Gdyby ktoś mnie zapytał co mi w tej podróży przeszkadzało to powiedziałbym, że Cejrowski, który kłamie. A poza tym to nic. Jeśli ktoś jeszcze nie był w Ameryce Południowej to Gwatemalę można wskazać jako swoistą piaskownicę. Kraj, który totalnie niezasłużenie nie występuje często na liście naszych podróżniczych planów. Niech więc wybuchnie popularność Gwatemali, bo w Państwie tym jest 37 wulkanów. Oh, jak tam było... chillowo? Przyjemnie? Taaaak. Przyjemnie to najtrafniejsze określenie. Bardzo przyjemnie i zarazem spokojnie, pomimo realizacji intensywnego planu. A w miesiąc można zobaczyć naprawdę wiele.
Termin: 15.03-14.04.2022 r. Loty: KLM za 2k/os. BER-AMS AMS-PTY PTY-GUA i powrót w odwrotnej kolejności.
Na zachętę wrzucam trzy pierwsze foty, jakie zrobiliśmy po przylocie:
Dzień 0:
Przylot do GUA po 22, więc tylko nocleg na miejscu tuż przy lotnisku. Niby to kraj stosunkowo nieduży, ale na wszelakie czasy transportu trzeba brać poprawkę.
Dzień 1:
Stolica nie jest urzekająca, dlatego od razu udajemy się dalej. Antigua, czyli najbardziej romantyczne miasto świata wg Cejrowskiego, jest miejscem, gdzie przecinają się trasy autokarowe, więc jej nie unikniecie. Czy jeśli jednak by się udało, to czy warto tam specjalnie jechać? Jest to urokliwie położone miasteczko, aczkolwiek specjalnie romantycznym bym go nie nazwał. Klimatyczne uliczki, niska zabudowa, mnóstwo straganów i jeszcze więcej turystów. Traktujemy je jako przesiadkę i lecimy dalej i tutaj mamy naszą pierwszą styczność z chickenbusami.
To nazwa potoczna busów sprowadzanych z USA, które są przepięknie i barwnie malowane. Wiadomo, siedzi się tam w ścisku z innymi ludźmi niczym kurczaki w klatce.Lokalne disco polo było i kurczaki w środku też były. Gruzińscy kierowcy mają opinię, że jeżdżą jak po***ani, jednak to nic przy kierowcach tych autobusów. Ścinają zakręty, wyprzedają na trzeciego na podwójnej ciągłej i to przed zakrętem jadąc do góry. Za to podczas tego manewru trąbią, więc chyba tak mogą. Nie przeszkadza nam to absolutnie i już tego pierwszego dnia widzimy jakie pozytywne nastawienie mają wszyscy dookoła. Czuć otaczającą nam serdeczność i to uczucie nie zmieni się do końca tej podróży. Ludzie - zaskakująco niscy, pełni energii, chętni do pomocy. Chickenbusy to tani i powszechny środek transportu, gdyż znacznego odsetka społeczności nie stać na posiadanie własnego auta.Wszechobecni naganiacze wykrzykują miasta docelowe, następnie zbierają gotówkę w środku. Nie mieliśmy wrażenia, że płacimy więcej jako turyści. Nierzadko występuje przesiadka i wtedy naganiacz wysadzi Was gdzieś pod mostem i "przekaże Was" kolejnemu naganiaczowi. Nasze plecaki niejednokrotnie były wrzucane na dach busa i nic nam nigdy nie zginęło. Już po zmroku dojeżdżamy do Chichicastenango i w mieście tym był nasz najdroższy nocleg w tym kraju. Dużo miast ma w swojej nazwie "tenango" i Wy oraz naganiacze nie używacie tych końcówek w powszechnym użyciu, czyli dojechaliśmy do Chichi.
Dzień 2:
Cmentarz w Chichi. Po to się tu przyjeżdża. Natrafiliśmy akurat na procesję pogrzebową, przed którą przebiegł Pan niosący kwiczącą świnię w worku na zboże, a na końcu której jechał Pan z wózkiem z lodami i dzwonił dzwoneczkiem. Inne jest to miejsce. Z jednej strony można było zaobserować z jaką dbałością najbliżsi utrzymują owe groby, z drugiej zaś strony metr dalej właśnie były palone plastikowe śmieci. A śmieci tam niemało i tyczy się to niestety całego kraju. Nie brakowało również odchodów i nawet widzieliśmy Pana, który dosłownie załatwiał się obok innego grobu. Odpowiedzi na pojawiające się wtedy w naszych głowach pytania wciąż nie znamy. Widzieliśmy również jak na groby rytualnie polewana jest coca-cola, którą najbliżsi dzielą się ze zmarłym. Usłyszeliśmy wtedy bekanie co ponoć ma pomóc w odpędzaniu złych duchów. A same groby w sobie są naprawdę odjechane:
Po południu udaliśmy się nad, podobno, najpiękniej położone jezioro na świecie. Dojechaliśmy do Panachajel, ale wiedzieliśmy, że jest to najbardziej turystyczne miasto. Pomiędzy wioskami nad jeziorem najszybciej przemieszcza się łódkami (lancha). Docieramy do najlepszego naszym zdaniem miejsca do spania nad Atitlanem - San Pedro La Laguna. I nocleg kosztował 17,5 zł/os.
