Jest to moja pierwsza relacja na forum fly4free, dlatego proszę o wyrozumiałość
:-) Pierwotnie nie planowałem żadnego dłuższego wywodu w tym temacie, jednak niedobór informacji praktycznych w polskim (i nie tylko) internecie o tym pięknym miejscu zachęcił mnie do napisania paru zdań. Z zaskoczeniem mogę napisać, że zdecydowanie łatwiej było mi planować wyjazd np. na Grenlandię czy do Patagonii niż podróż na PF. Relację (również z racji trasy przelotu) podzielę na cztery części - wprowadzenie wraz z krótkimi stopoverami w San Francisco oraz relacje już właściwe z Tahiti, Bora-Bora oraz Moorea. Podróż odbyliśmy na przełomie stycznia oraz lutego 2024 więc wszystkie informacje oraz ceny będą stosunkowo świeże. Szykowaliśmy się do tego wyjazdu od kilku miesięcy, bilety lotnicze zakupiliśmy w lipcu 2023 (oprócz przelotów lokalnych linią Air Tahiti - te najlepiej kupować będąc już na Polinezji Francuskiej jest wtedy ok 30-40% taniej zależnie od miejsca docelowego). Podróżowaliśmy w 4 osoby dorosłe oraz dziecko w wieku 8 lat (stąd też taki termin wyjazdu - ferie w woj. śląskim - zdecydowanie lepiej jednak wybrać się na Polinezję Francuską w trakcie polskiego lata - jest wtedy zdecydowanie lepsza pogoda - kilka stopni chłodniej, mniej wilgotno oraz unikamy ryzyka tropikalnych ulew przez kilka dni z rzędu) Przed wyjazdem (z uwagi na córkę) zastanawialiśmy się nad najbardziej optymalną trasą podrózy by minimalizować loty w godzinach nocnych oraz by podróż minęła w jak największym komforcie. Z uwagi na ceny biletów lotniczych na Polinezję Francuską tak naprawdę w grę wchodziły tylko dwie trasy - pierwsza przez Kalifornię, druga przez Japonię. Niestety, w sztywnym dla nas terminie okazało się że zdobycie 5 biletów w rozsądnej cenie z przesiadką w Tokio graniczy z cudem w związku z tym ostateczna trasa naszej podróż wyglądała tak :
Kraków - Sztokholm - Ryanair (+ nocleg w hotelu przy lotnisku) Sztokholm - Monachium - San Francisco - Lufthansa ( na trasie MUC-SFO operowany przez United) + 30h stopover w San Francisco San Francisco - Papeete - French Bee Papeete - Bora Bora - Air Tahiti Bora Bora - Papeete - Air Tahiti (mieliśmy wracać katamaranem Apetahi Express, jednak pogoda pokrzyżowała plany) Papeete - Moorea - katamaran Terevau Moorea - Papeete - prom towarowy Vaeara'i (znów problemy z pogodą, katamarany i zwykłe promy już nie kursowały) Papeete - San Francisco French Bee + 21h stopover w San Francisco San Francisco - Frankfurt - Lufthansa Frankfurt - Dortmund - Deutsche Bahn (niestety, tu podróż skończyła się w Kolonii i dalej było taxi...) Dortmund - Katowice - Wizzair
Oczywiście, zamiast podróżować 3 dni w jedną stronę była opcja zrobić to szybciej (np lecąc z Paryża French Bee który w San Francisco ma 2.5h postoju i leci dalej do Papeete) jednak zdecydowaliśmy się na rozłożenie tej podróży na etapy i dwa noclegi w San Francisco. Podsumowanie kosztów lotów, promów, wynajmu samochodów i pozostałych sposobów poruszania się po Polinezji Francuskiej zamieszczę w ostatnim poście. Postaram się też odpowiedzieć na wszystkie pytania gdyby ktoś planował podobny wyjazd w przyszłości oraz porównać wyspy PF do takich miejsc jak Hawaje, Zanzibar, Malediwy, Dominikana czy Okinawa...Część I - San Francisco.
Nie będę za dużo rozpisywać się o San Francisco, bo z pewnością bardzo dużo osób miało okazję być już w tym mieście. Napiszę tylko, że dla mnie był to powrót do tego miasta równo po 10 latach i mam wrażenie że jeśli się cokolwiek zmieniło, to raczej na gorsze. Szczególnie jeśli chodzi o bezpieczeństwo oraz kulturę napiwków (te wymagane są już absolutnie wszędzie - w restauracjach od 18% do nawet 40%, 1-2 USD za kawę na wynos, nawet pani sprzedająca pocztówki w oficjalnym stoisku przy moście Golden Gate pyta czy zaokrąglić kwotę 65 centów za kartkę do dolara....amerykański kapitalizm)
Sam lot United Airlines przebiegł spokojnie, zarówno rozrywka pokładowa w Boeingu 777 jak i serwis oraz jedzenie na tej trasie były na dość dobrym poziomie. Lecąc na tej samej trasie kilka lat wcześniej czułem się jak na zaplanowanym co do minuty wydarzeniu (wtedy jeszcze United operowało starymi B-747 bez indywidualnych ekranów w fotelach i w trakcie rejsu wyświetlano po 2 filmy z projektora na ścianie w środkowej części pokładu
;-)) - tym razem było po prostu ok i bezproblemowo dotarliśmy do San Francisco. Nie było również zbyt długiej kolejki do kontroli granicznej, a cały proces przekroczenia granicy zajął nam około 20 minut. Miły pan z wietnamskimi korzeniami tylko się uśmiechnął gdy zobaczył lokalizację naszego hotelu - stwierdził, że chociaż obecnie o żadnej ulicy w San Francisco nie można powiedzieć że jest bezpieczna - to zachodnia część Lombard Street w okolicy Mariny powinna być ok. Nie ukrywam, że mieliśmy trochę obaw przed spacerowaniem po niektórych częściach SF z dzieckiem z uwagi na rzekome hordy bezdomnych oraz osób uzależnionych od fentanylu i innych substancji - szczególnie po tym jak nastraszył nas afgański kierowca Lyfta w drodze z lotniska do centrum miasta - okazało się jednak, że nie było najgorzej. Oczywiście, campy istnieją - są szczególnie widoczne w okolicach Union Square, im bliżej jednak Mariny i Fisherman's Wharf tym jest ich mniej. W pierwszą stronę mieliśmy prawie 30h postoju, w stronę powrotną 21h - pierwszy dzień wykorzystaliśmy na krótki spacer po Lombard Street, śniadanie w typowym amerykańskim barze (tłusto, ciężko i drogo), Fisherman's Wharf i Pier 39 a następnie podzieliliśmy się i dwie osoby wybrały się w rejs po zatoce i przejazd tramwajem czyli standardowe must-see w San Francisco natomiast wspólnie z żoną uznaliśmy, że 8 lat to jeszcze nie jest wiek na wizytę w Alcatraz w związku z tym zdecydowaliśmy się na spędzenie kilku godzin w otoczeniu olbrzymich sekwoi w parku narodowym Muir Woods. Miejsce jest absolutnie wyjątkowe i polecam każdemu kto będzie w okolicy, szczególnie przy pięknej pogodzie. Wieczorem spotkaliśmy się jeszcze w "prawdziwej amerykańskiej restauracji" (znów ciężko i drogo
;-)) ze znajomym który mieszka w Oakland i jest pielęgniarzem, więc miło było posłuchać jak wygląda na codzień życie w Bay Area. Olbrzymi facet który z daleka wzbudza respekt posturą sam miał obawy przed przejściem kilku przecznic po zmroku w stronę stacji kolejki Bart przy Civic Center. My natomiast udaliśmy się na lotnisko - zaskakująco puste wieczorem. Mając w zapasie dwie godziny skorzystaliśmy z saloniku Virgin Atlantic w terminalu A i mogę tylko napisać tyle, że nie polecam (a ten salonik miał najwyższe opinie, więc strach pomyśleć jak jest w innych) - na plus tylko łazienki z prysznicami i obsługa. Jedzenie zamawia się z aplikacji na kod QR - w menu takie hity jak np "kimchi broth with seaweed and chicken" okazało się być zupą instant w proszku zalaną wrzątkiem.. W drodze powrotnej mieliśmy już mniej czasu na zwiedzanie San Francisco więc skupiliśmy się tylko na okolicach mostu Golden Gate oraz Presidio. Poniżej krótka fotorelacja.Galaxy S24 Ultra.Część II - Tahiti - pierwsze dni.
Jedyne międzynarodowe lotnisko na Tahiti znajduje się w miejscowości Papeete która jest jednocześnie stolicą Polinezji Francuskiej. Administracyjnie jest to region Wysp Towarzystwa zamieszkiwanych przez niecałe 200 tysięcy ludzi, z tego w samej aglomeracji Papeete mieszka ich 120 tysięcy - tyle co w Tychach, jednak korki są nieporównywalnie większe
:-) Sam lot French Bee bez większej historii - kupując bilety w lipcu zdążylismy jeszcze załapać się na poprzednie warunki bagażowe - tj w cenie biletu mieliśmy 12kg bagażu podręcznego + 4kg drugiego, mniejszego. Od tego roku French Bee zmniejszyło ten bagaż do odpowiednio 8+2kg. French Bee to tania międzykontynentalna linia lotnicza - na trasie SFO - PPT operuje nowym Airbusem A350 w konfiguracji 3-4-3. W cenie bazowej nie ma żadnych posiłków - można je zarezerwować odpowiednio wcześniej w kwocie ok 35 EUR od osoby. Na pokładzie za darmo jest tylko woda, nawet za słuchawki trzeba zapłacić 3 euro. Można zakupić przekąski w cenach o połowę niższych niż w wizzair czy ryanair więc nie ma dramatu. Lot trwa ponad 8 godzin, w końcu to prawie 8 tysięcy kilometrów z San Francisco.
Po przylocie o 5 rano uderza w nas gorące powietrze - już o tej godzinie jest prawie 30 stopni. Tak jak pisałem wcześniej, większość turystów przylatuje na Polinezję Francuską w czasie pory suchej tj między majem a październikiem. Od listopada do kwietnia można spodziewać się tropikalnych burz, sztormów a czasami i cyklonów. Jest wtedy cieplej o kilka stopni niż w porze suchej, bardziej wilgotno co powoduje że odczuwalna temperatura jest jeszcze wyższa i dochodzi do 40 stopni. Z plusów ? Sporo tańszy jest wynajem skutera, samochodu czy też noclegi w hotelach (szczególnie w resortach, jeśli ktoś akurat lubi w takich przebywać) Odprawa paszportowa mija błyskawicznie, podobnie zakupy w lokalnym sklepie bezcłowym (świetny rum z imbirem, bardzo popularnym na Tahiti za ok 20 euro za butelkę 0.5l) Wyciągamy też trochę gotówki z bankomatu, bo nie wszędzie da się płacić kartą (tam gdzie się dało, visa inifinite sprawdziła się znakomicie). Na wyspach płaci się we frankach pacyficznych, nazywanych też polinezyjskimi - 1000 XPF to ok 36,50 PLN.
Pierwszy tydzień naszego pobytu na Polinezji Francuskiej przeznaczyliśmy właśnie na wyspę Tahiti która zwykle jest pomijana i mało kto spędza tu więcej niż jeden dzień. Udało nam się jednak zarezerwować świetne miejsce noclegowe w okolicy Punaauia - na wzgórzach, z prywatnym basenem i niesamowitym widokiem na pobliską Mooreę. Postanowiliśmy więc że zostaniemy tu kilka dni by poczuć lokalny vibe, spróbować przejść któryś z malowniczych szlaków trekkingowych w okolicy Mont Orohena czy Mont Aorai, zobaczyć pobliskie wodospady Faarumaui czy zajrzeć do miejscowości Teahupoo - mekki surferów gdzie Francuzi planują zorganizować rozgrywki o medale w surfingu podczas IO 2024. Niestety, kilka dni przed naszym przylotem padało właściwie bez przerwy, w konsekwencji wyjście w góry okazało się niemożliwe (również z uwagi na wilgotność i temperatury odczuwalne w okolicy 38-40 stopni) i musieliśmy nieco zmienić nasze plany. Z uwagi na zmęczenie po trzydniowej podróży, a także obowiązki wynikające z pracy zdalnej (tutaj pomagała różnica czasowa wynosząca 11h w stosunku do PL - można więc było relaksować się na plaży czy basenie o poranku, za dnia zwiedzać wyspę a o 20:00 rozpoczynać pracę gdy w Polsce była dopiero 7:00 rano) postanowilismy pierwsze dni spędzić na spokojnie i bez pośpiechu.
Warto też wspomnieć o zupełnie innym trybie życia wyspiarzy niż to, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Już nawet nie chodzi o to, że wszystko na PF jest wykonywane powoli a na wiele rzeczy trzeba czekać zdecydowanie dłużej niż w Europie. Bliskość równika i wschód słońca o 5:00 rano przy zachodzie o 18:00 determinuje również tryb życia i pracy. Mieszkańcy wstają tu o 5 rano a przed 6:00 rozpoczyna się największy szczyt komunikacyjny. Równie wcześnie otwierają się sklepy, urzędy czy szkoły (każde z obowiązkową przerwą w godzinach 11:30-14:30). Między 16:00 a 17:00 przypada powrót do domów i wtedy cała wyspa stoi w jednym wielkim korku od Mahiny na północy do Papary na południu. Restauracje otwierane są zwykle w porze lunchu między 12:00 a 14:00 oraz wieczorem między 18:00 a 20:00, niektóre są czynne do 21:00. Po tej godzinie życie całkowicie zamiera, również w stolicy. Chcąc nie chcąc musieliśmy trochę przystosować się do wcześniejszego wstawania, w czym niewątpliwie pomagał przez pierwsze dni jet lag.
Słów kilka o transporcie, noclegach oraz stołowaniu się na mieście.
Tahiti jest dość sporą wyspą (a właściwie dwoma, złączonymi jedną miejscowością Taiarapu-Est) i z tego co widzieliśmy istnieje tam komunikacja publiczna. Dość często widzieliśmy kursujące lokalne autobusy na trasie Papeete - Teahupoo oraz Papeete-Mahina. Podróżując jednak z dzieckiem (i w grupie 5os) uznaliśmy że najlepszym rozwiązaniem będzie wynajem samochodu. I tutaj napotkałem pierwsze schody. Jeszcze próbując rezerwować samochód z PL w zdumienie wprawiły mnie ceny wynajmu (zwykły hatchback to koszt min 70 euro na dzień) a jeszcze bardziej limit kilometrów. Wszystkie międzynarodowe sieci typu Hertz czy Europcar stosują taką samą politykę - czyli płacicie bazową stawkę za wynajem + ok 60-70 XPF za kilometr (w przeliczeniu 3 PLN!). Nie chciałem czuć się zakładnikiem tego systemu i kalkulować ile i gdzie mogę dojechać by nie zbankrutować. Na pomoc przyszły mapy google - znalazłem informację o lokalnej wypożyczalni prowadzonej przez parę Francuzów. Niestety, nie posiadali żadnego adresu mailowego i tylko lokalny nr telefonu - w związku z tym zostawiłem im komentarz i po dobrym tygodniu odpisali na moją wiadomość. W ten sposób, juz przez maila ustaliłem warunki wynajmu Mitsubishi Mirage 1.2 w manualnej skrzynki biegów (mieli też inne samochody, to jednak była najtańsza opcja). Koszt za dzień to 58 euro, bez limitu kilometrów. Minus tego rozwiązania - zostałem poproszony o opłacenie rachunku za wynajem w całości, przed wylotem w XPF (frankach pacyficznych). Z uwagi na to, że nie miałem możliwości przesłać tej waluty z mojego banku, dostałem dane innego rachunku już w EUR. Fakt - było to dość ryzykowne, jednak nie mieliśmy wyjścia jeśli nie chcieliśmy płacić przynajmniej dwa razy tyle w dużej sieciowej wypożyczalni. Ostatecznie komunikacja z Patrice i Vaniną była dobra i czekali na nas z samochodem przy lotnisku po naszym przylocie. Jedynym minusem był czas oczekiwania - żadna lokalna wypożyczalnia samochodów nie jest otwarta od 5 rano, gdy ląduje większość samolotów ze Stanów Zjednoczonych czy Japonii. Musieliśmy więc poczekać na odbiór samochodu do 7:45, oczekiwanie zabijając kawą na opustoszałym o tej porze lotnisku w Papeete. Z zakupami na wyspie nie ma żadnego problemu - jest kilka dużych supermarketów w tym olbrzymi jak na lokalne warunki Carrefour na wylotówce z lotniska w kierunku Punaauia - z asortymentem jak w Polsce (wszystko 2-4x droższe) Przykładowe ceny? gotowe zestawy na szybki lunch - sushi, mahi-mahi (lokalna ryba, zwykle surowa w mleku kokosowym), sashimi czy tataki z tuńczyka w supermarkecie dla 1 osoby to koszt ok 1000-1300 XPF, podobnie jak w sieciówkach Vini Vini (polecam). 1kg pomidorów 950 XPF, 1kg papryki 1600 XPF, lepsza bagietka 300 XPF, makaron 500g 250 XPF, 1kg steka z tunczyka od 1100 do 1500 XPF (zależnie czy biały czy czerwony), 1kg rostbefu z wołowiny nowozelandzkiej 1900 XPF, butelka importowanej oliwy 900 XPF, piwo Hinano 290 XPF za 0.5l, butelka wina od 1200 XPF, większość powyżej 2000 XPF. Litr paliwa kosztuje 160 XPF. Jest więc drogo, jednak czy aż tak bardzo drogo ? Wiele lokalnych produktów jest dużo tańszych niż w PL, relatywnie tanie są dotowane przez rząd francuski podstawowe produkty (słabej jakości) jak np bagietki, sery pleśniowe, olej, cukier itd. Wszysktie importowane produkty są w cenach 50-100% wyższych niż w Polsce, bardzo drogie są warzywa czy owoce oprócz tych które są uprawiane na wyspach tj banany, kokosy, awokado itd. W lokalnych food truckach lub bistro lunch (zwykle : mahi mahi, tatar z tuńczyka, poisson cru lub poisson coco to koszt około 1500-2000 XPF). W lepszych restauracjach, za jedno danie trzeba zapłacić od 2500 do 4000 XPF. Przystawki to koszt 1500-2000 XPF, piwo 0.33 wszędzie kosztowało 600 XPF (za połowę w happy hour między 16:00 a 18:00) natomiast fikuśne drinki czy lepsze wino to koszt 2000 XPF za kieliszek. Na koniec rzecz o noclegach - tak jak wspomniałem mało osób zatrzymuje się na Tahiti, więc możliwości noclegowe są ograniczone. Jest jakiś hilton czy sofitel za miliony monet, w samym Papeete jest kilka hoteli klasy 2* w cenach w przeliczeniu od 700 PLN za pokój za noc (ostatecznie w takim musieliśmy przenocować 2 ostatnie noce z uwagi na warunki pogodowe i wcześniejszy powrót z Moorea - nie polecam) Z uwagi na wysokie ceny i niski standard pozostaje raczej wynajem apartamentów lub domów przez booking czy airbnb. I tu zasada - im dalej czy wyżej tym taniej. W ten sposób własnie udało nam się wynająć w Punaauia piękny dom z basenem i widokiem na ocean, z 3 sypialniami w cenie w przeliczeniu poniżej 1000 PLN za noc za 5 osób. Byliśmy w 70+ krajach świata, nocowaliśmy w wielu miejscach i pod względem klimatu, przyrody, położenia i komfortu to było najlepsze miejsce w jakim się zatrzymaliśmy! Jedyny minus to niesamowicie stroma droga dojazdowa - prawie pół kilometra w górę serpentynami, ostatnie 2.5km za prywatną bramą (francuski kolonializm ma się dobrze, takich osiedli nie widziałem nawet w najbogatszych częściach Oahu czy Kauai na Hawajach). Widok za to wynagradzał wszystko. Poniżej kilka zdjęć z pierwszych trzech dni.Tahiti - część II
Kolejne dni na Wyspach Na Wietrze mijały nam leniwie, wg pierwotnego planu - na Tahiti głównie zwiedzamy i odpoczywamy - na plaże, kajaki, snorkling przyjdzie czas na Bora Bora oraz Moorea, w końcu tam będą i lepsze plaże i lepsze warunki. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, jak bardzo się pomyliliśmy w tych planach. Tymczasem, póki co pogoda nam dopisywała codziennie. W tym czasie udało nam się objechać wyspę wzdłuż i wszerz - odwiedziliśmy targ w Papeete, gdzie można nabyć m.in czarne perły, ratusz miejski, przyglądaliśmy się surferom na czarnych plażach na północy w okolicy Mahiny. Zjechaliśmy kilka wodospadów w tym te najbardziej znane - Faarumai (piękne miejsce, niestety pełne komarów
;-)). Odwiedziliśmy kilka innych miejsc np. plażę Venus - nazwaną tak na cześć kapitana Cooka i jego rejsu z 1769 roku który miał na celu obserwację przejścia Wenus przez tarczę słoneczną. Tutaj też kilkanaście lat później przybył kapitan Bligh, dowódca okrętu HMS Bounty na pokładzie którego później doszło do buntu. O tych wydarzeniach przypomina niewielki pomnik na plaży. Zobaczyliśmy też m.in groty De Mara'a (nie warto), ogród botaniczny i wodospad Vaipahi (zdecydowanie warto), wspomniane wcześniej Teahupoo (świetne miejsce, chyba najbardziej prawdziwe i "zapomniane" ze wszystkich) czy pojeździliśmy wokół Belvedere de Taravao (nie warto). Zajrzeliśmy do kilku Marae (historycznie miejsc kultu sakralnego lub spotkań politycznych) czy też przepięknego muzeum Tahiti i pozostałych wysp (można tam spędzić cały dzień). W wielu z nich towarzyszyli nam Mahu - czyli polinezyjska trzecia płeć. Spadkobiercy kultury polinezyjskiej sprzed wieków, przeżyli czasy kolonializmu i nie dali się złamać Francuzom zachowując swoją tożsamość i rolę w społeczeństwie. W naszej kulturze pejoratywnie określilibyśmy tak społeczność LGBT, w kulturze polinezyjczyków jest jednak inaczej i widać że Mahu cieszą się powszechnym szacunkiem w lokalnej społeczności. Spotkać ich można wszędzie - są szefami kuchni, kierowcami, kelnerami czy pracownikami w liniach lotniczych. Często są mocno wytatuowani i pokaźnych rozmiarów (co można powiedzieć o większej części społeczeństwa polinezyjskiego) jednak zawsze otwarci, życzliwi, uśmiechnięci i ciekawi podróżnych. Na koniec pokręciliśmy się po lokalnych plażach, które w przeciwieństwie do np Moorea są łatwo dostępne i otwarte dla wszystkich i nie ma tu segregacji na bogatych turystów i biedniejszych tubylców. Na każdej z nich są czyste i darmowe prysznice i toalety, darmowe i wygodne parkingi oraz często dobra infrastruktura gastronomiczna. Najpiękniejsza wg nas to plaża Vaiava z białym drobnym piaskiem, żałowaliśmy później że nie spędziliśmy tam więcej czasu.
