Kredyt hipoteczny, zaręczyny, 160 h w Baldur’s Gate 3 i nowotwór złośliwy. Co rozsądniejsi ludzie planują sobie zaliczenie kolejnych punktów z powyższej listy na całe lata albo nawet i dekady, natomiast ja odhaczyłem wszystkie w ciągu jednego roku. Zwłaszcza jeden z powyższych powodów (akurat nie Baldur’s, a szkoda) tłumaczy zarówno dłuższą przerwę od pisania, jak i stanowi tło dla dalszej opowieści.
Jest Madryt, a miał być Trynidad
Cała historia podróży zaczyna się na pewnym zielonym fotelu, na którym sączyłem przez kroplówkę wyjątkowo niekorzystną dla włosów chemię. Znajdując się w takiej sytuacji ludzie często zaczynają rozmyślać i zadawać sobie trudne pytania: co chciałbym w życiu osiągnąć? Co zobaczyć? Gdzie jadłem najlepszego kebaba? Odpowiedź na pierwsze pytanie jest w moim wypadku o tyle jasna, co niesatysfakcjonująca, bo Shakira uparcie nie odpisuje na moje wiadomości na Facebooku, a tym samym zmniejsza do zera szanse na udaną randkę. Rozwiązanie trzeciej zagadki jest równie jasne, choć z kolei nostalgiczne, bo nigdzie ten turecki specjał nie smakował tak, jak w podziemiach Dworca Zachodniego w Warszawie gdzieś w okolicach roku 2007. Budka została, chyba część pracowników również, ale smak zaginął gdzieś na przestrzeni lat, bo kiedyś to były czasy, a obecnie – jak powszechnie wiadomo – czasów nie ma. Tym samym najbardziej perspektywicznie przedstawiała się odpowiedź na drugie pytanie, bo w tej kwestii zdecydowanie najwyżej na liście moich podróżniczych marzeń był ponowny wyjazd na Karaiby.
Pierwotnie poniższy tekst miał więc dotyczyć wyprawy do Trynidadu i Tobago, którą zaplanowałem na zakończenie mało przyjemnego leczenia. Ten piękny plan musiałem jednak szybko i gruntownie zrewidować, bo po pierwsze wspomniany kraj najprawdopodobniej nie istnieje, a po drugie dostałem zaproszenie do kolejnej edycji manewrów na oddziale onkologii. Tak to już bywa, że życie zazwyczaj stanowi ten mizerny wycinek, która zostaje po odjęciu od wspaniałych planów naszych realnych możliwości. W normalnych okolicznościach pewnie nie uznałbym też wyjazdu do Hiszpanii za tak interesujący, aby dzielić się nim ze światem, ale w nowej rzeczywistości bardzo doceniłem tych kilka dni oddechu od codzienności.
Madryt
Ku mojemu zaskoczeniu, pierwsza przygoda spotkała mnie jeszcze na lotnisku w Polsce. Do typowego o poranku krajobrazu, składającego się z tłumów zaspanych pasażerów, dołączyli dziwnie aktywni funkcjonariusze Straży Granicznej. Przechadzali się oni wzdłuż kolejek z jakimś urządzeniem przypominającym wyjątkowo nieporęczny telefon i ewidentnie czegoś poszukiwali. Kiedy dotarli do mnie, aparat zaczął wydawać podejrzane dźwięki, nie zwiastujące raczej nic dobrego. Kilka chwil później poddawany byłem już dodatkowej kontroli bezpieczeństwa, a w gruncie rzeczy miła pani strażniczka poinformowała mnie, że przypadkowo wszcząłem alarm radiologiczny na terenie lotniska. Przyczyną okazało się dochodzące ode mnie promieniowanie, będące skutkiem ubocznym wykonanego poprzedniego dnia badania. Dla pewności funkcjonariuszka zadała mi kilka podchwytliwych pytań (“Przepraszam, czy nie poczęstowałby mnie Pan uranem?”, “Piękną pogodę mamy o tej porze roku w kompleksie Natanz, nieprawdaż?”), po czym po sprawdzeniu dokumentacji medycznej puściła mnie wolno.
Po przylocie do Madrytu również czekało mnie kilka niespodzianek, choć tym razem w zdecydowanej większości przyjemnych. Miałem już kiedyś okazję zwiedzać stolicę Hiszpanii, ale niewiele z tego wydarzenia zapamiętałem, bo dosyć sprawnie zapominam w życiu złe chwile, a równie szybko (tym razem niestety) te dobre. Ogólnie per saldo wychodzę raczej na plus, bo tych drugich zazwyczaj przydarza mi się zauważalnie mniej. Jest to zapewne wynik wielu wieków ewolucji naszego narodu, dzięki czemu jesteśmy przystosowani do codziennego życia na Nizinie Środkowoeuropejskiej. Poranek w Madrycie przywitał nas jednak bardzo miło, bo pełnym słońcem, przyjemną temperaturą i akceptowalnym kursem wymiany EUR/PLN. Na Polakach wrażenie robiła też bardzo rozbudowana sieć metra hiszpańskiej stolicy, która sama posiada więcej linii, niż wszystkie 1013 miast w Polsce razem wziętych. Ba, już teraz siatka połączeń w Madrycie jest bardziej rozbudowana, niż ta przedstawiana w planach na kolejną kadencję przez najbardziej kreatywnych i bezczelnych kandydatów na prezydenta Warszawy.
Nie mam zamiaru opisywać tutaj każdego zabytku Madrytu, bo sens tego artykułu (jak niektórzy czytelnicy mogli już zauważyć) waha się gdzieś pomiędzy “nieudolnie zabawny” a “zgłoszony za złamanie standardów społeczności”. Trzeba jednak przyznać, że jest to miasto wręcz stworzone na krótki city break – z piękną architekturą, dobrą kuchnią i licznymi barami. Zasilony pięknymi widokami oraz przywiezioną z Polski kanapką z jajkiem (zamienioną nieco później na tradycyjną kanapkę z kalmarami), cały dzień szwędałem się po Madrycie w poszukiwaniu lokalnych atrakcji. Wraz z moją partnerką tego dnia przedreptaliśmy prawie 23 km, co jak na 3 h snu poprzedniej nocy oraz status pacjenta onkologicznego wydaje mi się wystarczającą rekomendacją, że w mieście jest co zobaczyć.
Zdjęcia samych kamienic spokojnie mogłyby zapełnić album poświęcony światowemu dziedzictwu UNESCO, a w mieście nie brak przecież innych zabytków z prawdziwego zdarzenia. Jedną z licznych ciekawostek jest choćby umiejscowiona w centrum … egipska świątynia z II w. p n. e. Co przy tym wyjątkowe w Europie, wspomniana budowla nie została skradziona z Egiptu, a stanowi podarunek (i to bynajmniej nie od Wielkiej Brytanii) za pomoc udzieloną przez Hiszpanię w ratowaniu świątyń podczas budowy Wielkiej Tamy Asuańskiej. Zaskakująco przedstawia się również katedra w Madrycie, którą – poza wartościami duchowymi, ocenianymi indywidualnie – warto odwiedzić dla tamtejszych witraży. Wykonane zostały one w stylu przypominającym mieszankę kubizmu i art-deco, ale nigdzie nie mogę znaleźć informacji o inspiracji ich twórców wskazanymi prądami w sztuce. Najprawdopodobniej oznacza to, że są one po prostu ładne, a ja jestem wyjątkowym ignorantem artystycznym.
Znajomości tematu nie mogę sobie natomiast odmówić w kwestii stanowiącej wkład Hiszpanów w niematerialny dorobek ludzkości, czyli kulturze barowej. Według niektórych źródełHiszpania posiada najwięcej barów na mieszkańca w Europie, natomiast wszyscy badacze nocnego życia są zgodni, że wizyty w lokalach serwujących tapas i piwo stanowią nieodłączny element kultury mieszkańców Półwyspu Iberyjskiego. Rola barów w tamtejszym społeczeństwie wykracza jednak daleko poza przyziemne kwestie gastronomiczne. Zgodnie z często cytowanymi statystykami (choć rzadko posiadającymi konkretne źródło), 2/3 Hiszpanów zna imię kelnera ze swojego ulubionego baru, a 30% zostawiłoby mu klucze do domu podczas dłuższego wyjazdu. Nie ulega przy tym wątpliwości, że bary w Madrycie wyglądają przepięknie i gdybym tylko mógł, to chętnie przepiłbym w nich znaczną część swoich oszczędności.
Nasz dzień nie mógł się więc zakończyć w innym miejscu, jak właśnie w pobliskim barze. Trafiliśmy przy tym na bardzo ciekawy lokal, który dawniej pełnił ważną społecznie rolę kina pornograficznego, a obecnie serwuje się w nim tosty i piwo z nalewaka. Przy tej okazji wypiłem też pierwszą od ponad pół roku szklankę tego złocistego płynu. Choć napis na szklance ewidentnie wskazywał na najzwyklejszego na świecie lagera, to dla mnie smakował on jak wielokrotny zwycięzca Oktoberfestu albo Chmielaków Krasnostawskich. Uzbrojeni we wspomnianą ambrozje, obserwowaliśmy przez jakiś czas napływające do lokalu fale mieszkańców Madrytu. Co ciekawe, choć wybrany lokal można śmiało nazwać mianem dość alternatywnego, to wśród gości znajdowali się przedstawiciele każdej chyba grupy społecznej i wiekowej. W pewnym momencie zmęczenie wzięło jednak górę i wybraliśmy się w końcu na dłuższy odpoczynek. Trzeba jednak przyznać, że miasto o tej porze dopiero zaczynało ożywać, bo Hiszpanie do barów wychodzą o godzinie, o której my zwykle kładziemy się już spać, a przeciętny motorniczy je drugie śniadanie.
Jedna z wielu pięknych kamienic Madrytu.
Starożytna egipska świątynia w centrum Madrytu.
Rzadki widok w naszej strefie klimatycznej – protest przeciwko polityce Izraela.
Ukryty budynek gdzieś w centrum o ślicznej fasadzie.
Puerta del Sol, czyli centralny punkt centralnego miasta Hiszpanii.
W takiej knajpie mógłbym wypić piwko. Albo sześć.
Plaza Mayor, tu w wydaniu Madrytu.
Pałac królewski.
Klasyk kuchni Madrytu, czyli bułka z kalamarem (co bardziej spostrzegawczy zauważą też piwko na drugim planie).
Ulice w centrum Madrytu mają takie ładne tabliczki informujące o ich nazwie.
Segovia
Następnego dnia wstaliśmy rano i wybraliśmy się na zwiedzanie Segowii, położonej ok. 90 km od Madrytu. W tym wypadku jednak łatwiej było powiedzieć, niż zrobić, bo hiszpański transport publiczny pokonał nas przez nokaut już w pierwszej rundzie. W teorii pomiędzy Madrytem a Segowią kursują pociągi (zarówno superszybkie jak i hm, zbliżone do polskich standardów), a bilety można wygodnie kupić w kasie, automacie lub przez Internet. Tyle teorii, bo w praktyce nawet podróże po Azji nie sprawiły nam tyle trudności, co usługi hiszpańskiego przewoźnika narodowego. Podczas całego wyjazdu doświadczyliśmy m.in. znikających i pojawiających się połączeń w rozkładzie, niespodziewanych przesiadek na trasie, cen zmieniających się w ciągu kilku minut czy peronów wskazywanych dopiero na 3 minut przed odjazdem pociągu. Początkowo zwalałem nasze trudności na nieznajomość pewnych subtelności krajowych kolei, ale chaotycznie biegający po dworcu Hiszpanie pozwolili mi przypuszczać, że może być to głębszy problem.
