024

To nasz ostatni dzień w tym miejscu. Próbuję sięgnąć gdzieś głęboko we wspomnienia z innych podróży i trudno mi sobie przypomnieć wiele takich miejsc, gdzie po kilkunastu dniach nadal chcieliśmy tam zostać i nigdzie nie wyjeżdżać, a już tym bardziej wracać do domu. Zwykle bywało odwrotnie, czy to u Latynosów, czy w Azji S-E - przychodził moment, gdzie już było dość egzotyki i człowiek tęsknił za domem. A tutaj o dziwo nie.

O 6 rano z naszego okna obserwujemy wschodzące słońce, podczas gdy ekipa z kuchni robi nam wcześniejsze śniadanie, bo nasz transport zabiera nas wcześniej, niż normalne pory posiłków. Żegnamy się po kolei z ludźmi, którzy pracowali dla nas przez ostatnie 2 tygodnie - kuchnia, ogród, Bev i Paul. Przy pożegnaniach nasza narracja zmienia się z "żegnajcie" na "do zobaczenia" ("na pewno nie w tym roku, bo i tak nie ma już u Was miejsc, ale pewnie w przyszłym roku").

Droga powrotna do Harare wygląda teraz zupełnie inaczej, niż 16 dni temu. Bardziej w oczy rzucają się niezagospodarowane pola, zniszczone budynki, połamane słupy energetyczne. Odcinek do pierwszego asfaltu (35 km) zajmuje nam ponad godzinę, ale dalej idzie już sprawnie (jeśli pominiemy jedną ciężarówkę, która postanowiła nas staranować na rondzie gdzieś na rogatkach Harare).

W Harare jedziemy prosto pod katedrę, gdzie trafiamy na końcówkę mszy po angielsku. Ludzie śpiewają, ale brzmi to słabo, jakoś nie pasuje do wyobrażeń o mszach w Afryce zbudowanych na podstawie różnych przekazów i filmików. Ale nie jest to nasza msza, chwilę po tej angielskiej jest kolejna, tym razem w szona, czyli bardziej lokalnie. Oczywiście języka szona nie znamy, ale za dużego wyboru nie było (nie pierwszy raz w podróży język mszy będzie zupełnie odjechany, w sumie kolejna msza po francusku dla nas by brzmiała tak samo obco). Tutaj już jest zupełnie inaczej - śpiewy (na 4 głosy), instrumenty, bębny - jest życie! Po mszy musimy sprawnie stawić się "w głównej bramie do katedry, ale nie na ulicy, tylko punktualnie o umówionej godzinie dokładnie w bramie, przyjadę brązowym samochodem".

Instrukcje (wskazujące, że może w Harare jest mniej bezpiecznie, niż nam się wydaje) pochodzą od p. Konsul Honorowej - Krystyny Grabowskiej. I rzeczywiście punktualnie, w umówionym miejscu, pojawia się brązowy samochód (chociaż ku naszemu zaskoczeniu nie jest to minivan, a zwykły sedan). Pani Konsul wydaje się być lekko zdziwiona liczebnością naszej ekipy (uprzedzaliśmy, że jest nas 5), ale dla nas wpychać się w auto mniejsze niż nasza rodzina to w sumie standard w każdej podróży, więc szybko i sprawnie ładujemy się do środka i ruszamy ulicami Harare do domu Państwa Grabowskich. Mijamy obiekty rządowe i wjeżdżamy w okolicę niskich domów ogrodzonych wysokimi murami.

Państwo Grabowscy zapraszają nas do siebie na werandę, widać, że jesteśmy tutaj oczekiwani, chociaż zmiana naszych planów podróży (musieliśmy przestawić loty z godziny 24 na godzinę 18) wyraźnie wprowadziła lekkie zamieszanie - mieliśmy być dużo później i pracownicy kuchni mają wychodne do wieczora. Spędzamy tam miłe kilka godzin, jest lunch i deser. Widać, że Państwo Grabowscy są mocno związani z Polską (w radio gra polska muzyka, w salonie jest włączony telewizor i transmisja live z finału WOŚP), ale równie mocno osadzeni w Zimbabwe. Pani Krystyna, poza funkcją Konsula Honorowego, jest lekarzem i pracuje w klinice. Pan Wiesław z kolei to ważna postać w świecie futbolowym w tej części Afryki. Jak sam mówi - na lotnisku jak przylatuje do Harare to wszyscy go witają i szybciej jest odprawiony niż załoga samolotu stojąca w priorytetowej kolejce 'crew'.

Opowiadamy im gdzie byliśmy i co widzieliśmy. "A byliście w Vic Falls? Albo w Kariba? Ah nie, no to nic nie widzieliście". Grabowscy opowiadają o realiach życia w Harare, korupcji, przekrętach za miliony itd. Nie wszystko można opisać i publikować, sporo z tych opowieści wisi gdzieś w czeluściach Internetu w wywiadach publikowanych na różnych portalach. Kto chce, to znajdzie.

My zgadzamy się co do tego, że pogoda w Zimbabwe bardzo zachęca do życia w tym kraju, i że ludzi są mili. Nasi gospodarze zaznaczają, że tu jest zupełnie inaczej niż w RPA (to już kolejne osoby, które mocno nas ostrzegają przed podróżą do kraju Mandeli).

Po trzech godzinach przyjeżdża po nas kierowca i zabiera nas na lotnisko. Żegnamy się z Państwem Grabowskimi, na murze okalającym ich ogród wisi Godło Polski i biało-czerwona flaga. Zawsze ten widok jakoś porusza nasze serce, nawet jeśli do domu wcale nam się nie spieszy.
Dojazd na lotnisko zajmuje 20 minut, na lotnisku pustki, zwłaszcza w nowej części terminala (wybudowanej przez Chińczyków, jak wszystkie nowe inwestycje w Zimbabwe). Zabawnie tutaj wyglądają procedury, dobrze licząc to nasze paszporty przechodzą przez ponad 10 rąk - widać, że pozatrudniali na siłę i teraz cztery osoby przy jednym biurku oglądają paszport przez 2 sekundy podając sobie z rąk do rąk po to, aby zrobić stempelek na karcie pokładowej.

Samolot Emirates już stoi i czeka na boarding, dwie godziny później opuszczamy na jakiś czas Afrykę. See you soon, Africa.

ImageSobota 27.01.2024
To ostatni dzień naszych wspólnych wycieczek z Bright'em. Był naszym przewodnikiem i opiekunem przez ostatnie dwa tygodnie i jesteśmy mu wdzięczni za wszystko, co nam pokazał. Za to co obiecał pokazać, ale zapomniał pokazać, też. :)

Wstajemy znowu punkt 5:00 i robimy drugi rejs kajakiem na wschód słońca. Bogatsi o wczorajsze doświadczenia wiemy, gdzie dokładnie pojawi się słońce i gdzie się ustawić, chociaż oczywiście nie udaje nam się powtórzyć ujęć z dnia poprzedniego - na niebie jest dzisiaj jakoś inaczej. No nic - przystajemy w szuwarach i obserwujemy niebo. Potem szybki powrót i poranne zajęcia. Nadal nie ma prądu, ale też nie ma Internetu, co trochę mnie martwi, bo chcę zrobić odprawę na niedzielny lot.

Chociaż zwyczajowo w Imire to niedzielne popołudnie upływa w atmosferze wspólnego BBQ, na naszą prośbę grillowanie przestawiają na sobotę. Zanim jednak przyjdzie czas popołudniowego relaksu, zostają nam dwa ostatnie punkty regularnego programu dnia.
Image

Dzielimy się na dwie grupy - Marta i dwie młodsze dziewczyny w końcu się doczekały i mają spacer na koniach w towarzystwie Bright'a. Reszta (ja - ciągle z psychicznym urazem do konnej jazdy po kolumbijskim debiucie, Tosia, która konie miała tydzień wcześniej oraz druga rodzina) udaje się dużym wozem do drugiej części rezerwatu, gdzie znowu (ale tego nigdy dość) idziemy podglądać wzorcową rodzinę czarnych nosorożców, a także na spacer po bardziej zarośniętej części sekcji Chiwawe i do tamtejszego miejsca zakwaterowania. Od dwóch tygodni wiemy, że poza naszym domem Numwa jest drugie miejsce nocowania wolontariuszy, ale jakoś nie było sposobności, aby zobaczyć to miejsce osobiście. Aż do teraz. Wyjazd jest świetny, jedyne co mi nie pasuje to to, że znowu nie załapałem się na przejażdżkę pickupem Railly'ego, ale to są drobnostki. W drugim obozie jest pusto - jest tylko Maddie, która prowadzi 6-tygodniowy kurs "wildlife" oraz jedna uczestniczka tego kursu - emerytka z USA, przygotowująca się do pierwszych egzaminów. Nosorożce jak zawsze w formie, chłopaki z APU też.
Image

Image


Wracamy na śniadanie, po którym - już wszyscy razem - ruszamy z Bright'em na ostatni wypad w teren. Bright postanawia zrobić nam szkolenie z "bush survival skills" - nie ma tam wprawdzie nic odkrywczego, ale dzieciom się podoba i widać, że Bright bardziej chce przekazać coś młodszym dzieciakom z tej drugiej rodziny niż nam, dorosłym. Po spacerze w buszu, bogaci w nowe umiejętności, wracamy na resztę popołudnia do naszego domu, na pamiątkę zabieramy linę zrobioną z kory drzewa (zdaniem Bright'a można ją podobno wykorzystać jako żyłkę w wędce, albo cięciwę w łuku...). Żegnamy się z naszym przewodnikiem - już go nie zobaczymy więcej, weekendy od popołudnia ma wolne, i mimo że mieszka rzut beretem od naszego domu, ani na grilla ani na niedzielne pożegnanie nie przyjdzie.

Image



Czas mija nam leniwie, kuchnia przygotowuje jedzenie, dzieciaki siedzą w basenie, a my czytamy dalej Godwina. Ciekawe, że ja się zniechęciłem do "Strachu" po przeczytaniu może 1/3 książki, ale Marta dzielnie czyta dalej. Gdy już mamy zacząć BBQ niespodziewanie pojawia się i prąd, i sygnał LTE, a w raz z nim informacja, że skasowali nam lot powrotny. Dokładniej to nie skasowali, a zmienili z bezpośredniego z Harare do Nairobi, na taki, który leci jeszcze przez Lusakę i ma tam stop techniczny. Wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że w nowym układzie przesiadka w Nairobi jest niewykonalna. Z braku lepszych opcji próbuję Whatsappa linii lotniczej i o dziwo już po 20 minutach mam agenta na czacie i propozycje alternatywnych lotów. Pierwsza - zamiast lotu 01:20 mamy lecieć 18:30, czyli dużo później. Pytam, czy ten sam lot można przyspieszyć, i okazuje się, że tak. Zamiast więc lecieć liniami kenijskimi przez Nairobi, będziemy lecieć Emirates przez Dubaj - fajnie, bo jeszcze tego nie mamy w naszym dzienniku lotów. Oznacza to co prawda sporo komplikacji (przefasonowanie planu na niedzielę w Harare, wymyślenie co potem w Wiedniu), ale ostatecznie bierzemy co jest (próbuję desperacko poprosić czy zamiast Wiednia może być Wrocław albo Warszawa, ale aż tak elastyczni to oni nie są).