Kilka dni minęło nam w ekspresowym tempie - naszym jedynym zmartwieniem było jak dotrzeć na Bora Bora, gdzie mieliśmy już zarezerwowany dom na kolejne 3 noce. Jeszcze będąc w Polsce szukałem możliwości dotarcia tam z Tahiti i w grę wchodziły dwie opcje : droższa podróż lotnicza (50 minut) jedną z dwóch linii - Air Tahiti lub Air Moana, lub tańsza prawie trzykrotni 7.5-godzinna podróż katamaranem Apetahi Express. Postanowiliśmy że w jedną stronę polecimy samolotem, a wrócimy katamaranem który po drodze zawija m.in na Raiatea czy Huahine, zawsze to dodatkowa atrakcja. Pozostało nam tylko kupić bilety lotnicze. I tutaj mała wskazówka gdyby ktoś planował podobną podróż - nie kupujcie biletów na lokalne połączenia przed przybyciem do Papeete. Okazało się, że będąc na miejscu w biurze linii lotniczej możemy kupić bilety po lokalnej stawce niższej o 30-50% od cen w popularnych wyszukiwarkach typu skyscanner - czyli np koszt biletu na trasie Tahiti-Bora Bora to w przeliczeniu ok 510 PLN za osobę dorosłą w jedną stronę zamiast 750-900 PLN w przypadku zakupu przed przylotem na Polinezję Francuską (podobnie jest z innymi cenami, np bilet RT z Papeete do Nuku Hiva to koszt ok 1440 PLN, gdy skyscanner pokazywał ok 2400) Nie jest to oczywiście podróż "4free" jednak mając na uwadze lokalny monopol i izolację wysp dramatu nie ma. W cenie jest 15kg bagaż rejestrowany, oraz 5kg bagaż podręczny. Terminal krajowy rządzi się swoimi prawami, przewieźć można wszystko, również alkohol, oliwę czy inne napoje w dużych butelkach (jedyny warunek, muszą być nieotwierane) - co znacznie ułatwia organizację pobytu na Bora Bora, na którym nie ma większego sklepu a w jedynych dwóch dużych "marketach" są głównie puszki i mrożonki w cenach dwukrotnie wyższych niż na Tahiti. Wchodzimy pierwsi do samolotu, wybieramy sobie miejsce (nie ma miejscówek) i zgodnie z rekomendacją szefa pokładu siadamy po lewej stronie. Za 50 minut po 18915 km lotów dotrzemy do miejsca o którym słyszał każdy, i chyba każdy chciałby trafić. A czy było warto, to już w kolejnym wpisie.Tak zrobię, relacja z Bora Bora będzie po weekendzie
:)Część III - Bora Bora z lepszej strony.
Lot z Papeete na lotnisko Bora-Bora rozkładowo trwa 50 minut, w rzeczywistości to niecałe 40. Tyle czasu potrzebuje ATR-72 linii Air Tahiti by pokonać odległość 259 kilometrów ze stolicy Tahiti na tę najpopularniejszą wyspę Polinezji Francuskiej. Lotnisko znajduje się na motu i jedynym sposobem aby się z niego wydostać jest katamaran - w cenę biletu wliczony jest transport nim do głównego miasta na wyspie Bora Bora - Vaitape. Godziny kursowania katamaranów są skorelowane z rozkładem lotów - w praktyce wszystko zorganizowane jest perfekcyjnie. Właściwie już po kilku minutach od wylądowania i odebrania bagaży, jesteśmy wywoływani przez obsługę jako ostatni pasażerowie do stawienia się na pokład - nie ma więc za dużo czasu by nacieszyć się widokami oraz uwiecznić to pięknie położone lotnisko na zdjęciach...Alternatywą do katamaranu jest rejs szybką łodzią motorową prosto do jednego z sześciu resortów. Cztery z nich znajdują się na wschodnich Motu - Four Seasons, St.Regis, Le Meridien i Intercontinental Thalasso - i to z tego miejsca rozpościera się najpiękniejsza panorama Bora Bora ze strzelistym wierzchołkiem Mont Otemanu. Pozostałe dwa - Le Bora Bora oraz Conrad Bora Bora Nui znajdują się na dwóch mniejszych wyspach w zachodniej części atolu. W praktyce goście tych resortów nie mają żadnej styczności z lokalnym życiem na Bora Bora (chyba, że zdecydują się na transfer motorówką z resortu do Vaitape w cenie 7000 XPF w dwie strony) Z tego też powodu (oraz przede wszystkim - finansowego
:-)) zdecydowaliśmy się na wynajem domu na głównej wyspie. Nie ma z tym większego problemu a opcji noclegowych jest wystarczająco dużo (nie trzeba więc płacić w przeliczeniu 6-10 tysięcy PLN za pokój dwuosobowy w resorcie). Naszą bazą jest olbrzymi dom (o ciekawej historii, właściciele wyprowadzili się na Hawaje a dom został złożony z kilkudziesięciu elementów przywiezionych tutaj z...Bali) z własnym molo i bezpośrednim dostępem do morza w miejscowości Anau. Koszt nie jest niski (1100 USD za 3 noce) jednak to i tak jedna z najtańszych opcji noclegowych na Bora Bora. W cenie jest 5 rowerów (chociaz w słabym stanie) co przynajmniej częściowo rozwiązuje nasz problem z transportem przez najbliższe 3 dni. Bora Bora jest niewielką wyspą zamieszkiwaną przez około 11 tysięcy z ludzi z czego połowa mieszka w okolicach miejscowości Vaitape. Są tu dwa większe sklepy - supermarket Chin Lee w Vaitape oraz U Express po przeciwnej stronie wyspy w Anau (zaopatrzenie jest jednak słabe - większość asortymentu to żywność przetworzona lub puszki czy mrożonki - w dodatku droższe o 50-100% niż na Tahiti). Brakuje świeżych warzyw czy owoców, pieczywo (głównie bagietki) - dostępne jest tylko wcześnie rano a np jajek na wyspie nie ma wcale przez kilka dni. Jeśli ktoś planuje dłuższy pobyt na Bora Bora (poza resortem) to zdecydowanie lepiej jest zaopatrzyć się w większość produktów w Papeete. Największym problemem jest jednak organizacja transportu po wyspie. Wynajem samochodów jest bardzo drogi (namniejszy citroen w Avis to koszt ok 110 euro za dobę - w dodatku wyspa jest na tyle mała, że można ją objechać rowerem w ciągu 3 godzin) a transport publiczny nie istnieje. Pozostaje więc super drogie taxi lub wynajem rowerów. Lokalnych taksówkarzy jest kilku i panuje wśród nich zmowa cenowa - kurs gdziekolwiek zaczyna się od 4000 XPF, przejazd np 10 kilometrów z Vaitape do Anau to 5500 XPF a między godziną 19:00 a 7:00 rano stawka ta liczona jest podwójnie. Daje to astronomiczne kwoty rzędu 400 PLN za 10 kilometrów (!) Myśleliśmy, że rowery z których możemy korzystać rozwiążą nasz problem z poruszaniem się po Bora Bora - jednak osoba która przekazywała nam klucze dość stanowczo poinformowała nas by nie poruszać sie po wyspie po zmroku. Pierwszy powód - kompletna ciemność na wyspie oraz drobna lokalna przestępczość, drugi gorszy - psy, które w nocy łączyły się w grupy i mogły stanowić dla nas zagrożenie. I faktycznie, słyszeliśmy te ujadające watahy w każdy wieczór który spędziliśmy w Anau. O ile za dnia psy nie stanowiły problemu (większość spała pod palmami) o tyle po zmroku trzeba na nie uważać. Na wyspie jest kilka restauracji (lepszych i droższych - które zapewniają transport do i z lokalu, również po zmroku - oraz tańszych, które nasz sanepid zamknąłby pewnie przy pierwszej kontroli). Różnica cenowa jest przynajmniej dwukrotna, jednak mając rowery nie było problemem zamówienie jedzenia i odbiór osobisty o ustalonej godzinie (znów pamiętać trzeba o godzinach otwarcia i przerwie między 14:00 a 18:00) Podobnie jak na Tahiti, większość lokalnych restauracji prowadzonych jest przez Mahu, czyli trzecią płeć. Na głównej wyspie jest tylko jedna publiczna plaża Matira (całkiem ładna) ze wszystkimi udogodnieniami, jednak być na Bora Bora i nie skorzystać chociaż przez chwilę z luksusu jakie oferuje kilka wspomnianych wcześniej resortów? Przy ograniczonej ofercie wynajmu łódek lub choćby kajaków w porze deszczowej (przy plaży Matira nie widzieliśmy niczego takiego) stwierdziliśmy że drugiego dnia po przyjeździe skorzystamy z tzw Day-Pass które w niskim sezonie oferują niektóre resorty. Przed wyjazdem skontaktowałem się mailowo z conciergami kilku sieci - dostałem odpowiedzi z Conrad Nui, Le Pearl czy Intercontinental Thalasso i z usług tego ostatniego postanowiliśmy skorzystać. Do wyboru dostaliśmy dwa pakiety - Half Day Pass w cenie 19500 XPF za osobę oraz Full Day Pass w cenie 25000 XPF. W cenie każdego wliczony był transport motorówką w dwie strony z przystani hotelu Le Moana na głównej wyspie do hotelu Intercontinental na motu, 2-daniowy lunch z kawą i napojami, 1 drink do wyboru w jednym z barów oraz dostęp do całej infrastruktury plażowej w tym basenów, kajaków, paddle board itd. Dodatkowo opcja całodniowa obejmowała jeszcze śniadanie. Warto zaznaczyć, że takie oferty są zależne od dostępności miejsc i obłożenia danego resortu w określonym czasie. W przypadku np. Intercontinental zostałem poproszony o kontakt na 48h przed przybyciem - dopiero wtedy mogłem otrzymać ostateczne potwierdzenie czy będą w danym dniu oferować taką usługę. Ostatecznie udaliśmy się przed południem na przystań w remontowanym hotelu Le Moana i niecałe pół godziny później byliśmy już na motu. Przez pierwsze kilka minut w podrózy towarzyszyło nam uparcie dwóch kajakarzy (obok wioślarstwa to najpopularniejszy sport na wyspie). Obłożenie hotelu Intercontinental było minimalne - poza nami tego dnia na terenie ośrodka przebywało tylko kilkanaście osób. W praktyce więc nie trzeba było czekać np na wolny kajak czy paddle board, również basen był tylko do naszej dyspozycji. Lunch w restauracji Sands był fenomenalny i warty ceny (gdybyście chcieli przypłynąć tylko do restauracji, to ceny przystawek zaczynały się od 30 euro a dań głównych od 47 euro), podobnie jak podawane później koktajle (np. mai thai w całym kokosie). Niepoliczalne jednak były widoki i klimat tego miejsca - właśnie tak wyobrażałem sobie luksus na Bora Bora. Jeśli tylko ktoś z Was będzie mieć możliwość znaleźć się w tym miejscu, to polecam nawet na te pół dnia. To był niestety nasz ostatni słoneczny dzień na Polinezji Francuskiej - zbliżał się cyklon Nat, a menedżerka domu w pośpiechu przywoziła nam właśnie zapas wody i świeczek na kolejne dni...Bora Bora - część II - główna wyspa i przelot na Moorea.
Kolejne dni przyniosły załamanie pogody i wymusiły zmianę planów. Musimy zrezygnować z pięknych ponoć tras trekkingowych czy wyprawy na wygasły wulkan Mont Otemanu. Louana - menedżerka domu już przy zameldowaniu wspominała nam, że istnieje ryzyko cyklonu w najbliższych dniach, jednak dobra wiadomość jest taka, że niż zaczyna się właśnie na Wyspach Podwietrznych (do których zalicza się m.in Bora Bora). Dobra dla mieszkańców Bora Bora oczywiście - gdyby niż zaczynał się na innych wyspach, to w Bora Bora uderzyłby już cyklon a w tym wypadku - większe ryzyko przejścia cyklonu dotyczyło w kolejnych dniach Wysp Nawietrznych czy też Wysp Austral. Poprzedni cyklon - Oli - uderzył w Bora Bora w roku 2010 powodujac 8-metrowe fale i niszczac kilkaset domów. Oczywiście wiedzieliśmy o tym, planujac wyjazd w tę część globu w porze deszczowej, jednak nie przypuszczaliśmy że kolejny cyklon ma uderzyć w Tahiti po 14 latach akurat dokładnie wtedy gdy tam będziemy
:-) Na pocieszenie usłyszeliśmy od Louany, że jesteśmy w lepszym położeniu niż goście domu przy południowej stronie wyspy - nie dość że jesteśmy w niewielkiej zatoce, to w dodatku osłania nas motu i to powinno zminimalizować straty.
W rzeczywistości silny wiatr i olbrzymia ulewa nadeszły dopiero w godzinach popołudniowych, mieliśmy więc jeszcze trochę czasu by pokręcić się na rowerach po głównej wyspie. W planach było odwiedzenie Vaitape i okolic. Niestety, w niedzielne południe większość obiektów była zamknięta (w tym m.in dwie lokalne galerie sztuki które chcieliśmy odwiedzić). Jedynych mieszkańców spotkaliśmy na jednej z plaż Raititi, poza tym było całkowicie pusto. Ciekawostka - na wyspach panuje częściowa prohibicja - w niedzielne popołudnie nie da się zakupić nawet piwa. Wieczorem przyszła burza i w zwiazku z silnym wiatrem do ostatnich chwil nie wiedzieliśmy, czy katamaran Apetahi Express w ogóle wypłynie następnego dnia o 7 rano w stronę Papeete. Dodajac do tego horrendalne stawki za taxi w godzinach porannych - uznaliśmy, że rezygnujemy z promu i kupujemy bilety na samolot linii Air Tahiti. Zostało ich jeszcze kilka na lot o 11:30. Co dość interesujace, rezerwujac loty na na polinezyjskiej stronie (biuro Air Tahiti w Vaitape było zamknięte) trzeba było wybrać miejsce zamieszkania - i do wyboru były tylko lokalne wyspy. Mieliśmy pewne obawy, czy nie będziemy musieli dopłacić do "taryfy dla turystów", jednak na lotnisku nikt tego już nie sprawdzał.
Rano w stronę Vaitape zabiera nas umówiona wcześniej taxówka (chłopak do którego kontakt znalazłem gdzieś na lokalnej stronie interenetowej, na koniec i tak skasował nas tyle samo co oficjalne taxi na wyspie) - leje tak bardzo, że ciężko przejść z bagażami nawet te kilka metrów do samochodu. Prom z Vaitape wypływa o czasie, natomiast na lot musimy poczekać około godzinę dłużej, aż warunki pogodowe się poprawia. Czekajac na samolot, zastanawiamy się czy warto było tutaj przylecieć i zgodnie uznajemy, że zdecydowanie tak. W pierwszym planie chcieliśmy wylecieć rano z Tahiti i wrócić wieczorem, tak by spędzić tu tylko jeden dzień - ostatecznie jednak dobrze było tu zostać tych kilka dni i zobaczyć też trochę innego świata. Na głównej wyspie, z dala od resortów i luksusu, życie toczy się zupełnie inaczej.
Ostatecznie z godzinnym opóźnieniem docieramy do Papeete, gdzie...pada jeszcze bardziej. Ponieważ nie ma żadnych taksówek (a gdy dzwonię na oficjalny nr taxi lotniskowych, słyszę za swoimi plecami dzwonek telefonu na słupie, pod wiata na której stoimy wypatrujac transportu). Postanawiamy więc wrócić na lotnisko i zjeść lunch w sieciówce Vini Vini (polecam, świetne świeże jedzenie - głównie tataki, poke i surowe ryby). Wracamy na postój taxówek po godzinie, gdzie pojawia się kilka samochodów. Po szybkiej negocjacji stawki (2500 XPF do terminalu promowego) wsiadamy do wysłużonego renault. Co ciekawe, większosć taksówek w Papeete prowadzonych jest przez kobiety. 20 minut później jesteśmy już w porcie, ponieważ kupiliśmy bilety kilka dni wcześniej musimy poczekać na właściwy katamaran prawie godzinę. Drobna porada dla osób planujacych wyprawę na Moorea - nie kupujcie biletów na promy przed wypłynięciem. Sa trzy firmy obsługujace takie połaczenie - najpopularniejsza Aremiti, Terevau oraz Vaeara'i. Ci ostatni do przeprawy 44 kilometrów dzielacych Papeete od Vai'are na Moorea używaja dużych promów towarowo-samochodowych. W porze deszczowej, to zdecydowanie najlepszy i najpewniejszy wybór. Cena jest taka sama we wszystkich firmach (1350 XPF w jedna stronę). Prawie godzinna przeprawa katamaranem Terevau w takich warunkach na jakie trafilismy nie była niczym przyjemnym - rafa wycisza fale, więc od przystani w Papeete do punktu przebicia się przez atol było jeszcze ok, natomiast chwilę później fale strzelaja już na 8-10 metrów i w dalszej części przeprawa przypomina raczej przejazd kolejka górska. Ostatecznie, udaje się jakoś dotrzeć do Vai'are gdzie zastanawiamy się, jak dojechać do miejscowości Tiahura w której planujemy spędzić kolejny tydzień.
Pierwotnie mieliśmy w planach wynajem samochodu - okazało się, że żadna wypożyczalnia nie podstawia samochodów pod terminal promowy - co więcej, to jedyne miejsce na świecie w którym spotkałem się z tak dziwnym sposobem rozliczania wynajmu. Mianowicie, samochód można wynajac tylko w godzinach otwarcia biura (8:00-16:30) a biura, w tym najpopularniejszego i najtańszego Vaiana Rent a Car znajduja się w Tiahura, po drugiej stronie wyspy. Ponieważ przypływaliśmy o 17, nie było już opcji wynajmu samochodu tego dnia. Dodatkowo, płaci się pełna stawkę za każdy dzień wynajmu. Tj np wynajem od 10:00 rano w poniedziałek do 10:00 rano w czwartek nie oznacza płatności za 3 dni(72h) jak na całym świecie, tylko opłacić należy 4 pełne dni (od poniedziałku do czwartku włacznie). Mocnym ograniczeniem jest też przymusowy zwrot samochodu najpóźniej o 16:30...Na plus, ceny wynajmu sa tu połowe niższe niż na Bora Bora.