Prawdziwym szczytem iberyjskiej myśli logistycznej było połączenie autobusowe pomiędzy Madrytem a Cuencą (kolejnym punktem wyjazdu), którego jednak nie udało nam się sprawdzić w praktyce. Wszystko za sprawą strony internetowej przewoźnika, która sprawnie pobierała należności za przejazd, ale nie posiadała najwidoczniej funkcjonalności wysyłki biletów. Pewną podpowiedzią co do standardu usług mogły być opinie na Google w granicach 1,5 gwiazdki, o ile tylko zdecydowałbym się na ich sprawdzenie przed podaniem danych karty płatniczej. Szykowałem się więc do sprawdzenia funkcji chargeback w moim banku, ale firma autobusowa wspaniałomyślnie zwróciła mi należności już po kilku dniach i paru coraz to bardziej zdecydowanych mailach. Garść przemyśleń co do praktycznych aspektów wyjazdu zamieszczam w odrębnym wpisie – być może komuś uda się uniknąć naszych błędów i popełnić kilka własnych.
Kiedy już dotarliśmy w końcu do Segowii, na miejscu zastaliśmy warunki pogodowe zauważalnie odmienne od tych w Madrycie. Położenie miasta u podnóża gór, na wysokości 1000 m n. p. m. zdecydowanie ochładza miejscowy klimat. Dla rozgrzania się ruszyliśmy na zwiedzanie starego miasta, które choć niewielkich rozmiarów, to jednak zasłużenie znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Główną wizytówką Segowii stanowi przede wszystkim świetnie zachowany rzymski akwedukt, z którym związana jest pouczająca legenda. Otóż dawno temu, pewna mała dziewczynka z Segowii bardzo narzekała na konieczność chodzenia po wodę do oddalonego od miasta źródła. Zaklinała się, że zrobiłaby wszystko, aby tylko uniknąć tej przykrej konieczności i mieć dostęp do bieżącej wody w każdej chwili. Jej próśb wysłuchał podejrzany wędrowiec, który w zamian za spełnienie życzenia zażądał duszy dziewczynki. Młoda dama, bez zbędnego zastanawiania się (jak to do tej pory robi młodzież próbująca uniknąć obowiązków domowych) zgodziła się na propozycję nieznajomego. Szemrany typ okazał się być diabłem i niezwłocznie przystąpił do budowy akweduktu. Po odkryciu prawdziwej tożsamości świeżo upieczonego nabywcy swojej duszy, dziewczynka zaczęła się gorąco modlić do Boga o zerwanie zawartej umowy ze względu na wprowadzenie konsumenta w błąd i inne klauzule abuzywne. Bóg wysłuchał próśb młodej Segowianki, posłał diabła w diabły, a mieszkańcy dokończyli budowę akweduktu. Zapytacie zapewne, jaki morał płynie z tej historii? Otóż są aż dwa. Po pierwsze – warto docenić bieżącą wodę w kranie, bo w dzisiejszych czasach nie musimy sprzedawać duszy pracownikom MPWiK za dostarczenie jej do naszego domu. Po drugie – warto zbudować w mieście starożytny akwedukt, bo dzięki niemu kolejne pokolenia będą mogły żyć dostatnio z turystów nawet w niewielkim miasteczku. Budowla stoi po dziś dzień w samym centrum Segowii i to w bardzo dobrym stanie, co jest dość imponującym wynikiem jak na obiekt liczący sobie ponad 2 tysiące lat, wykonany w dodatku bez żadnej zaprawy pomiędzy kamiennymi blokami.
Do obowiązkowych punktów wycieczki należą również katedra i alcázar, obie budowle posiadające zarówno niewątpliwy urok, jak i wartość historyczną. Wizytę w katedrze jednak odpuściliśmy, bo według przewodnika “wspaniale chroni przed upałem panującym na zewnątrz”. Biorąc pod uwagę zawrotne 8 stopni Celsjusza oraz lekko napięty harmonogram, ograniczyliśmy się do podziwiania jej walorów zewnętrznych.
Byliśmy za to mniej oporni na uroki alcázaru i w tym wypadku kupiliśmy wejściówki do środka. Przy okazji odwiedzin kasy biletowej zauważyliśmy też interesujące zjawisko – dokonanie najzwyklejszej transakcji zajmuje Hiszpanom mnóstwo czasu. Kilkukrotnie w różnych kolejkach spotykaliśmy się z tym samym schematem, w którym miejscowi na początku opowiadają sprzedawcy historię swojego życia, potem zadają dziesiątki pytań, rozwodzą się nad płaceniem i odchodzą z dokładnie takim samym biletem, jaki my nabywamy w 30 sekund. Z jednej strony to dobrze świadczy o ich otwartości, ale aż boję wyobrazić sobie, jaki hałas i chaos panują tu w kolejkach do lekarza. Sam alcázar okazał się przy tym zdecydowanie bardziej interesujący z zewnątrz, niż po bliższym poznaniu. O ile jeszcze pokoje królewskie wzbudziły w nas pewne zaciekawienie, to już znajdujące się w drugim skrzydle skromne muzeum artylerii skłoniło moją partnerkę do przeglądania dotychczas wykonanych zdjęć. Trochę szkoda, bo sam budynek prezentuje się na tyle imponująco, że zainspirował Walta Disneya do stworzenia swojego charakterystycznego logo z bajkowym zamkiem. Czym obecnie inspiruje się The Walt Disney Company przy wymyślaniu swoich najnowszych dzieł nie wiem, ale z całą pewnością nie ma to nic wspólnego z hiszpańskimi pałacami.
Po wyjściu z alcázaru pogoda nagle zmieniła się nie do poznania. Temperatura spadła jeszcze bliżej 0, a na dworze rozpętała się prawdziwa… burza śnieżna. Po jakiś dwóch godzinach spędzonych nad kolejnymi kubkami gorącej herbaty wyszliśmy na ulicę, gdzie zalegała kilkunastocentymetrowa warstwa topiącego się śniegu. Dalsze zwiedzanie miasteczka było praktycznie niemożliwe, bo brak sprawnego systemu odprowadzania wody sprawił, że wszystkie place zamieniły się w małe jeziorka. Dodatkowo widok białego puchu (lub nawet jego pozostałości) wzbudził ogromne emocje w Hiszpanach, którzy masowo rzucili się do toczenia bitew na śnieżki albo lepienia bałwanów. O ile też miejscowi z zasady poruszają się ulicami bardzo powoli, tak pod wpływem niecodziennych warunków atmosferycznych zaczęli chodzić z prędkością budowy elektrowni atomowej w Polsce. To w zasadzie dość zabawne, że w mieście dysponującym rzymskim akweduktem i całą masą średniowiecznych zabytków, największym zainteresowaniem turystów cieszyła się woda w stanie stałym. Zadowoleni z dnia, choć nieco przemoczeni, wybraliśmy się w końcu w podróż powrotną do Madrytu.
Katedra w Segowii, widok gdzieś z pozycji partyzanckiej.
Alcazar, czyli pałac i zamek w jednym.
Wokół Segowii znajduje się kilka zabytkowych kościołów i klasztorów.
Akwedukt w Segowii o godzinie 12:00…
… i ten sam akwedukt kilka godzin później.
Wbrew pozorom (i naszym wrażeniom), to wcale nie północna Finlandia, tylko dworzec w hiszpańskiej Segowii.
Cuenca
Kolejny przystanek na naszej trasie zrobiliśmy w Cuence. Na ile możemy wnioskować po nieobecności grup azjatyckich turystów (powszechnych w Segowii), jest ona dużo mniej popularną destynacją podróżniczą. Całkiem bezzasadnie, bo samo stare miasto jest równie pięknie położone, choć faktycznie brakuje mu akweduktu. Marzec, chłód i deszczowa pogoda sprawiły jednak, że podczas naszego pobytu w Cuence nie spotkaliśmy nie tylko Japończyków z aparatami, ale w zasadzie żadnych innych turystów. Dzięki temu mogliśmy spacerować ulicami tej przyjemnej miejscowości w spokoju i jedynie lekko szczękając zębami.
Wielowiekowa historia Cuenci wraz z jej historycznymi zabudowaniami również została doceniona przez UNESCO i wciągnięta na wspomnianą już wcześniej listę światowego dziedzictwa. Choć uznanie zyskało całe stare miasto, to jego szczególnie rozpoznawalnym symbolem są tzw. zwisające domy, z których jedynie trzy dotrwały do naszej wizyty w trzeciej dekadzie XXI wieku. Ich zdjęcia znajdują się chyba w każdym przewodniku po Hiszpanii, aczkolwiek my zbytnio nie zrozumieliśmy ich fenomenu. Komuś wychowanemu w czasach współczesnych wspomniane zwisające nad przepaścią domy przypominają … zwykłe mieszkania z balkonami. Dość dużymi, to prawda, a w jednym wypadku nawet trzypiętrowymi, ale nadal mieszczącymi się w definicji “balkonu”. Może jest to jakiś pomysł, aby zaprosić specjalistów UNESCO na dowolne osiedle w Polsce i przedstawić im osiągnięcia krajowej myśli deweloperskiej, chociaż istnieje ryzyko, że większe wrażenie od powszechności balkonów mógłby na nich wywrzeć pomysł mikroapartamentów po 5 000 EUR za metr.
Swoją drogą, w kategorii zabytków na liście dziedzictwa UNESCO przegrywamy z Hiszpanią 49 do 17. Proporcja wyniku jest zaskakująco podobna do bilansu bramek w rozgrywkach męskich reprezentacji piłki nożnej pomiędzy tymi dwoma krajami, wynoszącego 9 do 28 (zgadnijcie na czyją korzyść). W przypadku futbolu nie możemy się jednak usprawiedliwiać historyczną nieobecnością na naszych ziemiach Imperium Rzymskiego i Maurów, choć na pewno jakieś logiczne wytłumaczenie da się znaleźć.
Skoro już jesteśmy przy piłce nożnej, to będąc w Hiszpanii zwyczajnie nie wypada nie zobaczyć jakiegoś meczu na żywo. Wszak podczas naszej krótkiej podróży odwiedziliśmy m.in. Madryt i Walencję, a więc siedziby aż czterech klubów z La Liga. Nic więc dziwnego, że w niedzielne popołudnie wybraliśmy się na stadion zobaczyć zmagania pomiędzy UB Conquense i CD Marchamalo.
Oba zespoły grają w 18 grupie hiszpańskiej Tercera Federación, czyli na piątym poziomie rozgrywkowym tamtejszego futbolu. W tabeli zdecydowanie przewodzili gospodarze, zajmując pierwszą lokatę z niezłym dorobkiem punktowym, ale tylko amator zlekceważyłby zawsze groźne CD Marchomalo. No dobra, może i takie lekceważenie czasami miewa miejsce, bo 5 liga posiada status tylko (i aż) półprofesjonalnej. Muszę jednak przyznać, że spotkanie poziomiem nie ustępowało w niczym polskiej 1 Lidze, a momentami nawet gotów byłbym polecić do dalszej obserwacji kilku co mniej otyłych zawodników działaczom rodzimych zespołów piłkarskich.
