0
puhacz 27 marca 2024 16:28
Jakby się nad tym zastanowić, to w sumie to wszystko przez @Zeus -a.

Niecały rok temu wrzucił na forum info o opcji first minute w KLM na loty w klasie business w Azji, a że byłem wówczas w stanie dokładnie przewidzieć co i gdzie będę robił w Wielkanoc za taki kawał czasu (i że będę wówczas w Hanoi), to się skusiłem i zakupiłem KUL-CGK w szerokim kadłubie we wspomnianej klasie. W dodatku w Dżakarcie nigdy nie byłem a Indonezję bardzo lubię, więc plan wydawał się być kurde sprytny.

Trzeba było tylko zadbać o doloty HAN-KUL, które nie oszukujmy się – nie są w AirAsia szczgólnie drogie - i voila; trzy i pół dnia na Jawie plus dolot zaplanowany tak, aby spędzić 24h w również bardzo przeze mnie lubianym Kuala Lumpur i właściwie wystarczyło zacząć zastanawiać się jak spożytkować czas na miejscu. Dopiero miesiąc, może dwa, przed wylotem napisałem do poznanego niegdyś w podróży dżakartczyka (tak się mówi?), że nadjeżdżam, czy zbijemy piątkę i porobimy coś razem, na co on odpisał: „a Ty wiesz, że to jest środek ramadanu”?

Błąd nowicjusza, o który bym się nie posądzał.

Zacząłem więc czytać w necie czy turysta na pewno odczuje trwający post czy raczej będzie jak w mniej konserwtywnych krajach muzułamańskich, gdzie po prostu pije się mniej lub z przyczajki. Okazało się jednak, że ramadan w Dżakarcie jest dość dotkliwy, jeśli można to tak nazwać. No nic, należało pomyśleć jak wyjść z tej sytuacji z twarzą, skorzysałem więc w jednej z metawyszukiwarek z opcji ‘zabierz mnie gdziekolwiek (gdzie nie ma ramadanu ? )” i w pozycji najtańszej, w każdym wariancie na czele listy stało Bali. Kierunek ten jednak nie wchodził dla mnie w grę, m.in. dlatego, że byłem tam relatywnie niedawno a bardzo chciałem zobaczyć coś nowego. Kolejnym najtańszym kierunkiem było Perth, w układzie lotów dającym dwa pełne dni na miejscu. Czy Australia na dwa dni ma jakikolwiek sens? Jeszcze nie wiem ale odpowiem pod koniec tygodnia, bo ostatecznie Perth zostało moim kierunkiem ucieczki z poszczącej Dżakarty. Loty zaplanowałem w ten sposob, żeby dać jednak sobie niecałą dobę na miejscu i co nieco w Dżakarcie zwiedzić, przed podróżą na południe.

Trzeba było jeszcze przełknąć koszt dwukrtonej wizy do Indonezji (VaO), zawarłem więc ze sobą deal, że bilety na Perth nabędę wyłącznie, jeżeli uda mi się zejść poniżej 50 USD za odcinek, było więc wyzwanie. Próbowałem różnych sposobów, z których w końcu skuteczny okazał się kod od jednego OTA obniżający cenę lotu o 60 funtów szterlingów. Długo nie kooperował, długo się stawiał ale w końcu dzięki wskazówkom od @borcak (dziękuję!) i użyciu nawet nie zliczę której z rzędu karty płatniczej kod siadł i w pięknym stylu obniżył cenę lotu do pożądanego poziomu.

Tyle tytułem wstępu (a kolejne wpisy będą pewnie bardziej oszczędne w słowa).