Pierwsza opcja jest zatem taxi - tu już nie ma zmowy cenowej, jest oficjalny cennik. 1000 XPF za trzasniecie drzwiami, 160 XPF za km (260 w godzinach nocnych) oraz dodatkowe opłaty jak np. 500 XPF za +5 pasazerow, 100XPF za każdy bagaż i 500 XPF za "surcharge for elevation" - czyli tak naprawdę każdy zjazd z głównej drogi w głab wyspy. Właścicielka domu który wynajmowaliśmy (niemiła Francuzka po 50tce) stanowczo informowała nas, że jedynym sposobem dotarcia do Tiahury jest taxi, ponieważ nie ma na wyspie komunikacji publicznej. Okazało się, że była w błędzie (podobnie jak w kwestii dostępu do lokalnych plaż, sklepów itd - o tym później). Pierwotnie komunikacja publiczna na wyspie służyła głównie uczniom do dojazdu do szkoły czy na prom do Papeete i faktycznie kilka tygodni wcześniej przestała istnieć. Jednak kilka dni przed naszym przybyciem jeden z Francuzów mieszkajacych na Moorea odkupuje od poprzednich właścicieli autobusy (a właściwie kilkudziesięcioletnie półciężarówki z przerobionymi naczepami i drewnianymi ławkami dla pasażerów) i wznawia połaczenia. Natrafiam na artykuł w lokalnej prasie, gdzie tenże filantrop tłumaczy jak istotna rolę w rozwoju wyspy odgrywa komunikacja publiczna i nie można ludzi bez własnego samochodu pozbawiać możliwości dotarcia do szkoły, na uczelnię czy na prom (i do pracy na Tahiti). Dodaje też, że nie jest żadna konkurencja dla lokalnych taksówkarzy bo "turyści na pewno nie będa korzystać z jego usług", nie jest więc też dla nich zagrożeniem. O jak się pomylił
:-) Pracownicy terminalu promowego pokierowali nas do miejsca z którego odjeżdżaja autobusy (200 metrów po prawej od przystani) - tam już podstawionych było ich kilka w różnych kolorach. Pracownik przyjmujacy płatność (tylko gotówka, 300 XPF za osobę) skierował nas najpierw do zielonego autobusu - kierowca jednak słyszac gdzie chcemy jechac, kazał nam przenieść się do innego, niebieskiego. Przejazd 32 kilometrów zajmuje nam około 40 minut - na ostatnich kilometrach jesteśmy już jedynymi pasażerami. Kierowca zatrzymuje się przy centrum handlowym Le Petit Village po drugiej stronie wyspy - okazuje się, że tutaj jest ostatni przystanek na tzw. trasie południowej. Faktycznie, tutaj zaczyna się miejscowość Tiahura, jednak jej centrum (w tym oznaczenie na mapach google) jest 2 kilometry dalej. Nie ma z tym jednak żadnego problemu - sympatyczna pani siedzaca obok kierowcy mówi, że nas podrzuca tam gdzie chcemy dojechać. Kolejny raz jesteśmy pod wrażeniem życzliwości Polinezyjczyków. W ten sposób dojeżdżamy już do bramy Legends Residence (47 pięknych domów w dżungli na wzgórzach - kompleks zbudowany 15 lat temu, z kortami tenisowymi, basenem itd - i chyba najpopularniejsze miejsce noclegowe na Moorea). Czeka nas już tylko strome podejście z walizkami pod górę i odnalezienie naszego domu. Następnego dnia odbieramy na kolejne 3 doby samochód i staramy się wycisnać maxa z warunków pogodowych. O tym już w kolejnym, ostatnim już wpisie.Część IV - Moorea
Na Moorea planowaliśmy spędzić tydzień - plaża, kajaki - taki był plan. Niestety, w dalszym ciągu pogoda była słaba a niż z silnym wiatrem i deszczem miał dopiero nadejść nad Wyspy Towarzystwa. W pierwszy poranek po przyjeździe do Tiahury wynajmujemy samochód w Vaiana Rent A Car. Właściciel podjeżdża po nas pod bramę kompleksu, więc nie musimy iść w deszczu 2.5 kilometra w stronę biura. Wynajmujemy na trzy dni Renault Kwid za ok 50 euro za dobę. Wyspa ma kształt motyla i jest niewielka (chociaż czterokrotnie większa niż Bora Bora) i wydaje się, że nawet w jeden dzień bylibyśmy w stanie zjechać wszystkie atrakcje i punkty widokowe. Zaczynamy od zrobienia większych zakupów na cały tydzień - w Tiahura jest tylko jeden mały sklep z podstawowym zaopatrzeniem - do większego marketu trzeba udać się albo do Super U w Paopao lub największego na wyspie Champion w Vai'are. Ceny są sporo niższe niż na Bora Bora, jednak wyższe o około 20-30% niż na Tahiti. W Super U zaskakuje olbrzymie stoisko z winami z całego świata - zajmuje chyba 1/3 całego sklepu. Przez resztę dnia objeżdżamy wyspę wokół rozglądając się po publicznych plażach. Są tylko 3 takie na całej wyspie, gdzie można wejść bez opłaty (brak jednak takich udogodnień jak na Tahiti czy Bora Bora - są prysznice, nie ma jednak toalet). Zaczynamy od najbardziej oddalonej od nas plaży Temae przy hotelu Sofitel - nie powala z uwagi na dużą ilość glonów, jednak widoki są niesamowite. Sam hotel wydaje się bardzo przyjemny (chociaż raczej nie warty 500+ EUR stawki za noc) - gości jest bardzo niewielu. Zaraz za plażą znajduje się lotnisko i co ciekawe - prawie nie ma stąd bezpośrednich lotów na Tahiti - jeśli chcielibyście wrócić do Papeete drogą powietrzną (a właściwie Faa'a bo tam jest lotnisko) - zwykle oznaczać to będzie przesiadkę w Raiatea lub Uturoa. Pozostałe dwie ogólnodostępne plaże publiczne to Ta'ahiamanu oraz Tiahura. Co ciekawe, plaże są zamykane o 18:00 i dłużej nie można na nich przebywać. Tłumaczone jest to kwestiami bezpieczeństwa. Na chwilę przed 18:00 pojawiają się patrole policji którzy z uśmiechem jednak stanowczo nakazują zejście z plaży i odjazd z parkingu. Zdarzyło nam się to na Tahiti, na Moorea z uwagi na nadchodzący cyklon było z tym jeszcze gorzej - jednego dnia nakazano nam wyjazd o 16:00 a w kolejny przed 15:00. Cała pozostała część linii brzegowej na wyspie jest w rękach prywatnych. To smutne, jak mieszkańcy zostali zepchnięci na margines. Wszystkie zjazdy do najładniejszych plaż na Moorea (np. plaży hotelu Tipaniers) są ogrodzone i tylko goście hotelowi lub ewentualnie wskazani mieszkańcy są w posiadaniu kluczy dostępu. Co ciekawe bramy nie są na kod lecz na aplikację w telefonie przypisaną do konkretnego użytkownika - w ten sposób dzwoniąc do właścicielki wynajętego domu udaje nam się wjechać na teren wspomnianej plazy Tipaniers (otwiera nam bramę zdalnie przez telefon) - miejcie to na uwadze rezerwując miejsce noclegowe w okolicy Tiahura, bo przyjeżdżając na Moorea zapewne tam właśnie traficie. Już przed wyjazdem czytaliśmy, że nawet na plażach hotelowych są strażnicy którzy nie zezwalają na wejście na plażę jeśli nie jest się gościem hotelowym - w okresie w którym byliśmy jednak hotel Tipaniers był w remoncie i oprócz robotników nie było tam nikogo. ponoć w wysokim sezonie można powiedzieć że idzie się skorzystać z usług firm wynajmujących sprzęt wodny - wtedy można wejść - jest to więc jakiś sposób (jak już uda wam się pokonać ogrodzenie).
W kolejny dzien budzą nas smsy wysyłane przez centrum kryzysowe Moorea. W godzinach popołudniowych oczekiwane jest przejście cyklonu, w związku z tym władze wyspy zamykają wszystkie szkoły, ośrodki kultury, muzea czy plaże. Obowiązuje zakaz zjazdu w drogi górskie oraz wejścia do wody. Restauracje są czynne tylko do 14:00 i tak trafiamy do wspaniałego miejsca polecanego przez wiele osób - Snack Bar Mahana. Świetne świeże jedzenie w rozsądnych cenach i przemiła obsługa - przyłączam się więc do poleceń. Cyklon NAT ostatecznie mija Moorea oraz Tahiti o około 50km i nie powoduje większych szkód - alarm utrzymuje się jednak przez kolejny dzień. Tego dnia właśnie planowaliśmy wyjście w góry i przejście dwóch szlaków trekkingowych w okolicy punktu widokowego Belvedere du Opunohu oraz Coconut Lookout. Pomiędzy nim znajduje się m.in olbrzymia huśtawka przypominająca tę z Bali. Cóż, musimy tam wrócić ponieważ opady deszczu tego dnia skutecznie uniemożliwiły podejśćie. Zjeżdżamy więc z gór, odwiedzjąc po drodze kilka ciekawych Marae - m.in Marae Ti'i-ura oraz Marae-o-Mahine - dowiadując się więcej na temat życia polinezyjskiej ludności przed kilkoma wiekami. Były to pierwsze odkryte Marae przez badaczy - w głębokich dolinach Oponahu znajdowało się ich około setki. Wrażenie robią drzewa reva (suicide trees) - ich owoce bardzo przypominają mango, więc łatwo się pomylić - sa jednak smiertelnie trujące. W okolicy znajduje się też ekomuzeum Te Fare Natura którego architektura robi wrażenie - niestety, mimo że alarm cyklonowy został odwołany jest w dalszym ciągu zamknięte, a ponoć warto je odwiedzić.
Oddając samochód właściciel wypożyczalni ostrzega nas, że na niedzielę planowane jest przejście kolejnego, słabszego cyklonu. Sugeruje, by mieć pewność powrotu na lotnisko w Papeete (lot powrotny do San Francisco mamy w poniedziałek rano) lepiej wrócić promem w sobotę, bo w niedzielę może już nic nie pływać. Sztorm zaczyna się już w piątek, zastając nas na plaży. Droga powrotna w ulewie (taxi brak) daje się mocno we znaki, a na wieczór mamy jeszcze zarezerwowaną wizytę w centrum kultury Tiki Village. Jest to miejsce w którym dwa razy w tygodniu doświadczyć można "polinezyjskiego show". W cenie ok 100 euro za osobę wliczona jest kolacja oraz pokazy tańców polinezyjskich (w tym taniec z ogniem) jak również tradycyjnych obrzędów zaślubin oraz zapychaczy w stylu rozbijania kokosów, rozpalania polinezyjskiego pieca itd. Będąc na Hawajach nie skorzystalismy z takiej atrakcji (tam wydawało się to być typową turystyczną pułapką - tym bardziej że co wieczór pokazy tanców na plaży Waikiki były darmowe) - tutejsze wydarzenie zapowiadało się być bardziej autentyczne. Pada jednak tak, że do końca nie wiemy czy wydarzenie dziś się odbędzie (i czy teren jest zadaszony). Ostatecznie ja zostaję w domu z córką a na miejsce wybiera się małżonka z koleżankami. Ze zdjęć i komentarzy wnioskuję że było ciekawie, jedzenie (lokalne) bardzo dobre a show warty swej ceny (mimo dość kulawego tłumaczenia z języka francuskiego na angielski). Oprócz wspomnianych atrakcji, można było dowiedzieć się wielu interesujących historii i ciekawostek o lokalnej kulturze jak np. to że jedzenie surowego platana odmiany polinezyjskiej może być śmiertelnie niebezpieczne gdyż jest silnie trujący (raczej bzdura - zweryfikowana nieświadomie kilka dni wcześniej - koleżanka żyje do dziś
:-) W cenę wliczony jest transport powrotny - z uwagi na ulewę, miła pani podwozi dziewczyny aż pod sam dom.
W sobotę jest jeszcze gorzej. Ze wzgórz w Tiahura widoczność jest praktycznie zerowa - wiatr wieje grubo powyżej 100km/h kołysząc okoliczne palmy i nawet wyjście na taras jest niemożliwe. Sprawdzamy strony przewoźników promowych - Terevau i Aremiti odwołują wszystkie rejsy w sobotę oraz niedzielę. Dzwonię do przewoźnika towarowego - Vaeara'i i uzyskuje informację że o 17:00 jest jedyne tego dnia połaczenie samochodowo-towarowe i prawdopodobnie nie zostanie anulowane. Szybka kalkulacja - mamy dość sztormu, nie mamy samochodu ani zapasów jedzenia a wyjście do jedynego sklepu w okolicy (prawdopodobnie też zamkniętego) może zakończyć się śmiercią od spadającego kokosa
:-) - postanawiamy więc zadzwonić po taxi i wrócić dzień wcześniej niż planowo do Papeete. Właścicielka, zupełnie niezainteresowana naszym losem nawet nie komentuje wcześniejszego opuszczenia domu. Wyjeżdżając z kompleksu widzimy osuwisko ziemne które uniemożliwia wjazd pod górę (droga jest jednak dwukierunkowa), jadąc w stronę Vai'rae widzimy wielokrotnie połamane palmy czy rzeki które wylały z koryt. Morze w zatokach jest brunatno-rdzawe od usniętej ziemii, minie pewnie kilka dni zanim wróci do swojego rajskiego, błękitnego koloru. Docieramy do portu - pustki. Kilkanaście minut póżniej przychodzi jeden człowiek z psem. Jakże inny widok od tego sprzed 6 dni, gdzie setki ludzi wracało z pracy w Papeete do swych domów. Wchodzimy na pusty pokład - nie ma ani jednego samochodu, pasażerów ostatecznie uzbierało się kilkunastu. Jesteśmy wdzięczni Vaeara'i za możliwość wydostania się z Moorea mimo warunków pogodowych. Podróż już bez przygód (mimo że nawet taki prom dość mocno kołysze, nie dziwię się już że wszystkie promy pasażerskie zostały odwołane) trwa około godzinę. Rezerwujemy na dwie noce nocleg w hotelu Sarah Nui - opinie ma średnie, jednak w pobliżu centrum nie ma nic innego w cenie poniżej 1000 PLN za 5 osób. I faktycznie, hotel mieści się na terenie dawnego szpitala a korytarze i pokoje śmierdzą mieszanką wilgoci i lizolu. Wychodzimy na miasto w poszukiwaniu miejsca by posiedziec i coś zjeść. Słynne nocne targowisko przy porcie jest całkowicie puste (nie licząc jednej, niezachęcającej budki prowadzonej przez chińczyków). Miasto, mimo wczesnej pory (jest dopiero 19) wydaje się być całkowicie opustoszałe. Trafiamy przypadkiem do fenomenalnej restauracji z kuchnią francuską o nazwie La Souffle - ceny dość wysokie ale kuchnia jest świetna. Jesteśmy ostatnimi klientami i o 21 wychodzimy jako ostatni goście. Zdecydowanie nie ma czegoś takiego jak życie nocne w Papeete.
W najbliższych dniach postaram się opublikować jeszcze krótką fotorelację z samego Papeete oraz napisać więcej o cenach i porównaniu odwiedzonych przez nas wysp Polinezji Francuskiej do wspomnianych na wstępie innych rajskich destynacji...Część V - Wioska Papetów i podsumowanie.
Nie planowaliśmy tego wcześniej, jednak z uwagi na warunki pogodowe mamy dodatkowy dzień w Papeete. Prognozy pogodowe są słabe, w dodatku jest niedziela więc za dużo tu nie zobaczymy. Zamknięte jest miejskie targowisko, jak również muzea w tym m.in cenione muzeum pereł Roberta Wana. Szukamy miejsca na śniadanie i tu znów niemiłe zaskoczenie - większość restauracji i barów śniadaniowych w niedziele jest zamkniętych, a te jedyne czynne są otwarte od....5 do 10 rano. Znów we znaki dają się zupełnie inne godziny życia wyspiarzy od naszych. Odbijamy się więc od drzwi zamykanego właśnie Urban Cafe, gdzie barmanka mówi nam że od 12 będą otwarte dwie restauracje na nabrzeżu - Le Moana oraz Meherio Tahitian Bistro. Spacerujemy więc trochę bez celu po mieście podziwiając lokalny street art. Zaskakuje olbrzymia liczba bezdomnych - wcześniej w upale nie było ich jakoś widać. Większość przebywa w okolicy katedry Notre-Dame, nie stanowią jednak zagrożenia tak jak w San Francisco - wręcz przciwnie, część wita się z nami z uśmiechem. Robią wrażenie ogrody Paofai oraz zacumowany niedaleko wycieczkowiec Seven Seas Explorer. Mamy wrażenie, że gdyby nie trochę osób które akurat zeszły z pokładu, miasto byłoby całkowicie puste. Z dwóch poleconych powyżej restauracji lepsza okazuje się Meherio - zabijamy czas jedząc specjały z surowych ryb i korzystając z happy hour popijamy lokalnym piwem i egzotycznymi koktajlami. Gdyby ktoś na ostatnią chwilę szukał pereł na prezent, to też można tu na ostatnią chwilę zrobić zakupy za setki tysięcy franków pacyficznych. Le Moana z kolei ma większą ofertę piw dostępne są m.in z okolicznych wysp np Tonga - nie warte jednak swej ceny. Wieczorem przez oficjalną stronę i kontakt na whatsapp rezerwujemy taxi na 5 rano i po kwadransie jesteśmy na lotnisku. Tutaj niemiłe zaskoczenie - atmosfera jest zupełnie inna niż na terminalu krajowym. Odprawa bagażowa trwa bardzo długo (obsługa French Bee w tym miejscu to dramat, nie znają własnych procedur bagażowych - mimo zakupionego w lipcu bagażu 12kg awanturują się z nami gdy jedna z naszych walizek ma 8.2kg i wg nich przez 0.2kg musimy zapłacić za bagaż rejestrowany(!)), podobnie długo trwa kontrola bezpieczeństwa gdzie każdy telefon, laptop czy aparat fotograficzny trzeba włączyć i wyłączyć - nie spotkałem się nigdy wcześniej z czymś takim). Na koniec przez lotnisko przechodzi olbrzymia ulewa, na szczęście stewardessy były na tyle miłe, że każdego pasażera odprowadzały z parasolem do samolotu. Mały tip dla osób posiadających wstęp do saloników priority pass czy lounge key - salonik Air Tahiti nie honoruje wejściówek. W głównej hali lotniska, jeszcze przed kontrolą bezpieczeństwa jest jednak restauracja L'Aviation gdzie można zamiennie skorzystać z voucheru w ramach tych programów. Niestety, doczytaliśmy o tym będąc już po drugiej stronie. Sam lot do San Francisco trwa niecałe 8h a kontrola graniczna w US mniej jak 5 minut. Ostatnie przygody czekają na nas w Niemczech, gdzie po przylocie do Frankfurtu musimy się dostać pociągiem DB do Dortmundu. Nie dość że przyjeżdża spóźniony, to w połowie drogi staje na dworcu z Kolonii z uwagi na brak maszynisty. Czekamy prawie godzinę i nic się nie zmienia, zmuszeni więc jesteśmy za jedyne 247 euro przejechać ostatnie 100km na lotnisko w Dortmundzie taksówką (był tańszy uber, ale kierowca mówił tylko po...arabsku). Na koniec przed samym lotniskiem okazuje się że nie ma zjazdu z autostrady z uwagi na remont i nadkładamy dodatkowo kilkanaście kilometrów, udaje się jednak zdążyć na samolot w ostatniej chwili. Ciekawe czy Deutsche Bahn zwróci koszty przejazdu.
Dziękuję wszystkim za dotarcie do końca relacji, a teraz trochę informacji praktycznych :
1. Loty
Do Papeete najlepiej i najwygodniej lecieć z PL przez lotniska w San Francisco lub Los Angeles. Najniższe ceny ma French Bee/Air Caraibes i bez większego szukania można kupić bilet RT za ok 2200 PLN (w cenę wliczony jest tylko bagaż podręczny 8kg, do końca 2023 roku było to jeszcze 12kg). Za niecałe 3-4 stówki więcej dostępne są loty Air France lub Delta. Do San Francisco łatwo dostać się ze Sztokholmu lub Kopenhagi - bilet kupowany z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem to koszt ok 1400-1500 PLN w dwie strony. Loty wewnętrzne polecam rezerwować na miejscu - jest taniej o kilkadziesiąt procent. Lot z Papeete na Bora Bora RT to koszt 1070 PLN, do Nuku Hiva 1440 PLN. Z informacji uzyskanych w Air Tahiti - bilety kupowane przed samym odlotem (w miarę wolnych miejsc) są jeszcze tańsze.
2. Komunikacja na miejscu
Tahiti - istnieje komunikacja miejska między większymi miastami oraz w samym Papeete. Taxi ma oficjalny cennik - 1000 XPF za start + 160XPF/km (260XPF/noc) + dodatki za bagaż czy wjazd na wzgórza. Najlepiej wynając samochód - polecam ABCars prowadzony przez przesympatycznego Francuza Patrice który wraz z żoną wyemigrował z Nancy dwa lata temu ponieważ...miał dość innych Francuzów (niezły gość). Koszt najmniejszego samochodu z ręczną skrzynią biegów to ok 60 EUR za dobę (z ubezpieczeniem). Bora Bora - ekstremalnie drogie taxówki, bez cenników. Panuje zmowa cenowa i za kilka kilometrów zapłacić trzeba równowartość ok 200-400 PLN. Brak komunikacji miejskiej, alternatywą jest wynajem samochodu(bardzo drogo - od 110 EUR za dobę) lub rowerów. W przypadku noclegu w resortach w cenie jest transport z lotniska, więc samochód nie jest potrzebny. Moorea - podobnie jak na Tahiti, są tu lokalne autobusy jednak ich odjazdy są skorelowane z godzinami przypłynięcia promow Aremiti z Tahiti. Są dwie linie - jedna jedzie drogą południową, druga północną i obie kończą kurs przy Le Petit Village w Tiahura. Koszt, niezależnie od odległości to 300XPF. Liczba wypożyczalni samochodów jest ograniczona, polecam Vaiana Rent a Car (zwróćcie uwagę na warunki oraz godziny otwarcia biura) - ceny wynajmu zaczynają się od 50 EUR za dobę. Paliwo na wszystkich wyspach było w podobnych cenach ok 160 XPF za litr.