Złego słowa nie mogę powiedzieć też o organizacji samego spotkania. La Fuensanta Stadium położony jest niedaleko od starego miasta Cuenci, w strategicznej bliskości otwartych w niedzielę sklepów spożywczych. Niestety, nie udało się w nich nabyć żadnej pirotechniki, więc zaopatrzeni wyłącznie w puszki hiszpańskiego lagera udaliśmy się na arenę dzisiejszych zmagań sportowych. Na miejscu stanęliśmy przed kluczowym wyborem – droższych (15 EUR) biletów na trybunę VIP, czy tańszych (10 EUR) na trybunę o umiarkowanym standardzie. Nauczeni doświadczeniem, że tańsze bilety oznaczają zwykle sektor ultrasów, wybraliśmy właśnie bardziej ekonomiczną wersję wejściówek. Nasze przypuszczenia okazały się trafne, bo ochroniarz wskazał nam trybunę za bramką gospodarzy, w dodatku wyjątkowo tego dnia nasłonecznioną. W szczytowym momencie spotkania naliczyłem na stadionie ok. 150-200 widzów, w tym 5 ultrasów, bęben, panią kasjerkę, kilka dzieciaków na hulajnogach i prawdopodobnie 2 miejscowych amatorów spożywania sangrii w przemysłowych ilościach. Trybuny żywiołowo reagowały na poczynania graczy, choć jak się po chwili okazało, kibice gospodarzy i gości (nieliczni, ale jednak) siedzieli obok siebie. Muszę też przyznać, że widok fanów zachodnich klubów sportowych wspólnie oglądających mecze zawsze zmusza mnie do refleksji. Najwyraźniej podczas takich spotkań istnieje przestrzeń do rozmowy na temat wspólnych zainteresowań, natomiast w naszym kręgu kulturowym trzeba trzymać się haseł “Tęcza Augustów* albo śmierć” (*wstaw nazwę dowolnego klubu), “Nienawidzimy wszystkich” czy inne “Niech nas nienawidzą byle się nas bali”.
Piąte poziomy rozgrywkowy w Hiszpanii i w Polsce mają za to ze sobą zaskakująco wspólne preferencje żywnościowe kibiców. Najpopularniejszą przekąską na trybunach okazały się być swojskie nasiona słonecznika, których łupiny zdobiły zarówno same przejścia pomiędzy krzesełkami, jak i trawę za bramką gospodarczy. Z niepokojem zaobserwowałem jednak nieobecność napojów alkoholowych, przez co prze dłuższą chwilę wahaliśmy się z wyciągnięciem naszych lagerów z plecaka. Rozumiem, że Hiszpanie to z natury wesoły naród i niby można się bawić bez alkoholu, ale czy na pewno warto ryzykować na 5 lidze? Przyszło mi do głowy, że sukcesy iberyjskiej piłki nożnej mogą być związane faktem, że tutejsza publiczność (oraz sami zawodnicy i – aż strach pomyśleć – może nawet działacze) stronią od takich używek. Mój diabelski plan zademonstrowania Hiszpanom jak dobraną parą jest zimne piwko i sport, a tym samym długofalowe osłabienia całego poziomu La Liga, nie był jednak konieczny. Lokalsi najwidoczniej sami odkryli starożytną maksymę, że “nie ma futbolu bez alkoholu” i sączyli sobie drinki z eleganckich papierowych kubków do kawy. Po dłuższej chwili zlokalizowałem nawet punkt wydający wspomniane napoje, dumnie nazywany przez miejscowych barem, choć bliżej mu było do swojskiego określenia “kantorek”.
Z dziennikarskiej przyzwoitości wypada wspomnieć trochę o przebiegu samego spotkania, chociaż nie jest to najważniejszy element futbolu. W pierwszej połowie gospodarze zdecydowanie dominowali, co udowodnili już w 15 minucie strzelając otwierającego gola. Radosna twórczość w defensywie obu zespołów pozwoliła przypuszczać, że mecz zakończy się wynikiem iście hokejowym, ale do końca rozgrywki worek z bramkami ewidentnie nie chciał się rozwiązać. W drugiej połowie goście mieli kilka okazji do wyrównania, ale przez wzgląd na dobre wychowanie powstrzymali się od takiej nieuprzejmości. UB Conquense podjęło również próby podwyższenia wyniku, z czego najbardziej obiecująca z nich zakończyła się zderzeniem wahadłowego z bramkarzem gości. Chwilę później w ruch poszły nieuprzejmości słowne, odepchnięcia i żółte kartki, co ponownie tchnęło nową energię w kibiców gospodarzy. Golkiper CD Marchamalo zasłużył sobie na nieprzychylność trybun i już do końca spotkania każdy jego kontakt z piłką wywoływał serię przyśpiewek i głośnych komentarzy. Nie do końca rozumiałem ich treść, bo mój słownik hiszpańskich wulgaryzmów jest mocno ubogi, ale raczej nie życzyli mu dalszych sukcesów w karierze zawodowej.
Zaraz po meczu nie mogłem się powstrzymać i od razu udałem się szpitala. Wyjątkowo nie potrzebowałem żadnej operacji, a wyłącznie toalety, bo wspomniany ośrodek zdrowia mieścił się dokładnie naprzeciwko bram stadionu. Jest to zapewne przemyślane rozwiązanie, bo takie położenie może znacznie skrócić czas interwencji medycznej w przypadku wystąpienia poważniejszej kontuzji wśród zawodników UB Conquense. Po zaliczeniu wszystkich istotniejszych punktów użyteczności publicznej, ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie miasta.
Lekko prowincjonalny charakter Cuenci oraz mniejsza popularność miasta wśród turystów zmuszały nas do ciągłego używania języka hiszpańskiego. Od jakiegoś czasu znajomy Wenezuelczyk próbuje wbić nam go do głów i czyni to z uporem godnym lepszej (a na pewno mniej beznadziejnej) sprawy. Pewne sukcesy na polu komunikacji jednak odnieśliśmy, bo najprawdopodobniej ani w knajpach, ani na stadionie udało się nam nie obrazić niczyjej matki. Muszę przyznać, że stanowiło to ogromny postęp na polu językowym w stosunku do poprzednich dni podróży. Jeszcze w Madrycie standardem były sytuacje, kiedy w bardziej skomplikowanych sytuacjach musieliśmy przechodzić z hiszpańskiego na angielski. Wybitnym osiągnięciem były za to odwiedziny w pewnym sklepie, w którym – jak się okazało – obsługiwała nas Polka z Białegostoku. Nasze zdolności komunikacyjne okazały się przy tym na tyle ułomne, że nie udało nam się dojść do porozumienia, a na zakończenie moja partnerka pogratulowała nawet ekspedientce świetnej znajomości polskiego. Na szczęście z każdym kolejnym dniem zyskaliśmy nieco więcej sprawności w języku hiszpańskim i – ogólnie rzecz biorąc – relacjach interpersonalnych.
Ogólnie tej niedzieli sprawialiśmy pozory wzorowych turystów z bogatej Europy. Poranek rozpoczęliśmy od przejazdu taksówką z dworca do centrum (bo innego transportu nie było), potem odwiedziliśmy wspomniany stadion, a po drodze zjedliśmy jeszcze obiad w modnej knajpie. Historia z restauracją wyszła, po prawdzie, nieco przez przypadek. Wcześniej sprawdziłem sobie adresy wszystkich przystępnych cenowo lokali gastronomicznych w Cuence, ale na ostatniej prostej pomyliłem ulice i weszliśmy do niewłaściwego przybytku. Zanim na miejscu zauważyłem swoją pomyłkę, zdążyliśmy już pogadać z kelnerem i rozsiąść się przy stoliku, więc nie bardzo miałem możliwość odwrotu. Moja partnerka życiowa i tak bezpodstawnie uważa mnie za sknerę, dlatego nie chciałem dawać jej dalszej amunicji do ranienia moich uczuć. Następną godzinę ona z radością wybierała lokalne przysmaki, a mi przed oczami tańczyły tabelki w Excelu, groźnie świecące się na czerwono. Tak pięknie spędzony dzień zakończyliśmy jeszcze w miejscowym barze sportowym, gdzie zajadałem swoje niepowodzenia finansowe kanapką z mątwą.
Wraz z opuszczeniem Cuenci następnego dnia zakończył się tułaczy etap naszego wyjazdu, a zaczęły się krótkie, lecz słoneczne (w końcu) wakacje w Walencji.
Ciekawostka, czyli “krzyż diabła”
Wybraliśmy się na mały trekking, ponieważ z pobliskiego wzgórza roztacza się piękny widok na Cuencę. Widoku nie uświadczyliśmy, ale i tak było fajnie.
Symbol Cuenci, czyli wiszące domy.
A kuku! (spójrz na górę)
Rzeka nie zachęca do kąpieli, ale widoczki są zupełnie w porządku.
Kładka nie sprawia wrażenie zbyt solidnej, ale za to jest dosyć śliska.
W ramach wsparcia domowego budżetu przyjęliśmy zlecenie na bruxę.
Spacer po Cuence wymaga odrobinę kondycji.
I wspomniane zwisające domy z bliska. Skojarzenia z balkonem – moim zdaniem – całkiem uzasadnione.
Karty, alkohol, kobiety i sport, czyli zwyczajny wieczór w Cuence.
Transmisja La Liga to jeden z tysięcy powodów na spędzenie wieczoru w barze.
La Fuensanta Stadium w pełnej krasie.
Kącik gastronomiczno-ekspercki.
Sektor VIP zajęty jest spokojnym jedzeniem nasion słonecznika.
Lokalny przysmak – kanapka z mątwą.
Walencja
Niby tylko godzina jazdy pociągiem dzieli Cuencę od Walencji, a człowiek po przyjeździe może poczuć się jak w innej strefie klimatycznej. Jest to przy tym dobrze wykorzystana “godzina jazdy”, bo pociąg przez ten czas pokonał około 200 km. Dość jednak powiedzieć, że na dworcu w Cuence ubrani byliśmy w kurtki i czapki, za to po wyjściu na pełne słońce w Walencji w sumie nic się w tej materii nie zmieniło, bo nie mieliśmy ich gdzie schować. W ten sposób przez cztery dni wyjazdu zaliczyliśmy w Hiszpanii pogodowe cztery pory roku, a przed nami były jeszcze kolejne dwie doby. Wstępnie planowałem nazwanie kolejnych pór roku “wczesnym latem” oraz “Rechtsschutzversicherungsgesellschaften”, ale warunki atmosferyczne nie uległy już większej zmianie i moja kreatywność poszła na marne.