Wielkanocną podróż rozpocząłem więc dziś od dojazdu, około południa, na lotnisko Noi Bai (HAN). Jako, że zwykle latam z bagażem podręcznym to o ile nie pada, rozwiązaniem dajacym najwięcej swobody i niezależności, a przy tym najleplszym cenowo (ok. 65 groszy za dobę za przylotniskowy parking), jest dojazd tam na własnym jednośladzie. Polecam.


shared image.jpg



Dla ciekawskich – model ze zdjęcia to chiński Lifan KP150. Siermiężny i nieskomplikowany za to tani i niezawodny. Do tego nieźle udaje Hondę Fortune, więc przy tym nawet wygląda. W Hanoi ruch był niewielki więc jechało się całkiem przyjemnie.


shared image (1).jpg



Wszystkie procedury na lotnisku, od check-inu po boarding również poszły dziś w HAN gładko i AK513 zaczął kołowonie do pasa na dwie minuty przed planowanym startem. Lot upłynął bez historii poza jedną, że próbowałem zamówić jedyne wegańskie danie z karty (za 12 zł, to jest jak za darmo!) ale podobno się skończyło. Mam przypuszczenie, że się „skończyło” już dawno temu ale pewnie szkoda jest drukować nowego menu.


shared image (2).jpg



W KUL przemiłe zaskoczenie – z poprzedniej wizyty w pamięć zapadadła mi przynajmniej godzina stania po pieczątkę. Dziś nie trwało to nawet trzech minut. Potem 15 minut czekania na KLIA express (dziękuję @NBE322 za info o promce na platności Visą – jestem 20% ceny do przodu!) a potem kolejką KJL prosto pod Petronas Towers, w pobliżu którego zlokalizowany jest mój hotel. W hotelu szybki przepak i wyjście na szamę – nie powiem, tęskniłem za tymi food courtami w stylu malajsko-brunejskim. Wszedł smażony ryż z warzywami i coś jakby zupa z tofu, fasolą i grzybami. Mniam.


shared image (3).jpg



Dzień kończę pisaniem pierwszej części o durnolotowej Wielkanocy w hotelowyn barze (piętro nr 31 - wow!), skąd ciepło pozdrawiam, szczególnie tych forumowiczów, którzy niczego nie świadomi w zasadzie zorganizowali mi wyjazd.

p.Fajna ta Malezja. Wszystkie dotychczasowe pobyty w tym kraju zawsze mi się podobały. Dzięki temu, że Kuala Lumpur mam zwiedzone dość gruntownie, to nie miałem ciśnienia na gonitwę po atrakcjach turystycznych, więc od rana założyłem buty do biegania i poleciałem kręcić kółka w Parku KLCC. To nie to, że podczas wakacji lubię się od rana zerwać i wypacać tłuszcz, tylko w chwili jakiegoś zaćmienia mózgu, kilka miesięcy temu, zapisałem się na 7 kwietnia na bieg górski w Cuc Phuong w Wietnamie, a że zapowiadają 35 stopni i 90% wilgotności, to coś by trzeba było potrenować, żeby doczłapać do mety z jako taką godnością.

Oczywiście wychodząc z hotelu zapomniałem wody, ale w rzeczonym parku przewidzieli, że tacy jak ja się trafiają i w kilku miejscach znajdują się dystrybutory z filtrowaną, pitną wodą. Pętla po obwodzie parku jest dosyć krótka (1,3 km), ale pomimo tego biega się naprawdę przyjemnie – większość trasy jest wyłożona taką miękką nawierzchnią, na styropianowej warstwie:


shared image (5).jpg



Widoki też były niczego sobie. No i wiadomo – jak KL to musi być selfiak z wieżami:


shared image (6).jpg



Po bieganiu nadmuch klimy ustawiłem w pokoju na maksa i zacząłem w ten sposób suszyć rzeczy z treningu. Z jednej strony po to, żeby nie pakować mokrego a z drugiej dlatego, że przyjąłem na ten wyjazd wariant bagażu ultra light i buty biegowe są zarazem nominalnymi do chodzenia. Podczas gdy klima robiła swoje, ja wyskoczyłem na jedzenie i choć wszystkie tanie food courty były jeszcze zamknięte o tej godzinie, to dokładnie na przecwiko Petronas Tower, w centrum handlowym Avenue K trafiłem na wspaniały lokal o nazwie Sala, który serwuje wyśmienite śmieciowe jedzenie w wersjach roślinnych. Nie wiem skąd się wzięło powszechne założenie, że dieta wegańska jest zdrowa. Jako zradykalizowany weganin zupełnie się temu sprzeciwiam, lubię browara i frytki z głębokiego oleju. Przykłady rzeczy wegańskich a zarazem niezdrowych można by mnożyć bez końca. Szczególnie doceniam więc lokale serwujące roślinny ‘junk food’.


shared image (4).jpg



Potem był czas na zakupy (średnio udane), kawkę z 7-eleven i po przechadzce po okolicach KLCC trzeba było wracać do hotelu. Na szczęście miałem zapewniony późny check-out a to dzięki statusowi w ALL (Accor Live Limitless). I tu pokłony dziękczynne dla @hubson -a, który otworzył mi oczy na korzyści płynące ze statusów i niemniejsze dla @kacper451 za jeszcze szersze wprowadzenie w temat z opcją na Accor Plus przede wszystkim. I tu taka dygresja, że jeżeli ktoś z Was zamieszkuje region Azji Wschodniej i Pacyfiku, a kojarzę przynajmniej kilku forumowiczów, to Accor Plus jest właściwie pozycją obowiązkową, zwłaszcza że przy przemyślanym wykorzystaniu przysługującego noclegu, roczny koszt członkostwa może się w zasadzie zwrócić.

Pokój w Ibiesie Kuala Lumpur City Centre dla celów dokumentacyjnych:


shared image (3).jpg



Na lotnisko wybrałem się zdecydowanie za wcześnie zwłaszcza biorąc pod uwagę, że w międzyczasie przyszła wiadomość od KLM o 45-minutowym opóźnieniu. Ale nie ma tego złego – dzięki temu znalazłem czas na pisanie tej relacji (do mniej więcej tego momentu). Poza tym wizyta w KLIA (Kuala Lumpur Intenational Airport) miała jeszcze jeden godny odnotowania akcent, tj. przywilej skorzystania z odprawy paszportowej dla klasy biznes. Dziś KLIA wyglądało dokładnie tak jak je sobie zapamiętałem – z kilometrową kolejką po stempel w paszporcie. Imigracyjny fast track był znakomity; niekoniecznie zależało mi na niebieskich dywanach ani LEDach oplatających kolumny każdej z kolejek, ale doceniłem ekspresowe załatwienie sprawy – podobnie jak wczoraj, nie sądzę by było to więcej niż kilka minut.

Potem przyszedł czas na sprawcę całego zamieszania, czyli lot w biznesie do Dżakarty w B787-9. Wszystko było bez zarzutu (poza godzinnym spóźnieniem). Duży plus za ładny zapach w kabinie, przewygodną poduchę, gin Damrak i zjawiskową sałatkę z papai, przyrządzoną lekko na ostro i podaną z ciepłą bułeczką.


shared image (7).jpg




shared image (8).jpg



Po wylądowaniu przejście przez wszystkie indonezyjskie procedury również poszło dość gładko – zakup VoA, odprawa paszportowa z klikoma pytaniami o cel i długość wizyty, deklaracja celna, wreszcie dojście do pociągu z terminala do stacji Soekarno-Hatta, skąd można złapać pociąg do centrum za 13 złotych (50.000 rupii). Z pociągu wysiadłem na stacji końcowej – Manggarai, gdzie mialem plan przesiąść się na kolejny pociąg w okolice mojego hotelu, tj. do stacji Sawah Besar. Okazalo się, że żeby nabyć bilet warty 3.000 rupii, najpierw muszę kupić kartę, na którą można doładowywać kredyty ale ta sama w sobie kosztuje 40.000 rupii. Wydało mi się to totalnie bez sensu więc ostatecznie zamówiłem moto-Graba (ok. 6-7 zł za przejazd).