Dzień 3 Dzień 4 Dzień 5
San Pedro La Laguna jest położone na zboczu i im niżej (bliżej jeziora) tym bardziej komercyjnie, gdzie mamy noclegi i restauracje. Gdy się podejdzie stromą ulicą do góry, gdzie mieszkają localsi to natrafiamy na street food w ich lokalnych cenach. Nie byliśmy jeszcze w Meksyku, ale słyszeliśmy opinię, że jedzenie w Gwatemali jest takie jak w Meksyku, tylko biedniejsze i mniej wyraźne. My zajadaliśmy się codziennie. Strasznie brzydkie, a nie wiecie nawet jak dobre:
Jedną z głównych atrakcji nad Atitlanem jest Indian Nose, z którego obserwuje się wschód Słońca. Niby można, niby nie można tam wchodzić samodzielnie, dlatego organizowany jest busik i przemarsz z "guia", na któryś z kilku tarasów widokowych, które są wyżej lub niżej. Bo polega to na tym, że na zboczu góry różne tereny należą do różnych właścicieli, którzy postawili tam sobie konstrukcje dla turystów. Przykładowo, przed zapisaniem się do wycieczki upewnialiśmy się i zostaliśmy zapewnieni, że będziemy na samym szczycie góry. Tak jednak nie było i byliśmy na tarasie, co najmniej 100 m poniżej szczytu. Usłyszeliśmy, że inne ziemie należą do gangsterów i na te tarasy nie można wchodzić, bo stoją tam z maczetami (pomimo tego, że na innych tarasach również byli turyści z czołówkami)
:) Czy to odbierało nam piękno tego wschodu Słońca? Zupełnie nie, ale niesmak pozostał.
I piękne jest to, że te wioski nad jeziorem różnią się od siebie. Następnie ruszyliśmy do Santiago Atitlan na poszukiwania Maximona, czyli bożka powstałego z połączeń majańskich i chrześcijańskich wierzeń. Musieliśmy zapłacić tuktukarzowi, za wskazanie domu, w którym go znajdziemy. Figurka jest przechodnia i co roku gości go inna rodzina, dla której jest to ogromny zaszczyt. Do Maximona przychodzi się z modłami w sprawch taboo, ale także by dobrze szły interesy. Aby prośby zostały spełnione bożka trzeba zadowolić, czyli dosłownie wlewać w niego wódkę, piwo i palić z nim papierosy. My natomiast musieliśmy zapłacić 5 zł za możliwość zrobienia zdjęć. W swoistej kapliczce panowała dziwna lecz rodzinna atmosfera
:D My sobie robiliśmy zdjęcia, a chłopaki siedzieli i pili. Poza tym do Santiago warto się wybrać dla lokalnego targu.
W San Juan La Laguna jest mnóstwo przepięknych murali, a na wielu ulicach coś jest pozawieszane nad Waszymi głowami:
Na Volcano San Pedro można wejść samodzielnie. Za wejście zapłaciliśmy po 110 quetzali za osobę. Na początku wydawało się to nam wiele, jak na inne ceny w tym kraju, lecz powiedziano nam, że środki te są przeznaczane na utrzymanie oraz sprzątanie szlaku i naprawdę było wyjątkowo czysto. Dodatkowo, podobno w przeszłości dochodziło do napadów rabunkowych na turystach, dlatego na trasie są patrole Policji. Po drodze mijamy maksymalnie kilka osób, przechodzimy przez pola uprawy kawowca, robimy przystanek w pięknym miejscu przy huśtawce z opony. 1300 m podejścia i 3 godziny później jesteśmy na szczycie. Jesteśmy tam tylko w cztery osoby. Para lokalsów częstuje nas kurczakiem i tortillami z wzniesionej przez nich przenośnej kuchenki. Na powrocie, gdzieś w połowie trasy policjanci czekają na nas jako ostatnich turystów, aby nikogo nie zostawić na szlaku.