3. Ceny w sklepach
bagietki od 60 do 320 XPF za sztukę woda - 95 XPF/butelka 1.5l masło - 400 XPF pomidory - 950 XPF/kg papryka - 1600 XPF/kg cebula - 700 XPF/kg lokalne banany - 300 XPF/kg pakowany kokos (porcja) - 500 XPF makaron - 250-500 XPF sos pomidorowy - 400 XPF bakłażany - 400 XPF/kg paczkowane wędliny (francuskie) - 400-1000 XPF za opakowanie 100g importowane sery - od 1500 XPF/kg importowane soki - 450-600 XPF/litr lokalne pasty z tuńczyka lub łososia - 450-650 XPF/słoik 150-250g stek z tunczyka - 1100-1500 XPF/kg lokalne świeże ryby - 1000-2000 XPF krewetki (mrożone) - 900 XPF/0.5kg nowozelandzka wołowina - 1900-2500 XPF/kg piwo hinano - 290 XPF/0.5l butelka wina - od 1200 XPF lokalna kawa z kokosem/wanilia - 700 XPF/250g gotowe dania lunchowe - 950-1350 XPF
4. Ceny w restauracjach :
przystawki - 1500-2000 XPF dania z ryb surowych (tatar, tataki, sashimi, poisson cru/coco) - 2500-3500 XPF Mahi Mahi, grilowane ryby, steki, kaczka (porcja) - 3300-4500 XPF burgery - 1500-2500 XPF lokalne piwo (zwykle butelkowane) 0,33l - 600 XPF kieliszek wina - 1300 XPF butelka wina - od 3500 XPF koktajle - 2000-2500 XPF (w happy hours za pół ceny - tylko w Papeete) desery - od 1300 XPF kawa - od 500 XPF
Taniej o 30-50% jest w food truckach/bistro otwartych tylko w godzinach 17-20, czasami tez 12-14.
5. Zakwaterowanie Tahiti - hotele od 20000 XPF/noc - jakość słaba. najlepiej wynająć apartament lub dom we "francuskiej dzielnicy" - duży wybór między 700-1000 PLN za noc Moorea - na terenie kompleksu Legends Residence - od 1000 PLN/noc (3 sypialnie) - kilka domów jest mniejszych (2 sypialnie) i te można wynająć taniej od około 700 PLN za noc. Podobny koszt to pokój 2os w hotelu o standardzie 2* - resorty (Sofitel, Hilton) od 2500-3000 PLN/noc. Bora Bora - najtańsze noclegi na głównej wyspie zaczynają się od 500 PLN/noc (2os) i 1000 PLN/noc (5os). Nocleg w 3* hotelu Maitai przy plaży Matira to koszt ok 1100 PLN/noc a w resortach od 4500 PLN/noc (Conrad, Le Moana) przez 6500 PLN/noc (Intercontinental) do kilkudziesięciu tysięcy za noc (St Regis, Four Seasons)
Przed podróżą na Polinezję Francuską nie miałem wielkich oczekiwań - po pobycie na Zanzibarze czy (szczególnie) na Malediwach wiem doskonale że oczekiwania a rzeczywistość mogą się bardzo różnić. Biorąc pod uwagę podobne "rajskie" kierunki miałem okazję odwiedzić wcześniej w podobnym wymiarze czasowym Malediwy (Hulhumale, Fehendhoo, Fulhadhoo), Dominikanę (półwysep Samana - Las Terrenas, Las Galeras itd), Zanzibar, Hawaje (Oahu i Kauai), Okinawę (Naha, Tokashiki) czy Wietnam (Phu Quoc)
W moim prywatnym subiektywnym rankingu wygląda to tak :
1. Okinawa 2. Dominikana 3. Polinezja Francuska (gdyby brać pod uwagę tylko Bora-Bora - to byłby nr 1) 4. Hawaje 5. Wietnam 6. Zanzibar 7. Malediwy
Możliwe, że gdybyśmy przez cały pobyt na Polinezji Francuskiej mieli taką pogodę jak przez pierwszy tydzień na Tahiti i Bora Bora, postawiłbym je ponad Dominikaną. A teraz krótkie uzasadnienie
;-)
Na moją ocenę wpływ mają różne czynniki zaczynając od całkowitych kosztów, odległości/trudności w podróżowaniu, atrakcyjności danego miejsca, doznań kulturowych czy kulinarnych i wreszcie bezpieczeństwa na miejscu. Celowo pomijam atrakcyjność świata podwodnego - to zupełnie nie mój obszar zainteresowań a ryby i inne stworzenia wolę oglądać na talerzu niż pod wodą.
Okinawa ma wszystko czego można oczekiwać od takiej "rajskiej destynacji" - jest relatywnie blisko (z przesiadką w Seulu czy Pekinie to raptem 12h lotu), jest super czysto i super bezpiecznie. Są tam przepiękne plaże (całe Tokashiki - bajka!), miasta z niesamowitą historią (Aharen i historia zbiorowego samobójstwa podczas II WŚ, Naha i okolice), jedzenie jest fenomenalne - wg mnie najlepsze na świecie. Dodatkowo wszyscy są niesamowicie mili i przyjaźnie nastawieni a turystów na mniejszych wyspach właściwie nie ma. No i takiego nieba i drogi mlecznej jak tam nie widziałem nigdzie, nawet w Patagonii. Ma też najlepszą relację odległości do jakości wypoczynku i cen na miejscu. Jedynym drobnym minusem była komunikacja na miejscu - mało kto mówił tam po angielsku, jednak z pomocą AI da się bez problemu porozumieć.
Dominikana (poza resortami) - przepiękna dzika przyroda, kapitalne plaże (Rincon!) vibe i klimat w miejscach takich jak Las Terrenas czy Las Galeras. Świetni ludzie, dużo taniej niż w pozostałych miejscach (z tych wymienionych powyżej, oprócz Wietnamu - najtaniej). Na minus - bezpieczeństwo. Nie jest to miejsce do którego udałbym się np z dzieckiem - będąc tam juz po kwadransie od wyjazdu wynajętym samochodem z lotniska w Santo Domingo zostałem zatrzymany przez jakąś paralimitarną bojówkę (albo inny lokalny oddział policji) z długą bronią którzy chcieli wymusić pieniądze na jedzenie. Sytuacja potem powtórzyła się kilkukrotnie. Pensjonaty i restauracje z ochroną z dwururkami przed wejściem - zdecydowanie wpływało to na całkowity odbiór miejsca. W dodatku duża korupcja i powiązania bandytów czy właścicieli pensjonatów z policją..
Hawaje - pięknie, daleko, kosmicznie drogo!. Kaniony czy dzikie tereny Na Pali na Kauai, wzgórza i doliny Oahu, cudowne plaże Lanikai...Świetne miejsce pomijając jedzenie (jak to w US dobre tylko u Azjatów czy Meksykanów) i możliwości komunikacyjne - brak chodników, nawet w takich miejscach jak Princeville wszyscy jeżdża do sklepów kilkaset metrów samochodami. No i wszechobecna komercja Honolulu - dobre miejsce na 1-2 dni by zobaczyć Waikiki, Diamond Head czy Pearl Harbour i uciekać dalej. W moim rankingu niżej niż Polinezja Francuska, która jest bardziej autentyczna i mimo wszystko tańsza.
Wietnam - najtańszy z listy, relatywnie blisko i łatwo się tam dostać, jest dużo do zobaczenia (może nie w samym Phu Quoc ale loty krajowe są śmiesznie tanie). Fascynująca kultura, mili ludzie, świetne jedzenie. Plaże jednak nie powalają. Spory smog i korki na wyspie + wszędzie olbrzymia ilość ludzi wpływa na moją ocenę.
Zanzibar - Nuda po 2 dniach. Zabytki w Stone Town + nocny targ, Wyspa Żółwi, park Jozani, plantacje przypraw - to wszystko można zrobić w 1-2 dni. Przy 2 tygodniach nie wiem czy bardziej zabija nuda, czy też nachalność sprzedawców i tubylców. W Jambiani czy Matemwe nie da się przejść plażą 10 metrów, od rana do wieczora każdy Cię męczy i chce coś sprzedać. Do morza nie można wejść przez większość dnia (odpływ i jeżowce). Na miejscu jest drogo, lub bardzo drogo (restauracje, hotele), transport jest kosmicznie drogi (taxi 50km - 50-100 USD). Drogi fatalne (poza główną drogą wokół wyspy) a dodatkowo co chwila patrole policji wymuszające drobne na picie czy jedzenie. Z bezpieczeństwem po zmroku też jest bardzo słabo. Na plus serdeczność mieszkańców (wiosek) i tanie oraz pyszne (chociaż mało zróżnicowane) jedzenie w lokalnych, prowadzonych przez tubylców miejscach (jeśli pominiemy warunki sanitarne). No i wieczorny klimat na plaży, gdy wszyscy - turyści, masajowie, mieszkańcy wychodzą grać wspólnie w piłkę na plaży - to było super przeżycie.
Malediwy - Dla mnie kompletne rozczarowanie. Piękne plaże i nic poza tym. Kosmicznie drogi transport lokalny (130 dolarów w dwie strony za 2h rejsu katamaranem za osobę?). Male to nieporozumienie - duszno, brudno, nieprzyjemnie. Wszyscy wokół żerujący na turystach - jak nie oszuka Cię taksówkarz (nas oszukał już pierwszy w drodze do Hulhumale przy wydawaniu pieniędzy po zmroku) to zrobi to każdy inny sprzedawca na targu, w sklepie czy restauracji. Fehendhoo było ciekawe ponieważ przez tydzień byliśmy tam jedynymi turystami - wyspa jest piękna, z przepiękną dżunglą i małymi plażami - jednak komary w porze deszczowej skutecznie uniemożliwiały wypoczynek (gryzły nawet będąc w wodzie, żadna mugga na to nie pomagała) Nie ma tam restauracji, w sklepach zaopatrzenie jest właściwie zerowe (samemu musieliśmy przywieżć owoce i warzywa z Male na prośbę gospodarza, by mieć co jeść przez tydzień pobytu). Jednego dnia wybraliśmy sie na tak reklamowane wszędzie Fulhadhoo - na plaży było jak we Władysławowie latem (sami Polacy). Jedzenie jest słabe, a w restauracjach na Fulhadhoo jest drogo/bardzo drogo. Gospodarz Fehendhoo Stay to super człowiek, bardzo się starał przez cały pobyt - mogę o nim mówić w samych superlatywach, co nie zmienia faktu że wydawanie takich pieniędzy by tam się dostać i spędzić chociaż tydzień mija się z celem. Zupełnie czym innym jest z kolei wyjazd na Malediwy i nocleg w resorcie (takim 5*, porównywalnym do resortów na Bora Bora - np Seaside Finolhu na atolu Baa) - domyślam się, że osoby które przylatują do Male, wsiadają na prywatną motorówkę i cały czas spędzają w takim miejscu będą mieć zupełnie inne wrażenia niż ja po pobycie na Fehendhoo i Fulhadhoo.
Polinezja Francuska - tu napisałem już wystarczająco dużo. Mieliśmy wiele oczekiwań związanych z fantastycznymi trasami trekkingowymi na Tahiti czy Moorea, niestety pogoda pokrzyżowała plany. Tahiti, Moorea czy główna wyspa na Bora Bora to takie Hawaje sprzed kilkudziesięciu lat - bardziej autentyczne, kolorowe, ze wspaniałą przyrodą, przepięknymi plażami (przy dobrej pogodzie to musi być sztos szczególnie na Moorea) i zachowaną kulturą. Jest drogo, to prawda jednak porównywalnie cenowo z Malediwami czy Zanzibarem (a taniej niż na Hawajach). Widoków i klimatu tego miejsca nie da się jednak w żaden sposób porównać do tych 2 miejsc, zwłaszcza jeśli mowa o resortach na Bora Bora przy dobrej pogodzie. Całkowity koszt podnosi na pewno odległość i sposób dotarcia na miejsce. To jednak zupełnie inne, unikalne miejsce i raz w życiu warto się tam wybrać jeśli budżet na to pozwala. Polecam jednak bardziej porę suchą (od kwietnia do października). My na pewno tam wrócimy jednego dnia, tym razem już na Tuaomotu, Nuku Hiva i Hiva Oa...
tropikey napisał:
Wielkie dzięki za tą relację i za masę pożytecznych informacji praktycznych. Teraz chyba pora na relację z Twojego numeru 1
:D .
Z listy tropików (Okinawa) relacji nie wrzucę bo minęło już kilka lat, natomiast mój osobisty nr 1 to Grenlandia i jeśli ktoś będzie zainteresowany to mogę skrobnąć kilka zdań w najbliższym czasie (byliśmy tam latem 2022, więc stosunkowo niedawno) - tym bardziej, że mam tam w planach powrót może jeszcze w tym roku
:-)Fakt, o tym zapomniałem
:-) Nie ma problemów z komunikacją - przydaje się chociaż podstawowy francuski, jednak w większości miejsc można dogadać się po angielsku. Jedyny problem jest w miejscach mało turystycznych i punktach gastronomicznych, szczególnie na Tahiti - tam czasami mieliśmy problemy by otrzymać to co zamówiliśmy. Tak naprawdę największym wyzwaniem był zakup biletów lotniczych w biurze Air Tahiti - tam oprócz jednego człowieka na którego musiałem poczekać z kwadrans nikt(!) nie mówił po angielsku.Iza - z tego co się orientowałem to istnieje możliwość obserwacji żółwi na atolu Tetiaroa - na północ od Moorea. Przyznam jednak, że nie interesowałem się jak tam dopłynąć. Ponoć latem bez problemu z brzegów Moorea można zobaczyć humbaki (od lipca do listopada, w porze suchej). Jedyne co widzieliśmy, to gigantyczne kraby na Bora Bora (głównej wyspie) - wychodziły na ogródku każdej nocy (na początku myślałem że to krecie nory, a to były kraby). Nie ma tam natomiast takich miejsc jak na Kauai (Polihale) gdzie setkami wylegują się foki mniszki (monk seals). Jeszcze słówko o Zanzibarze i Malediwach zanim zostanę zjedzony przez fanów zdjęć na IG - zupełnie szczerze, plaże tam są lepsze i ładniejsze (szczególnie na Malediwach, nie będę nawet z tym dyskutować - ale to jedyna przewaga Malediw) niż na Polinezji (nie licząc atolów Bora Bora) - jednak absolutnie w każdej innej kategorii Polinezja wygrywa. My na Zanzibarze byliśmy całkiem niedawno, 2 lata temu. I moja córka miała dość po 2 dniach, nie mogła spokojnie plażą przejść paru kroków, od razu była obskakiwana przez kilkunastu dzieciaków które non stop ją zaczepiały, śpiewały, tańczyły...przyjemne na chwilę, nie przez cały pobyt. Do nas natomiast co 30 sekund podchodził sprzedawca czegoś - kokosów, magnesów, wisiorków, wycieczek - a jak już się dałem skusić na wieczorny rejs łodzią dhow - to na otwartym morzu zaczęła przeciekać i sam musiałem wodę wylewać pojemnikami po farbie by nie zatonęła. Oczywiście moja córka miała z tego największa frajdę i do dziś chce tam wrócić tylko po to by to powtórzyć, ja już niekoniecznie.Wystarczy polskie prawo jazdy, międzynarodowe nie było konieczne ani na Tahiti ani na Moorea. Zapomniałem dodać - i jedni i drudzy pobierali na karcie po 80000 XPF depozytu (niecałe 3K pln) : Adresy e-mail wypożyczalni: ABCars Tahiti - abcarslocation@gmail.com Vaiana Rent a Car Moorea - vaianarentacar@gmail.comNapisałem na priv
;-)
Na Okinawie spędziliśmy kilka dni w Naha i okolicach a następnie tydzień na archipelagu wysp Kerama (Tokashiki) w miejscowości Aharen. Dostać można się promem z Naha, kosztował w przeliczeniu kilkadziesiąt złotych i płynął jakieś 2h. Jest tam kilka podobnych kwater na wynajem (i jeden bardzo drogi hotel 3 czy 4*) - wszystkie wyglądały podobnie jeśli chodzi o standard i - przynajmniej wtedy - wszystkie oferowały w pakiecie śniadanie oraz obiadokolacje (koszt w przeliczeniu ok 450 PLN/noc za 2 osoby). Nocowaliśmy u jakiegoś znanego emerytowanego zawodnika baseball, popularnego w tamtej części świata. Oprócz tego naliczyliśmy się w tym miejscu 17 restauracji, w tym 16 serwowało dania kuchni japońskiej a jeden gość we własnym prywatnym domu po pobycie we Włoszech otworzył małe bistro w którym podawał tylko pizzę oraz risotto ze ślimakami łowionymi codziennie rano. Piękne były plaże na tej wyspie, ciekawa rafa, można było wypożyczyć za niewielkie pieniądze dowolny sprzęt do sportów wodnych. Takie miejsce, by się zresetować i odpocząć od wszystkiego - przez tydzień spotkaliśmy tam tylko jednego Amerykanina, japońskich turystów też było niewielu i tylko na głównej miejskiej plaży. Wystarczyło odejść kilometr w inną stronę i było tak jak na załączonym zdjęciu. Wieczorami wszyscy schodzili się do jedynego "hawajskiego" baru i raczyli różnymi odmianami awamori (destylat z fermentowanego ryżu), lub obserwowali wspólnie niebo na plaży (tu trzeba było uważać na jadowite węże habu, które wychodziły po zmroku i wszędzie były ostrzeżenia by uważać - ale to jedyne (oprócz cyklonów) zagrożenie w tamtym miejscu. Bardzo polecam ! Chciałem się tam nawet wybrać ponownie, bo będę w Japonii w czerwcu ale akurat wypada tam pora deszczowa więc raczej skończy się na Hokkaido.
tropikey napisał:Wielkie dzięki za tą relację i za masę pożytecznych informacji praktycznych. Teraz chyba pora na relację z Twojego numeru 1
:D .Z listy tropików (Okinawa) relacji nie wrzucę bo minęło już kilka lat, natomiast mój osobisty nr 1 to Grenlandia i jeśli ktoś będzie zainteresowany to mogę skrobnąć kilka zdań w najbliższym czasie (byliśmy tam latem 2022, więc stosunkowo niedawno) - tym bardziej, że mam tam w planach powrót może jeszcze w tym roku
:-)
Bardzo przyjemnie mi się czytało tą relację. Mnóstwo praktycznych informacji, takie relacje lubię najbardziej! Świetny tip z możliwością skorzystania z resortów bez konieczności noclegu za miliony monet. No i super porównanie na koniec. Tylko przykro czytać, że Zanzibar tak sie zepsuł. Byłam 12 lat temu i na Jambiani moglismy iść plażą godzinę bez spotkania innego turysty. A zaczepiały nas trochę dzieciaki i psy
:DCzy są miejsca na Polinezji gdzie podobnie do Hawajów, można obserwować żłówie na plaży?
Iza N. napisał:Humbaki kocham miłością nieskończoną. Na Polinezji Fr., na Niue, a przede wszystkim na Tonga można z nimi (i innymi gatunkami) pływać. Sam właśnie się nad tym głowię na te wakacje, ale temat jest dość trudny, bo wskazane jest rezerwowanie z wyprzedzeniem (w naszych miesiącach letnich, przybywa tam sporo gości z Australii i Nowej Zelandii, którzy uciekają przed "zimą"), co akurat w moim przypadku byłoby mocno ryzykowne.
Destynacja wpisana do przyszłych planów do realizacji. Popatrzyłem trochę na noclegi na blokingu i nie jest tak strasznie cenowo .... na szczęście
:-) Korzystając z okazji mam prośbę czy byłaby możliwość podania maila do tej wypożyczalni na Tahiti i wyjaśnienie czy nasze prawo jazdy wystarczy czy potrzebne jest któreś międzynarodowe?
Wystarczy polskie prawo jazdy, międzynarodowe nie było konieczne ani na Tahiti ani na Moorea.Zapomniałem dodać - i jedni i drudzy pobierali na karcie po 80000 XPF depozytu (niecałe 3K pln) : Adresy e-mail wypożyczalni: ABCars Tahiti - abcarslocation@gmail.comVaiana Rent a Car Moorea - vaianarentacar@gmail.com
Sorvali napisał:tropikey napisał:Wielkie dzięki za tą relację i za masę pożytecznych informacji praktycznych. Teraz chyba pora na relację z Twojego numeru 1
:D .Z listy tropików (Okinawa) relacji nie wrzucę bo minęło już kilka lat, natomiast mój osobisty nr 1 to Grenlandia i jeśli ktoś będzie zainteresowany to mogę skrobnąć kilka zdań w najbliższym czasie (byliśmy tam latem 2022, więc stosunkowo niedawno) - tym bardziej, że mam tam w planach powrót może jeszcze w tym roku
:-)Relacja super i piękne zdjęcia!Jak nie chcesz wrzucać relacji z Okinawy, to może chociaż podzielisz się highlightami i planem
:)? Na forum wiele nie ma na ten temat, więc na pewno się przyda.
Zazdro!
:)Za Południowy Pacyfik zawsze +Fajna relacja, dzięki!P.S.Co prawda nie zgadzam się z Twoim subiektywnym rankingiem ale to Twoja relacja i Twój subiektywny ranking, nic mi do tego.