W hotelu, paradoksalnie, ramadan umożliwił mi zjedzenie przyzwoitej kolacji, bo o ile normalnie hotelowa restauracja zamyka się o 21:00 (a byłem koło 22:00), o tyle w ramdanie godzina zamknięcia przesunięta jest na 4:30 rano... Swoją drogą szanuję indonezyjskie ceny – dyszka za cały talerz tempehu w hotelowej knajpie. Coś czuje, że tempeh będzie kulinarną osią pobytu w Indonezji. I wcale mnie to nie martwi :)

Koniec dnia drugiego.- Dzisiaj jest piątek, meczet jest zamknięty dla niemuzułmanów.

Właśnie to usłyszałem, gdy próbowalem zdać buty do przechowania, co by zgodnie z tradycją do meczetu wybrać się na boso. Meczetu nie byle jakiego, bo największego w regionie – w środku może na raz przebywać nawet 200 tysięcy wiernych. Nie zmartwiło mnie to jakoś szczególnie bo nie ukrywajmy – wystrój meczetów jest zwykle dosyć prosty. Z depozytu obuwia widać katerdę, dosłownie po drugiej stronie ulicy, nie zmarnowałem więc okazji na drobną uszczypliwość i powiedziałem, że „rozumiem, ale mam przekonanie graniczące z pewnoscią, że jak się wybierzesz w niedzielę do katedry do drugiej stronie drogi, to cię wpuszczą”. Rozmówca skwitowal to śmiechem, ja zaś miną nr 4, i rozeszliśmy się w pokoju.


shared image (13).jpg



Meczet Istiqlal odhaczam więc połowicznie ale rewizyty nie planuję. Bardziej ciekawił znajdujący się nieopodal Narodowy Monument. Jest to mierząca ponad 130 m wysokości wieża, na ktorą za drobną opłatą można wjechać. Rozpościera się z tego miejsca całkiem ładny widok na Dżakartę, który zapewne byłby jeszcze bardziej imponujący, gdyby nie ograniczający widoczność gęsty smog. Na parterze znjaduje się natomiast wystawa, krótko i przystępnie traktująca o historii Indonezji.


shared image (10).jpg




shared image (9).jpg




shared image (15).jpg



Po Dżakarcie poruszałem się dziś wyłącznie pieszo i muszę zgodzić się z opinią, którą zasłyszalem przed wyjazdem, że jest to miasto kontrastów. Można było obejrzeć całą wioskę chat z dykty urządzoną pod kolejowym wiaduktem a dwa zakręty dalej, rządową dzielnicę pełną złoconych bram i pomalowanych na zielono ścieżek rowerowych. Jest to miasto dosyć ciekawe i różnorodne ale nie żałuję, że nie przewidziałem tutaj dluższego pobytu.


shared image (12).jpg




shared image (14).jpg



Pokręciłem się potem jeszcze trochę po okolicy hotelu w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia ale ramadan w tym aspekcie mnie pokonał. Wszystkie sensowne kanjpki rzeczywiście były pozamykane i ze wstydem przyznaję, że ratowałem się jedną z amerykańskich sieciówek. Na dobre jedzenie, do którego zwykle podają tu taką oleistą ale smakowo rewelacyjną pastę z chilli (uwaga, zielona jest ostrzejsza niż czerowona) i nawet tutaj, na międzynarodowym lotnisku, ceny jedzenie nie przestały mnie pozytywnie zaskakiwać – micha wyśmienitych nudli kosztowała 14 zł.