W Walencji zdecydowaliśmy się zatrzymać w dzielnicy położonej blisko plaży, za czym przemawiały dwa powody natury estetycznej. Po pierwsze – bliskość plaży, a po drugie – niższe ceny. Dzięki temu rozwiązaniu, gdy tylko naszła nas ochota, mogliśmy wybrać się na spacer po miejscowej marinie albo nadmorskim deptaku. Ta pierwsza, zgodnie ze swoją nazwą i przeznaczeniem, stanowiła przystań dla wszelkiego rodzaju łódek i luksusowych jachtów. Ich widok skłaniał mnie czasem do zastanowienia, jak wyglądałoby moje życie, gdybym jakimś cudem stał się posiadaczem jachtu oraz (jeszcze większym cudem) stać byłoby mnie na jego utrzymanie. Doszedłem jednak do wniosku, że wcale nie byłbym bardziej szczęśliwy, bo taka łódź sprawia pewnie od cholery problemów – na pewno nieprzyjemnie kołysze, OC jest drogie, a w dodatku ciągle trzeba organizować zakrapiane imprezy na morzu w towarzystwie lokalnych polityków i opalonych piękności. Życie pełne jest jednak przejawów elementarnej sprawiedliwości, więc niektórzy dostają od niego jacht, a inni raka.
Po zejściu na plażę i pobliski deptak odżyły za to we mnie wspomnienia z najlepszych wakacji w moim życiu. Miałem wtedy 14 lat i całe dnie spędzałem właśnie nad takim morzem, kradnąc samochody i strzelając do policjantów, dopóki mama nie zawołała mnie na obiad i musiałem wyłączyć GTA: Vice City. Szereg plaż miejskich w Walencji ciągnie się przez prawie 3 kilometry, a dodatkowo w najszerszym miejscu osiągają one ponad 130 metrów. Stwarza to kawał terenu do plażowania, choć na początku marca miłośników opalania spotkaliśmy niewielu, a jeszcze mniej osób zdecydowało się na wejście do wody. Na pustki nie można było jednak narzekać, bo nad brzegiem morza kwitło życie sportowe. Kiedyś wyobrażałem sobie, że mieszkając w takim miejscu na pewno też codziennie biegałbym wzdłuż deptaka albo trenował siatkówkę plażową. Dziś coraz częściej podejrzewam, że skończyłbym jako obwoźny sprzedawca ręczników.
Walencja posiada również opinię miasta idealnie przystosowanego dla rowerzystów. Ścieżek rowerowych jest mnóstwo, a miejscowi (i turyści) tłumnie korzystają z jednośladów. Na poznanie rowerowej strony miasta zabrakło nam jednak z jednego dnia, ale dla utrzymania kondycji i niskiego śladu węglowego poruszaliśmy się wyłącznie na własnych nogach i (rzadziej) komunikacją miejską. Chodząc po mieście słyszeliśmy za to bardzo często nasz rodzimy język, bo mieszanka dobrej pogody, bezpośrednich połączeń tanimi liniami oraz niskich cen nieruchomości powoli czynią z Walencji letni kurort dla polskiej klasy średniej. Polacy znajdują się już w TOP10 nacji najczęściej kupujących nieruchomości w Hiszpanii, a za nami plasują się m.in. Norwegowie, Chińczycy i Rosjanie. Naszą narodowy wynik podbija pewnie trochę rodzina Lewandowskich, ale i tak apartament na Półwyspie Iberyjskim powoli staje się współczesnym odpowiednikiem domku na Mazurach.
Kolejnego dnia udaliśmy się do centrum, aby nacieszyć oczy widokiem głównych zabytków Walencji. Po wyjściu na powierzchnię musiałem jednak sprawdzić, czy przypadkiem nie późni mi się kalendarz, bo miasto wyglądało jak szykujące się do Sylwestra. Na ulicach trwała jedna wielka fiesta, a połowa Hiszpanów radośnie sączyła sobie mniej lub bardziej schłodzone napoje wyskokowe. Miałem świadomość panujących w kraju problemów z bezrobociem, ale niemożliwe było, aby dosłownie nikt w mieście nie pracował w okolicach południa. Jak się szybko okazało, trafiliśmy akurat na część obchodów Las Fallas, czyli czegoś w rodzaju święta wiosny, które mieszkańcy Walencji świętują od 1 do 19 marca. Nasza wizyta wypadła 5 marca, więc wydarzenie dopiero się rozkręcało i na ulicach brakowało jeszcze (podobno) charakterystycznych dla tego okresu kukieł, które palone są podczas wielkiego finału. Tego dnia głównym punktem programu miał być pokaz fajerwerków i pirotechniki, zaplanowany na godzinę 14:00 pod ratuszem. Jak przystało na szanujących się reporterów, zupełnie go przegapiliśmy, bo o tej porze delektowaliśmy się pierwszym piwkiem w pobliskim parku. Po 14:00 centrum zauważalnie opustoszało, a po klimacie fiesty zostały tylko wszechobecne puszki w koszach na śmieci. Zupełnie jakby Hiszpanie beztrosko wyszli z roboty na kilka godzin, wypili parę drinków, zobaczyli pirotechnikę, a po południu przypomnieli sobie o swoich obowiązkach. Sprawdziłem to później i faktycznie nic nie wskazywało, aby akurat 5 marca w Walencji obowiązywał dzień wolny od pracy. Fajnie, tak można żyć.
Postanowiliśmy jednak nie marnować tak ładnie rozpoczętego dnia i pozostaliśmy w klimacie fiesty. Wydaliśmy małą fortunę na wszystkie możliwe przekąski, a co jakiś czas pozwalałem sobie również na zamówienie czegoś rześkiego do picia. Piękna zabudowa Walencji, przyjemna pogoda i lekki szum w głowie stanowiły filary naszego planu zwiedzania, z którego zresztą byłem bardzo zadowolony. Dzień zakończyliśmy jeszcze obowiązkową paellą, po czym wróciliśmy do naszego mieszkania, aby spakować się przed jutrzejszym wylotem do kraju.
Ostatniego dnia naszego wyjazdu na liście rzeczy do zobaczenia pozostał nam teren Miasteczka Sztuki i Nauki oraz znajdującego się w nim oceanarium. Kompleks mieści się w dawnym korycie rzeki Turia, która po wielkiej powodzi z 1957 zmieniła swój bieg i pozostawiła po sobie sporo niezagospodarowanej przestrzeni. Na pomysł zbudowania miasteczka władze Walencji wpadły jeszcze pod koniec lat 80-tych, ale pierwsze łopaty (na pewno wbijane przez polityków, pewne rzeczy są niezmienne w każdej kulturze) poszły w ruch dopiero w 1994. Trzeba przyznać, że hiszpańscy architekci popuścili wodze fantazji i zaprojektowali kilka ogromnych budynków o futurystycznym wyglądzie. Jako ostatni z nich powstało właśnie Oceanarium, które stanowi największy tego typu obiekt w Europie i – wedle niektórych publikacji – drugi na świecie, zaraz za Georgia Aquarium w Atlancie.
Nie będę tu ukrywał, że do długiej listy moich dziwactw muszę zaliczyć również zamiłowanie do oglądania ryb. Jest ono na tyle silne, że skłoniło mnie (a ja moją partnerkę) do wydania po 37 EUR na bilety wstępu do obiektu. Były to jednak pieniądze dobrze wydane, bo w środku znajdowało się wszystko, co stanowić może mokry – że pozwolę sobie na taki żart słowny – sen wędkarza. Podglądanie ryb w ich naturalnym środowisku jest jednak łatwiejsze od wyciągania ich z wody (zapewne ryby zgadzają się z tą opinią), a w dodatku nie trzeba uważać na patrole Straży Rybackiej. Do celebrytów oceanarium w Walencji należą m.in. rekiny, bieługi i delfiny, ale pełno w nim też mniej znanych okazów morskiej fauny. O istnieniu niektórych z nich nie miałem nawet pojęcia, jak choćby o uroczych smokach morskich, nazywanymi po polsku dużo mniej dostojnie pławikonikami australijskimi. Truskawką na torcie – jak mawia pewien pirat drogowy i sportowiec – naszej wizyty był pokaz w delfinarium. Pierwotnie byłem do niego trochę sceptycznie nastawiony (tzn. do pokazu, do pirata drogowego jestem nadal), ale przeszedł on moje wszelkie oczekiwania. Delfiny przez pół godziny dokazywały tak, że pod koniec nie zaskoczyłby mnie nawet ich widok jeżdżących na rowerze. Całość okraszona była przy tym informacjami na temat życia delfinów i prowadzonych w delfinarium prac badawczych. Widok skaczących w wodzie ssaków oraz trochę innych ssaków rzucających im zabawki ponownie skłonił nas do przemyśleń na temat swojej ścieżki zawodowej, a kariera opiekuna delfinów wydała nam się całkiem dobrym pomysłem. Niestety, na pracuj.pl udało nam się odnaleźć wyłącznie ofertę Dyrektora Handlowego w sympatycznej firmie Delfin Sp. z o.o. Specjalizacja wspomnianego przedsiębiorstwa wydaje się przy tym ironicznym podsumowaniem naszych możliwości przebranżowienia.
Muzeum Ceramiki, czyli budynek z jedną z najładniejszych fasad, jakie w życiu widziałem.
Tłumy miejscowych we wtorkowe południe, czyli pierwszy tydzień Las Fallas 2024.
Jest gdzie rozłożyć parawan.
Marina – tu trafiają grzeczne dzieci bogatych rodziców.
Ratusz w Walencji. Stąd pada sygnał do odpalenia codziennej pirotechniki podczas Las Fallas.
Ryneczek Główny, w którym można kupić wszystkie przysmaki Hiszpanii. I sporo importowanych.
Paella, czyli odpowiednik schabowy z ziemniakami i mizerią w wydaniu Walencji.
Patatas Bravas – wyjątkowo nieskomplikowana przekąska, akurat do meczu.
Niestety, polska SG należy do jednych z najmniej kompetentnych i najbardziej skorumpowanych. Moja żonę trzepali przez godzinę, bo miała na nodze założoną ortezę. Podejrzewali ją, że w ortezie nie wiadomo co się znajduje, połamali sprzęt i potem próbowali go poskładać. W tym czasie nie pozwalali jej nawet usiąć, można powiedzić, że ją torturowali, dając do zrozumienia, że pewna za opłatą nie byliby tacy nadgorliwi. Straty dla nas wyniosły ok 1000 zł. Z kolei hiszpańska SG zapytała tylko, czy żona potrzebuje jakieś pomocy przy przejściu przez bramkę. Nikt niczego się nie czepiał.
domorotti napisał:Niestety, polska SG należy do jednych z najmniej kompetentnych i najbardziej skorumpowanych. Moja żonę trzepali przez godzinę, bo miała na nodze założoną ortezę. Podejrzewali ją, że w ortezie nie wiadomo co się znajduje, połamali sprzęt i potem próbowali go poskładać. W tym czasie nie pozwalali jej nawet usiąć, można powiedzić, że ją torturowali, dając do zrozumienia, że pewna za opłatą nie byliby tacy nadgorliwi. Straty dla nas wyniosły ok 1000 zł. Z kolei hiszpańska SG zapytała tylko, czy żona potrzebuje jakieś pomocy przy przejściu przez bramkę. Nikt niczego się nie czepiał.Powiedziałbym więcej: polskie służby to chamy i każdym palcem z osobna podpisuję się pod słowami Frasyniuka. Ale nie są na pewno górsi od kolegów z USA, Afryki. Wracając do glowneog wątku:przede wszystkim: gorące i najszczersze życzenia, żebyś pokonał chorobę. A resztę sobie kolega zorganizuje
:)
Kilka miesięcy temu na moim macierzystym lotnisku we Wro miałem okazje byc świadkiem podobnej sytuacji. Przy security jeden z pasażerów przede mną, starszy jegomość, również musiał być po terapii naświetlań, bo skanery zaczęły wyć na tyle skutecznie, ze najpierw wszystko wstrzymano, a potem panowie ze SG przez 10 min szukali jakiegoś urządzenia podręcznego i być może zapoznawali się z dokumentacja medyczna. Całość trwała, a kolejka do security robiła się coraz dłuższa. Trwała walka z czasem.Co do Twojej relacji - naprawdę świetnie napisana, totalnie w stylu jaki lubię. Będę czekał na kolejne i wiem, ze się doczekamZ Madrytem pełna zgoda, niesamowite miasto, chyba moje ulubione w HiszpaniiSegovia - fajnie, ze pokazałeś. Po przeczytaniu ostatniej książki Bernarda Minier to miasto jest tez na mojej liście do zobaczenia.Życzę Ci dużo zdrowia i jak najczęstszych relacji na tym forum
Dziękuje wszystkim za dobre słowa i mam gorącą nadzieję coś jeszcze opublikować w przyszłości
;) Teraz jednak muszę przeprowadzić dyscyplinującą rozmowę z nowotworem i ustalić z nim warunki eksmisji. Nie będzie to jednak zupełnie pokojowy proces, bo cytując klasyka: "W żadne pozwy się nie będziemy bawić". Buziaki i do usłyszenia!