Z nowymi biletami na mailu mogę wrócić na nasze BBQ i cieszyć się tym ostatnim popołudniem i wieczorem w Imire. Udało się zaprosić Maddie i jej kursantkę, więc po jedzeniu mamy jeszcze trochę czasu na rozmowę z Maddie, pożegnanie się i składanie obietnic powrotu. Odkrywamy też ze zdziwieniem, że mimo faktu zostawienia części bagaży tu na miejscu (rzeczy dla szkoły), to zupełnie nie jesteśmy w stanie się spakować w mniej plecaków, niż gdy tutaj przylatywaliśmy. Chyba nasze ubrania urosły, tak jak urosły nasze marzenia i plany.Piątek 26.01.2024
Wstajemy o 5 rano aby w końcu złapać wchód słońca. Dwa ostatnie dni były pochmurne, a jak chcemy mieć jakieś zdjęcia, to musimy się spieszyć.
Image

Program tego dnia ma dla nas kilka nowości, których do tej pory nie było - "BFE" i "Sunset drink", jednak i tak trzeba zacząć od pracy, która sama się nie wykona. Jedziemy więc do zagrody słoni i wykonujemy swój dyżur przy sprzątaniu. Młodsze dzieci walczą widłami, dorośli obsługują taczki, i po 20 minutach słonie mają posprzątane, a my jesteśmy gotowi na spacer. Mac i Mandewu czekają nieopodal na nas i swoich opiekunów - dzisiaj idzie z nami cała czwórka strażników - Blessing, Petrus, Polite i MrBrown. Mimo, że od paru dni nie padało, poranki są bardzo mokre i jesteśmy zadowoleni z faktu, że zakup wodoodpornych spodni ochronnych nie był zbędnym wydatkiem. Przynajmniej wszyscy poza naszą Olą, bo jej spodnie przepadły gdzieś między Wrocławiem a Imire, nikt nie wie kiedy i jak.
Image
Blessing

Image
MrBrown

Image
Polite

Ze słoniami spotykamy się regularnie i czujemy się przy nich już całkiem swobodnie, wiemy co wolno, a czego nie, chociaż Ada rzecz jasna musi przekraczać granice i wdrapuje się blisko Mac'a aby głaskać go po ciosach. Jeszcze brakuje, aby jak Nel u Sienkiewicza zaczęła się huśtać na jego trąbie... Ciekawe też jest to, że druga rodzina, która we wtorek przy pierwszym spotkaniu ze słoniami zwyczajnie się ich bała, dziś jest bardziej śmiała i nawet pozują do zdjęcia w okolicy słoni.
Image

Image

Image

Image

Po jakimś czasie dochodzimy do miejsca, gdzie dzisiaj słonie spędzą dzień. Blessing mi tłumaczy, że każdego dnia słonie muszą iść w inny teren rezerwatu, inaczej ich apetyt i straty w roślinności nie byłyby równo rozłożone po ograniczonym terenie. Słonie odpoczywają, a my gramy w różne gry i zabawy z rangerami i Bright'em. Podczas gdy Bright urządza nam sprawdzian z wiedzy o dzikich zwierzętach w postaci zabawy "zgadnij kim jestem", Bev i Paul przyjeżdżają ze śniadaniem. Podobno zawsze w piątki jest "BFE", czyli breakfast with elephants, tylko poprzednim razem pogoda pokrzyżowała nam plany. Cóż więcej dodać - mamy cudowny, spokojny piknik w cieniu drzew a zaraz obok nas słonie spokojnie jedzą swoje zielone smakołyki. To jest zdecydowanie jedno z tych doświadczeń, które chce się zapisać w pamięci z etykietą "nigdy tego nie zapomnę" (szczęśliwie, można ich mieć o wiele wiele więcej).
Image

Image

Po śniadaniu mieliśmy pojechać na lokalna farmę, zobaczyć jak miejscowi hodują żywność, ale z racji, że farmer wyjechał, dostajemy inne zadanie - naprawa drogi. Ja lubię te wysiłkowe punkty programu, ale jakoś bardziej do mnie trafiały w poprzednim tygodniu, gdy oprócz naszej piątki było jeszcze 6 dorosłych kobiet i wszyscy serio podchodzili do pracy. Ten tydzień, gdy mamy drugą rodzinę z mniejszymi dziećmi i nieco innym podejściem :) jest ok, ale jak trzeba pracować fizycznie to są chwile, w których wyraźnie brakuje rąk do pracy. Ładujemy całą przyczepę żwiru i jedziemy w głąb rezerwatu, aby uzupełnić wypłukane fragmenty drogi. Bright tłumaczy, że w czasie lata (tj. pory deszczowej), jeśli nie uzupełni się drobnych ubytków w miejscu, gdzie droga opada w dół do strumieni, to w kilka tygodni droga ta stanie się nieprzejezdna wskutek erozji. Trzeba więc regularnie uzupełniać braki żwirem i siłą ludzkich mięśni - nie jest to specjalnie skomplikowane, ale wywijanie łopatą w pełnym słońcu przez godzinę potrafi dać w kość.

Po lunchu jest trzecia aktywność tego dnia, i tym razem dzielą nas na dwie grupy. Druga rodzina, z mniejszymi dziećmi, chce się spotkać z lokalnymi mieszkańcami wioski i zapoznać z kulturą Szona[/], zwłaszcza zależy na tym ojcu tamtej rodziny (pierwszy raz zabrał swoje dzieci z Polski do swojej ojczyzny). My w wiosce już byliśmy i zdecydowanie nie chcemy powtórki, więc Paul proponuje, że pójdziemy w góry, wspiąć się na pobliski szczyt z którego świetnie widać okolicę.
Wycieczka na Mutemwa jest ciekawe i pouczająca. Widać, że Paul to doświadczony facet, były wojskowy. Co chwilę robi kontrolne przerwy, sprawdza, czy jest u nas wszystko w porządku, pilnuje nawodnienia itp. A jednocześnie opowiada [i]ze swojej perspektywy
o tym, co i my widzimy dość wyraźnie - ogromne połacie niezagospodarowanej ziemi, gdzieniegdzie ruiny budynków, ktoś w oddali uprawia pole wołami. Droga na szczyt jest wymagająca, bo idziemy cały czas pod górę po litej granitowej skale, pod sporym kątem. Gdyby nie to, że od kilku dni nie pada i skała jest zupełnie sucha, wejście na górę byłoby nierealne i zwyczajnie głupie. Na szczycie mamy widok 360* na całą okolicę, gdzieś w oddali widać Imire, w drugą stronę widać już Wedza Mt. i maszty GSM na jej szczycie.
Image

Powrót do domu okazuje się trudniejszy - wejść po stromej skale było prosto, zejść już mniej. Ada oczywiście się popisuje i kończy się to zdartymi łokciami i kolanami.

Na koniec dnia, już po kolacji, jedziemy na zachód słońca. Gdy nie ma w grupie małych dzieci to wolontariusze wspinają się na Castle Kopi, dla nas jest alternatywna propozycja, wiata nad jeziorem. Słońce szybko znika za horyzontem, ale prawdziwa gra barw i kolorów zaczyna się dopiero po zachodzie. Siedzimy w ciszy i rejestrujemy kolejne obrazy do naszego zbioru "nigdy tego nie zapomnę".
Image

ImageCzwartek 25.01.2024

W Polsce chodzimy spać po północy, i trudno nam się zebrać rano aby wstać na 8. Tutaj za to bez problemu wstajemy o 5:30, człowiek jest wypoczęty i zadowolony. Nie wiem, kwestia słońca, temperatury, witaminy D... Może też miejsca i tego, że głowa jest wolna od codziennej gonitwy.

Dzień zaczynamy od "Nature walk", mamy spacerować w buszu i oglądać (i rozpoznawać) ptaki, ale idzie nam to umiarkowanie dobrze, bo ptaków zasadniczo nie ma. Bright zabiera nas pod Castle Kopie, opowiada o historii tego miejsca, pokazuje widoczki - dla nas to mało ciekawe, ale druga rodzina jeszcze tutaj nie była, więc dla nich to wszystko nowości i ciekawe rzeczy. Spacer jest miły, pogoda zapowiada się wspaniała.

Po śniadaniu mamy wizytę u lokalnej grupy wsparcia dla kobiet. Jest to miejsce, w którym widać mocne zaangażowanie Judy Travers, mamy Railly'ego. Jedziemy więc na teren pobliskiej szkoły, gdzie w dwóch kontenerach (takich jak na statkach) została urządzona pracownia i magazyn dla lokalnej grupy wsparcia dla kobiet i dziewczynek. Panie, które mieszkają w okolicy, postanowiły zająć się wspieraniem lokalnej społeczności, w szczególności walczyć z wykluczeniem menstruacyjnym. Opowiadają nam o swojej pracy, o swoim projekcie i tym, że próbują ten projekt również rozpropagować ideę pomocy kobietom w ościennych krajach (ich projekt funkcjonuje już w Zambii i Mozambiku). Głównym przedmiotem ich pracy jest szycie specjalnych paczuszek, które rozdawane są kobietom (głownie dziewczynom w wieku szkolnym). W skład pakietu (elegancko opakowanego) wchodzi wielorazowa podpaska, dwa wkłady wielorazowe, para majtek (bo jak się okazuje nie wszystkie dziewczynki mają majtki, więc na nic taka wielorazowa podpaska jak nie ma do czego jej dopiąć) oraz mydło. Pani śmieje się, że mydło trudno jest tutaj dostać, ale dzięki Tomasowi mają duży zapas mydła od czasu jego ostatniej wizyty w Imire. Znowu pada to imię - Tomek. Widać, że jest on tutaj znany i dużo dla tego miejsca dzięki jego pomocy zostało zrobione.

Image

Image
Misiek służy dla lepszego zobrazowania jak działa ich projekt.

Image

Normalnie bylibyśmy zaangażowani w szycie tych wielorazowych podpasek, ale akurat dzisiaj poprosili nas o pomoc w porządkach. Przyjechał nowy kontener z darami (np. kilkanaście elektrycznych i ręcznych maszyn do szycia), więc trzeba uporządkować to co przyjechało, pomóc Judy przenosić rzeczy i ogólnie ogarnąć temat. Jesteśmy na terenie szkoły średniej, więc przy okazji prac porządkowych możemy się przyglądać nauce zawodów praktycznych, konkretnie to budowlanki. Jest miejsce budowania ścian (układają na sucho cegły jedna na drugiej), w innej tynkowanie, w trzeciej kopanie fundamentów. Wszystkie zajęcia prowadzone są w mundurkach, więc chłopcy mają spodnie na kant, długie białe koszule i krawaty. I kopią rowy, a konkretnie to kopie dwóch a reszta patrzy - nie dlatego, że im się nie chce, ale dlatego, że w szkole są tylko dwie łopaty na stanie. Widać, ze brakuje dosłownie wszystkiego, tak samo jak w podstawówce, którą odwiedziliśmy innego dnia.
Jakie jest największe marzenie Pań z grupy wsparcia? Solar, bo teraz przy notorycznym braku energii nie mogą szyć. Jaki jest koszt takiego pakietu? Materiały kosztują $4, ale panie zbierają po $5 za pakiet, kupujemy jeden aby pokazać go znajomym w PL. Czegoś im potrzeba? Tak, mydła, majtek, skarpetek. Tego brakuje. Jak dziewczynka ma okres, nie przyjdzie do szkoły. Jak nie przyjdzie do szkoły przez kilka dni, zaczyna mieć braki. Jak ma braki, to przestaje chodzić do szkoły.
Image
Przy okazji panie też szyją afrykańskie kiecki, więc moim córkom udaje się w końcu wybrać jakieś ciekawe rzeczy do zabrania do Polski. (kiecki są w pudle na głowie tej pani)

Image

Wracamy na lunch, a po lunchu kolejne zadanie, widać, że niektóre z punktów programu są robione ad-hoc. Widzieliśmy jak przez ostatnie kilka dni wymieniano bramy w Imire na nowsze, na rolkach. Bramy teraz trzeba zakonserwować przeciwko rdzy, jedziemy więc malować ogromną bramę. Kilka osób nakłada podkład, reszta warstwę wierzchnią. Przyglądam się też jak inne podejście mają ludzie w Zimbabwe (Bright) względem naszego, polskiego. My staramy się optymalizować różne rzeczy, oszczędzić fabrę, nie chodzić bez sensu 10x, nie dźwigać głupio ciężarów. A tutaj już któryś raz jest tak, że praca jest robiona ale czegoś brakuje. Przykład: po skończeniu malowania nowiusieńkie pędzle ubrudzone farbą Bright wrzuca do jednego pudełka. Mówię mu - trzeba coś z nimi zrobić bo będą do śmieci za kilka godzin, jak farba zaschnie. Bright na to, że jutro (!) pojedzie w inne miejsce i może będą tam mieli jakiś rozpuszczalnik. Bo tu gdzie mieszkamy, to nie ma. Ostatecznie wygrywa polska myśl techniczna - Bright za moją namową spuszcza 500ml benzyny z kosiarki do trawy i udaje się uratować narzędzia do malowania, przynajmniej raz jeszcze ktoś z nich skorzysta.Pan T.M. jest winny tej całej historii, którą tutaj publikuję, ale wrócimy do tego tematu za jakiś czas. Postaram się utrzymać moje założenie i dodawać odcinek co drugi dzień. Zobaczymy kiedy mi pamięć zacznie wysiadać :)Środa 24.01.2024

Best day ever...