shared image (11).jpg



Do końca dnia zostało jeszcze parę godzin ale jego resztę spędzę w drodze do Perth – boarding rozpocznie się lada moment. Mam nadzieję, że w Perth w miarę bezboleśnie uda się złapać Ubera do centrum – alternatywą są: dwa razy droższa konwencjonalna taksówka albo 3-4h godziny czekania do uruchomienia komunikacji miejskiej. Żadne z powyższych nie wchodzi w grę ? trzymajcie kciuki.

p.Zacznę od tego, że muszę zwrócić honor AirAsia - jednak mieli Nasa Rendang (rodzaj gulaszu z kokosem) dostępny podczas lotu. Cena była jednak już bardziej australijska niż malezyjska, ale i tak będę polecać - super posiłek skłądający się dodatkowo z białego ryżu, ziemniaków balado i zielonej pasty z chilli (wcześniej już wspomnianej ale teraz wiem jak się nazywa - jest to sambal). W dodatku obłożenie lotu było niewielkie więc praktycznie wszyscy pasażerowie załapali się na swój rząd do spania. Hurra.

Po wylądowaniu w Perth no cóż... Ubera złapałem bez problemu, ale miałem trochę przygód zanim do niego dotarłem. Pamiętacie te jeżące włos na głowie opowieści na forum, gdy lataliśmy do TLV na kilka godzin i jak wyglądały przez to "wywiady" na wlocie i wylocie? No to taki sam wywiad w zestawie z rozpakowaniem całego pleceka zagwarantuje Wam wpisanie na formularzu wjazdowym krótkiej, dwudniowej wizyty w Australii. Do tego zadeklarowałem wcześniejsze wizyty w rejonie Karaibów i Afryce (pytanie o szczepienie na żółtą febrę pojawiło dwukrotnie) i jedzenie - wprawdzie dozwolone ale wymagające ujawenienia. Celniczka niezbyt kumała koncepcję latania dla latania ale w końcu strumień pytań się wyczerpał i mogłem wyjść na wolność.

Biorąc po uwagę dwie godziny snu złapane w samolocie plus 5 kolejnych w hostelu, byłem gotowy na aktywny dzień, choć w sumie nie spodziwałem się, że pójdę aż tak grubo. A zaczęło się dosyć niewinnie - od wizyty w Bell Tower i zwiedzeniu wystawy opowiadajacej o... dzwonach. Nie żebym był jakimś fanatykiem dzwonów - po prostu na tydzień przed wyjazdem booking przysłał mi voucher na atrakcje ważny do końca marca a Bell Tower była jedyną atrakcją, które mieściła się w jego wartości. Ale nie powiem! To była naprawdę spoko wycieczka a historie uzyskania poszczególnych 18 dzwonów przez Perth były zaiste ciekawe. Za swoje pewnie nigdy bym na taką wystawę nie trafił a do tego w cenie biletu można było oglądać nabrzeże Perth z tarasu widokowego, także wyszło bardzo fajnie.


tmp_cea3d9c4-86ca-46f0-b4ca-4a855d6672ec.jpeg



Prosto z Bell Tower pomaszerowłem do mojej ulubionej australijskiej sieciówki Lord of the Fries. Nie ma co się za dużo rozgadywać - jest smakowite i kropka. Do burgera Aloo Maki w zestawie szły frytki (z sosów do wyboru padło na wietnamski, czyli spicy mango) a do picia Pepsi o smaku waniliowym. Dla mnie była to nowość.


tmp_021167cd-4d67-4717-bf94-79529e7b19fa.jpeg



Po lunchu zadekowałem się na chwilę w hostelu ale długo nie trwało i już maszerowołem do wypożyczalni rowerów. Cena najmu jest pewnie niewiele mniejsza niż wynajmu samochodu, ale miałem przeczucie, że zwiedzanie Perth z roweru może być dobrą opcją. To jak się NIE myliłem to jest koniec! Strzał w dziesiątkę; jako cel pierwszej wycieczki wybrałem Eric Singelton Bird Sanctuary, w którym nie było absolutnie nic ciekawego, ale sam przejazd północnym brzegiem Swan River był rewelacyjny, zwłaszcza pod kątem widokowym i przyrodniczym.