dywyndydyfar napisał:"W żadne pozwy się nie będziemy bawić"@dywyndydyfar - tak trzymać, ostrożnie (delikatnie mówiąc) z alko i z cukrem i życzę Ci odwiedzenia wielu karaibskich wysp w dobrym zdrowostanie.Co do samej relacji, stylowo-językowo przypadł mi do gustu, a i z rzeczy praktycznych i typów na mustsee dowiedziałem się co nieco.
mapa napisał:(...) Przy security jeden z pasażerów przede mną, starszy jegomość, również musiał być po terapii naświetlań, bo skanery zaczęły wyć na tyle skutecznie, ze najpierw wszystko wstrzymano, a potem panowie ze SG przez 10 min szukali jakiegoś urządzenia podręcznego i być może zapoznawali się z dokumentacja medyczna (...)Moja matka po serii naświetlań onkologicznych wzbudzała jakieś ukryte alarmy przez najbliższe 12 miesięcy na każdym możliwym lotnisku. Zawsze dziwny uśmiech panów celników, kontrola osobista, dokładne przeszukanie bagaży, bez żadnej informacji dla nas ...Wyzdrowiała i jedyne co pozostało u niej po chorobie to taki niepokój przy przechodzeniu przez security, czego autorowi tego posta jak najbardziej życzę.
Jest Madryt, a miał być Trynidad
Cała historia podróży zaczyna się na pewnym zielonym fotelu, na którym sączyłem przez kroplówkę wyjątkowo niekorzystną dla włosów chemię. Znajdując się w takiej sytuacji ludzie często zaczynają rozmyślać i zadawać sobie trudne pytania: co chciałbym w życiu osiągnąć? Co zobaczyć? Gdzie jadłem najlepszego kebaba? Odpowiedź na pierwsze pytanie jest w moim wypadku o tyle jasna, co niesatysfakcjonująca, bo Shakira uparcie nie odpisuje na moje wiadomości na Facebooku, a tym samym zmniejsza do zera szanse na udaną randkę. Rozwiązanie trzeciej zagadki jest równie jasne, choć z kolei nostalgiczne, bo nigdzie ten turecki specjał nie smakował tak, jak w podziemiach Dworca Zachodniego w Warszawie gdzieś w okolicach roku 2007. Budka została, chyba część pracowników również, ale smak zaginął gdzieś na przestrzeni lat, bo kiedyś to były czasy, a obecnie – jak powszechnie wiadomo – czasów nie ma. Tym samym najbardziej perspektywicznie przedstawiała się odpowiedź na drugie pytanie, bo w tej kwestii zdecydowanie najwyżej na liście moich podróżniczych marzeń był ponowny wyjazd na Karaiby.
Pierwotnie poniższy tekst miał więc dotyczyć wyprawy do Trynidadu i Tobago, którą zaplanowałem na zakończenie mało przyjemnego leczenia. Ten piękny plan musiałem jednak szybko i gruntownie zrewidować, bo po pierwsze wspomniany kraj najprawdopodobniej nie istnieje, a po drugie dostałem zaproszenie do kolejnej edycji manewrów na oddziale onkologii. Tak to już bywa, że życie zazwyczaj stanowi ten mizerny wycinek, która zostaje po odjęciu od wspaniałych planów naszych realnych możliwości. W normalnych okolicznościach pewnie nie uznałbym też wyjazdu do Hiszpanii za tak interesujący, aby dzielić się nim ze światem, ale w nowej rzeczywistości bardzo doceniłem tych kilka dni oddechu od codzienności.
Madryt
Ku mojemu zaskoczeniu, pierwsza przygoda spotkała mnie jeszcze na lotnisku w Polsce. Do typowego o poranku krajobrazu, składającego się z tłumów zaspanych pasażerów, dołączyli dziwnie aktywni funkcjonariusze Straży Granicznej. Przechadzali się oni wzdłuż kolejek z jakimś urządzeniem przypominającym wyjątkowo nieporęczny telefon i ewidentnie czegoś poszukiwali. Kiedy dotarli do mnie, aparat zaczął wydawać podejrzane dźwięki, nie zwiastujące raczej nic dobrego. Kilka chwil później poddawany byłem już dodatkowej kontroli bezpieczeństwa, a w gruncie rzeczy miła pani strażniczka poinformowała mnie, że przypadkowo wszcząłem alarm radiologiczny na terenie lotniska. Przyczyną okazało się dochodzące ode mnie promieniowanie, będące skutkiem ubocznym wykonanego poprzedniego dnia badania. Dla pewności funkcjonariuszka zadała mi kilka podchwytliwych pytań (“Przepraszam, czy nie poczęstowałby mnie Pan uranem?”, “Piękną pogodę mamy o tej porze roku w kompleksie Natanz, nieprawdaż?”), po czym po sprawdzeniu dokumentacji medycznej puściła mnie wolno.
Po przylocie do Madrytu również czekało mnie kilka niespodzianek, choć tym razem w zdecydowanej większości przyjemnych. Miałem już kiedyś okazję zwiedzać stolicę Hiszpanii, ale niewiele z tego wydarzenia zapamiętałem, bo dosyć sprawnie zapominam w życiu złe chwile, a równie szybko (tym razem niestety) te dobre. Ogólnie per saldo wychodzę raczej na plus, bo tych drugich zazwyczaj przydarza mi się zauważalnie mniej. Jest to zapewne wynik wielu wieków ewolucji naszego narodu, dzięki czemu jesteśmy przystosowani do codziennego życia na Nizinie Środkowoeuropejskiej. Poranek w Madrycie przywitał nas jednak bardzo miło, bo pełnym słońcem, przyjemną temperaturą i akceptowalnym kursem wymiany EUR/PLN. Na Polakach wrażenie robiła też bardzo rozbudowana sieć metra hiszpańskiej stolicy, która sama posiada więcej linii, niż wszystkie 1013 miast w Polsce razem wziętych. Ba, już teraz siatka połączeń w Madrycie jest bardziej rozbudowana, niż ta przedstawiana w planach na kolejną kadencję przez najbardziej kreatywnych i bezczelnych kandydatów na prezydenta Warszawy.
Nie mam zamiaru opisywać tutaj każdego zabytku Madrytu, bo sens tego artykułu (jak niektórzy czytelnicy mogli już zauważyć) waha się gdzieś pomiędzy “nieudolnie zabawny” a “zgłoszony za złamanie standardów społeczności”. Trzeba jednak przyznać, że jest to miasto wręcz stworzone na krótki city break – z piękną architekturą, dobrą kuchnią i licznymi barami. Zasilony pięknymi widokami oraz przywiezioną z Polski kanapką z jajkiem (zamienioną nieco później na tradycyjną kanapkę z kalmarami), cały dzień szwędałem się po Madrycie w poszukiwaniu lokalnych atrakcji. Wraz z moją partnerką tego dnia przedreptaliśmy prawie 23 km, co jak na 3 h snu poprzedniej nocy oraz status pacjenta onkologicznego wydaje mi się wystarczającą rekomendacją, że w mieście jest co zobaczyć.
Zdjęcia samych kamienic spokojnie mogłyby zapełnić album poświęcony światowemu dziedzictwu UNESCO, a w mieście nie brak przecież innych zabytków z prawdziwego zdarzenia. Jedną z licznych ciekawostek jest choćby umiejscowiona w centrum … egipska świątynia z II w. p n. e. Co przy tym wyjątkowe w Europie, wspomniana budowla nie została skradziona z Egiptu, a stanowi podarunek (i to bynajmniej nie od Wielkiej Brytanii) za pomoc udzieloną przez Hiszpanię w ratowaniu świątyń podczas budowy Wielkiej Tamy Asuańskiej. Zaskakująco przedstawia się również katedra w Madrycie, którą – poza wartościami duchowymi, ocenianymi indywidualnie – warto odwiedzić dla tamtejszych witraży. Wykonane zostały one w stylu przypominającym mieszankę kubizmu i art-deco, ale nigdzie nie mogę znaleźć informacji o inspiracji ich twórców wskazanymi prądami w sztuce. Najprawdopodobniej oznacza to, że są one po prostu ładne, a ja jestem wyjątkowym ignorantem artystycznym.
Znajomości tematu nie mogę sobie natomiast odmówić w kwestii stanowiącej wkład Hiszpanów w niematerialny dorobek ludzkości, czyli kulturze barowej. Według niektórych źródełHiszpania posiada najwięcej barów na mieszkańca w Europie, natomiast wszyscy badacze nocnego życia są zgodni, że wizyty w lokalach serwujących tapas i piwo stanowią nieodłączny element kultury mieszkańców Półwyspu Iberyjskiego. Rola barów w tamtejszym społeczeństwie wykracza jednak daleko poza przyziemne kwestie gastronomiczne. Zgodnie z często cytowanymi statystykami (choć rzadko posiadającymi konkretne źródło), 2/3 Hiszpanów zna imię kelnera ze swojego ulubionego baru, a 30% zostawiłoby mu klucze do domu podczas dłuższego wyjazdu. Nie ulega przy tym wątpliwości, że bary w Madrycie wyglądają przepięknie i gdybym tylko mógł, to chętnie przepiłbym w nich znaczną część swoich oszczędności.
Nasz dzień nie mógł się więc zakończyć w innym miejscu, jak właśnie w pobliskim barze. Trafiliśmy przy tym na bardzo ciekawy lokal, który dawniej pełnił ważną społecznie rolę kina pornograficznego, a obecnie serwuje się w nim tosty i piwo z nalewaka. Przy tej okazji wypiłem też pierwszą od ponad pół roku szklankę tego złocistego płynu. Choć napis na szklance ewidentnie wskazywał na najzwyklejszego na świecie lagera, to dla mnie smakował on jak wielokrotny zwycięzca Oktoberfestu albo Chmielaków Krasnostawskich. Uzbrojeni we wspomnianą ambrozje, obserwowaliśmy przez jakiś czas napływające do lokalu fale mieszkańców Madrytu. Co ciekawe, choć wybrany lokal można śmiało nazwać mianem dość alternatywnego, to wśród gości znajdowali się przedstawiciele każdej chyba grupy społecznej i wiekowej. W pewnym momencie zmęczenie wzięło jednak górę i wybraliśmy się w końcu na dłuższy odpoczynek. Trzeba jednak przyznać, że miasto o tej porze dopiero zaczynało ożywać, bo Hiszpanie do barów wychodzą o godzinie, o której my zwykle kładziemy się już spać, a przeciętny motorniczy je drugie śniadanie.