Ten dzień zaczyna się od spotkania ze strażnikami (APU), którzy każdego dnia z samego rana mają za zadanie zlokalizować wszystkie nosorożce. Do 2007 roku, czyli do czasu największej tragedii w Imire, nosorożce dla większego bezpieczeństwa były sprowadzane na noc do zagród, aby można było je stale nadzorować. Niestety ta koncepcja miała poważną wadę - w zagrodzie wszystkie były w jednym miejscu, co okazało się fatalne w skutkach dla czwórki z nich. Od czasu tamtej masakry zmieniono więc podejście - w ciągu dnia wszystkie nosorożce są cały czas nadzorowane przez strażników (dwie zmiany po dwie osoby), podczas gdy na noc zostawia się je luzem, bez kontroli. Czarne nosorożce, ze względu na swoją naturę, pójdą gdzieś w gęsty busz i tam spędzą noc. Białe z kolei zostaną gdzieś na otwartym terenie, ale będą trzymały się razem.

I chociaż Imire nie jest może szczególnie rozległym terenem, to jednak co rano strażnicy muszą się trochę natrudzić, aby zlokalizować najcenniejsze zasoby tego parku. A w każdą środę w tych porannych tropieniach biorą też udział wolontariusze.

Tego dnia ruszamy z Bright'em w stronę bazy APU, w centrum Imire, a towarzyszyć nam będzie młodszy ranger, Tinashe. Dowiedzieliśmy się od naszych gospodarzy, że Bright i jego odpowiednik w drugim obozie - Trymore, są praktycznie nie do zastąpienia w ich pracy, dlatego na wypadek ich niedyspozycji, urlopu czy choroby potrzebny jest jeszcze ktoś, jakby rezerwowy przewodnik, i Tinashe ma się na takiego kogoś szkolić. Z bazy APU zabieramy jeszcze dwóch strażników oraz sprzęt radiowy do lokalizowania nosorożców, ale szybko się okazuje, że dzisiaj technika nam nic nie da, bo przy złej pogodzie i niskim pułapie chmur antena nie łapie nawet testowego sygnału z pobliskiej stacji bazowej. Zostaje nam tropienie nosorożców starymi metodami, czyli poprzez wypatrywanie śladów ich bytowania oraz ich wizualnej obecności gdzieś w okolicy.

Ze śladami w przypadku nosorożca jest prosto: po pierwsze, w przeciwieństwie do np. słoni, nosorożce korzystają z toalety, czyli wypróżniają się w konkretnym miejscu, jakby publicznej toalecie ('dung midden'). Dzięki temu oznaczają teren, wiedzą kto jest w okolicy, jaki jest wiek innego użytkownika toalety i płeć. Co więcej - i czarne i białe nosorożce korzystają z tych samych toalet, ale z uwagi na istotne różnice w diecie (jedne pasą się trawą - grazers, czarne jedzą gałęzie - browsers) można poprzez obserwacje ich odchodów jasno określić, który gatunek był w tym miejscu jako ostatni. W oparciu o stan takiej nosorożcowej toalety rangersi potrafią określić, kiedy był tutaj jakiś osobnik i jak daleko w okolicy należy go szukać. I rzeczywiście, kilkaset metrów od tego miejsca udaje nam się namierzyć pierwsze dwa osobniki. Mamy szczęście, w okolicy jest też drewniana konstrukcja, więc bez obawy o bycie stratowanym możemy spotkać się z nosorożcami oko w oko i poczęstować je smakołykami. Mając dwa pierwsze nosorożce namierzone, jedziemy dalej szukać innych osobników. Wiemy, że w tej części Imire mieszka ich obecnie 13 (5 czarnych i 8 białych), więc mamy jeszcze sporo do zrobienia przed śniadaniem. Udaje się nam w końcu zlokalizować jedną rodzinę białych (tę, w której obcy samiec przegonił najstarszego nosorożca i wkradł się do nieswojej rodziny), oraz po dłuższych poszukiwaniach najsłodszy duet, czyli mamę i trzymiesięcznego maluszka (nosorożce czarne), które skrywają się w gęstym buszu i za nic nie chcą z niego wychodzić.
Image

Image
Pumby (guźce) są wszędzie i wszędzie się pchają (na tylnej nodze nosorożca widać też opaskę z nadajnikiem).

Po śniadaniu następuje niespodziewana zmiana planów i spełnienie próśb i błagań naszych córek, które od 3 dni wierciły Brightowi dziurę w brzuchu pytając o to, czy będzie jeszcze okazja na karmienie lwa i krokodyla. I okazuje się, że się udało. Poprzedniej nocy patrol rangerów zlokalizował w innej części parku padniętą antylopę gnu (chociaż tutaj nikt tej nazwy nie zna :)). Bierzemy z Bright'em przyczepę i jedziemy na poszukiwania zwierzaka - nie jest to łatwe, bo w domniemanym miejscu trawa jest gęsta i wysoka, a Bright ma tylko przybliżone miejsce w swoim telefonie. W końcu znajdujemy tego zwierza, widać, że był jakiś chory, ma potężnego guza (nowotwór) w dolnej części brzucha. Bright mówi, że inny osobnik zaatakował to chore zwierzę, i że wildebeest (gnu) tak robią. Jest jednak pewien kłopot - padlina jest ogromna i nawet, jeśli uda nam się ją wrzucić na przyczepę, to nie ma opcji, abyśmy w tej formie ją podali lwu. Wobec tego Bright postanawia zrobić nam lekcję anatomii ze szczegółami, a wykładowcą ma być Tinashe, który w ten sposób ma zbierać cenne doświadczenie w pracy z wolontariuszami.
Nie rozwijając za bardzo tematu napiszę tylko, że z pomocą maczety zostaje przeprowadzona sekcja zwłok, odłączenie nóg tylnych od korpusu, dokładana analiza wszystkich żołądków przeżuwacza, stanu wątroby i serca i nerek, zakończona sprawną dekapitacją ("lew tego nie zje, lepiej zostawmy to tutaj, szakale zrobią z tym porządek"). Dzieci są zachwycone, wszystkie - i nasze starsze, i te młodsze z drugiej rodziny. Po lekcji anatomii na naszej przyczepie mamy więc dwie nogi tylne dla krokodyla oraz dwa kawałki reszty gnu dla lwa.

Krokodyl (Kryspin) jak zawsze chowa się w swoich krzakach, ale doskonale potrafi zareagować na nawoływanie Bright'a i każdą z antylopich nóg załatwia na dwa gryzy. Straszliwy jest to zwierz, jedyne skojarzenie jakie przychodzi mi do głowy to krokodyl z Piotrusia Pana. Chcieliśmy nawet dla żartu zrobić z Kryspinem remake starego jak świat filmu o Forfiterze, ale ten predator szybciej skończył konsumpcję niż mi się przypomniało, aby filmować i mówić "jaka franca".
Image

Image


Reszta antylopy jedzie do Mambo, który od kilku dni każdego ranka ryczał i dawał znać, że jest głodny. Ponieważ jest to pierwsza okazja, gdy druga rodzina widzi Mambo, Bright tłumaczy całą skomplikowaną sytuację związaną z tym lwem. Że jest dużo starszy niż normalnie by na wolności dożył (bo na wolności już coś by go zabiło), że miał kiedyś koleżankę, ale nie układało im się tutaj razem (i ją zjadł), że nie można go puścić luzem po Imire, bo lew od razu wybrał by sobie najwolniej biegające zwierzęta jako podstawę swojej diety (czyli dzieci chodzące drogą wewnątrz Imire do szkoły), no i że w końcu jest on tutaj dlatego, że był w niewoli w mieście i chcieli go uśpić, ale Traversowie zabrali go do Imire aby tutaj dokonał żywota ze starości. I że jak Mambo w końcu padnie, to już nie będzie tego płotu i nowych lwów. Ale, że na razie nie pada, to trzeba go regularnie karmić, tak jak dzisiaj.
Podobno kiedyś jakaś wolontariuszka chciała wrzucić mięso za ogrodzenie, wprost pod nogi Mambo, ale coś jej nie wyszło, i mięcho zawisło na szczycie płotu. I niestety Mambo zaczął skakać i napierać mocno na tę siatkę (która wcale na mocną nie wygląda). Szybko w Imire zorientowali się, że to głupi pomysł tak lwa uczyć, więc wybudowano specjalny pomost do wrzucania mu jedzenia, aby już nic na siatce nie zawisło. No więc Bright włazi na ten pomost, a ja z Tinashe targam przednie pół gnu z przyczepy ku pomostowi. Targam to dobre określenie, bo waży to na tyle dużo, że później na jednoosobową platformę do Bright'a musi wejść i Tinasze, inaczej nie da rady podnieść tego mięsa na górę. I tyle, jeden zamach i gnu jest za płotem. Mambo postanawia jeszcze rzucić się w naszą stronę (byśmy mu nie przeszkadzali), a następnie zabiera swój posiłek gdzieś w gęstwinę i tyle go widzimy.
Image