tmp_1e696d4e-2c8b-4e42-9b4b-41e30eb45182.jpeg




tmp_ef30652a-148b-46c6-addc-b9a0ce6285fe.jpeg



Powrót zaplanowałem wzdłuż południowego brzegu rzeki z przejazdem przez Kuljak Island oraz Heirisson Island Kangaroo Sanctuary. Ten wariant przyrodniczo był jeszcze lepszy - po drodze spotkałem dwa łabędzie czarne (zdjecie z kalkulatora poniżej), trzy walabie, jednego kangura, jednego pelikana (!), jedną rzeczną meduzę (prawdopodobnie brown jellyfish) oraz niezliczone ilości ibisów i mniej spektakularnego ptactwa. Wow, z radości nie czuję już nawet, że przeszedłem dziś 15 km i przepedałowałem kolejnych ponad trzydzieści.


tmp_e74f9520-c514-44e9-b96d-27bca7e862db.jpeg




tmp_9625fec9-da99-4c3f-8c1c-26190ee23340.jpeg



Wieczór zakoćzyłem dogrywką w Lord of the Fries (uuuups) a teraz, pisząc tą relację z części wspólnej hostelu, zdaję sobie sprawę, że przez ostatnich kilka ładnych lat zdążyłem już zapomnieć jak wygląda hostelowe życie i jak to jest, gdy wracasz do pokoju a na schodkach do twojego łóżka sąsiad z dołu suszy ręcznik, który pewnie nie był prany od Melbourne ;) Idę zbierać manę na jutro, bez odbioru

p.Dziś kontynuowałem zwiedzanie Perth i okolic rowerowo. Tym razem za cel wycieczki obrałem sobie plażę Pacyfiku w niewielkiej miejscowości City of Nedlands i muszę przyznać, że logistycznie rozegrałem to całkiem nieźle. Po śniadaniu i wymeldowaniu z hostelu pojechałem zrzucić plecak w wypożyczalni rowerów, więc na wycieczkę mogłem wybrać się na lekko. Miało być 14-15 km w jedną stronę ale nie mogłem powstrzymać swojego typowego „ciekawe co jest za tym drzewem?” albo „ten park po drugiej stronie rzeki wygląda ładnie” i w sumie w drodze „do” wyszło 10 więcej.


shared image (21).jpg



Na samym wybrzeżu było dokładnie tak jak się spodziewałem – bez tłumów typowych dla przeciwległego wybrzeża Australii a fala niepozostawiała żadnych wątpliwości dlaczego surfing jest tutaj tak popularny. Woda była dosyć chłodna i w sumie przez moment się wahałem czy wskoczyć, zwłaszcza że zaledwie kilka osób, w dodatku bardzo rozproszonych po wielokilometrowej plaży, było w wodzie, ale w końcu się odważyłem - po jeździe w słońcu na rowerze było to mega przyjemne i orzeźwiające. Na niektórych zejściach na plaże stały znaki ostrzegające o wężach, meduzach i innych przyjemniaczkach ale na szczęście zauważyłem dopiero po tym, jak już wyszedłem z wody. Spodenki kąpielowe suszyły się wesoło na kierownicy całą drogę powrotną do Perth (nie miałem ze sobą ręcznika) i przy tym australijskim, mocnym słońcu dojechały do mety prawie idealnie suche.