Jedna z wielu pięknych kamienic Madrytu.
Starożytna egipska świątynia w centrum Madrytu.
Rzadki widok w naszej strefie klimatycznej – protest przeciwko polityce Izraela.
Ukryty budynek gdzieś w centrum o ślicznej fasadzie.
Puerta del Sol, czyli centralny punkt centralnego miasta Hiszpanii.
W takiej knajpie mógłbym wypić piwko. Albo sześć.
Plaza Mayor, tu w wydaniu Madrytu.
Pałac królewski.
Klasyk kuchni Madrytu, czyli bułka z kalamarem (co bardziej spostrzegawczy zauważą też piwko na drugim planie).
Ulice w centrum Madrytu mają takie ładne tabliczki informujące o ich nazwie.
Segovia
Następnego dnia wstaliśmy rano i wybraliśmy się na zwiedzanie Segowii, położonej ok. 90 km od Madrytu. W tym wypadku jednak łatwiej było powiedzieć, niż zrobić, bo hiszpański transport publiczny pokonał nas przez nokaut już w pierwszej rundzie. W teorii pomiędzy Madrytem a Segowią kursują pociągi (zarówno superszybkie jak i hm, zbliżone do polskich standardów), a bilety można wygodnie kupić w kasie, automacie lub przez Internet. Tyle teorii, bo w praktyce nawet podróże po Azji nie sprawiły nam tyle trudności, co usługi hiszpańskiego przewoźnika narodowego. Podczas całego wyjazdu doświadczyliśmy m.in. znikających i pojawiających się połączeń w rozkładzie, niespodziewanych przesiadek na trasie, cen zmieniających się w ciągu kilku minut czy peronów wskazywanych dopiero na 3 minut przed odjazdem pociągu. Początkowo zwalałem nasze trudności na nieznajomość pewnych subtelności krajowych kolei, ale chaotycznie biegający po dworcu Hiszpanie pozwolili mi przypuszczać, że może być to głębszy problem.
Prawdziwym szczytem iberyjskiej myśli logistycznej było połączenie autobusowe pomiędzy Madrytem a Cuencą (kolejnym punktem wyjazdu), którego jednak nie udało nam się sprawdzić w praktyce. Wszystko za sprawą strony internetowej przewoźnika, która sprawnie pobierała należności za przejazd, ale nie posiadała najwidoczniej funkcjonalności wysyłki biletów. Pewną podpowiedzią co do standardu usług mogły być opinie na Google w granicach 1,5 gwiazdki, o ile tylko zdecydowałbym się na ich sprawdzenie przed podaniem danych karty płatniczej. Szykowałem się więc do sprawdzenia funkcji chargeback w moim banku, ale firma autobusowa wspaniałomyślnie zwróciła mi należności już po kilku dniach i paru coraz to bardziej zdecydowanych mailach. Garść przemyśleń co do praktycznych aspektów wyjazdu zamieszczam w odrębnym wpisie – być może komuś uda się uniknąć naszych błędów i popełnić kilka własnych.
Kiedy już dotarliśmy w końcu do Segowii, na miejscu zastaliśmy warunki pogodowe zauważalnie odmienne od tych w Madrycie. Położenie miasta u podnóża gór, na wysokości 1000 m n. p. m. zdecydowanie ochładza miejscowy klimat. Dla rozgrzania się ruszyliśmy na zwiedzanie starego miasta, które choć niewielkich rozmiarów, to jednak zasłużenie znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Główną wizytówką Segowii stanowi przede wszystkim świetnie zachowany rzymski akwedukt, z którym związana jest pouczająca legenda. Otóż dawno temu, pewna mała dziewczynka z Segowii bardzo narzekała na konieczność chodzenia po wodę do oddalonego od miasta źródła. Zaklinała się, że zrobiłaby wszystko, aby tylko uniknąć tej przykrej konieczności i mieć dostęp do bieżącej wody w każdej chwili. Jej próśb wysłuchał podejrzany wędrowiec, który w zamian za spełnienie życzenia zażądał duszy dziewczynki. Młoda dama, bez zbędnego zastanawiania się (jak to do tej pory robi młodzież próbująca uniknąć obowiązków domowych) zgodziła się na propozycję nieznajomego. Szemrany typ okazał się być diabłem i niezwłocznie przystąpił do budowy akweduktu. Po odkryciu prawdziwej tożsamości świeżo upieczonego nabywcy swojej duszy, dziewczynka zaczęła się gorąco modlić do Boga o zerwanie zawartej umowy ze względu na wprowadzenie konsumenta w błąd i inne klauzule abuzywne. Bóg wysłuchał próśb młodej Segowianki, posłał diabła w diabły, a mieszkańcy dokończyli budowę akweduktu. Zapytacie zapewne, jaki morał płynie z tej historii? Otóż są aż dwa. Po pierwsze – warto docenić bieżącą wodę w kranie, bo w dzisiejszych czasach nie musimy sprzedawać duszy pracownikom MPWiK za dostarczenie jej do naszego domu. Po drugie – warto zbudować w mieście starożytny akwedukt, bo dzięki niemu kolejne pokolenia będą mogły żyć dostatnio z turystów nawet w niewielkim miasteczku. Budowla stoi po dziś dzień w samym centrum Segowii i to w bardzo dobrym stanie, co jest dość imponującym wynikiem jak na obiekt liczący sobie ponad 2 tysiące lat, wykonany w dodatku bez żadnej zaprawy pomiędzy kamiennymi blokami.
Do obowiązkowych punktów wycieczki należą również katedra i alcázar, obie budowle posiadające zarówno niewątpliwy urok, jak i wartość historyczną. Wizytę w katedrze jednak odpuściliśmy, bo według przewodnika “wspaniale chroni przed upałem panującym na zewnątrz”. Biorąc pod uwagę zawrotne 8 stopni Celsjusza oraz lekko napięty harmonogram, ograniczyliśmy się do podziwiania jej walorów zewnętrznych.
Byliśmy za to mniej oporni na uroki alcázaru i w tym wypadku kupiliśmy wejściówki do środka. Przy okazji odwiedzin kasy biletowej zauważyliśmy też interesujące zjawisko – dokonanie najzwyklejszej transakcji zajmuje Hiszpanom mnóstwo czasu. Kilkukrotnie w różnych kolejkach spotykaliśmy się z tym samym schematem, w którym miejscowi na początku opowiadają sprzedawcy historię swojego życia, potem zadają dziesiątki pytań, rozwodzą się nad płaceniem i odchodzą z dokładnie takim samym biletem, jaki my nabywamy w 30 sekund. Z jednej strony to dobrze świadczy o ich otwartości, ale aż boję wyobrazić sobie, jaki hałas i chaos panują tu w kolejkach do lekarza. Sam alcázar okazał się przy tym zdecydowanie bardziej interesujący z zewnątrz, niż po bliższym poznaniu. O ile jeszcze pokoje królewskie wzbudziły w nas pewne zaciekawienie, to już znajdujące się w drugim skrzydle skromne muzeum artylerii skłoniło moją partnerkę do przeglądania dotychczas wykonanych zdjęć. Trochę szkoda, bo sam budynek prezentuje się na tyle imponująco, że zainspirował Walta Disneya do stworzenia swojego charakterystycznego logo z bajkowym zamkiem. Czym obecnie inspiruje się The Walt Disney Company przy wymyślaniu swoich najnowszych dzieł nie wiem, ale z całą pewnością nie ma to nic wspólnego z hiszpańskimi pałacami.
Po wyjściu z alcázaru pogoda nagle zmieniła się nie do poznania. Temperatura spadła jeszcze bliżej 0, a na dworze rozpętała się prawdziwa… burza śnieżna. Po jakiś dwóch godzinach spędzonych nad kolejnymi kubkami gorącej herbaty wyszliśmy na ulicę, gdzie zalegała kilkunastocentymetrowa warstwa topiącego się śniegu. Dalsze zwiedzanie miasteczka było praktycznie niemożliwe, bo brak sprawnego systemu odprowadzania wody sprawił, że wszystkie place zamieniły się w małe jeziorka. Dodatkowo widok białego puchu (lub nawet jego pozostałości) wzbudził ogromne emocje w Hiszpanach, którzy masowo rzucili się do toczenia bitew na śnieżki albo lepienia bałwanów. O ile też miejscowi z zasady poruszają się ulicami bardzo powoli, tak pod wpływem niecodziennych warunków atmosferycznych zaczęli chodzić z prędkością budowy elektrowni atomowej w Polsce. To w zasadzie dość zabawne, że w mieście dysponującym rzymskim akweduktem i całą masą średniowiecznych zabytków, największym zainteresowaniem turystów cieszyła się woda w stanie stałym. Zadowoleni z dnia, choć nieco przemoczeni, wybraliśmy się w końcu w podróż powrotną do Madrytu.
Katedra w Segowii, widok gdzieś z pozycji partyzanckiej.
Alcazar, czyli pałac i zamek w jednym.
Wokół Segowii znajduje się kilka zabytkowych kościołów i klasztorów.
Akwedukt w Segowii o godzinie 12:00…
… i ten sam akwedukt kilka godzin później.
Wbrew pozorom (i naszym wrażeniom), to wcale nie północna Finlandia, tylko dworzec w hiszpańskiej Segowii.
Cuenca
Kolejny przystanek na naszej trasie zrobiliśmy w Cuence. Na ile możemy wnioskować po nieobecności grup azjatyckich turystów (powszechnych w Segowii), jest ona dużo mniej popularną destynacją podróżniczą. Całkiem bezzasadnie, bo samo stare miasto jest równie pięknie położone, choć faktycznie brakuje mu akweduktu. Marzec, chłód i deszczowa pogoda sprawiły jednak, że podczas naszego pobytu w Cuence nie spotkaliśmy nie tylko Japończyków z aparatami, ale w zasadzie żadnych innych turystów. Dzięki temu mogliśmy spacerować ulicami tej przyjemnej miejscowości w spokoju i jedynie lekko szczękając zębami.
Wielowiekowa historia Cuenci wraz z jej historycznymi zabudowaniami również została doceniona przez UNESCO i wciągnięta na wspomnianą już wcześniej listę światowego dziedzictwa. Choć uznanie zyskało całe stare miasto, to jego szczególnie rozpoznawalnym symbolem są tzw. zwisające domy, z których jedynie trzy dotrwały do naszej wizyty w trzeciej dekadzie XXI wieku. Ich zdjęcia znajdują się chyba w każdym przewodniku po Hiszpanii, aczkolwiek my zbytnio nie zrozumieliśmy ich fenomenu. Komuś wychowanemu w czasach współczesnych wspomniane zwisające nad przepaścią domy przypominają … zwykłe mieszkania z balkonami. Dość dużymi, to prawda, a w jednym wypadku nawet trzypiętrowymi, ale nadal mieszczącymi się w definicji “balkonu”. Może jest to jakiś pomysł, aby zaprosić specjalistów UNESCO na dowolne osiedle w Polsce i przedstawić im osiągnięcia krajowej myśli deweloperskiej, chociaż istnieje ryzyko, że większe wrażenie od powszechności balkonów mógłby na nich wywrzeć pomysł mikroapartamentów po 5 000 EUR za metr.