:)
Dzięki za relację, przeczytałem z ciekawością i zazdrością. Niestety, wiele ze zdjęć się nie ładuje, coś jest nie tak. O Okinawie wiele dobrego słyszałem, jesteś kolejną osobą, która zachęca do jej odwiedzin. Co do Zanzibaru to znajomi dopiero co wrócili i potwierdzają Twoje słowa, mocno się zawiedli a oczekiwania mieli spore.
Dzięki za świetną relacje! Czytałem z wielką zazdrością. 6 lat temu nasze bilety na Papette poszły do kosza za sprawą nowego członka rodziny i od tamtej pory trzyma się nas obsesja na punkcie tego kierunku.W ramach ciekawostki powiem ze zwrocili nam w 100% kase za bilety wewnetrzne Ait Tahiti, ktore kupilismy Ppt=>Bora=>Rangiroa=>Ppt. Wystarczyl jeden mail bez zadnego przedloznia dokumentow.
Znam ten ból
:-) Mam nadzieję, że uda Wam się jednak wkrótce tam dotrzeć. Air Tahiti polecam - wszyscy super mili (mimo problemów komunikacyjnych w biurze), dobra organizacja, zero problemów z bagażem itd. Nie napisałem, że istnieje jeszcze druga lokalna linia Air Moana - możliwe że ceny biletów na loty lokalne kupowane na miejscu są u nich jeszcze niższe jednak nie dane nam było tego sprawdzić bo będąc 3x na lotnisku w Papeete ich biuro za każdym razem było zamknięte. A co do zdjęć - w wersji mobilnej wszystkie wyświetlają się bez problemu, może to kwestia ich rozmiaru i rozdzielczości (starałem się wrzucać w jak najlepszej jakości).
Świetna relacja, brawo. Konkretnie i na temat. Dziękuję za tą relację szczególnie, gdyż Polinezja Francuska siedzi, a właściwie siedziała mi w głowie jako priorytetowy kierunek. Planowałem ją na majowy urlop w tym roku, ale po przyjrzeniu się właśnie komunikacji, cenom i atrakcjom spadła z priorytetów. Twoja relacja mnie w tym utwierdza. Oglądając zdjęcia i czytając opis mam wrażenie, że jest podobnie do Fidżi i Wysp Cooka, na które z łatwością i w rozsądnych pieniądzach dotarłem z Nowej Zelandii. I które jako fan wysp wszelkiego rodzaju polecam.W kwestii Okinawy, również mam podobne zdanie. To wspaniałe miejsce, z pysznym jedzeniem, bardzo gościnne i bezpieczne. Byłem tam już 3 razy i za każdym razem obiecuję sobie, że tam jeszcze wrócę. Na pierwsze miejsce w moim rankingu musiała jednak wpuścić trójkę Grenlandia Islandia i cudowny Svalbard, ale tylko dlatego że najbardziej lubię te zimniejsze wyspy.Raz jeszcze dziękuję za relację. Wspaniałych podróży!
Dzięki za miłe słowa. Mój ranking wygląda podobnie (TOP 3 to Grenlandia, Islandia i Svalbard właśnie), tutaj pisałem tylko o tropikach. Twoja odpowiedź motywuje mnie jednak do tego, by napisać jednak krótką relację z Grenlandii - spróbuję się do tego zabrać w najbliższym czasie.
Ogromnie dziękuję za tę obszerną relację, właśnie szukam inspiracji na podróż poślubną a polinezja od dawna jest moim podróżniczym marzeniem, może tym razem się uda
:)
Jest to moja pierwsza relacja na forum fly4free, dlatego proszę o wyrozumiałość :-)
Pierwotnie nie planowałem żadnego dłuższego wywodu w tym temacie, jednak niedobór informacji praktycznych w polskim (i nie tylko) internecie o tym pięknym miejscu zachęcił mnie do napisania paru zdań.
Z zaskoczeniem mogę napisać, że zdecydowanie łatwiej było mi planować wyjazd np. na Grenlandię czy do Patagonii niż podróż na PF.
Relację (również z racji trasy przelotu) podzielę na cztery części - wprowadzenie wraz z krótkimi stopoverami w San Francisco oraz relacje już właściwe z Tahiti, Bora-Bora oraz Moorea.
Podróż odbyliśmy na przełomie stycznia oraz lutego 2024 więc wszystkie informacje oraz ceny będą stosunkowo świeże.
Szykowaliśmy się do tego wyjazdu od kilku miesięcy, bilety lotnicze zakupiliśmy w lipcu 2023 (oprócz przelotów lokalnych linią Air Tahiti - te najlepiej kupować będąc już na Polinezji Francuskiej jest wtedy ok 30-40% taniej zależnie od miejsca docelowego).
Podróżowaliśmy w 4 osoby dorosłe oraz dziecko w wieku 8 lat (stąd też taki termin wyjazdu - ferie w woj. śląskim - zdecydowanie lepiej jednak wybrać się na Polinezję Francuską w trakcie polskiego lata - jest wtedy zdecydowanie lepsza pogoda - kilka stopni chłodniej, mniej wilgotno oraz unikamy ryzyka tropikalnych ulew przez kilka dni z rzędu)
Przed wyjazdem (z uwagi na córkę) zastanawialiśmy się nad najbardziej optymalną trasą podrózy by minimalizować loty w godzinach nocnych oraz by podróż minęła w jak największym komforcie. Z uwagi na ceny biletów lotniczych na Polinezję Francuską tak naprawdę w grę wchodziły tylko dwie trasy - pierwsza przez Kalifornię, druga przez Japonię. Niestety, w sztywnym dla nas terminie okazało się że zdobycie 5 biletów w rozsądnej cenie z przesiadką w Tokio graniczy z cudem w związku z tym ostateczna trasa naszej podróż wyglądała tak :
Kraków - Sztokholm - Ryanair (+ nocleg w hotelu przy lotnisku)
Sztokholm - Monachium - San Francisco - Lufthansa ( na trasie MUC-SFO operowany przez United) + 30h stopover w San Francisco
San Francisco - Papeete - French Bee
Papeete - Bora Bora - Air Tahiti
Bora Bora - Papeete - Air Tahiti (mieliśmy wracać katamaranem Apetahi Express, jednak pogoda pokrzyżowała plany)
Papeete - Moorea - katamaran Terevau
Moorea - Papeete - prom towarowy Vaeara'i (znów problemy z pogodą, katamarany i zwykłe promy już nie kursowały)
Papeete - San Francisco French Bee + 21h stopover w San Francisco
San Francisco - Frankfurt - Lufthansa
Frankfurt - Dortmund - Deutsche Bahn (niestety, tu podróż skończyła się w Kolonii i dalej było taxi...)
Dortmund - Katowice - Wizzair
Oczywiście, zamiast podróżować 3 dni w jedną stronę była opcja zrobić to szybciej (np lecąc z Paryża French Bee który w San Francisco ma 2.5h postoju i leci dalej do Papeete) jednak zdecydowaliśmy się na rozłożenie tej podróży na etapy i dwa noclegi w San Francisco.
Podsumowanie kosztów lotów, promów, wynajmu samochodów i pozostałych sposobów poruszania się po Polinezji Francuskiej zamieszczę w ostatnim poście.
Postaram się też odpowiedzieć na wszystkie pytania gdyby ktoś planował podobny wyjazd w przyszłości oraz porównać wyspy PF do takich miejsc jak Hawaje, Zanzibar, Malediwy, Dominikana czy Okinawa...Część I - San Francisco.
Nie będę za dużo rozpisywać się o San Francisco, bo z pewnością bardzo dużo osób miało okazję być już w tym mieście.
Napiszę tylko, że dla mnie był to powrót do tego miasta równo po 10 latach i mam wrażenie że jeśli się cokolwiek zmieniło, to raczej na gorsze. Szczególnie jeśli chodzi o bezpieczeństwo oraz kulturę napiwków (te wymagane są już absolutnie wszędzie - w restauracjach od 18% do nawet 40%, 1-2 USD za kawę na wynos, nawet pani sprzedająca pocztówki w oficjalnym stoisku przy moście Golden Gate pyta czy zaokrąglić kwotę 65 centów za kartkę do dolara....amerykański kapitalizm)
Sam lot United Airlines przebiegł spokojnie, zarówno rozrywka pokładowa w Boeingu 777 jak i serwis oraz jedzenie na tej trasie były na dość dobrym poziomie. Lecąc na tej samej trasie kilka lat wcześniej czułem się jak na zaplanowanym co do minuty wydarzeniu (wtedy jeszcze United operowało starymi B-747 bez indywidualnych ekranów w fotelach i w trakcie rejsu wyświetlano po 2 filmy z projektora na ścianie w środkowej części pokładu ;-)) - tym razem było po prostu ok i bezproblemowo dotarliśmy do San Francisco. Nie było również zbyt długiej kolejki do kontroli granicznej, a cały proces przekroczenia granicy zajął nam około 20 minut. Miły pan z wietnamskimi korzeniami tylko się uśmiechnął gdy zobaczył lokalizację naszego hotelu - stwierdził, że chociaż obecnie o żadnej ulicy w San Francisco nie można powiedzieć że jest bezpieczna - to zachodnia część Lombard Street w okolicy Mariny powinna być ok.
Nie ukrywam, że mieliśmy trochę obaw przed spacerowaniem po niektórych częściach SF z dzieckiem z uwagi na rzekome hordy bezdomnych oraz osób uzależnionych od fentanylu i innych substancji - szczególnie po tym jak nastraszył nas afgański kierowca Lyfta w drodze z lotniska do centrum miasta - okazało się jednak, że nie było najgorzej.
Oczywiście, campy istnieją - są szczególnie widoczne w okolicach Union Square, im bliżej jednak Mariny i Fisherman's Wharf tym jest ich mniej.
W pierwszą stronę mieliśmy prawie 30h postoju, w stronę powrotną 21h - pierwszy dzień wykorzystaliśmy na krótki spacer po Lombard Street, śniadanie w typowym amerykańskim barze (tłusto, ciężko i drogo), Fisherman's Wharf i Pier 39 a następnie podzieliliśmy się i dwie osoby wybrały się w rejs po zatoce i przejazd tramwajem czyli standardowe must-see w San Francisco natomiast wspólnie z żoną uznaliśmy, że 8 lat to jeszcze nie jest wiek na wizytę w Alcatraz w związku z tym zdecydowaliśmy się na spędzenie kilku godzin w otoczeniu olbrzymich sekwoi w parku narodowym Muir Woods.
Miejsce jest absolutnie wyjątkowe i polecam każdemu kto będzie w okolicy, szczególnie przy pięknej pogodzie.
Wieczorem spotkaliśmy się jeszcze w "prawdziwej amerykańskiej restauracji" (znów ciężko i drogo ;-)) ze znajomym który mieszka w Oakland i jest pielęgniarzem, więc miło było posłuchać jak wygląda na codzień życie w Bay Area. Olbrzymi facet który z daleka wzbudza respekt posturą sam miał obawy przed przejściem kilku przecznic po zmroku w stronę stacji kolejki Bart przy Civic Center.
My natomiast udaliśmy się na lotnisko - zaskakująco puste wieczorem. Mając w zapasie dwie godziny skorzystaliśmy z saloniku Virgin Atlantic w terminalu A i mogę tylko napisać tyle, że nie polecam (a ten salonik miał najwyższe opinie, więc strach pomyśleć jak jest w innych) - na plus tylko łazienki z prysznicami i obsługa. Jedzenie zamawia się z aplikacji na kod QR - w menu takie hity jak np "kimchi broth with seaweed and chicken" okazało się być zupą instant w proszku zalaną wrzątkiem..
W drodze powrotnej mieliśmy już mniej czasu na zwiedzanie San Francisco więc skupiliśmy się tylko na okolicach mostu Golden Gate oraz Presidio.
Poniżej krótka fotorelacja.Galaxy S24 Ultra.Część II - Tahiti - pierwsze dni.
Jedyne międzynarodowe lotnisko na Tahiti znajduje się w miejscowości Papeete która jest jednocześnie stolicą Polinezji Francuskiej.
Administracyjnie jest to region Wysp Towarzystwa zamieszkiwanych przez niecałe 200 tysięcy ludzi, z tego w samej aglomeracji Papeete mieszka ich 120 tysięcy - tyle co w Tychach, jednak korki są nieporównywalnie większe :-)
Sam lot French Bee bez większej historii - kupując bilety w lipcu zdążylismy jeszcze załapać się na poprzednie warunki bagażowe - tj w cenie biletu mieliśmy 12kg bagażu podręcznego + 4kg drugiego, mniejszego. Od tego roku French Bee zmniejszyło ten bagaż do odpowiednio 8+2kg. French Bee to tania międzykontynentalna linia lotnicza - na trasie SFO - PPT operuje nowym Airbusem A350 w konfiguracji 3-4-3. W cenie bazowej nie ma żadnych posiłków - można je zarezerwować odpowiednio wcześniej w kwocie ok 35 EUR od osoby. Na pokładzie za darmo jest tylko woda, nawet za słuchawki trzeba zapłacić 3 euro. Można zakupić przekąski w cenach o połowę niższych niż w wizzair czy ryanair więc nie ma dramatu. Lot trwa ponad 8 godzin, w końcu to prawie 8 tysięcy kilometrów z San Francisco.
Po przylocie o 5 rano uderza w nas gorące powietrze - już o tej godzinie jest prawie 30 stopni. Tak jak pisałem wcześniej, większość turystów przylatuje na Polinezję Francuską w czasie pory suchej tj między majem a październikiem. Od listopada do kwietnia można spodziewać się tropikalnych burz, sztormów a czasami i cyklonów. Jest wtedy cieplej o kilka stopni niż w porze suchej, bardziej wilgotno co powoduje że odczuwalna temperatura jest jeszcze wyższa i dochodzi do 40 stopni. Z plusów ? Sporo tańszy jest wynajem skutera, samochodu czy też noclegi w hotelach (szczególnie w resortach, jeśli ktoś akurat lubi w takich przebywać)
Odprawa paszportowa mija błyskawicznie, podobnie zakupy w lokalnym sklepie bezcłowym (świetny rum z imbirem, bardzo popularnym na Tahiti za ok 20 euro za butelkę 0.5l)
Wyciągamy też trochę gotówki z bankomatu, bo nie wszędzie da się płacić kartą (tam gdzie się dało, visa inifinite sprawdziła się znakomicie). Na wyspach płaci się we frankach pacyficznych, nazywanych też polinezyjskimi - 1000 XPF to ok 36,50 PLN.
Pierwszy tydzień naszego pobytu na Polinezji Francuskiej przeznaczyliśmy właśnie na wyspę Tahiti która zwykle jest pomijana i mało kto spędza tu więcej niż jeden dzień. Udało nam się jednak zarezerwować świetne miejsce noclegowe w okolicy Punaauia - na wzgórzach, z prywatnym basenem i niesamowitym widokiem na pobliską Mooreę. Postanowiliśmy więc że zostaniemy tu kilka dni by poczuć lokalny vibe, spróbować przejść któryś z malowniczych szlaków trekkingowych w okolicy Mont Orohena czy Mont Aorai, zobaczyć pobliskie wodospady Faarumaui czy zajrzeć do miejscowości Teahupoo - mekki surferów gdzie Francuzi planują zorganizować rozgrywki o medale w surfingu podczas IO 2024.
Niestety, kilka dni przed naszym przylotem padało właściwie bez przerwy, w konsekwencji wyjście w góry okazało się niemożliwe (również z uwagi na wilgotność i temperatury odczuwalne w okolicy 38-40 stopni) i musieliśmy nieco zmienić nasze plany.
Z uwagi na zmęczenie po trzydniowej podróży, a także obowiązki wynikające z pracy zdalnej (tutaj pomagała różnica czasowa wynosząca 11h w stosunku do PL - można więc było relaksować się na plaży czy basenie o poranku, za dnia zwiedzać wyspę a o 20:00 rozpoczynać pracę gdy w Polsce była dopiero 7:00 rano) postanowilismy pierwsze dni spędzić na spokojnie i bez pośpiechu.
Warto też wspomnieć o zupełnie innym trybie życia wyspiarzy niż to, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Już nawet nie chodzi o to, że wszystko na PF jest wykonywane powoli a na wiele rzeczy trzeba czekać zdecydowanie dłużej niż w Europie. Bliskość równika i wschód słońca o 5:00 rano przy zachodzie o 18:00 determinuje również tryb życia i pracy. Mieszkańcy wstają tu o 5 rano a przed 6:00 rozpoczyna się największy szczyt komunikacyjny. Równie wcześnie otwierają się sklepy, urzędy czy szkoły (każde z obowiązkową przerwą w godzinach 11:30-14:30). Między 16:00 a 17:00 przypada powrót do domów i wtedy cała wyspa stoi w jednym wielkim korku od Mahiny na północy do Papary na południu. Restauracje otwierane są zwykle w porze lunchu między 12:00 a 14:00 oraz wieczorem między 18:00 a 20:00, niektóre są czynne do 21:00. Po tej godzinie życie całkowicie zamiera, również w stolicy.
Chcąc nie chcąc musieliśmy trochę przystosować się do wcześniejszego wstawania, w czym niewątpliwie pomagał przez pierwsze dni jet lag.
Słów kilka o transporcie, noclegach oraz stołowaniu się na mieście.
Tahiti jest dość sporą wyspą (a właściwie dwoma, złączonymi jedną miejscowością Taiarapu-Est) i z tego co widzieliśmy istnieje tam komunikacja publiczna. Dość często widzieliśmy kursujące lokalne autobusy na trasie Papeete - Teahupoo oraz Papeete-Mahina. Podróżując jednak z dzieckiem (i w grupie 5os) uznaliśmy że najlepszym rozwiązaniem będzie wynajem samochodu. I tutaj napotkałem pierwsze schody. Jeszcze próbując rezerwować samochód z PL w zdumienie wprawiły mnie ceny wynajmu (zwykły hatchback to koszt min 70 euro na dzień) a jeszcze bardziej limit kilometrów. Wszystkie międzynarodowe sieci typu Hertz czy Europcar stosują taką samą politykę - czyli płacicie bazową stawkę za wynajem + ok 60-70 XPF za kilometr (w przeliczeniu 3 PLN!). Nie chciałem czuć się zakładnikiem tego systemu i kalkulować ile i gdzie mogę dojechać by nie zbankrutować. Na pomoc przyszły mapy google - znalazłem informację o lokalnej wypożyczalni prowadzonej przez parę Francuzów. Niestety, nie posiadali żadnego adresu mailowego i tylko lokalny nr telefonu - w związku z tym zostawiłem im komentarz i po dobrym tygodniu odpisali na moją wiadomość. W ten sposób, juz przez maila ustaliłem warunki wynajmu Mitsubishi Mirage 1.2 w manualnej skrzynki biegów (mieli też inne samochody, to jednak była najtańsza opcja). Koszt za dzień to 58 euro, bez limitu kilometrów. Minus tego rozwiązania - zostałem poproszony o opłacenie rachunku za wynajem w całości, przed wylotem w XPF (frankach pacyficznych). Z uwagi na to, że nie miałem możliwości przesłać tej waluty z mojego banku, dostałem dane innego rachunku już w EUR. Fakt - było to dość ryzykowne, jednak nie mieliśmy wyjścia jeśli nie chcieliśmy płacić przynajmniej dwa razy tyle w dużej sieciowej wypożyczalni. Ostatecznie komunikacja z Patrice i Vaniną była dobra i czekali na nas z samochodem przy lotnisku po naszym przylocie. Jedynym minusem był czas oczekiwania - żadna lokalna wypożyczalnia samochodów nie jest otwarta od 5 rano, gdy ląduje większość samolotów ze Stanów Zjednoczonych czy Japonii. Musieliśmy więc poczekać na odbiór samochodu do 7:45, oczekiwanie zabijając kawą na opustoszałym o tej porze lotnisku w Papeete.
Z zakupami na wyspie nie ma żadnego problemu - jest kilka dużych supermarketów w tym olbrzymi jak na lokalne warunki Carrefour na wylotówce z lotniska w kierunku Punaauia - z asortymentem jak w Polsce (wszystko 2-4x droższe)
Przykładowe ceny? gotowe zestawy na szybki lunch - sushi, mahi-mahi (lokalna ryba, zwykle surowa w mleku kokosowym), sashimi czy tataki z tuńczyka w supermarkecie dla 1 osoby to koszt ok 1000-1300 XPF, podobnie jak w sieciówkach Vini Vini (polecam).
1kg pomidorów 950 XPF, 1kg papryki 1600 XPF, lepsza bagietka 300 XPF, makaron 500g 250 XPF, 1kg steka z tunczyka od 1100 do 1500 XPF (zależnie czy biały czy czerwony), 1kg rostbefu z wołowiny nowozelandzkiej 1900 XPF, butelka importowanej oliwy 900 XPF, piwo Hinano 290 XPF za 0.5l, butelka wina od 1200 XPF, większość powyżej 2000 XPF. Litr paliwa kosztuje 160 XPF.
Jest więc drogo, jednak czy aż tak bardzo drogo ? Wiele lokalnych produktów jest dużo tańszych niż w PL, relatywnie tanie są dotowane przez rząd francuski podstawowe produkty (słabej jakości) jak np bagietki, sery pleśniowe, olej, cukier itd. Wszysktie importowane produkty są w cenach 50-100% wyższych niż w Polsce, bardzo drogie są warzywa czy owoce oprócz tych które są uprawiane na wyspach tj banany, kokosy, awokado itd.