shared image (19).jpg




shared image (16).jpg



W porównaniu do wczorajszej trasa wycieczki była znacznie mniej ciekawa, dość powiedzieć że cały powrót miałem wytyczony ścieżką rowerową poprowadzoną wzdłuż torów kolejowych, ale też miała swoje przyrodnicze smaczki (ibisy, pelikan, czarne łabędzie). Miałem też okazję uratować jednego kangura z opresji:


shared image (18).jpg



Ale chwała tylko częściowo dla mnie, bo to jednak wypożyczalnia zadbała o to, żebym miał jakiś podstawowy zestaw naprawczy, dętkę i pompkę przy sobie. Zanim zdałem rower do wypożyczalni na powrocie wszedł jeszcze Lord of the Fries (dla widzów, którzy dołączyli do nas w tym odcinku - jest to moja ulubiona australijska sieciówka fastfoodowa) ale tym razem spróbowałem jednej z ich opcji na all day breakfast i chyba już jestem gotowy na detoks od śmieciowego jedzenia. Rower oddałem do wypożyczalni jakoś przed trzecią. Na tyłach budynku mieli taki miejski dystrybutor wody pitnej, w którym udało mi się całkiem nieźle odświeżyć, umyć pachę i zadbać o odpowiedni zapach na drogę powrotną.


shared image (20).jpg



Z tego miejsca poszedłem pieszo w stronę stacji kolejowej Perth, zorientować się jak się ma sprawa pociągu na lotnisko a ta okazała się być zupełnym fiaskiem – z uwagi na remont torów pociąg nie kursuje i w jego miejsce podstawili autobus nr 902 – w tej samej z grubsza cenie ale z dwa razy dłuższym czasem przejazdu. Po uzyskaniu tej informacji i zorientowaniu się jak mogę zakupić bilety na autobus 902, zostało mi jeszcze sporo czasu poszedłem więc do baru, który przykuł moje oko już wczoraj – był oblegany i wyglądal na tani (wciśnięty między taki jakby mur oporowy a budynek stacji). Na miejscu się nie zawiodłem – serwowali znakomity lager w zupełnie przyzowitej cenie 7 AUD za pintę i jeszcze podładowali mi telefon.

Zanim poszedłem na autobus, zupełnym przypadkiem trafiłem jeszcze w centrum na ciekawy plac Cultural Centre, otoczony biblioteką, muzeum i instytutem sztuki. Niby miałem czas na dalszą eksplorację okolicy ale ostatnie dwa pieszo-rowerowe dni też zacząłęm już trochę odczuwać i czasem muszę sobie przypomnieć, że to są jednak wakacje i nie ma co przesadzać (dlatego zamiast dalszego zwiedzania postawiłem w barze na lagera nr 2).

Później zakupiłem bilet na lotnisko (5,10 AUD) i na dworzec autobusowy wszedłem dosłownie minutę przed odjazdem. Na lotnisko dotarłem – co dla mnie typowe podczas tej wycieczki – zdecydowanie za wcześnie ale również jak zwykle czas ten mogłem wykorzystać na podsumowanie dnia, sącząc przy tym Long Black, jak nazywają tutaj czarną kawę.

Do uszłyszenia z Malezji.Wczorajszy lot PER-CGK stanowił dla mnie małą okazję do celebrowania, bowiem był to mój lot nr 200 w życiu. Po paskudnym, pełnym turbulencji starcie reszta lotu upłynęła spokojnie i w Dżakarcie wylądowaliśmy dobre pół godziny wcześniej niż wynikało to z rozkładu. Miałem odliczone 500.000 rupii na VoA oraz przygotowany kod QR dla służb celnych, więc już po kilku minutach od wylądowania, zacząłem poszukiwania shuttle busa do hotelu. Ostatecznie nie znalazłem przystanku dla shuttle busów ale gdy zadzwoniłem do hotelu to okazało się, że kierowca jest na stand by więc podjedzie kiedy i gdzie chcę właściwie od zaraz. I rzeczywiście, pojawił się po kilku minutach więc meldowałem się o w hotelu o 5:50 rano, co jest mega dobrym czasem biorąc pod uwagę, że planowo mieliśmy lądować w Dżakarcie o 5:25. Pożartowałem z recepcjonistą, że jestem idalnie na śniadanie, które startowało za 5 minut, zrzuciłem więc plecak w pokoju i nie mając większych oczekiwań zszedłem do restauracji.