Image

Trzecią aktywnością tego dnia ma być malowanie bramy, ale zaczyna padać mrzawka, więc mimo szczerych chęci nikt nas do malowania nie wysyła. Zamiast tego jedziemy do drugiej części Imire - sekcji Chiwawe, aby sprawdzić co tam u czarnych nosorożców. Dla mnie to druga wizyta w tym miejscu, ale reszta jest pierwszy raz, i wszystkim się bardzo podoba. To miejsce (gęsty busz w Chiwawe) oraz warunki jakie tam panują zdają się być idealne dla tamtejszej rodziny czarnych nosorożców - samica i samiec powiększają gatunek tak często jak tylko się da. Jedna ciąża się kończy (po ok. 18 miesiącach), i od razu samica jest w kolejnej. Na początku było to tak niezwykłe, że nawet nie zauważyli jednej ciąży, aż do momentu, w którym samica ukryła się w lesie na kilka dni, a następnie przyszła i przyprowadziła nowonarodzonego maluszka (dlatego ten maluszek dostał na imię Niespodzianka - oczywiście w szona). Mamy więc przed sobą samca, samicę, dwie starsze córki i najmłodszego rocznego samca. Wszystkie nosorożce mają imiona w szona, z wyjątkiem tego malucha - Reilly postanowił, aby dać mu na imię Foggin, na cześć weterynarza, którzy w Zimbabwe przez kilkadziesiąt lat zajmował się nosorożcami.
Bright przypomina przy tym, że żaden z nosorożców w Imire nie jest własnością Traversów. Nosorożce to dobro narodowe i należą do rządu Zimbabwe. Są w Imire tylko po to, aby je chronić i jakby im tu było źle to rząd w każdej chwili mógłby je stąd zabrać. Dzieje się tak w innych rezerwatach, przez co w 2023 roku do Imire przeniesiono rodzinę 4 białych nosorożców, bowiem w miejscu gdzie były wcześniej nie radzono sobie z kłusownictwem i nosorożce nie były tam bezpieczne.Wtorek 23.01.2024

Pierwsza przespana noc bez wysokiej gorączki, nareszcie jest jakiś progres. Jednak antybiotyk zrobił swoje i Marta wraca do życia. I bardzo dobrze, bo słoniowa kupa sama się nie sprzątnie...
Image

Wtorek zaczynamy w słoniowej zagrodzie (boma) z jasnymi wytycznymi, jednak tym razem jesteśmy pierwszy raz w innym składzie, i nowa rodzina zabiera się do sprzątania może i animuszem, ale dzieciaczki słabiej wywijają łopatami od dziewczyn z zeszłego tygodnia. Efekt jest taki, że cała robota zajmuje nam dwa razy więcej czasu, ale i tak mamy go wystarczająco dużo na spacer z tymi olbrzymami. Dla nowej rodziny jest to pierwsze zetknięcie z tymi zwierzętami z tak bliska i przeważa w nich raczej obawa i próba zachowania sporego dystansu "na wszelki wypadek". Dla nas to nawet lepiej, bo mamy słonie tylko dla nas. Nikt się z niczym nie spieszy, możemy podziwiać te wspaniałe zwierzęta do woli, prowadząc w międzyczasie rozmowy z ich opiekunami.

Image
Jak widać krowy przywykły do słoni - obecność tych udomowionych zwierząt jest bardzo istotna w parku i pozwala zachować w zdrowiu inne zwierzęta.

Image

Image
Kolejny ślad działalności Tomasa - biblioteka i kwatera rangerów wyposażona w panele fotowoltaiczne dzięki pomocy polskiego MSZ.

Drugim punktem tego dnia jest moja ulubiona atrakcja, czyli praca z maczetami. Tym razem mamy za zadanie przygotować paliki, które później zostaną użyte do wzmacniania ogrodzenia. Jedziemy więc na drugi koniec parku, gdzie rosną drzewa eukaliptusowe. Naszym zadaniem jest wybrać młode pędy (do pewnej grubości), ściąć je maczetą i obrać z zewnętrznej kory. Szybko okazuje się, że rąbanie maczetą wcale nie jest lekkie i przyjemne, więc bez zbędnych tłumaczeń część grupy pozostaje w sekcji wycinającej, natomiast młodsi przechodzą do sekcji obierającej. W ten sposób udaje nam się przygotować około stu palików, które zostawiamy w przeznaczonym do tego miejscu "do wyschnięcia", a grupa która będzie tutaj tydzień po nas zajmie się ich montowaniem.

Trzecim punktem dzisiejszego dnia jest bush walk w części Imire, do której jeździmy najrzadziej, czyli w Lodge Section. Okazuje się, że teren, gdzie mają swoje domy Traversowie, jest zupełnie inny od tego, w którym my mieszkamy. Są inne zwierzęta (bawoły i antylopy gnu), są skały, zbiorniki wodne i ptactwo. Oprócz Bright'a jedzie też z nami Bev, która ma wyraźnie inny styl pracy z wolontariuszami od Maddie. Widać, że chce się nami zaopiekować i chętnie opowiada różne historie związane z tym miejscem i jej pobytem w Imire. Dla mnie akurat spacer wydaje się nudny, ale wiem, że nie każdy dałby się namówić na kolejne godziny pracy z maczetą, więc spokojnie zwiedzam sobie ten fragment Imire spacerując na końcu grupy. Robimy też sesję zdjęciową kaktusom oraz żukom turlającym swoje kulki z łajna - w końcu to też przyroda w Imire, może mniej epicka niż słonie, nosorożce czy żyrafy.

Wracamy do domu w porze kolacji i z zadowoleniem stwierdzamy, że to pierwszy cały dzień bez problemów zdrowotnych i że teraz to już na pewno będzie tylko lepiej.Poniedziałek, 22.01.2024

Marta dalej chora, o ile poranki są ok, to potem w ciągu dnia następuje zjazd energii, a kumulacja następuje w nocy. Azytromycyna ma tylko trzy dawki, dwie za nami, a reakcji brak. Ibuprofen też za parę dni się skończy, jak nic się nie zmieni. Wczoraj wieczorem powiedzieliśmy Maddie, że jak się sytuacja nie poprawi, to będziemy potrzebowali pomocy lekarza, ale nie spieszy nam się do tego wcale a wcale, bo oznacza to wyjazd to Marondery (90 minut w jedną stronę) i cały dzień wyjęty z życia.

Tymczasem wstajemy wszyscy w dobrej formie i z dużym zainteresowaniem patrzymy, co przyniesie nam dzisiejszy dzień. Poniedziałek w Imire jest dniem zmiany - zmieniają się wolontariusze, zmienia się program na cały tydzień. Bright już wymazał 80% tablicy z planem, zostały tylko punkty standardowe (słonie), reszta pójdzie do wymiany. Jeszcze przed śniadaniem i ruszeniem na pierwszy punkt tego dnia żegnamy się z dziewczynami - Amerykanki wracają do domu, Angielka przygnębiona (rozwaliła sobie telefon tuż przed wyjazdem i leci do domu bez elektroniki) i Irlandki podobnie, a Anna z Francji jedzie na kolejny wolontariat, tym razem do małp. Ich transport rusza o 7 rano, więc gdy wrócimy ich już tu nie będzie. Również po naszym powrocie rozstaniemy się z Maddie, naszym gospodarzem - następuje zmiana hostów między dwoma domami w Imire, bo Maddie ma przez najbliższe 6 tygodni prowadzić kurs wildlife i przeprowadza się do drugiego domu.

Poranna aktywność w poniedziałki dotyczy przygotowania jedzenia dla zwierząt na cały nadchodzący tydzień. Jedziemy więc do Lodge Section (tylko nasza piątka), gdzie na terenie Sable Lodge mieści się magazyn karmy (pellet). Musimy załadować kilkanaście worków (50 kg każdy), a następnie przetransportować do zagród: bawołów (dwie zagrody) i słoni. Gdy karma już jest dostarczona, dołącza do nas ciągnik z przyczepą oraz dwóch dodatkowych pracowników Imire i wspólnie jedziemy po siano w snopkach. Dziewczyny wspinają się na szczyt stogu i zrzucają snopy na dół, my ładujemy na przyczepę a na końcu, ku uciesze młodszej części rodziny, siadamy na sianie, na przyczepie, i jedziemy porozwozić siano w te same miejsca, w których godzinę wcześniej składaliśmy karmę. Mamy ręce pełne roboty, więc nawet nie ma kiedy zrobić zdjęć.

Po powrocie do domu, w czasie śniadaniu jest pusto i cicho - nie ma już Maddie i reszty wolontariuszy, nowa rodzina przyjedzie po południu, zostaliśmy tylko my i Bright. W czasie, gdy my jemy, Bright ustala na tablicy nowy plan na cały tydzień, i wygląda na to, że on ma te aktywności w głowie i po prostu układa z nich menu dostosowane do naszych potrzeb i możliwości.

Na drugie zajęcia jedziemy nadal tylko my, chociaż u dzieci rośnie ekscytacja w związku z przyjazdem drugiej rodziny z dziećmi. Tym bardziej, że gdy poznaliśmy ich imiona, przestało nam się to układać w logiczną całość, bo niby rodzina z Polski, ale imiona w większości nie brzmią jak nasze. No nic, zobaczymy co będzie. Po śniadaniu naszym zadaniem jest liczenie zwierząt w Imire, a konkretnie to małych osobników w paski. Wiemy już, że wszystkie większe zwierzęta w Imire (w tym antylopy i zebry) są regularnie liczone, aby Traversowie wiedzieli, czy pogłowie rośnie czy spada, czy zwierzęta nie chorują itp. Dzieli się wówczas Imire na sekcje i rangerzy wraz z Reilly'm, konno i na motorach, liczą blesboki, impale, gnu, zebry i całą resztę czworonogów. Nasze zadanie jest na szczęście bardziej ograniczone, bo trzeba policzyć młode zebry - sprowadza się to jednak do jeżdżenia przez 3h po całym parku od stada do stada i wyłapywaniu wzrokiem źrebiąt. Nie jest to takie proste, bo młode zebry od urodzenia mają tułów na tej samej wysokości co dorosły osobnik (rodzą się z długimi nogami) - wiemy o tym od Bright'a. Więc naturalny mechanizm obronny, utrudniający drapieżnikom identyfikację młodych (czyli wolniej biegających) osobników w stadzie, komplikuje i nam nasze zadanie. Widać, że zebry mają się dobrze, bo jest dużo maluchów, a niektóre z nich wyglądają, jakby urodziły się kilka dni temu. Bright się cieszy z tych nowych osobników, mówi, że sytuacja zaczęła się poprawiać gdy gepardy zostały pół roku temu przeniesione do dużego parku narodowego (gdyż wcześniej miały istne używanie na zebrach i antylopach).
Image
Wiedzieliście, że zebra stepowa (plains zebra) ma trzeci kolor paska, szary? A wiecie, że to białe paski na czarnym tle?

Gdy już mamy policzone wszystkie pasiaste źrebaki, możemy wrócić na lunch, jednak nadal zagadka "kim jest nowa rodzina" pozostaje dla nas nierozwiązana. Witamy się za to z Bev i Paulem, starszym małżeństwem Anglików, którzy sprzedali wszystko co mieli w swoim kraju, przenieśli się do Afryki, a od ponad roku prowadzą dla Traversów drugi dom w Imire - Chiwawe.
Image
Bev i Paul

Trzecia aktywność tego dnia jest nam już dobrze znana, mamy sprzątać śmieci przy drodze. Jest to chyba jedno z bardziej parszywych zajęć, ale i taka praca jest potrzebna. Dostajemy sekcję wzdłuż drogi od wjazdów do Imire aż do szkoły podstawowej, i po składzie śmieci widać, że profil użytkowników tej drogi jest zdecydowanie inny. Idziemy więc szpalerem i zbieramy plastikowe butelki po napojach i foliowe torebki po różnego rodzaju snackach. Wiemy, że gdyby wiatr porwał te lekkie opakowania i przeniósł za płot, mogłyby je zjeść zwierzęta w parku i zrobić sobie krzywdę. Poza tym wierzymy, że jednak widok ludzi zbierających śmieci wzdłuż drogi daje lokalnym mieszkańcom do myślenia, a nasze działanie ma choć w najmniejszym stopniu również wymiar wychowawczy.