W lokalnych food truckach lub bistro lunch (zwykle : mahi mahi, tatar z tuńczyka, poisson cru lub poisson coco to koszt około 1500-2000 XPF). W lepszych restauracjach, za jedno danie trzeba zapłacić od 2500 do 4000 XPF. Przystawki to koszt 1500-2000 XPF, piwo 0.33 wszędzie kosztowało 600 XPF (za połowę w happy hour między 16:00 a 18:00) natomiast fikuśne drinki czy lepsze wino to koszt 2000 XPF za kieliszek.
Na koniec rzecz o noclegach - tak jak wspomniałem mało osób zatrzymuje się na Tahiti, więc możliwości noclegowe są ograniczone. Jest jakiś hilton czy sofitel za miliony monet, w samym Papeete jest kilka hoteli klasy 2* w cenach w przeliczeniu od 700 PLN za pokój za noc (ostatecznie w takim musieliśmy przenocować 2 ostatnie noce z uwagi na warunki pogodowe i wcześniejszy powrót z Moorea - nie polecam)
Z uwagi na wysokie ceny i niski standard pozostaje raczej wynajem apartamentów lub domów przez booking czy airbnb.
I tu zasada - im dalej czy wyżej tym taniej.
W ten sposób własnie udało nam się wynająć w Punaauia piękny dom z basenem i widokiem na ocean, z 3 sypialniami w cenie w przeliczeniu poniżej 1000 PLN za noc za 5 osób. Byliśmy w 70+ krajach świata, nocowaliśmy w wielu miejscach i pod względem klimatu, przyrody, położenia i komfortu to było najlepsze miejsce w jakim się zatrzymaliśmy! Jedyny minus to niesamowicie stroma droga dojazdowa - prawie pół kilometra w górę serpentynami, ostatnie 2.5km za prywatną bramą (francuski kolonializm ma się dobrze, takich osiedli nie widziałem nawet w najbogatszych częściach Oahu czy Kauai na Hawajach). Widok za to wynagradzał wszystko.
Poniżej kilka zdjęć z pierwszych trzech dni.Tahiti - część II
Kolejne dni na Wyspach Na Wietrze mijały nam leniwie, wg pierwotnego planu - na Tahiti głównie zwiedzamy i odpoczywamy - na plaże, kajaki, snorkling przyjdzie czas na Bora Bora oraz Moorea, w końcu tam będą i lepsze plaże i lepsze warunki. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, jak bardzo się pomyliliśmy w tych planach. Tymczasem, póki co pogoda nam dopisywała codziennie.
W tym czasie udało nam się objechać wyspę wzdłuż i wszerz - odwiedziliśmy targ w Papeete, gdzie można nabyć m.in czarne perły, ratusz miejski, przyglądaliśmy się surferom na czarnych plażach na północy w okolicy Mahiny. Zjechaliśmy kilka wodospadów w tym te najbardziej znane - Faarumai (piękne miejsce, niestety pełne komarów ;-)). Odwiedziliśmy kilka innych miejsc np. plażę Venus - nazwaną tak na cześć kapitana Cooka i jego rejsu z 1769 roku który miał na celu obserwację przejścia Wenus przez tarczę słoneczną. Tutaj też kilkanaście lat później przybył kapitan Bligh, dowódca okrętu HMS Bounty na pokładzie którego później doszło do buntu. O tych wydarzeniach przypomina niewielki pomnik na plaży. Zobaczyliśmy też m.in groty De Mara'a (nie warto), ogród botaniczny i wodospad Vaipahi (zdecydowanie warto), wspomniane wcześniej Teahupoo (świetne miejsce, chyba najbardziej prawdziwe i "zapomniane" ze wszystkich) czy pojeździliśmy wokół Belvedere de Taravao (nie warto). Zajrzeliśmy do kilku Marae (historycznie miejsc kultu sakralnego lub spotkań politycznych) czy też przepięknego muzeum Tahiti i pozostałych wysp (można tam spędzić cały dzień). W wielu z nich towarzyszyli nam Mahu - czyli polinezyjska trzecia płeć. Spadkobiercy kultury polinezyjskiej sprzed wieków, przeżyli czasy kolonializmu i nie dali się złamać Francuzom zachowując swoją tożsamość i rolę w społeczeństwie. W naszej kulturze pejoratywnie określilibyśmy tak społeczność LGBT, w kulturze polinezyjczyków jest jednak inaczej i widać że Mahu cieszą się powszechnym szacunkiem w lokalnej społeczności. Spotkać ich można wszędzie - są szefami kuchni, kierowcami, kelnerami czy pracownikami w liniach lotniczych. Często są mocno wytatuowani i pokaźnych rozmiarów (co można powiedzieć o większej części społeczeństwa polinezyjskiego) jednak zawsze otwarci, życzliwi, uśmiechnięci i ciekawi podróżnych.
Na koniec pokręciliśmy się po lokalnych plażach, które w przeciwieństwie do np Moorea są łatwo dostępne i otwarte dla wszystkich i nie ma tu segregacji na bogatych turystów i biedniejszych tubylców. Na każdej z nich są czyste i darmowe prysznice i toalety, darmowe i wygodne parkingi oraz często dobra infrastruktura gastronomiczna. Najpiękniejsza wg nas to plaża Vaiava z białym drobnym piaskiem, żałowaliśmy później że nie spędziliśmy tam więcej czasu.
Kilka dni minęło nam w ekspresowym tempie - naszym jedynym zmartwieniem było jak dotrzeć na Bora Bora, gdzie mieliśmy już zarezerwowany dom na kolejne 3 noce.
Jeszcze będąc w Polsce szukałem możliwości dotarcia tam z Tahiti i w grę wchodziły dwie opcje : droższa podróż lotnicza (50 minut) jedną z dwóch linii - Air Tahiti lub Air Moana, lub tańsza prawie trzykrotni 7.5-godzinna podróż katamaranem Apetahi Express. Postanowiliśmy że w jedną stronę polecimy samolotem, a wrócimy katamaranem który po drodze zawija m.in na Raiatea czy Huahine, zawsze to dodatkowa atrakcja. Pozostało nam tylko kupić bilety lotnicze. I tutaj mała wskazówka gdyby ktoś planował podobną podróż - nie kupujcie biletów na lokalne połączenia przed przybyciem do Papeete. Okazało się, że będąc na miejscu w biurze linii lotniczej możemy kupić bilety po lokalnej stawce niższej o 30-50% od cen w popularnych wyszukiwarkach typu skyscanner - czyli np koszt biletu na trasie Tahiti-Bora Bora to w przeliczeniu ok 510 PLN za osobę dorosłą w jedną stronę zamiast 750-900 PLN w przypadku zakupu przed przylotem na Polinezję Francuską (podobnie jest z innymi cenami, np bilet RT z Papeete do Nuku Hiva to koszt ok 1440 PLN, gdy skyscanner pokazywał ok 2400) Nie jest to oczywiście podróż "4free" jednak mając na uwadze lokalny monopol i izolację wysp dramatu nie ma. W cenie jest 15kg bagaż rejestrowany, oraz 5kg bagaż podręczny. Terminal krajowy rządzi się swoimi prawami, przewieźć można wszystko, również alkohol, oliwę czy inne napoje w dużych butelkach (jedyny warunek, muszą być nieotwierane) - co znacznie ułatwia organizację pobytu na Bora Bora, na którym nie ma większego sklepu a w jedynych dwóch dużych "marketach" są głównie puszki i mrożonki w cenach dwukrotnie wyższych niż na Tahiti.
Wchodzimy pierwsi do samolotu, wybieramy sobie miejsce (nie ma miejscówek) i zgodnie z rekomendacją szefa pokładu siadamy po lewej stronie. Za 50 minut po 18915 km lotów dotrzemy do miejsca o którym słyszał każdy, i chyba każdy chciałby trafić. A czy było warto, to już w kolejnym wpisie.Tak zrobię, relacja z Bora Bora będzie po weekendzie :)Część III - Bora Bora z lepszej strony.
Lot z Papeete na lotnisko Bora-Bora rozkładowo trwa 50 minut, w rzeczywistości to niecałe 40. Tyle czasu potrzebuje ATR-72 linii Air Tahiti by pokonać odległość 259 kilometrów ze stolicy Tahiti na tę najpopularniejszą wyspę Polinezji Francuskiej. Lotnisko znajduje się na motu i jedynym sposobem aby się z niego wydostać jest katamaran - w cenę biletu wliczony jest transport nim do głównego miasta na wyspie Bora Bora - Vaitape. Godziny kursowania katamaranów są skorelowane z rozkładem lotów - w praktyce wszystko zorganizowane jest perfekcyjnie. Właściwie już po kilku minutach od wylądowania i odebrania bagaży, jesteśmy wywoływani przez obsługę jako ostatni pasażerowie do stawienia się na pokład - nie ma więc za dużo czasu by nacieszyć się widokami oraz uwiecznić to pięknie położone lotnisko na zdjęciach...Alternatywą do katamaranu jest rejs szybką łodzią motorową prosto do jednego z sześciu resortów. Cztery z nich znajdują się na wschodnich Motu - Four Seasons, St.Regis, Le Meridien i Intercontinental Thalasso - i to z tego miejsca rozpościera się najpiękniejsza panorama Bora Bora ze strzelistym wierzchołkiem Mont Otemanu. Pozostałe dwa - Le Bora Bora oraz Conrad Bora Bora Nui znajdują się na dwóch mniejszych wyspach w zachodniej części atolu.
W praktyce goście tych resortów nie mają żadnej styczności z lokalnym życiem na Bora Bora (chyba, że zdecydują się na transfer motorówką z resortu do Vaitape w cenie 7000 XPF w dwie strony)
Z tego też powodu (oraz przede wszystkim - finansowego :-)) zdecydowaliśmy się na wynajem domu na głównej wyspie. Nie ma z tym większego problemu a opcji noclegowych jest wystarczająco dużo (nie trzeba więc płacić w przeliczeniu 6-10 tysięcy PLN za pokój dwuosobowy w resorcie). Naszą bazą jest olbrzymi dom (o ciekawej historii, właściciele wyprowadzili się na Hawaje a dom został złożony z kilkudziesięciu elementów przywiezionych tutaj z...Bali) z własnym molo i bezpośrednim dostępem do morza w miejscowości Anau.
Koszt nie jest niski (1100 USD za 3 noce) jednak to i tak jedna z najtańszych opcji noclegowych na Bora Bora. W cenie jest 5 rowerów (chociaz w słabym stanie) co przynajmniej częściowo rozwiązuje nasz problem z transportem przez najbliższe 3 dni.
Bora Bora jest niewielką wyspą zamieszkiwaną przez około 11 tysięcy z ludzi z czego połowa mieszka w okolicach miejscowości Vaitape.
Są tu dwa większe sklepy - supermarket Chin Lee w Vaitape oraz U Express po przeciwnej stronie wyspy w Anau (zaopatrzenie jest jednak słabe - większość asortymentu to żywność przetworzona lub puszki czy mrożonki - w dodatku droższe o 50-100% niż na Tahiti). Brakuje świeżych warzyw czy owoców, pieczywo (głównie bagietki) - dostępne jest tylko wcześnie rano a np jajek na wyspie nie ma wcale przez kilka dni. Jeśli ktoś planuje dłuższy pobyt na Bora Bora (poza resortem) to zdecydowanie lepiej jest zaopatrzyć się w większość produktów w Papeete.
Największym problemem jest jednak organizacja transportu po wyspie. Wynajem samochodów jest bardzo drogi (namniejszy citroen w Avis to koszt ok 110 euro za dobę - w dodatku wyspa jest na tyle mała, że można ją objechać rowerem w ciągu 3 godzin) a transport publiczny nie istnieje. Pozostaje więc super drogie taxi lub wynajem rowerów. Lokalnych taksówkarzy jest kilku i panuje wśród nich zmowa cenowa - kurs gdziekolwiek zaczyna się od 4000 XPF, przejazd np 10 kilometrów z Vaitape do Anau to 5500 XPF a między godziną 19:00 a 7:00 rano stawka ta liczona jest podwójnie. Daje to astronomiczne kwoty rzędu 400 PLN za 10 kilometrów (!)
Myśleliśmy, że rowery z których możemy korzystać rozwiążą nasz problem z poruszaniem się po Bora Bora - jednak osoba która przekazywała nam klucze dość stanowczo poinformowała nas by nie poruszać sie po wyspie po zmroku. Pierwszy powód - kompletna ciemność na wyspie oraz drobna lokalna przestępczość, drugi gorszy - psy, które w nocy łączyły się w grupy i mogły stanowić dla nas zagrożenie. I faktycznie, słyszeliśmy te ujadające watahy w każdy wieczór który spędziliśmy w Anau. O ile za dnia psy nie stanowiły problemu (większość spała pod palmami) o tyle po zmroku trzeba na nie uważać.
Na wyspie jest kilka restauracji (lepszych i droższych - które zapewniają transport do i z lokalu, również po zmroku - oraz tańszych, które nasz sanepid zamknąłby pewnie przy pierwszej kontroli). Różnica cenowa jest przynajmniej dwukrotna, jednak mając rowery nie było problemem zamówienie jedzenia i odbiór osobisty o ustalonej godzinie (znów pamiętać trzeba o godzinach otwarcia i przerwie między 14:00 a 18:00) Podobnie jak na Tahiti, większość lokalnych restauracji prowadzonych jest przez Mahu, czyli trzecią płeć.
Na głównej wyspie jest tylko jedna publiczna plaża Matira (całkiem ładna) ze wszystkimi udogodnieniami, jednak być na Bora Bora i nie skorzystać chociaż przez chwilę z luksusu jakie oferuje kilka wspomnianych wcześniej resortów?
Przy ograniczonej ofercie wynajmu łódek lub choćby kajaków w porze deszczowej (przy plaży Matira nie widzieliśmy niczego takiego) stwierdziliśmy że drugiego dnia po przyjeździe skorzystamy z tzw Day-Pass które w niskim sezonie oferują niektóre resorty.
Przed wyjazdem skontaktowałem się mailowo z conciergami kilku sieci - dostałem odpowiedzi z Conrad Nui, Le Pearl czy Intercontinental Thalasso i z usług tego ostatniego postanowiliśmy skorzystać. Do wyboru dostaliśmy dwa pakiety - Half Day Pass w cenie 19500 XPF za osobę oraz Full Day Pass w cenie 25000 XPF. W cenie każdego wliczony był transport motorówką w dwie strony z przystani hotelu Le Moana na głównej wyspie do hotelu Intercontinental na motu, 2-daniowy lunch z kawą i napojami, 1 drink do wyboru w jednym z barów oraz dostęp do całej infrastruktury plażowej w tym basenów, kajaków, paddle board itd. Dodatkowo opcja całodniowa obejmowała jeszcze śniadanie.
Warto zaznaczyć, że takie oferty są zależne od dostępności miejsc i obłożenia danego resortu w określonym czasie. W przypadku np. Intercontinental zostałem poproszony o kontakt na 48h przed przybyciem - dopiero wtedy mogłem otrzymać ostateczne potwierdzenie czy będą w danym dniu oferować taką usługę.
Ostatecznie udaliśmy się przed południem na przystań w remontowanym hotelu Le Moana i niecałe pół godziny później byliśmy już na motu. Przez pierwsze kilka minut w podrózy towarzyszyło nam uparcie dwóch kajakarzy (obok wioślarstwa to najpopularniejszy sport na wyspie).
Obłożenie hotelu Intercontinental było minimalne - poza nami tego dnia na terenie ośrodka przebywało tylko kilkanaście osób. W praktyce więc nie trzeba było czekać np na wolny kajak czy paddle board, również basen był tylko do naszej dyspozycji. Lunch w restauracji Sands był fenomenalny i warty ceny (gdybyście chcieli przypłynąć tylko do restauracji, to ceny przystawek zaczynały się od 30 euro a dań głównych od 47 euro), podobnie jak podawane później koktajle (np. mai thai w całym kokosie).
Niepoliczalne jednak były widoki i klimat tego miejsca - właśnie tak wyobrażałem sobie luksus na Bora Bora. Jeśli tylko ktoś z Was będzie mieć możliwość znaleźć się w tym miejscu, to polecam nawet na te pół dnia.
To był niestety nasz ostatni słoneczny dzień na Polinezji Francuskiej - zbliżał się cyklon Nat, a menedżerka domu w pośpiechu przywoziła nam właśnie zapas wody i świeczek na kolejne dni...Bora Bora - część II - główna wyspa i przelot na Moorea.
Kolejne dni przyniosły załamanie pogody i wymusiły zmianę planów. Musimy zrezygnować z pięknych ponoć tras trekkingowych czy wyprawy na wygasły wulkan Mont Otemanu. Louana - menedżerka domu już przy zameldowaniu wspominała nam, że istnieje ryzyko cyklonu w najbliższych dniach, jednak dobra wiadomość jest taka, że niż zaczyna się właśnie na Wyspach Podwietrznych (do których zalicza się m.in Bora Bora). Dobra dla mieszkańców Bora Bora oczywiście - gdyby niż zaczynał się na innych wyspach, to w Bora Bora uderzyłby już cyklon a w tym wypadku - większe ryzyko przejścia cyklonu dotyczyło w kolejnych dniach Wysp Nawietrznych czy też Wysp Austral. Poprzedni cyklon - Oli - uderzył w Bora Bora w roku 2010 powodujac 8-metrowe fale i niszczac kilkaset domów. Oczywiście wiedzieliśmy o tym, planujac wyjazd w tę część globu w porze deszczowej, jednak nie przypuszczaliśmy że kolejny cyklon ma uderzyć w Tahiti po 14 latach akurat dokładnie wtedy gdy tam będziemy :-) Na pocieszenie usłyszeliśmy od Louany, że jesteśmy w lepszym położeniu niż goście domu przy południowej stronie wyspy - nie dość że jesteśmy w niewielkiej zatoce, to w dodatku osłania nas motu i to powinno zminimalizować straty.
W rzeczywistości silny wiatr i olbrzymia ulewa nadeszły dopiero w godzinach popołudniowych, mieliśmy więc jeszcze trochę czasu by pokręcić się na rowerach po głównej wyspie. W planach było odwiedzenie Vaitape i okolic. Niestety, w niedzielne południe większość obiektów była zamknięta (w tym m.in dwie lokalne galerie sztuki które chcieliśmy odwiedzić). Jedynych mieszkańców spotkaliśmy na jednej z plaż Raititi, poza tym było całkowicie pusto. Ciekawostka - na wyspach panuje częściowa prohibicja - w niedzielne popołudnie nie da się zakupić nawet piwa. Wieczorem przyszła burza i w zwiazku z silnym wiatrem do ostatnich chwil nie wiedzieliśmy, czy katamaran Apetahi Express w ogóle wypłynie następnego dnia o 7 rano w stronę Papeete. Dodajac do tego horrendalne stawki za taxi w godzinach porannych - uznaliśmy, że rezygnujemy z promu i kupujemy bilety na samolot linii Air Tahiti. Zostało ich jeszcze kilka na lot o 11:30. Co dość interesujace, rezerwujac loty na na polinezyjskiej stronie (biuro Air Tahiti w Vaitape było zamknięte) trzeba było wybrać miejsce zamieszkania - i do wyboru były tylko lokalne wyspy. Mieliśmy pewne obawy, czy nie będziemy musieli dopłacić do "taryfy dla turystów", jednak na lotnisku nikt tego już nie sprawdzał.
Rano w stronę Vaitape zabiera nas umówiona wcześniej taxówka (chłopak do którego kontakt znalazłem gdzieś na lokalnej stronie interenetowej, na koniec i tak skasował nas tyle samo co oficjalne taxi na wyspie) - leje tak bardzo, że ciężko przejść z bagażami nawet te kilka metrów do samochodu.
Prom z Vaitape wypływa o czasie, natomiast na lot musimy poczekać około godzinę dłużej, aż warunki pogodowe się poprawia.
Czekajac na samolot, zastanawiamy się czy warto było tutaj przylecieć i zgodnie uznajemy, że zdecydowanie tak. W pierwszym planie chcieliśmy wylecieć rano z Tahiti i wrócić wieczorem, tak by spędzić tu tylko jeden dzień - ostatecznie jednak dobrze było tu zostać tych kilka dni i zobaczyć też trochę innego świata. Na głównej wyspie, z dala od resortów i luksusu, życie toczy się zupełnie inaczej.