Swoją drogą, w kategorii zabytków na liście dziedzictwa UNESCO przegrywamy z Hiszpanią 49 do 17. Proporcja wyniku jest zaskakująco podobna do bilansu bramek w rozgrywkach męskich reprezentacji piłki nożnej pomiędzy tymi dwoma krajami, wynoszącego 9 do 28 (zgadnijcie na czyją korzyść). W przypadku futbolu nie możemy się jednak usprawiedliwiać historyczną nieobecnością na naszych ziemiach Imperium Rzymskiego i Maurów, choć na pewno jakieś logiczne wytłumaczenie da się znaleźć.
Skoro już jesteśmy przy piłce nożnej, to będąc w Hiszpanii zwyczajnie nie wypada nie zobaczyć jakiegoś meczu na żywo. Wszak podczas naszej krótkiej podróży odwiedziliśmy m.in. Madryt i Walencję, a więc siedziby aż czterech klubów z La Liga. Nic więc dziwnego, że w niedzielne popołudnie wybraliśmy się na stadion zobaczyć zmagania pomiędzy UB Conquense i CD Marchamalo.
Oba zespoły grają w 18 grupie hiszpańskiej Tercera Federación, czyli na piątym poziomie rozgrywkowym tamtejszego futbolu. W tabeli zdecydowanie przewodzili gospodarze, zajmując pierwszą lokatę z niezłym dorobkiem punktowym, ale tylko amator zlekceważyłby zawsze groźne CD Marchomalo. No dobra, może i takie lekceważenie czasami miewa miejsce, bo 5 liga posiada status tylko (i aż) półprofesjonalnej. Muszę jednak przyznać, że spotkanie poziomiem nie ustępowało w niczym polskiej 1 Lidze, a momentami nawet gotów byłbym polecić do dalszej obserwacji kilku co mniej otyłych zawodników działaczom rodzimych zespołów piłkarskich.
Złego słowa nie mogę powiedzieć też o organizacji samego spotkania. La Fuensanta Stadium położony jest niedaleko od starego miasta Cuenci, w strategicznej bliskości otwartych w niedzielę sklepów spożywczych. Niestety, nie udało się w nich nabyć żadnej pirotechniki, więc zaopatrzeni wyłącznie w puszki hiszpańskiego lagera udaliśmy się na arenę dzisiejszych zmagań sportowych. Na miejscu stanęliśmy przed kluczowym wyborem – droższych (15 EUR) biletów na trybunę VIP, czy tańszych (10 EUR) na trybunę o umiarkowanym standardzie. Nauczeni doświadczeniem, że tańsze bilety oznaczają zwykle sektor ultrasów, wybraliśmy właśnie bardziej ekonomiczną wersję wejściówek. Nasze przypuszczenia okazały się trafne, bo ochroniarz wskazał nam trybunę za bramką gospodarzy, w dodatku wyjątkowo tego dnia nasłonecznioną. W szczytowym momencie spotkania naliczyłem na stadionie ok. 150-200 widzów, w tym 5 ultrasów, bęben, panią kasjerkę, kilka dzieciaków na hulajnogach i prawdopodobnie 2 miejscowych amatorów spożywania sangrii w przemysłowych ilościach. Trybuny żywiołowo reagowały na poczynania graczy, choć jak się po chwili okazało, kibice gospodarzy i gości (nieliczni, ale jednak) siedzieli obok siebie. Muszę też przyznać, że widok fanów zachodnich klubów sportowych wspólnie oglądających mecze zawsze zmusza mnie do refleksji. Najwyraźniej podczas takich spotkań istnieje przestrzeń do rozmowy na temat wspólnych zainteresowań, natomiast w naszym kręgu kulturowym trzeba trzymać się haseł “Tęcza Augustów* albo śmierć” (*wstaw nazwę dowolnego klubu), “Nienawidzimy wszystkich” czy inne “Niech nas nienawidzą byle się nas bali”.
Piąte poziomy rozgrywkowy w Hiszpanii i w Polsce mają za to ze sobą zaskakująco wspólne preferencje żywnościowe kibiców. Najpopularniejszą przekąską na trybunach okazały się być swojskie nasiona słonecznika, których łupiny zdobiły zarówno same przejścia pomiędzy krzesełkami, jak i trawę za bramką gospodarczy. Z niepokojem zaobserwowałem jednak nieobecność napojów alkoholowych, przez co prze dłuższą chwilę wahaliśmy się z wyciągnięciem naszych lagerów z plecaka. Rozumiem, że Hiszpanie to z natury wesoły naród i niby można się bawić bez alkoholu, ale czy na pewno warto ryzykować na 5 lidze? Przyszło mi do głowy, że sukcesy iberyjskiej piłki nożnej mogą być związane faktem, że tutejsza publiczność (oraz sami zawodnicy i – aż strach pomyśleć – może nawet działacze) stronią od takich używek. Mój diabelski plan zademonstrowania Hiszpanom jak dobraną parą jest zimne piwko i sport, a tym samym długofalowe osłabienia całego poziomu La Liga, nie był jednak konieczny. Lokalsi najwidoczniej sami odkryli starożytną maksymę, że “nie ma futbolu bez alkoholu” i sączyli sobie drinki z eleganckich papierowych kubków do kawy. Po dłuższej chwili zlokalizowałem nawet punkt wydający wspomniane napoje, dumnie nazywany przez miejscowych barem, choć bliżej mu było do swojskiego określenia “kantorek”.
Z dziennikarskiej przyzwoitości wypada wspomnieć trochę o przebiegu samego spotkania, chociaż nie jest to najważniejszy element futbolu. W pierwszej połowie gospodarze zdecydowanie dominowali, co udowodnili już w 15 minucie strzelając otwierającego gola. Radosna twórczość w defensywie obu zespołów pozwoliła przypuszczać, że mecz zakończy się wynikiem iście hokejowym, ale do końca rozgrywki worek z bramkami ewidentnie nie chciał się rozwiązać. W drugiej połowie goście mieli kilka okazji do wyrównania, ale przez wzgląd na dobre wychowanie powstrzymali się od takiej nieuprzejmości. UB Conquense podjęło również próby podwyższenia wyniku, z czego najbardziej obiecująca z nich zakończyła się zderzeniem wahadłowego z bramkarzem gości. Chwilę później w ruch poszły nieuprzejmości słowne, odepchnięcia i żółte kartki, co ponownie tchnęło nową energię w kibiców gospodarzy. Golkiper CD Marchamalo zasłużył sobie na nieprzychylność trybun i już do końca spotkania każdy jego kontakt z piłką wywoływał serię przyśpiewek i głośnych komentarzy. Nie do końca rozumiałem ich treść, bo mój słownik hiszpańskich wulgaryzmów jest mocno ubogi, ale raczej nie życzyli mu dalszych sukcesów w karierze zawodowej.
Zaraz po meczu nie mogłem się powstrzymać i od razu udałem się szpitala. Wyjątkowo nie potrzebowałem żadnej operacji, a wyłącznie toalety, bo wspomniany ośrodek zdrowia mieścił się dokładnie naprzeciwko bram stadionu. Jest to zapewne przemyślane rozwiązanie, bo takie położenie może znacznie skrócić czas interwencji medycznej w przypadku wystąpienia poważniejszej kontuzji wśród zawodników UB Conquense. Po zaliczeniu wszystkich istotniejszych punktów użyteczności publicznej, ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie miasta.
Lekko prowincjonalny charakter Cuenci oraz mniejsza popularność miasta wśród turystów zmuszały nas do ciągłego używania języka hiszpańskiego. Od jakiegoś czasu znajomy Wenezuelczyk próbuje wbić nam go do głów i czyni to z uporem godnym lepszej (a na pewno mniej beznadziejnej) sprawy. Pewne sukcesy na polu komunikacji jednak odnieśliśmy, bo najprawdopodobniej ani w knajpach, ani na stadionie udało się nam nie obrazić niczyjej matki. Muszę przyznać, że stanowiło to ogromny postęp na polu językowym w stosunku do poprzednich dni podróży. Jeszcze w Madrycie standardem były sytuacje, kiedy w bardziej skomplikowanych sytuacjach musieliśmy przechodzić z hiszpańskiego na angielski. Wybitnym osiągnięciem były za to odwiedziny w pewnym sklepie, w którym – jak się okazało – obsługiwała nas Polka z Białegostoku. Nasze zdolności komunikacyjne okazały się przy tym na tyle ułomne, że nie udało nam się dojść do porozumienia, a na zakończenie moja partnerka pogratulowała nawet ekspedientce świetnej znajomości polskiego. Na szczęście z każdym kolejnym dniem zyskaliśmy nieco więcej sprawności w języku hiszpańskim i – ogólnie rzecz biorąc – relacjach interpersonalnych.
Ogólnie tej niedzieli sprawialiśmy pozory wzorowych turystów z bogatej Europy. Poranek rozpoczęliśmy od przejazdu taksówką z dworca do centrum (bo innego transportu nie było), potem odwiedziliśmy wspomniany stadion, a po drodze zjedliśmy jeszcze obiad w modnej knajpie. Historia z restauracją wyszła, po prawdzie, nieco przez przypadek. Wcześniej sprawdziłem sobie adresy wszystkich przystępnych cenowo lokali gastronomicznych w Cuence, ale na ostatniej prostej pomyliłem ulice i weszliśmy do niewłaściwego przybytku. Zanim na miejscu zauważyłem swoją pomyłkę, zdążyliśmy już pogadać z kelnerem i rozsiąść się przy stoliku, więc nie bardzo miałem możliwość odwrotu. Moja partnerka życiowa i tak bezpodstawnie uważa mnie za sknerę, dlatego nie chciałem dawać jej dalszej amunicji do ranienia moich uczuć. Następną godzinę ona z radością wybierała lokalne przysmaki, a mi przed oczami tańczyły tabelki w Excelu, groźnie świecące się na czerwono. Tak pięknie spędzony dzień zakończyliśmy jeszcze w miejscowym barze sportowym, gdzie zajadałem swoje niepowodzenia finansowe kanapką z mątwą.
Wraz z opuszczeniem Cuenci następnego dnia zakończył się tułaczy etap naszego wyjazdu, a zaczęły się krótkie, lecz słoneczne (w końcu) wakacje w Walencji.
Ciekawostka, czyli “krzyż diabła”
Wybraliśmy się na mały trekking, ponieważ z pobliskiego wzgórza roztacza się piękny widok na Cuencę. Widoku nie uświadczyliśmy, ale i tak było fajnie.
Symbol Cuenci, czyli wiszące domy.
A kuku! (spójrz na górę)
Rzeka nie zachęca do kąpieli, ale widoczki są zupełnie w porządku.
Kładka nie sprawia wrażenie zbyt solidnej, ale za to jest dosyć śliska.
W ramach wsparcia domowego budżetu przyjęliśmy zlecenie na bruxę.
Spacer po Cuence wymaga odrobinę kondycji.
I wspomniane zwisające domy z bliska. Skojarzenia z balkonem – moim zdaniem – całkiem uzasadnione.