Na kolacji w końcu okazuje się, z kim spędzimy najbliższy tydzień. Maddie mówiła o "rodzinie z Polski", i rzeczywiście, oni przyjechali z Polski, ale jest to rodzina polsko-zimbabweńska (no kto by pomyślał). Tato pochodzi z Zimbabwe, poznał żonę na studiach i teraz mieszkają w Polsce, a ich dzieci tutaj chodzą do szkoły. Zagadka związana z nietypowymi imionami rozwiązana. Przy okazji robimy ciekawą obserwację - nasze dzieci od razu poszły się integrować z nowymi kolegami, i chociaż cała szóstka mówi normalnie i płynnie po polsku, o dziwo rozmowa prowadzona jest po angielsku - wow, jak szybko dzieciaki potrafią przestawić się na inny tryb.

Wieczorem Marta znowu czuje się źle, żałujemy, że jednak nie pojechaliśmy do lekarza. No ale kto to przewidzi, rano jest dobrze, a potem następuje stopniowo pogorszenie. Trudno, zobaczymy co będzie dalej następnego dnia.Niedziela 21.01.2024

Nie jest lekko, zdaje się że tym razem to coś więcej, niż zwykłe przeziębienie. Noc była ciężka, dla mnie za ciepło w pokoju, dla Marty zimno nawet pod dodatkowym kocem. Normalnie jakbym miał flashbacki z pierwszej wersji filmu "W pustyni i w puszczy", gdzie Nel cichym głosikiem prosiła Stasia o pomoc...
Quote:
 Poczem położył jej dłoń na czole, które było suche i zarazem lodowate. Więc porwał ją na ręce i poniósł ku ognisku.
 — Zimno ci? — pytał po drodze.
 — I zimno, i gorąco, ale bardziej zimno…


Nie, żebyśmy wpadali w jakąś panikę, antybiotyk dopiero wystartowaliśmy wczoraj wieczorem, więc trudno było spodziewać się spektakularnych rezultatów, ale mimo wszystko nawet w czasach najsroższego covidu w takim stanie Marty nie widziałem.
Dobrze, że niedziela jest dniem zupełnie wolnym. Chętni mogą tego dnia w Imire zająć się czymś w ogrodzie warzywnym (pielenie grządek i inne takie), ale do tego trzeba by znaleźć jeszcze jednego z ogrodników i zapytać "co jest do zrobienia", a dzisiaj nigdzie tych ogrodników nie ma.

Jemy więc śniadanie, i reszta dnia upływa nam na nicnierobieniu. Wolontariuszki z USA wpadły na genialny pomysł, aby przed wyjazdem do domu złapać jeszcze trochę słońca, ale po 4h opalania zaczynają żałować tego pomysłu - ku ich zdziwieniu afrykańskie słońce w połączeniu z bladą karnacją nie dało spodziewanego efektu, więc do domów będą wracały raczej w tonacji różowej, a nie planowanej brązowej. Siedzą teraz w cieniu i stawiają sobie wróżby z kart dotyczące tych francuskich fotografów z drugiego obozu, którzy wczoraj gościli u nas na pokazie zdjęć. Nasze córki nie pozostają w tyle - swoją talią robią to samo, co popatrzyły u tych nieco starszych koleżanek, tylko zamiast wątpliwej urody francuzów wymieniani są aktorzy (Tom Holland i jakiś dwóch innych).

My natomiast wykorzystujemy dzień na odpoczynek. Marta w zasadzie śpi przez większość czasu, ja próbuję zabrać się za drugą z książek Petera Godwina, którą tutaj przywieźliśmy - "Gdzie krokodyl zjada słońce". Tym razem nie jest tylko o brutalności Mugabego i jego partii, a trochę więcej o Zimbabwe, więc powoli wczytuję się w tę ciekawą opowieść.

Na koniec niedzieli w Imire jest zawsze samoobsługowy grill (kuchnia ma wolne popołudnie) - ktoś rozpala nam ogromną ilość drewna, a potem na węglach przygotowujemy mięso i inne przysmaki uszykowane wcześniej przez kucharzy. W naszej grupie dla 6 pań jest to ostatni wieczór w Imire, ostatnie zdjęcia, wymiana kontaktów, jutro każda z nich pojedzie w swoją stronę.
Za to zostaniemy my i druga, nowa rodzina, która ku naszej wielkiej uciesze i wielkiemu zaskoczeniu ma być rodziną z Polski. Jak to możliwe, że w tym niszowym miejscu w tym samym czasie spotkają się dwie polskie rodziny? Zagadka dopiero wyjaśni się w poniedziałek, ale już wszyscy jesteśmy podekscytowani, zwłaszcza, że na tablicy ogłoszeń zapisano imiona naszych nowych wolontariuszy i tak po prawdzie to polskobrzmiące są tylko dwa z nich. No nic, jutro się wszystko wyjaśni.

Zdjęć tego dnia nie robimy, bo fotografka zaniemogła. Będzie więc pożyczony z innego dnia nosorożec :)
ImageSobota 20.01.2024

Nie jest dobrze: jednak pogorszenie pogody i przemoknięcie połączone z przewianiem dało w wyniku dla Marty gorączkę ponad 40 stopni i objawy współistniejące, leki przeciwgorączkowe aplikowaliśmy co 4h i większość nocy upłynęła nam pod hasłem "byle przetrwać do rana". Najbliższy szpital jest kawał drogi od nas, więc na razie temat lekarskich interwencji zostawiamy "na gorszy czas".

Z uwagi na fatalne samopoczucie Marta odpuszcza poranne zajęcia, a my jedziemy w mniejszej grupie do Chiwawe Section szukać w buszu drugiego stada czarnych nosorożców. Musi być serio zimno i strasznie, bo Bright przyjeżdża w zimowej czapce. W końcu jesteśmy w tym całym Chiwawe, po tygodniu nas tam zabrali, wcześniej się nie dało. Koniary pojechały rano odprowadzić konie z naszego domu do stajni u Judy Travers, więc poza naszą czwórką (bez Marty) jedzie tylko część wolontariuszek. Pogoda jest parszywa, nawet nie przychodzi nam do głowy aby robić zdjęcia lub filmy. Idziemy, gdzie nam kazali, siedzimy na skałach i czekamy, aż rodzina nosorożców przyjdzie bliżej. W końcu są, i jest to widok piękny - samiec, samica i trzy młode, które rodziły się w zasadzie jedno po drugim. Ta para nosorożców wzorowo pracuje nad odbudową swojego gatunku - ma kolejne młode raz za razem. Jedyny kłopot to zapobieganie wsobnemu krzyżowaniu się, więc jak tylko młode samice osiągają wiek rozrodczy, są przenoszone do drugiej części parku, aby ich wyjątkowo płodny ojciec nie brał się za kolejne potencjalne partnerki.
Image
Brama do Chiwawe Section, ale identyczne komunikaty są przy każdej bramie.

Po dłuższym czasie wracamy do wozu i jedziemy do Chiwawe Camp, tam gdzie mieszka druga grupa. Bright pyta, czy chcemy wysiąść i obejrzeć dom i to drugie miejsce. "No" - pada jednocześnie ze wszystkich ust, więc Bright tylko się uśmiecha i ruszamy na śniadanie. W domu, na szczęście, kochana obsługa rozpaliła w kominku, więc jest ciepło i jest też szansa na wysuszenie butów i ubrań.
Image
Trzeci dzień bez słońca, tylko szare chmurzyska zapowiadające deszcz.

Po śniadaniu trzy osoby mają szczęście i jadą z Bright'em na spacer na koniach - nasza Tośka, starsza pani z Irlandii i studentka z Londynu. Marta dalej wyłączona z jakichkolwiek aktywności zostaje w domu, Ola marudzi, że jej zimno więc jej szczególnie nie zmuszamy do działania. Zostajemy więc tylko my dwoje - ja i Ada (najmłodsza).

Maddie zabiera nas więc na bush walk i naukę tropienia śladów. Idziemy spacerem wprost z naszego domu w stronę mokradeł, aby szukać sekretarza, który gniazduje nieopodal. Maddie jest instruktorem "wildlife course", więc robi nam szkolenie z rozpoznawania śladów zwierząt, znaków na drzewach itp. Ada jest zachwycona i bardzo zaangażowana, buzia jej się nie zamyka. Maddie się śmieje, że za 6 lat, jak Ada będzie pełnoletnia, to ma przyjechać do Imire na 6-cio tygodniowy kurs. Adzie aż oczy błyszczą z zadowolenia. Sekretarza nie spotykamy, ale za to w lesie jest szkielet elanda, ogromnej niby-antylopy (bliżej temu do krowy niż do antylopy), których w parku jest niewiele, a których uparcie szukam od kilku dni. Wolałbym żywego, ale szkielet też jest ok.

Po obiedzie w sobotę nie ma aktywności żadnej. Bright ma wolne, zostajemy w naszym domu i czekamy na specjalny event wieczorny. Okazuje się, że grupa francuskich wolontariuszy, która mieszka w Chiwawe, w ramach swojego kończącego się kursu fotografowania chce zaprezentować wszystkim swoje prace, i będzie to u nas w domu. Będą wszyscy Traversowie, od najstarszych po dzieciaki. Zapowiada się świetny wieczór.

Po godzinie 17-tej zaczynają się zjeżdżać powoli ludzie, i kolejny raz możemy sobie przypomnieć, że tutaj jest zupełnie inaczej niż u nas w Polsce. Trudno to dokładnie opisać, więc wiem, że mój przekaz może być niejasny, ale wyczuwa się inne podejście do drugiego człowieka, inny rodzaj życzliwości, otwartości, zaciekawienia. Przychodzi do nas Chris (z Lodge), przecież widział nas może dwa razy do tej pory po kilka minut, ale nie przeszkadza mu to zupełnie w podejściu i zapytaniu jak mija nam tu czas, co robiliśmy, co nam się podobało. Niby taki smalltalk, ale przecież wcale nie musi tego robić, mógłby stać ze swoimi i zupełnie olać jakąś rodzinę z Polski. Po jakimś czasie przyjeżdża Reilly Travers z całą rodziną, jego obecność nas trochę onieśmiela (po tych wszystkich książkach Michniewicza jest to dla nas "ten Reilly"), ale on zupełnie na luzie przychodzi się przywitać i pogadać. Nie zastanawiając się zbyt długo mówię, że to przez Tomka jesteśmy tutaj, i jeśli Reilly się zgodzi, chcielibyśmy aby dał nam autograf w książce autorstwa Tomka, którą tutaj przywieźliśmy.

A potem następuje najbardziej zadziwiająca część wieczoru, czyli pokaz zdjęć. Każdy z Francuzów pokazuje 8-10 "najlepszych" zdjęć, które mają podsumować ich dwutygodniowe zajęcia tutaj w Imire. Patrząc na to "po polsku", również przez pryzmat doświadczeń z pewną społecznością fotografów przyrodniczych sprzed 20 lat, myślę sobie, że 3/4 tych fotografii to gnioty i aż dziw, że przy takim sprzęcie jakim oni dysponują mogli zrobić tak słabe technicznie zdjęcia. Tymczasem Traversowie, którzy widzieli już pewnie setki innych zdjęć z Imire (wszystkie domy są udekorowane pięknymi fotografiami) po prostu są zachwyceni każdym ze zdjęć. Albo mówią, że piękne. Albo pytają, które to dokładnie jezioro, albo o jakiej porze zrobione, albo jak się udało uchwycić tego ptaka tak ładnie w locie. W sumie nie ważne co mówią, ważne, że z szacunkiem okazują zainteresowanie i uznanie dla czyjejś pracy, nieważne czy ta praca jest na 2+ czy na 5-. Niesamowite, dla mnie osobiście rzecz zdecydowanie do zapamiętania i lekcja na lata.