Ostatecznie z godzinnym opóźnieniem docieramy do Papeete, gdzie...pada jeszcze bardziej. Ponieważ nie ma żadnych taksówek (a gdy dzwonię na oficjalny nr taxi lotniskowych, słyszę za swoimi plecami dzwonek telefonu na słupie, pod wiata na której stoimy wypatrujac transportu). Postanawiamy więc wrócić na lotnisko i zjeść lunch w sieciówce Vini Vini (polecam, świetne świeże jedzenie - głównie tataki, poke i surowe ryby). Wracamy na postój taxówek po godzinie, gdzie pojawia się kilka samochodów. Po szybkiej negocjacji stawki (2500 XPF do terminalu promowego) wsiadamy do wysłużonego renault. Co ciekawe, większosć taksówek w Papeete prowadzonych jest przez kobiety. 20 minut później jesteśmy już w porcie, ponieważ kupiliśmy bilety kilka dni wcześniej musimy poczekać na właściwy katamaran prawie godzinę. Drobna porada dla osób planujacych wyprawę na Moorea - nie kupujcie biletów na promy przed wypłynięciem. Sa trzy firmy obsługujace takie połaczenie - najpopularniejsza Aremiti, Terevau oraz Vaeara'i. Ci ostatni do przeprawy 44 kilometrów dzielacych Papeete od Vai'are na Moorea używaja dużych promów towarowo-samochodowych. W porze deszczowej, to zdecydowanie najlepszy i najpewniejszy wybór. Cena jest taka sama we wszystkich firmach (1350 XPF w jedna stronę). Prawie godzinna przeprawa katamaranem Terevau w takich warunkach na jakie trafilismy nie była niczym przyjemnym - rafa wycisza fale, więc od przystani w Papeete do punktu przebicia się przez atol było jeszcze ok, natomiast chwilę później fale strzelaja już na 8-10 metrów i w dalszej części przeprawa przypomina raczej przejazd kolejka górska.
Ostatecznie, udaje się jakoś dotrzeć do Vai'are gdzie zastanawiamy się, jak dojechać do miejscowości Tiahura w której planujemy spędzić kolejny tydzień.
Pierwotnie mieliśmy w planach wynajem samochodu - okazało się, że żadna wypożyczalnia nie podstawia samochodów pod terminal promowy - co więcej, to jedyne miejsce na świecie w którym spotkałem się z tak dziwnym sposobem rozliczania wynajmu. Mianowicie, samochód można wynajac tylko w godzinach otwarcia biura (8:00-16:30) a biura, w tym najpopularniejszego i najtańszego Vaiana Rent a Car znajduja się w Tiahura, po drugiej stronie wyspy. Ponieważ przypływaliśmy o 17, nie było już opcji wynajmu samochodu tego dnia. Dodatkowo, płaci się pełna stawkę za każdy dzień wynajmu. Tj np wynajem od 10:00 rano w poniedziałek do 10:00 rano w czwartek nie oznacza płatności za 3 dni(72h) jak na całym świecie, tylko opłacić należy 4 pełne dni (od poniedziałku do czwartku włacznie). Mocnym ograniczeniem jest też przymusowy zwrot samochodu najpóźniej o 16:30...Na plus, ceny wynajmu sa tu połowe niższe niż na Bora Bora.
Pierwsza opcja jest zatem taxi - tu już nie ma zmowy cenowej, jest oficjalny cennik. 1000 XPF za trzasniecie drzwiami, 160 XPF za km (260 w godzinach nocnych) oraz dodatkowe opłaty jak np. 500 XPF za +5 pasazerow, 100XPF za każdy bagaż i 500 XPF za "surcharge for elevation" - czyli tak naprawdę każdy zjazd z głównej drogi w głab wyspy.
Właścicielka domu który wynajmowaliśmy (niemiła Francuzka po 50tce) stanowczo informowała nas, że jedynym sposobem dotarcia do Tiahury jest taxi, ponieważ nie ma na wyspie komunikacji publicznej. Okazało się, że była w błędzie (podobnie jak w kwestii dostępu do lokalnych plaż, sklepów itd - o tym później). Pierwotnie komunikacja publiczna na wyspie służyła głównie uczniom do dojazdu do szkoły czy na prom do Papeete i faktycznie kilka tygodni wcześniej przestała istnieć. Jednak kilka dni przed naszym przybyciem jeden z Francuzów mieszkajacych na Moorea odkupuje od poprzednich właścicieli autobusy (a właściwie kilkudziesięcioletnie półciężarówki z przerobionymi naczepami i drewnianymi ławkami dla pasażerów) i wznawia połaczenia. Natrafiam na artykuł w lokalnej prasie, gdzie tenże filantrop tłumaczy jak istotna rolę w rozwoju wyspy odgrywa komunikacja publiczna i nie można ludzi bez własnego samochodu pozbawiać możliwości dotarcia do szkoły, na uczelnię czy na prom (i do pracy na Tahiti). Dodaje też, że nie jest żadna konkurencja dla lokalnych taksówkarzy bo "turyści na pewno nie będa korzystać z jego usług", nie jest więc też dla nich zagrożeniem. O jak się pomylił :-)
Pracownicy terminalu promowego pokierowali nas do miejsca z którego odjeżdżaja autobusy (200 metrów po prawej od przystani) - tam już podstawionych było ich kilka w różnych kolorach. Pracownik przyjmujacy płatność (tylko gotówka, 300 XPF za osobę) skierował nas najpierw do zielonego autobusu - kierowca jednak słyszac gdzie chcemy jechac, kazał nam przenieść się do innego, niebieskiego. Przejazd 32 kilometrów zajmuje nam około 40 minut - na ostatnich kilometrach jesteśmy już jedynymi pasażerami. Kierowca zatrzymuje się przy centrum handlowym Le Petit Village po drugiej stronie wyspy - okazuje się, że tutaj jest ostatni przystanek na tzw. trasie południowej. Faktycznie, tutaj zaczyna się miejscowość Tiahura, jednak jej centrum (w tym oznaczenie na mapach google) jest 2 kilometry dalej. Nie ma z tym jednak żadnego problemu - sympatyczna pani siedzaca obok kierowcy mówi, że nas podrzuca tam gdzie chcemy dojechać. Kolejny raz jesteśmy pod wrażeniem życzliwości Polinezyjczyków. W ten sposób dojeżdżamy już do bramy Legends Residence (47 pięknych domów w dżungli na wzgórzach - kompleks zbudowany 15 lat temu, z kortami tenisowymi, basenem itd - i chyba najpopularniejsze miejsce noclegowe na Moorea). Czeka nas już tylko strome podejście z walizkami pod górę i odnalezienie naszego domu.
Następnego dnia odbieramy na kolejne 3 doby samochód i staramy się wycisnać maxa z warunków pogodowych. O tym już w kolejnym, ostatnim już wpisie.Część IV - Moorea
Na Moorea planowaliśmy spędzić tydzień - plaża, kajaki - taki był plan. Niestety, w dalszym ciągu pogoda była słaba a niż z silnym wiatrem i deszczem miał dopiero nadejść nad Wyspy Towarzystwa. W pierwszy poranek po przyjeździe do Tiahury wynajmujemy samochód w Vaiana Rent A Car. Właściciel podjeżdża po nas pod bramę kompleksu, więc nie musimy iść w deszczu 2.5 kilometra w stronę biura. Wynajmujemy na trzy dni Renault Kwid za ok 50 euro za dobę. Wyspa ma kształt motyla i jest niewielka (chociaż czterokrotnie większa niż Bora Bora) i wydaje się, że nawet w jeden dzień bylibyśmy w stanie zjechać wszystkie atrakcje i punkty widokowe. Zaczynamy od zrobienia większych zakupów na cały tydzień - w Tiahura jest tylko jeden mały sklep z podstawowym zaopatrzeniem - do większego marketu trzeba udać się albo do Super U w Paopao lub największego na wyspie Champion w Vai'are. Ceny są sporo niższe niż na Bora Bora, jednak wyższe o około 20-30% niż na Tahiti. W Super U zaskakuje olbrzymie stoisko z winami z całego świata - zajmuje chyba 1/3 całego sklepu. Przez resztę dnia objeżdżamy wyspę wokół rozglądając się po publicznych plażach. Są tylko 3 takie na całej wyspie, gdzie można wejść bez opłaty (brak jednak takich udogodnień jak na Tahiti czy Bora Bora - są prysznice, nie ma jednak toalet). Zaczynamy od najbardziej oddalonej od nas plaży Temae przy hotelu Sofitel - nie powala z uwagi na dużą ilość glonów, jednak widoki są niesamowite. Sam hotel wydaje się bardzo przyjemny (chociaż raczej nie warty 500+ EUR stawki za noc) - gości jest bardzo niewielu. Zaraz za plażą znajduje się lotnisko i co ciekawe - prawie nie ma stąd bezpośrednich lotów na Tahiti - jeśli chcielibyście wrócić do Papeete drogą powietrzną (a właściwie Faa'a bo tam jest lotnisko) - zwykle oznaczać to będzie przesiadkę w Raiatea lub Uturoa. Pozostałe dwie ogólnodostępne plaże publiczne to Ta'ahiamanu oraz Tiahura. Co ciekawe, plaże są zamykane o 18:00 i dłużej nie można na nich przebywać. Tłumaczone jest to kwestiami bezpieczeństwa. Na chwilę przed 18:00 pojawiają się patrole policji którzy z uśmiechem jednak stanowczo nakazują zejście z plaży i odjazd z parkingu. Zdarzyło nam się to na Tahiti, na Moorea z uwagi na nadchodzący cyklon było z tym jeszcze gorzej - jednego dnia nakazano nam wyjazd o 16:00 a w kolejny przed 15:00. Cała pozostała część linii brzegowej na wyspie jest w rękach prywatnych. To smutne, jak mieszkańcy zostali zepchnięci na margines. Wszystkie zjazdy do najładniejszych plaż na Moorea (np. plaży hotelu Tipaniers) są ogrodzone i tylko goście hotelowi lub ewentualnie wskazani mieszkańcy są w posiadaniu kluczy dostępu. Co ciekawe bramy nie są na kod lecz na aplikację w telefonie przypisaną do konkretnego użytkownika - w ten sposób dzwoniąc do właścicielki wynajętego domu udaje nam się wjechać na teren wspomnianej plazy Tipaniers (otwiera nam bramę zdalnie przez telefon) - miejcie to na uwadze rezerwując miejsce noclegowe w okolicy Tiahura, bo przyjeżdżając na Moorea zapewne tam właśnie traficie. Już przed wyjazdem czytaliśmy, że nawet na plażach hotelowych są strażnicy którzy nie zezwalają na wejście na plażę jeśli nie jest się gościem hotelowym - w okresie w którym byliśmy jednak hotel Tipaniers był w remoncie i oprócz robotników nie było tam nikogo. ponoć w wysokim sezonie można powiedzieć że idzie się skorzystać z usług firm wynajmujących sprzęt wodny - wtedy można wejść - jest to więc jakiś sposób (jak już uda wam się pokonać ogrodzenie).
W kolejny dzien budzą nas smsy wysyłane przez centrum kryzysowe Moorea. W godzinach popołudniowych oczekiwane jest przejście cyklonu, w związku z tym władze wyspy zamykają wszystkie szkoły, ośrodki kultury, muzea czy plaże. Obowiązuje zakaz zjazdu w drogi górskie oraz wejścia do wody. Restauracje są czynne tylko do 14:00 i tak trafiamy do wspaniałego miejsca polecanego przez wiele osób - Snack Bar Mahana. Świetne świeże jedzenie w rozsądnych cenach i przemiła obsługa - przyłączam się więc do poleceń. Cyklon NAT ostatecznie mija Moorea oraz Tahiti o około 50km i nie powoduje większych szkód - alarm utrzymuje się jednak przez kolejny dzień. Tego dnia właśnie planowaliśmy wyjście w góry i przejście dwóch szlaków trekkingowych w okolicy punktu widokowego Belvedere du Opunohu oraz Coconut Lookout. Pomiędzy nim znajduje się m.in olbrzymia huśtawka przypominająca tę z Bali. Cóż, musimy tam wrócić ponieważ opady deszczu tego dnia skutecznie uniemożliwiły podejśćie. Zjeżdżamy więc z gór, odwiedzjąc po drodze kilka ciekawych Marae - m.in Marae Ti'i-ura oraz Marae-o-Mahine - dowiadując się więcej na temat życia polinezyjskiej ludności przed kilkoma wiekami. Były to pierwsze odkryte Marae przez badaczy - w głębokich dolinach Oponahu znajdowało się ich około setki. Wrażenie robią drzewa reva (suicide trees) - ich owoce bardzo przypominają mango, więc łatwo się pomylić - sa jednak smiertelnie trujące.
W okolicy znajduje się też ekomuzeum Te Fare Natura którego architektura robi wrażenie - niestety, mimo że alarm cyklonowy został odwołany jest w dalszym ciągu zamknięte, a ponoć warto je odwiedzić.
Oddając samochód właściciel wypożyczalni ostrzega nas, że na niedzielę planowane jest przejście kolejnego, słabszego cyklonu. Sugeruje, by mieć pewność powrotu na lotnisko w Papeete (lot powrotny do San Francisco mamy w poniedziałek rano) lepiej wrócić promem w sobotę, bo w niedzielę może już nic nie pływać. Sztorm zaczyna się już w piątek, zastając nas na plaży. Droga powrotna w ulewie (taxi brak) daje się mocno we znaki, a na wieczór mamy jeszcze zarezerwowaną wizytę w centrum kultury Tiki Village. Jest to miejsce w którym dwa razy w tygodniu doświadczyć można "polinezyjskiego show". W cenie ok 100 euro za osobę wliczona jest kolacja oraz pokazy tańców polinezyjskich (w tym taniec z ogniem) jak również tradycyjnych obrzędów zaślubin oraz zapychaczy w stylu rozbijania kokosów, rozpalania polinezyjskiego pieca itd. Będąc na Hawajach nie skorzystalismy z takiej atrakcji (tam wydawało się to być typową turystyczną pułapką - tym bardziej że co wieczór pokazy tanców na plaży Waikiki były darmowe) - tutejsze wydarzenie zapowiadało się być bardziej autentyczne. Pada jednak tak, że do końca nie wiemy czy wydarzenie dziś się odbędzie (i czy teren jest zadaszony). Ostatecznie ja zostaję w domu z córką a na miejsce wybiera się małżonka z koleżankami. Ze zdjęć i komentarzy wnioskuję że było ciekawie, jedzenie (lokalne) bardzo dobre a show warty swej ceny (mimo dość kulawego tłumaczenia z języka francuskiego na angielski). Oprócz wspomnianych atrakcji, można było dowiedzieć się wielu interesujących historii i ciekawostek o lokalnej kulturze jak np. to że jedzenie surowego platana odmiany polinezyjskiej może być śmiertelnie niebezpieczne gdyż jest silnie trujący (raczej bzdura - zweryfikowana nieświadomie kilka dni wcześniej - koleżanka żyje do dziś :-)
W cenę wliczony jest transport powrotny - z uwagi na ulewę, miła pani podwozi dziewczyny aż pod sam dom.
W sobotę jest jeszcze gorzej. Ze wzgórz w Tiahura widoczność jest praktycznie zerowa - wiatr wieje grubo powyżej 100km/h kołysząc okoliczne palmy i nawet wyjście na taras jest niemożliwe. Sprawdzamy strony przewoźników promowych - Terevau i Aremiti odwołują wszystkie rejsy w sobotę oraz niedzielę. Dzwonię do przewoźnika towarowego - Vaeara'i i uzyskuje informację że o 17:00 jest jedyne tego dnia połaczenie samochodowo-towarowe i prawdopodobnie nie zostanie anulowane. Szybka kalkulacja - mamy dość sztormu, nie mamy samochodu ani zapasów jedzenia a wyjście do jedynego sklepu w okolicy (prawdopodobnie też zamkniętego) może zakończyć się śmiercią od spadającego kokosa :-) - postanawiamy więc zadzwonić po taxi i wrócić dzień wcześniej niż planowo do Papeete. Właścicielka, zupełnie niezainteresowana naszym losem nawet nie komentuje wcześniejszego opuszczenia domu.
Wyjeżdżając z kompleksu widzimy osuwisko ziemne które uniemożliwia wjazd pod górę (droga jest jednak dwukierunkowa), jadąc w stronę Vai'rae widzimy wielokrotnie połamane palmy czy rzeki które wylały z koryt. Morze w zatokach jest brunatno-rdzawe od usniętej ziemii, minie pewnie kilka dni zanim wróci do swojego rajskiego, błękitnego koloru.
Docieramy do portu - pustki. Kilkanaście minut póżniej przychodzi jeden człowiek z psem. Jakże inny widok od tego sprzed 6 dni, gdzie setki ludzi wracało z pracy w Papeete do swych domów. Wchodzimy na pusty pokład - nie ma ani jednego samochodu, pasażerów ostatecznie uzbierało się kilkunastu. Jesteśmy wdzięczni Vaeara'i za możliwość wydostania się z Moorea mimo warunków pogodowych. Podróż już bez przygód (mimo że nawet taki prom dość mocno kołysze, nie dziwię się już że wszystkie promy pasażerskie zostały odwołane) trwa około godzinę. Rezerwujemy na dwie noce nocleg w hotelu Sarah Nui - opinie ma średnie, jednak w pobliżu centrum nie ma nic innego w cenie poniżej 1000 PLN za 5 osób. I faktycznie, hotel mieści się na terenie dawnego szpitala a korytarze i pokoje śmierdzą mieszanką wilgoci i lizolu. Wychodzimy na miasto w poszukiwaniu miejsca by posiedziec i coś zjeść. Słynne nocne targowisko przy porcie jest całkowicie puste (nie licząc jednej, niezachęcającej budki prowadzonej przez chińczyków). Miasto, mimo wczesnej pory (jest dopiero 19) wydaje się być całkowicie opustoszałe. Trafiamy przypadkiem do fenomenalnej restauracji z kuchnią francuską o nazwie La Souffle - ceny dość wysokie ale kuchnia jest świetna. Jesteśmy ostatnimi klientami i o 21 wychodzimy jako ostatni goście. Zdecydowanie nie ma czegoś takiego jak życie nocne w Papeete.
W najbliższych dniach postaram się opublikować jeszcze krótką fotorelację z samego Papeete oraz napisać więcej o cenach i porównaniu odwiedzonych przez nas wysp Polinezji Francuskiej do wspomnianych na wstępie innych rajskich destynacji...Część V - Wioska Papetów i podsumowanie.
Nie planowaliśmy tego wcześniej, jednak z uwagi na warunki pogodowe mamy dodatkowy dzień w Papeete. Prognozy pogodowe są słabe, w dodatku jest niedziela więc za dużo tu nie zobaczymy. Zamknięte jest miejskie targowisko, jak również muzea w tym m.in cenione muzeum pereł Roberta Wana. Szukamy miejsca na śniadanie i tu znów niemiłe zaskoczenie - większość restauracji i barów śniadaniowych w niedziele jest zamkniętych, a te jedyne czynne są otwarte od....5 do 10 rano. Znów we znaki dają się zupełnie inne godziny życia wyspiarzy od naszych. Odbijamy się więc od drzwi zamykanego właśnie Urban Cafe, gdzie barmanka mówi nam że od 12 będą otwarte dwie restauracje na nabrzeżu - Le Moana oraz Meherio Tahitian Bistro. Spacerujemy więc trochę bez celu po mieście podziwiając lokalny street art. Zaskakuje olbrzymia liczba bezdomnych - wcześniej w upale nie było ich jakoś widać. Większość przebywa w okolicy katedry Notre-Dame, nie stanowią jednak zagrożenia tak jak w San Francisco - wręcz przciwnie, część wita się z nami z uśmiechem. Robią wrażenie ogrody Paofai oraz zacumowany niedaleko wycieczkowiec Seven Seas Explorer. Mamy wrażenie, że gdyby nie trochę osób które akurat zeszły z pokładu, miasto byłoby całkowicie puste. Z dwóch poleconych powyżej restauracji lepsza okazuje się Meherio - zabijamy czas jedząc specjały z surowych ryb i korzystając z happy hour popijamy lokalnym piwem i egzotycznymi koktajlami. Gdyby ktoś na ostatnią chwilę szukał pereł na prezent, to też można tu na ostatnią chwilę zrobić zakupy za setki tysięcy franków pacyficznych. Le Moana z kolei ma większą ofertę piw dostępne są m.in z okolicznych wysp np Tonga - nie warte jednak swej ceny.
Wieczorem przez oficjalną stronę i kontakt na whatsapp rezerwujemy taxi na 5 rano i po kwadransie jesteśmy na lotnisku. Tutaj niemiłe zaskoczenie - atmosfera jest zupełnie inna niż na terminalu krajowym. Odprawa bagażowa trwa bardzo długo (obsługa French Bee w tym miejscu to dramat, nie znają własnych procedur bagażowych - mimo zakupionego w lipcu bagażu 12kg awanturują się z nami gdy jedna z naszych walizek ma 8.2kg i wg nich przez 0.2kg musimy zapłacić za bagaż rejestrowany(!)), podobnie długo trwa kontrola bezpieczeństwa gdzie każdy telefon, laptop czy aparat fotograficzny trzeba włączyć i wyłączyć - nie spotkałem się nigdy wcześniej z czymś takim). Na koniec przez lotnisko przechodzi olbrzymia ulewa, na szczęście stewardessy były na tyle miłe, że każdego pasażera odprowadzały z parasolem do samolotu. Mały tip dla osób posiadających wstęp do saloników priority pass czy lounge key - salonik Air Tahiti nie honoruje wejściówek. W głównej hali lotniska, jeszcze przed kontrolą bezpieczeństwa jest jednak restauracja L'Aviation gdzie można zamiennie skorzystać z voucheru w ramach tych programów. Niestety, doczytaliśmy o tym będąc już po drugiej stronie.