Miło powspominać znajome miejsca. Niestety my mieliśmy mega pecha przy wejściu na Acatenango ponieważ rano zamiast atakować szczyt na wschód słońca musieliśmy szybko uciekać z obozowiska na dół ze względu na załamanie pogody
:(
@Legion1 niestety u nas było podobne ryzyko. Wieczór przed wyprawą przewodnik mówił nam, że na szczycie właśnie pada, jest mgła i nic nie widać. Na kolejne 2 dni oceniał szanse na obfite opady jako bardzo duże (prognozy były podobne), w dodatku miało być zimno w połączeniu z silnymi wiatrami i rozważaliśmy zmianę planu - zrobienie Acatenango w ostatnie dni podróży (co też nie gwarantowało lepszej pogody). Jednak localsi w Antigui mówili, że na ich oko to jutro i pojutrze nie będzie padać i jakby to dziwnie nie brzmiało - uwierzyliśmy im
:D szczęśliwie, nie spadła na nas ani kropla
Termin: 15.03-14.04.2022 r.
Loty: KLM za 2k/os.
BER-AMS
AMS-PTY
PTY-GUA
i powrót w odwrotnej kolejności.
Na zachętę wrzucam trzy pierwsze foty, jakie zrobiliśmy po przylocie:
Dzień 0:
Przylot do GUA po 22, więc tylko nocleg na miejscu tuż przy lotnisku. Niby to kraj stosunkowo nieduży, ale na wszelakie czasy transportu trzeba brać poprawkę.
Dzień 1:
Stolica nie jest urzekająca, dlatego od razu udajemy się dalej. Antigua, czyli najbardziej romantyczne miasto świata wg Cejrowskiego, jest miejscem, gdzie przecinają się trasy autokarowe, więc jej nie unikniecie. Czy jeśli jednak by się udało, to czy warto tam specjalnie jechać? Jest to urokliwie położone miasteczko, aczkolwiek specjalnie romantycznym bym go nie nazwał. Klimatyczne uliczki, niska zabudowa, mnóstwo straganów i jeszcze więcej turystów. Traktujemy je jako przesiadkę i lecimy dalej i tutaj mamy naszą pierwszą styczność z chickenbusami.
To nazwa potoczna busów sprowadzanych z USA, które są przepięknie i barwnie malowane. Wiadomo, siedzi się tam w ścisku z innymi ludźmi niczym kurczaki w klatce.Lokalne disco polo było i kurczaki w środku też były. Gruzińscy kierowcy mają opinię, że jeżdżą jak po***ani, jednak to nic przy kierowcach tych autobusów. Ścinają zakręty, wyprzedają na trzeciego na podwójnej ciągłej i to przed zakrętem jadąc do góry. Za to podczas tego manewru trąbią, więc chyba tak mogą. Nie przeszkadza nam to absolutnie i już tego pierwszego dnia widzimy jakie pozytywne nastawienie mają wszyscy dookoła. Czuć otaczającą nam serdeczność i to uczucie nie zmieni się do końca tej podróży. Ludzie - zaskakująco niscy, pełni energii, chętni do pomocy. Chickenbusy to tani i powszechny środek transportu, gdyż znacznego odsetka społeczności nie stać na posiadanie własnego auta.Wszechobecni naganiacze wykrzykują miasta docelowe, następnie zbierają gotówkę w środku. Nie mieliśmy wrażenia, że płacimy więcej jako turyści. Nierzadko występuje przesiadka i wtedy naganiacz wysadzi Was gdzieś pod mostem i "przekaże Was" kolejnemu naganiaczowi. Nasze plecaki niejednokrotnie były wrzucane na dach busa i nic nam nigdy nie zginęło. Już po zmroku dojeżdżamy do Chichicastenango i w mieście tym był nasz najdroższy nocleg w tym kraju. Dużo miast ma w swojej nazwie "tenango" i Wy oraz naganiacze nie używacie tych końcówek w powszechnym użyciu, czyli dojechaliśmy do Chichi.
Dzień 2:
Cmentarz w Chichi. Po to się tu przyjeżdża. Natrafiliśmy akurat na procesję pogrzebową, przed którą przebiegł Pan niosący kwiczącą świnię w worku na zboże, a na końcu której jechał Pan z wózkiem z lodami i dzwonił dzwoneczkiem. Inne jest to miejsce. Z jednej strony można było zaobserować z jaką dbałością najbliżsi utrzymują owe groby, z drugiej zaś strony metr dalej właśnie były palone plastikowe śmieci. A śmieci tam niemało i tyczy się to niestety całego kraju. Nie brakowało również odchodów i nawet widzieliśmy Pana, który dosłownie załatwiał się obok innego grobu. Odpowiedzi na pojawiające się wtedy w naszych głowach pytania wciąż nie znamy. Widzieliśmy również jak na groby rytualnie polewana jest coca-cola, którą najbliżsi dzielą się ze zmarłym. Usłyszeliśmy wtedy bekanie co ponoć ma pomóc w odpędzaniu złych duchów. A same groby w sobie są naprawdę odjechane:
Po południu udaliśmy się nad, podobno, najpiękniej położone jezioro na świecie. Dojechaliśmy do Panachajel, ale wiedzieliśmy, że jest to najbardziej turystyczne miasto. Pomiędzy wioskami nad jeziorem najszybciej przemieszcza się łódkami (lancha). Docieramy do najlepszego naszym zdaniem miejsca do spania nad Atitlanem - San Pedro La Laguna. I nocleg kosztował 17,5 zł/os.