Wieczór kończy się na werandzie przekąskami i zimnymi napojami. Studentki z naszego domu mają w końcu szansę zagadać do tych młodzieńców, na widok których rumieniły się przez cały ostatni tydzień, gdy mijaliśmy ich wóz gdzieś na terenie Imire. Ku ich rozpaczy okazuje się, że dwaj najbardziej hot mają dziewczyny, z którymi tutaj przyjechali.... Dzieci Reilly'ego za to chcą pływać w basenie, ale nie mają strojów kąpielowych - nic to, robią sobie stroje z liści bananowca. Maddie się tylko śmieje: "they are a real bush kids".Piątek, 19.01.2024

Dzisiaj zapowiada się nam dzień pełen wrażeń. Po potężnej burzy z dnia wczorajszego przyszła zmiana pogody, niestety na gorsze. Jest szaro, mgliście i ponuro.

Piątkowy poranek to znana już nam praca przy sprzątaniu w zagrodzie słoni. Jednak dzisiaj praca idzie nam słabo, bo wszystko jest mokre, a w powietrzu wisi wilgoć. Ubrałem się w kilka warstw i zasuwam z taczką jak nigdy dotąd, a jednak jest mi zimno. Innym pewnie też. Gdy zagroda jest już uprzątnięta, idziemy na spacer ze słoniami. Z każdą chwilą zaczyna coraz mocniej padać, a my zadajemy sobie pytanie jaki ma to sens, skoro opiekunowie słoni są w pełnym przeciwdeszczowym stroju, a wolontariusze raczej na lekko w kurteczkach i butach trekkingowych tudzież adidasach. No ale trzeba punkt zrealizować, no to realizujemy. Po godzinie pojawia się Bright z naszym wozem aby nas zabrać na śniadanie. W wozie wszystko jest mokre, bo deszcz pada "bokiem" i brezentowy dach na niewiele się zdaje.

W domu, w czasie śniadania, suszymy się przy kominku. Ktoś pomyślał, że wrócimy zziębnięci i mokrzy i napalił porządnie w salonie. Na szczęście. Za oknem sytuacja się nie poprawia, ale nie możemy opóźniać w nieskończoność wyjazdu na główny punkt tego dnia (połączenie aktywności przed i popołudniowej) - wizytę w wiosce, u ludzi Szona, spotkanie z ich kulturą, wierzeniami, zwyczajami, śladami osadnictwa sprzed tysięcy lat. Bez większego entuzjazmu wsiadamy na nasze miejsca, aby się przekonać, że nadal jest zimno, nadal pada bokiem. Sprytniejsi, jak Marta, Tosia i Ada, mają spodnie przeciwdeszczowe na sobie, więc przynajmniej nie przeszkadza im mokre siedzenie. Ola nie ma tego komfortu, bo zgubiła spodnie gdzieś między Wrocławiem a Imire. Ja nie mam tego komfortu, bo chciałem przykozaczyć i stwierdziłem, że dam radę w zwykłych ciuchach.

Aby dojechać do wioski Szona musimy opuścić teren Imire, minąć szkołę i zniszczoną drogą dojechać na teren dawnej farmy. Widać dużo budynków, powybijane okna, dziurawe dachy. Zapewne skutki reformy rolnej z 2000 roku.

Na miejscu czekają na nas przedstawiciele lokalnej społeczności, a ja zastanawiam się (świeżo po lekturze książki "Strach" Petera Godwina), ilu z nich brało udział w prześladowaniach po wyborach w 2008 roku, i kto tutaj należy do ZANU. Ludzie na miejscu są bardzo serdeczni i mili, starają się pokazać wszystko co mają, a mają niewiele. A do tego pogoda im się posypała, więc pewnie muszą program dostosować do aury na zewnątrz.

W ramach poznawania kultury Szona mamy więc kolejno: grę zręcznościową polegającą na próbie trafienia sporej wielkości patykiem w inny lecący patyk (gra się zwie 'ojokocio'), pokaz jak się orze pole przy pomocy technologii znanej już w czasach przed naszą erą, czyli pługiem jednoskibowym i parą wołów, opowieścią w okrągłej chacie o zwyczajach Szona zakończonej degustacją lokalnego specjału - sadza (kleik kukurydziany) z reliszem z liści dyni i orzeszków ziemnych. Po lunchu mamy jeszcze wyrabianie masła orzechowego, gdzie możemy pośpiewać sobie "we are making peanut butter yeh yeh yeh..." (wymyślili przyśpiewkę na potrzeby turystów), przespacerować się z czajnikiem pełnym wody na głowie (jak to robią panny na wydaniu) oraz wspiąć się po mokrych skałach aby obejrzeć ślady pierwszych plemion oraz petroglify na skale. Ah, no i na deser jest występ taneczny, śpiewy i sklepik z lokalnymi wyrobami.

Niby jest to miłe i serdeczne, a jednak jakieś przygnębiające. Mi to miejsce przypomina Kubę, ale taką spoza gringo trail. Bieda, aż piszczy, w pierwszym rzędzie stoją dzieci w butach, w tyle już te biedniejsze, bez. Masło orzechowe robią ręcznie, pole orane wołami, jedna skiba na raz, podczas gdy dwie dekady wcześniej było tu zmechanizowane rolnictwo.

Powrót do domu dobija nas już zupełnie. Deszcz zacina bokiem, wszyscy jesteśmy doszczętnie przemoczeni, jest zimno i ciemno, jak końcówka listopada w Polsce. Wracamy na kolację i resztę wieczoru spędzamy przy kominku. A przynajmniej większość z nas, bo Marta tak przemokła i przemarzła, że dostała gorączki i o 19-tej poszła spać. Oby to był "the worst day in Imire", bo jak ta pogoda się nie poprawi, wykończymy się w kolejnych dniach jedno po drugim.

Z uwagi na deszcz w zasadzie nie dało się robić zdjęć, zostało kilka "z wnętrz".

Image
Image
Powyżej "spacer panny młodej". W orginale oczywiście panna młoda nie trzyma czajnika ręką, musi uklęknąć oraz zatańczyć bez wylewania wody. Normalnie robi się to na zewnątrz, z uwagi na deszcz zabrali nas do opuszczonej obory.

Image
A tu jedyne zdjęcie z chaty. Panie na prawo, panowie na lewo. Panowie nie mogą mieć czapki na głowie, panie mogą. Panowie siedzą "na podwyższeniu", panie - na podłodze.Czwartek, 18.01.2024

Dzisiejszy dzień zapowiada się całkiem dobrze. Zdrowotnie już jest ok, wstawanie o 5:30 nas zupełnie nie przeraża, a rytm dnia wydaje się optymalny.

Pierwszym punktem tego dnia jest spotkanie ze strażnikami (APU) z zespołu K-9, czyli z pieskami chroniącymi Imire. Jedziemy na to spotkanie do sekcji Chiwawe, ponieważ tam zbazowane są psiaki i ich opiekunowie. Udział wolontariuszy w treningach zespołu K-9 nie jest standardem, zdarza się dość rzadko i do tego zapraszane są obydwie grupy jednocześnie - chodzi o to, żeby psy nieustannie miały innego rodzaju treningi i aby ich do niczego nie przyzwyczajać.

Z psami antykłusowniczymi w Imire sytuacja jest skomplikowana, jak zresztą ze wszystkim. Ale zdobycie poprawnie wyszkolonego psa (do walki z kłusownictwem), trening, transport, wszystkie pozwolenia i zgody to koszt kilkudziesięciu tysięcy dolarów (!). Psy szkolone są w Walii, następnie wraz z walijskimi trenerami transportowane są do Zimbabwe, tutaj przechodzą kwarantannę i następnie dalej szkolone są już na ternie Imire. Psy są dwa, przydałoby się więcej, ale i tak cieszą się z tych dwóch. Jednego ufundowała jakaś prywatna szkoła z Harare, drugiego chyba zakupiło samo Imire. Wydaje się, że psy sprawdzają się idealnie do ochrony Imire, i to z wielu powodów. Po pierwsze, lokalna ludność boi się psów: kiedyś patrol w nocy znalazł kłusownika, który kradł ryby z jeziora. Facet siedział w szuwarach, znaleźli go, ale ten nie chciał wyjść z krzaków, a wejść po niego strach bo nie wiadomo co może mieć przy sobie. Ognia nie wolno im otworzyć, dopóki ktoś nie zacznie strzelać, ale pies to co innego. Więc była wymiana zdań: "Wyłaź!", "Nie wyjdę!", "Wyłaź, mamy psa!", "Nie wierzę, nie wyjdę", (pies ciągle na smyczy dał głos na komendę strażnika) "Dobrze, wychodzę".
Cóż powiedzieć, strażnicy z APU może i mają przy sobie strzelbę albo nawet karabin szturmowy, ale tylko do obrony - nie wolno im otworzyć ognia jako pierwszym. Za to poszczucie psem (w ostateczności) nie jest już zabronione, więc w rzeczywistości jest to bardzo skuteczny środek zaradczy. Oczywiście, z uwagi na to jak cenne (i kosztowne) są to zwierzaki, nikt nie będzie ryzykował głupio psem w każdej akcji, ale jednak to psy z K-9 stanowią obecnie trzon ochrony Imire w godzinach nocnych - w czasie gdy APU nie towarzyszą nosorożcom.
Dzisiejszy trening K-9 będzie polegał na łapaniu potencjalnego agresora i obezwładnieniu go. Jeden z rangerów ubiera się w strój pozoranta, tak aby pies mu krzywdy nie zrobił. Facet może nie jest jakimś olbrzymem, ale psina wygląda na małą (dużo mniejszy od owczarka niemieckiego) i raczej pokojowo nastawioną. Aż do czasu - gdy przychodzi do właściwego treningu pies staje się bojowy i atakuje skuczecznie pozoranta, powalając go na ziemię. Pada pytanie: "kto chętny spróbować", i rękę podnosi jeden z francuskich fotografów, dobrze zbudowany facet wysoki prawie na dwa metry. Akcja się powtarza, on ucieka, pies go goni, powala i ciągnie po ziemi. Widać niesamowitą siłę zwierzaka, który wykonuje zadanie bez zawahania, ale gdy już jest po wszystkim, piesek jest wyraźnie zmęczony i zziajany. Kończymy trening, wracamy na śniadanie.

Image

Image

Image

Image

Image

Po śniadaniu jest dzisiaj nowość - zamiast działań w naturze, będzie społeczny wymiar wolontariatu. Jedziemy do lokalnej szkoły (tuż za granicą Imire), gdzie będziemy uczyć dzieci angielskiego. Nasza rodzina w końcu może zabrać artykuły szkolne i gry, które zbieraliśmy w Polsce wśród znajomych i w szkołach naszych córek, i dostarczyć je lokalnym dzieciakom.
Szkoła wygląda tak, jak sobie człowiek wyobraża szkołę gdzieś na głębokiej afrykańskiej prowincji. Budynki bez okien, mnóstwo dzieciaczków, wszystkie w ładnych, czystych, wyprasowanych mundurkach, wszystkie króciutko ostrzyżone. Jest 8 klas plus pre-school. W każdej klasie ponad 100 dzieci. Miejsc siedzących w sali lekcyjnej - góra 50. Jedna tablica, zapisana od góry do dołu. W naszej sali (klasa 2.) na tablicy perfekcyjnie wykonany rysunek schematyczny laptopa - mysz, monitor, klawiatura itd. Na prawdziwe laptopy nie ma co liczyć, zwykle nie ma prądu więc i tak mogliby je co najwyżej oglądać "na sucho". Naszym zadaniem jest ćwiczyć czytanie prostej czytanki z dzieciaczkami w klasie drugiej. Nauczycielka się cieszy, że przyszliśmy akurat dzisiaj, bo inne koleżanki są chore są we dwie dzisiaj odpowiedzialne za 500 dzieci...