Sam lot do San Francisco trwa niecałe 8h a kontrola graniczna w US mniej jak 5 minut. Ostatnie przygody czekają na nas w Niemczech, gdzie po przylocie do Frankfurtu musimy się dostać pociągiem DB do Dortmundu. Nie dość że przyjeżdża spóźniony, to w połowie drogi staje na dworcu z Kolonii z uwagi na brak maszynisty. Czekamy prawie godzinę i nic się nie zmienia, zmuszeni więc jesteśmy za jedyne 247 euro przejechać ostatnie 100km na lotnisko w Dortmundzie taksówką (był tańszy uber, ale kierowca mówił tylko po...arabsku).
Na koniec przed samym lotniskiem okazuje się że nie ma zjazdu z autostrady z uwagi na remont i nadkładamy dodatkowo kilkanaście kilometrów, udaje się jednak zdążyć na samolot w ostatniej chwili. Ciekawe czy Deutsche Bahn zwróci koszty przejazdu.
Dziękuję wszystkim za dotarcie do końca relacji, a teraz trochę informacji praktycznych :
1. Loty
Do Papeete najlepiej i najwygodniej lecieć z PL przez lotniska w San Francisco lub Los Angeles.
Najniższe ceny ma French Bee/Air Caraibes i bez większego szukania można kupić bilet RT za ok 2200 PLN (w cenę wliczony jest tylko bagaż podręczny 8kg, do końca 2023 roku było to jeszcze 12kg). Za niecałe 3-4 stówki więcej dostępne są loty Air France lub Delta.
Do San Francisco łatwo dostać się ze Sztokholmu lub Kopenhagi - bilet kupowany z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem to koszt ok 1400-1500 PLN w dwie strony.
Loty wewnętrzne polecam rezerwować na miejscu - jest taniej o kilkadziesiąt procent.
Lot z Papeete na Bora Bora RT to koszt 1070 PLN, do Nuku Hiva 1440 PLN. Z informacji uzyskanych w Air Tahiti - bilety kupowane przed samym odlotem (w miarę wolnych miejsc) są jeszcze tańsze.
2. Komunikacja na miejscu
Tahiti - istnieje komunikacja miejska między większymi miastami oraz w samym Papeete. Taxi ma oficjalny cennik - 1000 XPF za start + 160XPF/km (260XPF/noc) + dodatki za bagaż czy wjazd na wzgórza. Najlepiej wynając samochód - polecam ABCars prowadzony przez przesympatycznego Francuza Patrice który wraz z żoną wyemigrował z Nancy dwa lata temu ponieważ...miał dość innych Francuzów (niezły gość). Koszt najmniejszego samochodu z ręczną skrzynią biegów to ok 60 EUR za dobę (z ubezpieczeniem).
Bora Bora - ekstremalnie drogie taxówki, bez cenników. Panuje zmowa cenowa i za kilka kilometrów zapłacić trzeba równowartość ok 200-400 PLN. Brak komunikacji miejskiej, alternatywą jest wynajem samochodu(bardzo drogo - od 110 EUR za dobę) lub rowerów. W przypadku noclegu w resortach w cenie jest transport z lotniska, więc samochód nie jest potrzebny.
Moorea - podobnie jak na Tahiti, są tu lokalne autobusy jednak ich odjazdy są skorelowane z godzinami przypłynięcia promow Aremiti z Tahiti. Są dwie linie - jedna jedzie drogą południową, druga północną i obie kończą kurs przy Le Petit Village w Tiahura. Koszt, niezależnie od odległości to 300XPF. Liczba wypożyczalni samochodów jest ograniczona, polecam Vaiana Rent a Car (zwróćcie uwagę na warunki oraz godziny otwarcia biura) - ceny wynajmu zaczynają się od 50 EUR za dobę.
Paliwo na wszystkich wyspach było w podobnych cenach ok 160 XPF za litr.
3. Ceny w sklepach
bagietki od 60 do 320 XPF za sztukę
woda - 95 XPF/butelka 1.5l
masło - 400 XPF
pomidory - 950 XPF/kg
papryka - 1600 XPF/kg
cebula - 700 XPF/kg
lokalne banany - 300 XPF/kg
pakowany kokos (porcja) - 500 XPF
makaron - 250-500 XPF
sos pomidorowy - 400 XPF
bakłażany - 400 XPF/kg
paczkowane wędliny (francuskie) - 400-1000 XPF za opakowanie 100g
importowane sery - od 1500 XPF/kg
importowane soki - 450-600 XPF/litr
lokalne pasty z tuńczyka lub łososia - 450-650 XPF/słoik 150-250g
stek z tunczyka - 1100-1500 XPF/kg
lokalne świeże ryby - 1000-2000 XPF
krewetki (mrożone) - 900 XPF/0.5kg
nowozelandzka wołowina - 1900-2500 XPF/kg
piwo hinano - 290 XPF/0.5l
butelka wina - od 1200 XPF
lokalna kawa z kokosem/wanilia - 700 XPF/250g
gotowe dania lunchowe - 950-1350 XPF
4. Ceny w restauracjach :
przystawki - 1500-2000 XPF
dania z ryb surowych (tatar, tataki, sashimi, poisson cru/coco) - 2500-3500 XPF
Mahi Mahi, grilowane ryby, steki, kaczka (porcja) - 3300-4500 XPF
burgery - 1500-2500 XPF
lokalne piwo (zwykle butelkowane) 0,33l - 600 XPF
kieliszek wina - 1300 XPF
butelka wina - od 3500 XPF
koktajle - 2000-2500 XPF (w happy hours za pół ceny - tylko w Papeete)
desery - od 1300 XPF
kawa - od 500 XPF
Taniej o 30-50% jest w food truckach/bistro otwartych tylko w godzinach 17-20, czasami tez 12-14.
5. Zakwaterowanie
Tahiti - hotele od 20000 XPF/noc - jakość słaba. najlepiej wynająć apartament lub dom we "francuskiej dzielnicy" - duży wybór między 700-1000 PLN za noc
Moorea - na terenie kompleksu Legends Residence - od 1000 PLN/noc (3 sypialnie) - kilka domów jest mniejszych (2 sypialnie) i te można wynająć taniej od około 700 PLN za noc. Podobny koszt to pokój 2os w hotelu o standardzie 2* - resorty (Sofitel, Hilton) od 2500-3000 PLN/noc.
Bora Bora - najtańsze noclegi na głównej wyspie zaczynają się od 500 PLN/noc (2os) i 1000 PLN/noc (5os). Nocleg w 3* hotelu Maitai przy plaży Matira to koszt ok 1100 PLN/noc a w resortach od 4500 PLN/noc (Conrad, Le Moana) przez 6500 PLN/noc (Intercontinental) do kilkudziesięciu tysięcy za noc (St Regis, Four Seasons)
Przed podróżą na Polinezję Francuską nie miałem wielkich oczekiwań - po pobycie na Zanzibarze czy (szczególnie) na Malediwach wiem doskonale że oczekiwania a rzeczywistość mogą się bardzo różnić. Biorąc pod uwagę podobne "rajskie" kierunki miałem okazję odwiedzić wcześniej w podobnym wymiarze czasowym Malediwy (Hulhumale, Fehendhoo, Fulhadhoo), Dominikanę (półwysep Samana - Las Terrenas, Las Galeras itd), Zanzibar, Hawaje (Oahu i Kauai), Okinawę (Naha, Tokashiki) czy Wietnam (Phu Quoc)
W moim prywatnym subiektywnym rankingu wygląda to tak :
1. Okinawa
2. Dominikana
3. Polinezja Francuska (gdyby brać pod uwagę tylko Bora-Bora - to byłby nr 1)
4. Hawaje
5. Wietnam
6. Zanzibar
7. Malediwy
Możliwe, że gdybyśmy przez cały pobyt na Polinezji Francuskiej mieli taką pogodę jak przez pierwszy tydzień na Tahiti i Bora Bora, postawiłbym je ponad Dominikaną.
A teraz krótkie uzasadnienie ;-)
Na moją ocenę wpływ mają różne czynniki zaczynając od całkowitych kosztów, odległości/trudności w podróżowaniu, atrakcyjności danego miejsca, doznań kulturowych czy kulinarnych i wreszcie bezpieczeństwa na miejscu. Celowo pomijam atrakcyjność świata podwodnego - to zupełnie nie mój obszar zainteresowań a ryby i inne stworzenia wolę oglądać na talerzu niż pod wodą.
Okinawa ma wszystko czego można oczekiwać od takiej "rajskiej destynacji" - jest relatywnie blisko (z przesiadką w Seulu czy Pekinie to raptem 12h lotu), jest super czysto i super bezpiecznie. Są tam przepiękne plaże (całe Tokashiki - bajka!), miasta z niesamowitą historią (Aharen i historia zbiorowego samobójstwa podczas II WŚ, Naha i okolice), jedzenie jest fenomenalne - wg mnie najlepsze na świecie. Dodatkowo wszyscy są niesamowicie mili i przyjaźnie nastawieni a turystów na mniejszych wyspach właściwie nie ma. No i takiego nieba i drogi mlecznej jak tam nie widziałem nigdzie, nawet w Patagonii. Ma też najlepszą relację odległości do jakości wypoczynku i cen na miejscu. Jedynym drobnym minusem była komunikacja na miejscu - mało kto mówił tam po angielsku, jednak z pomocą AI da się bez problemu porozumieć.
Dominikana (poza resortami) - przepiękna dzika przyroda, kapitalne plaże (Rincon!) vibe i klimat w miejscach takich jak Las Terrenas czy Las Galeras. Świetni ludzie, dużo taniej niż w pozostałych miejscach (z tych wymienionych powyżej, oprócz Wietnamu - najtaniej). Na minus - bezpieczeństwo. Nie jest to miejsce do którego udałbym się np z dzieckiem - będąc tam juz po kwadransie od wyjazdu wynajętym samochodem z lotniska w Santo Domingo zostałem zatrzymany przez jakąś paralimitarną bojówkę (albo inny lokalny oddział policji) z długą bronią którzy chcieli wymusić pieniądze na jedzenie. Sytuacja potem powtórzyła się kilkukrotnie. Pensjonaty i restauracje z ochroną z dwururkami przed wejściem - zdecydowanie wpływało to na całkowity odbiór miejsca. W dodatku duża korupcja i powiązania bandytów czy właścicieli pensjonatów z policją..
Hawaje - pięknie, daleko, kosmicznie drogo!. Kaniony czy dzikie tereny Na Pali na Kauai, wzgórza i doliny Oahu, cudowne plaże Lanikai...Świetne miejsce pomijając jedzenie (jak to w US dobre tylko u Azjatów czy Meksykanów) i możliwości komunikacyjne - brak chodników, nawet w takich miejscach jak Princeville wszyscy jeżdża do sklepów kilkaset metrów samochodami. No i wszechobecna komercja Honolulu - dobre miejsce na 1-2 dni by zobaczyć Waikiki, Diamond Head czy Pearl Harbour i uciekać dalej. W moim rankingu niżej niż Polinezja Francuska, która jest bardziej autentyczna i mimo wszystko tańsza.
Wietnam - najtańszy z listy, relatywnie blisko i łatwo się tam dostać, jest dużo do zobaczenia (może nie w samym Phu Quoc ale loty krajowe są śmiesznie tanie). Fascynująca kultura, mili ludzie, świetne jedzenie. Plaże jednak nie powalają. Spory smog i korki na wyspie + wszędzie olbrzymia ilość ludzi wpływa na moją ocenę.
Zanzibar - Nuda po 2 dniach. Zabytki w Stone Town + nocny targ, Wyspa Żółwi, park Jozani, plantacje przypraw - to wszystko można zrobić w 1-2 dni. Przy 2 tygodniach nie wiem czy bardziej zabija nuda, czy też nachalność sprzedawców i tubylców. W Jambiani czy Matemwe nie da się przejść plażą 10 metrów, od rana do wieczora każdy Cię męczy i chce coś sprzedać. Do morza nie można wejść przez większość dnia (odpływ i jeżowce). Na miejscu jest drogo, lub bardzo drogo (restauracje, hotele), transport jest kosmicznie drogi (taxi 50km - 50-100 USD). Drogi fatalne (poza główną drogą wokół wyspy) a dodatkowo co chwila patrole policji wymuszające drobne na picie czy jedzenie. Z bezpieczeństwem po zmroku też jest bardzo słabo. Na plus serdeczność mieszkańców (wiosek) i tanie oraz pyszne (chociaż mało zróżnicowane) jedzenie w lokalnych, prowadzonych przez tubylców miejscach (jeśli pominiemy warunki sanitarne). No i wieczorny klimat na plaży, gdy wszyscy - turyści, masajowie, mieszkańcy wychodzą grać wspólnie w piłkę na plaży - to było super przeżycie.
Malediwy - Dla mnie kompletne rozczarowanie. Piękne plaże i nic poza tym. Kosmicznie drogi transport lokalny (130 dolarów w dwie strony za 2h rejsu katamaranem za osobę?). Male to nieporozumienie - duszno, brudno, nieprzyjemnie. Wszyscy wokół żerujący na turystach - jak nie oszuka Cię taksówkarz (nas oszukał już pierwszy w drodze do Hulhumale przy wydawaniu pieniędzy po zmroku) to zrobi to każdy inny sprzedawca na targu, w sklepie czy restauracji. Fehendhoo było ciekawe ponieważ przez tydzień byliśmy tam jedynymi turystami - wyspa jest piękna, z przepiękną dżunglą i małymi plażami - jednak komary w porze deszczowej skutecznie uniemożliwiały wypoczynek (gryzły nawet będąc w wodzie, żadna mugga na to nie pomagała) Nie ma tam restauracji, w sklepach zaopatrzenie jest właściwie zerowe (samemu musieliśmy przywieżć owoce i warzywa z Male na prośbę gospodarza, by mieć co jeść przez tydzień pobytu). Jednego dnia wybraliśmy sie na tak reklamowane wszędzie Fulhadhoo - na plaży było jak we Władysławowie latem (sami Polacy). Jedzenie jest słabe, a w restauracjach na Fulhadhoo jest drogo/bardzo drogo. Gospodarz Fehendhoo Stay to super człowiek, bardzo się starał przez cały pobyt - mogę o nim mówić w samych superlatywach, co nie zmienia faktu że wydawanie takich pieniędzy by tam się dostać i spędzić chociaż tydzień mija się z celem. Zupełnie czym innym jest z kolei wyjazd na Malediwy i nocleg w resorcie (takim 5*, porównywalnym do resortów na Bora Bora - np Seaside Finolhu na atolu Baa) - domyślam się, że osoby które przylatują do Male, wsiadają na prywatną motorówkę i cały czas spędzają w takim miejscu będą mieć zupełnie inne wrażenia niż ja po pobycie na Fehendhoo i Fulhadhoo.
Polinezja Francuska - tu napisałem już wystarczająco dużo. Mieliśmy wiele oczekiwań związanych z fantastycznymi trasami trekkingowymi na Tahiti czy Moorea, niestety pogoda pokrzyżowała plany. Tahiti, Moorea czy główna wyspa na Bora Bora to takie Hawaje sprzed kilkudziesięciu lat - bardziej autentyczne, kolorowe, ze wspaniałą przyrodą, przepięknymi plażami (przy dobrej pogodzie to musi być sztos szczególnie na Moorea) i zachowaną kulturą. Jest drogo, to prawda jednak porównywalnie cenowo z Malediwami czy Zanzibarem (a taniej niż na Hawajach). Widoków i klimatu tego miejsca nie da się jednak w żaden sposób porównać do tych 2 miejsc, zwłaszcza jeśli mowa o resortach na Bora Bora przy dobrej pogodzie. Całkowity koszt podnosi na pewno odległość i sposób dotarcia na miejsce. To jednak zupełnie inne, unikalne miejsce i raz w życiu warto się tam wybrać jeśli budżet na to pozwala. Polecam jednak bardziej porę suchą (od kwietnia do października). My na pewno tam wrócimy jednego dnia, tym razem już na Tuaomotu, Nuku Hiva i Hiva Oa...
Z listy tropików (Okinawa) relacji nie wrzucę bo minęło już kilka lat, natomiast mój osobisty nr 1 to Grenlandia i jeśli ktoś będzie zainteresowany to mogę skrobnąć kilka zdań w najbliższym czasie (byliśmy tam latem 2022, więc stosunkowo niedawno) - tym bardziej, że mam tam w planach powrót może jeszcze w tym roku :-)Fakt, o tym zapomniałem :-) Nie ma problemów z komunikacją - przydaje się chociaż podstawowy francuski, jednak w większości miejsc można dogadać się po angielsku. Jedyny problem jest w miejscach mało turystycznych i punktach gastronomicznych, szczególnie na Tahiti - tam czasami mieliśmy problemy by otrzymać to co zamówiliśmy. Tak naprawdę największym wyzwaniem był zakup biletów lotniczych w biurze Air Tahiti - tam oprócz jednego człowieka na którego musiałem poczekać z kwadrans nikt(!) nie mówił po angielsku.Iza - z tego co się orientowałem to istnieje możliwość obserwacji żółwi na atolu Tetiaroa - na północ od Moorea. Przyznam jednak, że nie interesowałem się jak tam dopłynąć.
Ponoć latem bez problemu z brzegów Moorea można zobaczyć humbaki (od lipca do listopada, w porze suchej). Jedyne co widzieliśmy, to gigantyczne kraby na Bora Bora (głównej wyspie) - wychodziły na ogródku każdej nocy (na początku myślałem że to krecie nory, a to były kraby). Nie ma tam natomiast takich miejsc jak na Kauai (Polihale) gdzie setkami wylegują się foki mniszki (monk seals).
Jeszcze słówko o Zanzibarze i Malediwach zanim zostanę zjedzony przez fanów zdjęć na IG - zupełnie szczerze, plaże tam są lepsze i ładniejsze (szczególnie na Malediwach, nie będę nawet z tym dyskutować - ale to jedyna przewaga Malediw) niż na Polinezji (nie licząc atolów Bora Bora) - jednak absolutnie w każdej innej kategorii Polinezja wygrywa.
My na Zanzibarze byliśmy całkiem niedawno, 2 lata temu. I moja córka miała dość po 2 dniach, nie mogła spokojnie plażą przejść paru kroków, od razu była obskakiwana przez kilkunastu dzieciaków które non stop ją zaczepiały, śpiewały, tańczyły...przyjemne na chwilę, nie przez cały pobyt. Do nas natomiast co 30 sekund podchodził sprzedawca czegoś - kokosów, magnesów, wisiorków, wycieczek - a jak już się dałem skusić na wieczorny rejs łodzią dhow - to na otwartym morzu zaczęła przeciekać i sam musiałem wodę wylewać pojemnikami po farbie by nie zatonęła. Oczywiście moja córka miała z tego największa frajdę i do dziś chce tam wrócić tylko po to by to powtórzyć, ja już niekoniecznie.Wystarczy polskie prawo jazdy, międzynarodowe nie było konieczne ani na Tahiti ani na Moorea.
Zapomniałem dodać - i jedni i drudzy pobierali na karcie po 80000 XPF depozytu (niecałe 3K pln) :
Adresy e-mail wypożyczalni:
ABCars Tahiti - abcarslocation@gmail.com
Vaiana Rent a Car Moorea - vaianarentacar@gmail.comNapisałem na priv ;-)
Na Okinawie spędziliśmy kilka dni w Naha i okolicach a następnie tydzień na archipelagu wysp Kerama (Tokashiki) w miejscowości Aharen. Dostać można się promem z Naha, kosztował w przeliczeniu kilkadziesiąt złotych i płynął jakieś 2h. Jest tam kilka podobnych kwater na wynajem (i jeden bardzo drogi hotel 3 czy 4*) - wszystkie wyglądały podobnie jeśli chodzi o standard i - przynajmniej wtedy - wszystkie oferowały w pakiecie śniadanie oraz obiadokolacje (koszt w przeliczeniu ok 450 PLN/noc za 2 osoby). Nocowaliśmy u jakiegoś znanego emerytowanego zawodnika baseball, popularnego w tamtej części świata. Oprócz tego naliczyliśmy się w tym miejscu 17 restauracji, w tym 16 serwowało dania kuchni japońskiej a jeden gość we własnym prywatnym domu po pobycie we Włoszech otworzył małe bistro w którym podawał tylko pizzę oraz risotto ze ślimakami łowionymi codziennie rano. Piękne były plaże na tej wyspie, ciekawa rafa, można było wypożyczyć za niewielkie pieniądze dowolny sprzęt do sportów wodnych. Takie miejsce, by się zresetować i odpocząć od wszystkiego - przez tydzień spotkaliśmy tam tylko jednego Amerykanina, japońskich turystów też było niewielu i tylko na głównej miejskiej plaży. Wystarczyło odejść kilometr w inną stronę i było tak jak na załączonym zdjęciu. Wieczorami wszyscy schodzili się do jedynego "hawajskiego" baru i raczyli różnymi odmianami awamori (destylat z fermentowanego ryżu), lub obserwowali wspólnie niebo na plaży (tu trzeba było uważać na jadowite węże habu, które wychodziły po zmroku i wszędzie były ostrzeżenia by uważać - ale to jedyne (oprócz cyklonów) zagrożenie w tamtym miejscu. Bardzo polecam ! Chciałem się tam nawet wybrać ponownie, bo będę w Japonii w czerwcu ale akurat wypada tam pora deszczowa więc raczej skończy się na Hokkaido.