Dzień 3
Dzień 4
Dzień 5
San Pedro La Laguna jest położone na zboczu i im niżej (bliżej jeziora) tym bardziej komercyjnie, gdzie mamy noclegi i restauracje. Gdy się podejdzie stromą ulicą do góry, gdzie mieszkają localsi to natrafiamy na street food w ich lokalnych cenach. Nie byliśmy jeszcze w Meksyku, ale słyszeliśmy opinię, że jedzenie w Gwatemali jest takie jak w Meksyku, tylko biedniejsze i mniej wyraźne. My zajadaliśmy się codziennie. Strasznie brzydkie, a nie wiecie nawet jak dobre:
Jedną z głównych atrakcji nad Atitlanem jest Indian Nose, z którego obserwuje się wschód Słońca. Niby można, niby nie można tam wchodzić samodzielnie, dlatego organizowany jest busik i przemarsz z "guia", na któryś z kilku tarasów widokowych, które są wyżej lub niżej. Bo polega to na tym, że na zboczu góry różne tereny należą do różnych właścicieli, którzy postawili tam sobie konstrukcje dla turystów. Przykładowo, przed zapisaniem się do wycieczki upewnialiśmy się i zostaliśmy zapewnieni, że będziemy na samym szczycie góry. Tak jednak nie było i byliśmy na tarasie, co najmniej 100 m poniżej szczytu. Usłyszeliśmy, że inne ziemie należą do gangsterów i na te tarasy nie można wchodzić, bo stoją tam z maczetami (pomimo tego, że na innych tarasach również byli turyści z czołówkami) :) Czy to odbierało nam piękno tego wschodu Słońca? Zupełnie nie, ale niesmak pozostał.
I piękne jest to, że te wioski nad jeziorem różnią się od siebie. Następnie ruszyliśmy do Santiago Atitlan na poszukiwania Maximona, czyli bożka powstałego z połączeń majańskich i chrześcijańskich wierzeń. Musieliśmy zapłacić tuktukarzowi, za wskazanie domu, w którym go znajdziemy. Figurka jest przechodnia i co roku gości go inna rodzina, dla której jest to ogromny zaszczyt. Do Maximona przychodzi się z modłami w sprawch taboo, ale także by dobrze szły interesy. Aby prośby zostały spełnione bożka trzeba zadowolić, czyli dosłownie wlewać w niego wódkę, piwo i palić z nim papierosy. My natomiast musieliśmy zapłacić 5 zł za możliwość zrobienia zdjęć. W swoistej kapliczce panowała dziwna lecz rodzinna atmosfera :D My sobie robiliśmy zdjęcia, a chłopaki siedzieli i pili. Poza tym do Santiago warto się wybrać dla lokalnego targu.
W San Juan La Laguna jest mnóstwo przepięknych murali, a na wielu ulicach coś jest pozawieszane nad Waszymi głowami:
Na Volcano San Pedro można wejść samodzielnie. Za wejście zapłaciliśmy po 110 quetzali za osobę. Na początku wydawało się to nam wiele, jak na inne ceny w tym kraju, lecz powiedziano nam, że środki te są przeznaczane na utrzymanie oraz sprzątanie szlaku i naprawdę było wyjątkowo czysto. Dodatkowo, podobno w przeszłości dochodziło do napadów rabunkowych na turystach, dlatego na trasie są patrole Policji. Po drodze mijamy maksymalnie kilka osób, przechodzimy przez pola uprawy kawowca, robimy przystanek w pięknym miejscu przy huśtawce z opony. 1300 m podejścia i 3 godziny później jesteśmy na szczycie. Jesteśmy tam tylko w cztery osoby. Para lokalsów częstuje nas kurczakiem i tortillami z wzniesionej przez nich przenośnej kuchenki. Na powrocie, gdzieś w połowie trasy policjanci czekają na nas jako ostatnich turystów, aby nikogo nie zostawić na szlaku.