Dzielą nam klasę naszych podopiecznych na 6 grupek i wysyłają nas w parach po dwie osoby na grupkę. Mamy z nimi czytać czytanki "Harry Hippo" i jeszcze jakieś dwie inne. Polecenie od nauczycielki jest jasne "czytamy powoli razem z dziećmi", ale dzieci jakoś czytać nie chcą wcale. Przynajmniej te w mojej grupie. Zamiast czytać, gapią się na to co w innej grupie robi Marta z Adą, jak skaczą i tańczą pokazując jak Harry Hippo tańczy. Widzę, że błaznowanie jest bardziej atrakcyjne niż wyraźna wymowa British English, więc zaczynamy robić z Olką to samo w naszej grupie, co z kolei powoduje przejęcie uwagi nie tylko naszych podopiecznych, ale też innych grupek. Ta nierówna walka z czytanką i skupieniem dzieciaków trwa kilkadziesiąt długich minut. Po czytance mamy jeszcze czas, więc robimy proste odpytywanki: ile masz lat, jaki lubisz kolor. Człowiek w takich chwili zupełnie głupieje i stosuje schematy, których by użył w Polsce, więc w ramach odpytywanki wchodzimy na temat ulubionego smaku lodów - ja wymieniam nazwy (czoklyt, mylk, strobery, oryncz) a dzieci podnoszą rączkę jeśli lubią. Lubią wszystkie smaki. Ola w tym czasie na klepisku, które jest podręcznym zeszytem dla każdego w tej szkole, rysuje im rożek z lodami w kulce. O tym jak nierealne było to dla tych dzieci mówi nam dopiero Marta, gdy już opuszczamy szkołę. Na koniec dzieciaczki przytulają się, machają, nie chcą się od nas odkleić. Wszyscy wolontariusze są zachwyceni z tego spotkania, ja jestem zmęczony bardziej, niż gdybym przez 6h miał maczetą karczować busz. Biedna jest ta szkoła, widać, że brakuje na wszystko. Dyrektorka w lśniących bucikach pokazuje nam omszałe fundamenty i mówi, że będą tu budować nowy budynek, bo się już nie mieszczą, ale nie wie kiedy. Jedyne nowe rzeczy jakie widzimy na terenie szkoły to garsonka urzędniczki i wielka flaga Zimbabwe.

Image


Dodaj Komentarz

Komentarze (28)