Karty, alkohol, kobiety i sport, czyli zwyczajny wieczór w Cuence.
Transmisja La Liga to jeden z tysięcy powodów na spędzenie wieczoru w barze.
La Fuensanta Stadium w pełnej krasie.
Kącik gastronomiczno-ekspercki.
Sektor VIP zajęty jest spokojnym jedzeniem nasion słonecznika.
Lokalny przysmak – kanapka z mątwą.
Walencja
Niby tylko godzina jazdy pociągiem dzieli Cuencę od Walencji, a człowiek po przyjeździe może poczuć się jak w innej strefie klimatycznej. Jest to przy tym dobrze wykorzystana “godzina jazdy”, bo pociąg przez ten czas pokonał około 200 km. Dość jednak powiedzieć, że na dworcu w Cuence ubrani byliśmy w kurtki i czapki, za to po wyjściu na pełne słońce w Walencji w sumie nic się w tej materii nie zmieniło, bo nie mieliśmy ich gdzie schować. W ten sposób przez cztery dni wyjazdu zaliczyliśmy w Hiszpanii pogodowe cztery pory roku, a przed nami były jeszcze kolejne dwie doby. Wstępnie planowałem nazwanie kolejnych pór roku “wczesnym latem” oraz “Rechtsschutzversicherungsgesellschaften”, ale warunki atmosferyczne nie uległy już większej zmianie i moja kreatywność poszła na marne.
W Walencji zdecydowaliśmy się zatrzymać w dzielnicy położonej blisko plaży, za czym przemawiały dwa powody natury estetycznej. Po pierwsze – bliskość plaży, a po drugie – niższe ceny. Dzięki temu rozwiązaniu, gdy tylko naszła nas ochota, mogliśmy wybrać się na spacer po miejscowej marinie albo nadmorskim deptaku. Ta pierwsza, zgodnie ze swoją nazwą i przeznaczeniem, stanowiła przystań dla wszelkiego rodzaju łódek i luksusowych jachtów. Ich widok skłaniał mnie czasem do zastanowienia, jak wyglądałoby moje życie, gdybym jakimś cudem stał się posiadaczem jachtu oraz (jeszcze większym cudem) stać byłoby mnie na jego utrzymanie. Doszedłem jednak do wniosku, że wcale nie byłbym bardziej szczęśliwy, bo taka łódź sprawia pewnie od cholery problemów – na pewno nieprzyjemnie kołysze, OC jest drogie, a w dodatku ciągle trzeba organizować zakrapiane imprezy na morzu w towarzystwie lokalnych polityków i opalonych piękności. Życie pełne jest jednak przejawów elementarnej sprawiedliwości, więc niektórzy dostają od niego jacht, a inni raka.
Po zejściu na plażę i pobliski deptak odżyły za to we mnie wspomnienia z najlepszych wakacji w moim życiu. Miałem wtedy 14 lat i całe dnie spędzałem właśnie nad takim morzem, kradnąc samochody i strzelając do policjantów, dopóki mama nie zawołała mnie na obiad i musiałem wyłączyć GTA: Vice City. Szereg plaż miejskich w Walencji ciągnie się przez prawie 3 kilometry, a dodatkowo w najszerszym miejscu osiągają one ponad 130 metrów. Stwarza to kawał terenu do plażowania, choć na początku marca miłośników opalania spotkaliśmy niewielu, a jeszcze mniej osób zdecydowało się na wejście do wody. Na pustki nie można było jednak narzekać, bo nad brzegiem morza kwitło życie sportowe. Kiedyś wyobrażałem sobie, że mieszkając w takim miejscu na pewno też codziennie biegałbym wzdłuż deptaka albo trenował siatkówkę plażową. Dziś coraz częściej podejrzewam, że skończyłbym jako obwoźny sprzedawca ręczników.
Walencja posiada również opinię miasta idealnie przystosowanego dla rowerzystów. Ścieżek rowerowych jest mnóstwo, a miejscowi (i turyści) tłumnie korzystają z jednośladów. Na poznanie rowerowej strony miasta zabrakło nam jednak z jednego dnia, ale dla utrzymania kondycji i niskiego śladu węglowego poruszaliśmy się wyłącznie na własnych nogach i (rzadziej) komunikacją miejską. Chodząc po mieście słyszeliśmy za to bardzo często nasz rodzimy język, bo mieszanka dobrej pogody, bezpośrednich połączeń tanimi liniami oraz niskich cen nieruchomości powoli czynią z Walencji letni kurort dla polskiej klasy średniej. Polacy znajdują się już w TOP10 nacji najczęściej kupujących nieruchomości w Hiszpanii, a za nami plasują się m.in. Norwegowie, Chińczycy i Rosjanie. Naszą narodowy wynik podbija pewnie trochę rodzina Lewandowskich, ale i tak apartament na Półwyspie Iberyjskim powoli staje się współczesnym odpowiednikiem domku na Mazurach.
Kolejnego dnia udaliśmy się do centrum, aby nacieszyć oczy widokiem głównych zabytków Walencji. Po wyjściu na powierzchnię musiałem jednak sprawdzić, czy przypadkiem nie późni mi się kalendarz, bo miasto wyglądało jak szykujące się do Sylwestra. Na ulicach trwała jedna wielka fiesta, a połowa Hiszpanów radośnie sączyła sobie mniej lub bardziej schłodzone napoje wyskokowe. Miałem świadomość panujących w kraju problemów z bezrobociem, ale niemożliwe było, aby dosłownie nikt w mieście nie pracował w okolicach południa. Jak się szybko okazało, trafiliśmy akurat na część obchodów Las Fallas, czyli czegoś w rodzaju święta wiosny, które mieszkańcy Walencji świętują od 1 do 19 marca. Nasza wizyta wypadła 5 marca, więc wydarzenie dopiero się rozkręcało i na ulicach brakowało jeszcze (podobno) charakterystycznych dla tego okresu kukieł, które palone są podczas wielkiego finału. Tego dnia głównym punktem programu miał być pokaz fajerwerków i pirotechniki, zaplanowany na godzinę 14:00 pod ratuszem. Jak przystało na szanujących się reporterów, zupełnie go przegapiliśmy, bo o tej porze delektowaliśmy się pierwszym piwkiem w pobliskim parku. Po 14:00 centrum zauważalnie opustoszało, a po klimacie fiesty zostały tylko wszechobecne puszki w koszach na śmieci. Zupełnie jakby Hiszpanie beztrosko wyszli z roboty na kilka godzin, wypili parę drinków, zobaczyli pirotechnikę, a po południu przypomnieli sobie o swoich obowiązkach. Sprawdziłem to później i faktycznie nic nie wskazywało, aby akurat 5 marca w Walencji obowiązywał dzień wolny od pracy. Fajnie, tak można żyć.
Postanowiliśmy jednak nie marnować tak ładnie rozpoczętego dnia i pozostaliśmy w klimacie fiesty. Wydaliśmy małą fortunę na wszystkie możliwe przekąski, a co jakiś czas pozwalałem sobie również na zamówienie czegoś rześkiego do picia. Piękna zabudowa Walencji, przyjemna pogoda i lekki szum w głowie stanowiły filary naszego planu zwiedzania, z którego zresztą byłem bardzo zadowolony. Dzień zakończyliśmy jeszcze obowiązkową paellą, po czym wróciliśmy do naszego mieszkania, aby spakować się przed jutrzejszym wylotem do kraju.
Ostatniego dnia naszego wyjazdu na liście rzeczy do zobaczenia pozostał nam teren Miasteczka Sztuki i Nauki oraz znajdującego się w nim oceanarium. Kompleks mieści się w dawnym korycie rzeki Turia, która po wielkiej powodzi z 1957 zmieniła swój bieg i pozostawiła po sobie sporo niezagospodarowanej przestrzeni. Na pomysł zbudowania miasteczka władze Walencji wpadły jeszcze pod koniec lat 80-tych, ale pierwsze łopaty (na pewno wbijane przez polityków, pewne rzeczy są niezmienne w każdej kulturze) poszły w ruch dopiero w 1994. Trzeba przyznać, że hiszpańscy architekci popuścili wodze fantazji i zaprojektowali kilka ogromnych budynków o futurystycznym wyglądzie. Jako ostatni z nich powstało właśnie Oceanarium, które stanowi największy tego typu obiekt w Europie i – wedle niektórych publikacji – drugi na świecie, zaraz za Georgia Aquarium w Atlancie.
Nie będę tu ukrywał, że do długiej listy moich dziwactw muszę zaliczyć również zamiłowanie do oglądania ryb. Jest ono na tyle silne, że skłoniło mnie (a ja moją partnerkę) do wydania po 37 EUR na bilety wstępu do obiektu. Były to jednak pieniądze dobrze wydane, bo w środku znajdowało się wszystko, co stanowić może mokry – że pozwolę sobie na taki żart słowny – sen wędkarza. Podglądanie ryb w ich naturalnym środowisku jest jednak łatwiejsze od wyciągania ich z wody (zapewne ryby zgadzają się z tą opinią), a w dodatku nie trzeba uważać na patrole Straży Rybackiej. Do celebrytów oceanarium w Walencji należą m.in. rekiny, bieługi i delfiny, ale pełno w nim też mniej znanych okazów morskiej fauny. O istnieniu niektórych z nich nie miałem nawet pojęcia, jak choćby o uroczych smokach morskich, nazywanymi po polsku dużo mniej dostojnie pławikonikami australijskimi. Truskawką na torcie – jak mawia pewien pirat drogowy i sportowiec – naszej wizyty był pokaz w delfinarium. Pierwotnie byłem do niego trochę sceptycznie nastawiony (tzn. do pokazu, do pirata drogowego jestem nadal), ale przeszedł on moje wszelkie oczekiwania. Delfiny przez pół godziny dokazywały tak, że pod koniec nie zaskoczyłby mnie nawet ich widok jeżdżących na rowerze. Całość okraszona była przy tym informacjami na temat życia delfinów i prowadzonych w delfinarium prac badawczych. Widok skaczących w wodzie ssaków oraz trochę innych ssaków rzucających im zabawki ponownie skłonił nas do przemyśleń na temat swojej ścieżki zawodowej, a kariera opiekuna delfinów wydała nam się całkiem dobrym pomysłem. Niestety, na pracuj.pl udało nam się odnaleźć wyłącznie ofertę Dyrektora Handlowego w sympatycznej firmie Delfin Sp. z o.o. Specjalizacja wspomnianego przedsiębiorstwa wydaje się przy tym ironicznym podsumowaniem naszych możliwości przebranżowienia.
Muzeum Ceramiki, czyli budynek z jedną z najładniejszych fasad, jakie w życiu widziałem.
Tłumy miejscowych we wtorkowe południe, czyli pierwszy tydzień Las Fallas 2024.
Jest gdzie rozłożyć parawan.
Marina – tu trafiają grzeczne dzieci bogatych rodziców.
Ratusz w Walencji. Stąd pada sygnał do odpalenia codziennej pirotechniki podczas Las Fallas.
Ryneczek Główny, w którym można kupić wszystkie przysmaki Hiszpanii. I sporo importowanych.
Paella, czyli odpowiednik schabowy z ziemniakami i mizerią w wydaniu Walencji.
Patatas Bravas – wyjątkowo nieskomplikowana przekąska, akurat do meczu.