igore 5 lutego 2024 12:08 Odpowiedz
Czekam na więcej. Tym bardziej, że o ile dobrze myślę będzie o Zimbabwe i jestem ciekaw, czy coś się tam zmieniło od mojego pobytu w 2018.
kameander 5 lutego 2024 12:08 Odpowiedz
Zakładka, bo czuję, że warto.
dad 5 lutego 2024 12:08 Odpowiedz
zawiert napisał:A tymczasem gdzieś w innej części świata rano wzeszło słońce nad sawanną. Słonie, nosorożce, zebry, żyrafy, antylopy ruszyły w poszukiwaniu ulubionego jedzenia. Każdego ranka gdzieś w Afryce budzi się gazela. Wie, że musi być szybsza od najszybszego lwa, bo w przeciwnym razie zginie. Każdego ranka gdzieś w afryce budzi się lew. Wie, że musi być szybszy niż najszybsza gazela, bo w przeciwnym razie umrze z głodu. Nie ma znaczenia, czy jesteś lwem, czy gazelą - ważne, że gdy wstaje słońce, musisz być gotowy do biegu". - Christopher McDougallTak mi się skojarzyło jakoś ;)
nvjc 7 lutego 2024 23:09 Odpowiedz
Interesująca koncepcja z pisaniem od tyłu, aż sam jestem ciekaw jak to wyjdzie w całości. Póki co zapowiada się świetnie ;)DAD napisał:Każdego ranka gdzieś w afryce budzi się lew. Wie, że musi być szybszy niż najszybsza gazela, bo w przeciwnym razie umrze z głodu.Jako Pan Maruda dodam, że jednak najczęściej rano lew nie budzi się z myślą o polowaniu na gazelę, a co najwyżej odpoczywa nażarty po nocnym polowaniu (lub jeszcze częściej po nieudanej próbie nocnego polowania) :D
zawiert 8 lutego 2024 17:08 Odpowiedz
Koncepcja pisania do tyłu albo wypali albo nie. :) Ostatecznie będzie można przejechać do końca i czytać od drugiej strony.
qba85 9 lutego 2024 12:08 Odpowiedz
Trzeba było pisać totalnie od końca, czyli zacząć od tego, że wysiadacie z tramwaju we Wrocławiu itd. itp. :))
kabanos 9 lutego 2024 12:08 Odpowiedz
@zawiert, na kolejowych grupkach krąży informacja że polscy konduktorzy nie mogą nic kontrolować poza granicą Polski, więc w praktyce nikt nie bawi się w kontrolę koncówki - legalnie odcinek wynosi 1300 m :) aczkolwiek braku nadgorliwców nikt nie gwarantuje... Jest obecnie taka oferta jak visit Ostrava, bilet z Wrocławia kosztuje w niej 15€. Z Opola 8,5€. Można kombinować dalej...Żuki sympatyczne. A konwencja pt. opisywanie po dniu, przynajmniej mi, się podoba; łatwiejsze do ogarnięcia niż dzielenie w jeszcze mniejszej skali i cofanie :D
kumkwat-kwiat 9 lutego 2024 17:08 Odpowiedz
Oryginalny pomysł i na pewno wyjdzie z tego ciekawa relacja.Niemniej jednak mi ciężko się czyta z tego względu, że do końca wpisu nie wiem o jakim miejscu jest mowa (ostatni dzień i wschód itp.). Może specjalnie tak piszesz, ale jeśli nie, to postaraj się wpleść gdzieś nazwę miejscowości.
cart 9 lutego 2024 17:08 Odpowiedz
Przecież było wspomniane Harare.
zawiert 9 lutego 2024 17:08 Odpowiedz
@kumkwat_kwiat nie chciałem spoilerować za bardzo, ale umówmy się, że w następnym wpisie padnie nazwa miejsca. Nie mam tej relacji napisanej na boku i zredagowanej, pisze na bieżąco w wolnej chwili.
elwirka 15 lutego 2024 17:08 Odpowiedz
Wciągnęłam się niczym w książki Michniewicza;-) Czekam na kolejne odcinki.
zawiert 15 lutego 2024 23:08 Odpowiedz
Pan T.M. jest winny tej całej historii, którą tutaj publikuję, ale wrócimy do tego tematu za jakiś czas. Postaram się utrzymać moje założenie i dodawać odcinek co drugi dzień. Zobaczymy kiedy mi pamięć zacznie wysiadać :)
zawiert 19 marca 2024 23:08 Odpowiedz
@QbaqBA - cóż, teraz już nie ma odwrotu, ale zostały 1-2 wpisyz dojazdu i pewnie jakieś post scriptum. na spotkania w realu mam prezentację ze zdjęć i filmów zupełnie w innej kolejności. ;)
zawiert 26 marca 2024 12:08 Odpowiedz
Środa-Piątek 10-12.01.2024Wybór Wiednia jako lotniska dolotu był oczywisty, cena od osoby wychodziła 500zł taniej od Berlina i ponad 1000zł taniej od Warszawy. Przy pięciu osobach nie ma co nawet się zastanwiać, czy aby na pewno taka tułaczka ma sens. Niestety wyloty z lokalizacji innej niż "spod domu" zawsze nam stwarzały jakieś głupie komplikacje, nie mogło się więc obyć bez nich i tym razem. O ile więc pierwotny plan zakładał dojazd do Wiednia z Wrocławia samochodem, to wycieczka na Śląsk pewnej grudniowej niedzieli przy gwałtownym ataku zimy zniechęciła mnie do tego pomysłu dostatecznie mocno. Po analizie opcji alternatywnych padło na Intercity i nową ofertę bezpośredniego połączenia z Wrocławia do Wiednia, w opcji first minute za niecałą stówkę od osoby. Wyjaz z Wrocławia rano, więc fajnie, bo na spokojnie dojedziemy, i niefajnie zarazem, bo trzeba nocować w Wiedniu. Wychodzimy więc o 5 rano z domu w zimną i ciemną noc i drepczemy z bagażami na tramwaj, a dalej na dworzec kolejowy. Że też akurat teraz zima musiała zaatakować w Europie, przecież nie polecimy w grubych puchowych kurtkach do Afryki. Zostaje nam kompromis, ubrać się w miarę ciepło i na cebulkę, ale ten kompromis we wrocławskiej i wiedeńskiej aurze okazuje się daleki od ideału.Wiedeń mamy już przerobiony kilkukrotnie, więc w zasadzie nie chce nam się zwiedzać, ale przyjazd naszego pociągu wypada o 3h za wcześnie względem dostępności noclegowni z Airbnb, więc postanawiamy ten czas spędzić produktywnie i w połowie drogi między Wien Hbf. a naszym noclegiem wchodzimy pooglądać Klimta w Belwederze (hint: można tam spokojnie iść z plecakami, nawet jak ktoś Wam powie, że najbliższa przechowalnia jest na Hbf. to go nie słuchajcie - w Belwederze są szatnie i można tam zostawić dosłownie 1m3 bagażu w specjalnych schowkach, ale uwaga, plecaki ok, walizki - not ok). Po dawce sztuki (dzieci free, dorośli online kilkanaście eur/os) trafiamy w końcu do mieszkania z Airbnb. Kto był w Wiedniu choć raz :) to wie, że rynek Airbnb jest tam dość specifyczny, bo Adam albo Josef mają w swoim porfolio po tysiąc mieszkań, a jak klikamy na szczegóły tego hosta to wśród języków, które nasz wiedeński host zna, znajdziemy w tej kolejności arabski, urdu, niemiecki, angielski (możliwe są też inne zestawy podobnej prowieniencji). No więc Adam albo Josef może i odremontował swoją kamienicę i "apartament" w tejże, ale zawsze nam się trafi coś z usterką. Tym razem usterka polega na tym, że coś wywala korki (różnicówkę), i albo nie ma prądu wcale (co oznacza, że jest ciemno i zimno bo nie działa piec), albo prądu nie ma w pokoju i łazience. Rozmowa z Josefem przez Airbnb przypomina dzwonienie na helpdesk IT do Rajesha, więc z uwagi na to, że jesteśmy zmęczeni i nam się nie chce teraz szukać innego mieszkania, a z tego w którym jesteśmy mamy 100m do stacji kolejki, która zabiera nas na lotnisko, dajemy sobie spokój. Jest chłodno, ale tę jedną noc wytrzymamy, poza tym nie ma co iść z Josefem na noże, bo na powrocie śpimy w jego innej ofercie w budynku tuż obok. Cóż, w takich sytuacjach brakuje mi cech np. mojej siostry, która by nie odpuściła tematu, za to ja wolę już machnać ręką i zacisnąć (...) zęby. O 6 rano w mieszkaniu jest tylko trochę cieplej, ja żałuję głupiej decyzji odpuszczania tematu, dzieci pociągają nosami, a Marta mówi, że to było głupie i pewnie jeszcze odchorujemy tę noc. No nic, nie ma co marudzić, trzeba się brać do roboty i lecieć na lotnisko.Dalej już jest prosto i standardowo. Ponieważ, jak prawnie nigdy, mamy bagaż 1x23kg/os, każdy nadaje plecak (z kurtkami) aż do Harare, i na lot do Amsterdamu wsiadamy już na lekko. W Amsterdamie wynudzamy się kilka godzin na terminalu, ale ponieważ to lotnisko było miejscem wylotowym dla znacznej liczby naszych dalekich lotów, wiemy gdzie się podziać i jak przezimować czas oczekiwania na lot do Nairobi. Dzisiaj rano witał nas zimny Wiedeń, jutro powita nas gorące Harare.
zawiert 27 marca 2024 12:08 Odpowiedz
Prolog, albo epilog, można sobie wybrać.Jest rok 2018, nazwisko Tomasz Michniewicz znamy z radia, więc Marta chętnie bierze do ręki jego książkę, chyba ktoś nam ją pożycza wtedy, za pierwszym razem. Jest o poszukiwaniu skarbów, ale w książce pojawia się też wątek o rezerwacie z Zimbabwe. Pamiętam, jak Marta mówi mi, że muszę to przeczytać koniecznie, bo jest taka historia (...) i taki facet Reilly (...) i że można tam pojechać. Sprawdzam gdzie to jest, wtedy w 2018 roku Zimbabwe wywołuje u mnie tylko dwie myśli: dyktator i hiperinflacja. Ok, czyli trzeba lecieć do Harare, hm... no drogie te loty, pomyślimy, na razie i tak nie ma urlopu bo wyjazdy poplanowane.W 2020 już prawie mamy bookować, ale pewien wirus demoluje nasze plany podróżnicze.W 2021 nadal nie da się lecieć do Afryki, w ogóle Zimbabwe wypada z gry.W 2022 mamy jechać dookoła świata, więc cały wysiłek urlopowy i finansowy ogniskuje się na tym projekcie, Afryka musi poczekać. W 2023 już nie mamy wymówki - planów nie ma, najstarsza córka z edukacji domowej trafia w objęcia normalnego systemu szkolnego i "tylko dwóch tygodni ferii" - teraz albo nigdy, mówi do nas Zimbabwe. Odwrotu nie będzie.Żadnej podróży nigdy (albo prawie nigdy) nie żałowaliśmy. Tej, jak się okaże, nie tylko nie będzie nam szkoda, ale będziemy żałować, że dopiero teraz tam trafiliśmy. Wtedy, w 2018 roku, ani nawet w styczniu 2024, nie przypuszczaliśmy, że wyjazd w dziwny sposób odciśnie na nas swoje piętno. Z książki "Dal", M. Kydryńskiego: Pierwsza scena z filmu "Pod osłoną nieba." Troje podróżnych wysiada ze statku w afrykańskim porcie. Siedzą na walizkach, czekają na transport do miasta. Rozmawiają."- Jesteśmy prawdopodobnie pierwszymi turystami od czasów wojny.- Nie jesteśy turystami, tylko podróżnikami.- Co za różnica?- Turysta to ktoś, kto już od przyjazdu myśli o powrocie do domu, podczas gdy podróżnik nie wie, czy w ogóle wróci".Część każdego nas została w Afryce, reszta wraca tam już za niespełna rok.
hiszpan 27 marca 2024 12:08 Odpowiedz
Poddałem się po drugim wpisie i cierpliwie czekałem na zakończenie /początek aby wszystko przeczytać chronologicznie. Tak chyba jest lepiej mimo wszystko. Afryka jest magiczna, mój przyjaciel właśnie przejeżdża ją na motocyklu (Zachodnie wybrzeże - od Maroka do Namibii) i mam codzienną porcję info i fotek. Ale kto raz doświadczył tych miejsc a zwłaszcza nocował w lokalnej wiosce i obcował z tubylcami ten ma już pewne piętno odciśnięte na zawsze! To taka miła zadra w duszy, która zmusza cię do ciągłej tęsknoty do kolejnej podróży w te miejsca...Moja następna podróż tam już za 35dni :) PS. Cytat z Dal pożyczam ;)
agagy 28 marca 2024 05:08 Odpowiedz
Ja przeczytałam wg kolejności zaproponowanej przez autora :)
marttynna 9 maja 2024 23:09 Odpowiedz
Bardzo fajna relacja, zupełnie mi nie przeszkadzała odwrotna chronologia. Zachęciłeś mnie do sięgnięcia po książkę Tomka i zgłębienia tematu wolontariatów-za to z całego serca dziękuję. Życzę szybkiego powrotu w te rejony
zawiert 10 maja 2024 12:08 Odpowiedz
Dzięki. @marttynna Wczoraj kupiliśmy bilety na następny rok, więc klamka zapadła. Zabieramy ze sobą rodziców (60+) i przyjaciela, którego kiedyś namówiliśmy na Wietnam i złapał bakcyla dalekich wyjazdów.
pietrucha 3 października 2024 23:08 Odpowiedz
Cudowne fotki. Czy mógłbyś powiedzieć więcej nt. samego w sobie wolontariatu? Czy była jakaś rekrutacja? Jak to wyglądało finansowo? Zasady/reguły, które były zaskakujące? Jakie odczucia co do takiej formy urlopu/pomocy itd? :)
zawiert 6 października 2024 17:08 Odpowiedz
Cześć. Ten wolontariat to tak naprawdę “wolontariat” ;) bo jeszcze się płaci za to ekstra kasę - na utrzymanie wolontariusza, jedzenie transport i reszta idzie na cele ośrodka. Więc tutaj akurat w Imire to jest wersja soft, są inne rodzaje wolontariatu w Afryce gdzie zasuwa się fizycznie po 10h non stop, jest tego masa ale nie braliśmy w tym udziału. Tutaj w Imire chodziło o to że można z dziećmi być więc to nam ułatwiło wybór. Rekrutacji nie ma, wolne terminy i 900$ za tydzień i po sprawie. Odbierają z lotniska i odwiozą na lotnisko, na miejscu w sumie kasy się nie wydaje więc poza lotem, wizą i samym Imire nie ma innych wydatków. Można być z małymi dziećmi, mieli wolontariuszy od 3 do 90 lat wg wieku, są dwa miejsca zakwaterowania - duży dom i bardziej na uboczu namiotu glampingowe. Malarii brak jeśli to istotne.
kumkwat-kwiat 6 października 2024 23:08 Odpowiedz
@PietruchaPoczytaj trochę o wolontariatach, Jak chcesz komuś naprawdę pomóc to wpłać pieniądze. Jeśli chcesz podróżować i zwiedzać to zwiedzaj, a nie udawaj, że pomagasz. W większości sytuacji próba pogodzenia obu nie poprawia w istotnym znaczeniu sytuacji na miejscu.
gadekk 6 października 2024 23:08 Odpowiedz
@kumkwat_kwiat ale o Imire z szacunkiem proszę, to nie jest afrykańska maszynka do generowania pieniędzy. Reilly Travers i ekipa robią doskonałą robotę dla zwierząt.
kumkwat-kwiat 7 października 2024 17:08 Odpowiedz
Robienie dobrych rzeczy w Imire (czego absolutnie nie neguje) nie zmienna faktu, że ni jest to klasyczny wolontariat, a raczej "biznes wolontariatowy" finansujący ochronę zwierząt.
wtak 8 października 2024 12:08 Odpowiedz
@zawiertwiert Napisz proszę jak wygląda sprawa szczepień, leków, malarii itp
zawiert 13 października 2024 23:08 Odpowiedz
Cześć,Ze szczepieniami i ogólną profilaktyką to wiadomo, każdy ma swój rozum i dostęp do lekarza medycyny tropikalnej. Ja napiszę co my zrobiliśmy w tym roku w styczniu i co planujemy zrobić w przyszłym roku bo lecimy tam znowu. Bazujemy na naszym skromnym doświadczeniu i na tym, co dokładnie w danym miejscu będziemy robić, więc nie jest to uniwersalna recepta na Afrykę. Tyle jako 'disclaimer'.W Imire nie ma malarii, więc Malarone można sobie darować. W porze deszczowej komary widziałem raz, nad jeziorem, gdy poszliśmy na zachód słońca na wieży obserwacyjnej. Samo zakwaterowanie jest nad tym samym jeziorem i moskitiery nie użyliśmy ani razu. Poza tym wysokoś n.p.m. w tym regionie malarię skutecznie blokuje. (w przyszłym roku będziemy przez tydzień w Chobe i Moremi przed pobytem w Imire i tam będziemy już chemię antymalaryczną brać).W Imire wścieklizny nie ma i w zasadzie nie ma jak się takowej nabawić. Były przed laty hieny (za płotem, tak jak lew Mambo), one miały wściekliznę i musieli je uśpić. Rozmawiałem z Maddie na ten temat, opowiadała że we wsi w okolicy jakiegoś chłopca pogryzł pies no i był duży problem ze zdobyciem surowicy. Więc o ile po wsiach nie będziemy sami się włóczyć, to wścieklizna raczej nam nie grozi.Ze szczepień "innych" mamy oczywiście od zawsze wzw a+b, dur brzuszny jeszcze ważny, była epidemia cholery w Harare ale bardziej w mediach rozdmuchana niż w realu (nawet konsul honorowy RP uśmiechnęła się jak wspominaliśmy o cholerze), ostatecznie się nie szczepiliśmy ale nie mieliśmy w planach żadnego miejsca gdzie byłaby ekspozycja na cholerę. W Imire mają własną studnię głębinową i jedzenie jest pewne. Jedyne co sobie "dorobiliśmy" jako 40-latkowie to szczepionka na Polio, bo mnie zakaźnik ostrzegł że w Afryce i w Indiach ta niegdyś niegroźna choroba się odradza. Więc braliśmy w PL Boostrix Polio (albo Adacel Polio, nie pamiętam), i trafiło nam się jak ślepej kurze ziarno bo jest to szczepionka wieloskładnikowa, więc przy okazji mamy odporność na krztusiec, który od wakacji w Polsce szaleje (np. w liceum córki). BTW. aktualne szczepionki Boostrix/Adacel Polio są bardzo trudne do dostania, właśnie przez krztusiec. Zdrowotnie cały ten wyjazd oceniam bardzo dobrze. Raz jeden miałem wątpliwości gdy zabrali nas na wizytę w wiosce i podali nam jedzenia w wioskowej chacie w warunkach, cóż, no niskich standardów (nawet bardzo niskich), ale nikomu z grupy nic po tym nie było :) tylePS. @kumkwat_kwiat - tak ja wiem, że jest cały biznes wolontaryjny. Traversowie zostali wybrani przez nas po dogłębnym zbadaniu tematu. Jak ktoś chce pomagać "na full" to są inne opcje, tak jak mówisz - wpłacić kasę albo jechać na misje z unicefu, opus dei, pah czy co tam jeszcze. Do wyboru do koloru. ;)
raphael 23 października 2024 23:08 Odpowiedz
;) chyba turysta taki, jestem konwencjonalny bardziej jakoś - pisał nie formę taką na się bym sam bo ciekawością z bardziej tym Przeczytałem. wyjazdu przedstawienie na pomysł własny swój mieć przecież może każdy ale, tyłu od czytało to mi się dziwnie Trochę. relacja ciekawa Całkiem
jaco027 24 października 2024 12:08 Odpowiedz
Powyższe ^^^ to czarny koń w kategorii łapu capu [emoji6]Albo mistrz Yoda uczy się polskiego [emoji1787]