shared image (24).jpg



Po doświadczeniu z Ibisa w centrum Dżakarty spodziewałem się równie słabego poziomu śniadania ale zaryzykowałem 10 polskich nowych złotych i była to inwestycja lepsza niż w bitcoina. Tofu, sambal obu kolorów, ryż i vermicelli z warzywami, gotowane bataty, kukurydza, banany, bar sałatkowy, pieczywo, cztery rodzaje soków – i pewnie jeszcze coś pominąłem ale wybor był naprawdę w porządku. Dla fanów konsumpcji owoców kurzej owulacji była dostępna również sekcja jajeczna; nie dla mnie, no ale co kto lubi... Jedynie kawa była paskudna ale generalnie śniadanie, jak i cały hotel, oceniam naparwdę wysoko. Czysty, nowy, z ładnym basenem, dobrą i tanią restauracją oraz przyjaznym personelem.


shared image (25).jpg




shared image (24).jpg



Po śniadaniu musiałem trochę dospać ale jeszcze przed wymeldowaniem zdążyłem na spokojnie zjeść lunch, wypić kawę i poczytać książkę nad hotelowym basenem. Shuttle bus (kurs na lotnisko) podjechał zgodnie z rozkładem i już po kilku minutach byłem na terminalu nr 3, który był zupełnym przeciwieństwem termianala drugiego, z którego kilka dni temu odlatywałem do Perth. Tamten miał typowy azjatycki vibe, z dużą ilością zieleni w środku i licznymi jadłodajniami w dobrych cenach. Terminal numer 3, znacznie nowszy, był natomiast pełen luksusowych marek i było w nim zero lokali gastro, w których chciałoby się usiąść. Wzorowy przykład opacznego rozumienia nowoczesności.

Runda druga w klasie biznes KLM upłynęła miło i ponownie zdecydowanie za szybko. Obłożenie było nawet mniejsze niż w drodze do Dżakarty (całe 6 osób). Tym razem zapoznałem się bliżej z całkiem imponującą kartą win ale kiedy w menu jest dostępny gin Damrak to nie sposób zdecydować się na coś innego. Staff był dużo mniej przyjazny i mniej zaangażowany niż przy pierwszym locie ale może ładowali baterie na zasadniczy odcinek podróży KUL-AMS, dokąd finalnie zmierzali.


shared image (26).jpg




shared image (28).jpg



Pod koniec podróży załoga rozdała broszurki informujące o tzw. Fast Immigration Clearence, z czego chętnie skorzystałem i przyznaję, że zostałem tam dopieszczony. Mieliśmy osobny korytarz z gate do autobusu, barek kawowy w oczekiwaniu na tenże no i tradycyjnie już niebieskie dywany prowadzące do celnika (czemu nie złote, ja się pytam? ? ). I w tym miejscu skończył się cały luksus mojego świątecznego wyjazdu.

Zamiast na lot w business class, przyszło mi teraz czekać na AK do Hanoi. Zamiast raczyć się welcome drinkiem w hotelu – trzeba było przekoczować na glebie za kolację mając instat zupkę z mikrofali. Swoją drogą, na terminalu KLIA2 już od wielu lat mam swoja ulubioną miejscówkę gdzie można się spokojnie i bezpiecznie przespać przed porannymi lotami AirAsia – w przejściu pomiędzy food courtami a strefą odlotów, trzeba skręcić w prawo w stronę palarni. I w tym półotwartym korytarzu jest zawsze przewiewnie, nie pada na głowę, jest relatywnie cicho i można parę godzin pospać nie będąc niepokojonym przez żadne slużby. Znając to miejsce nie bawiłem się w żadne hotele kapsułowe za 3 stówy i spało mi się na tyle dobrze, że nie wrzuciłem relacji na forum, choć zapowiedziałem kontakt z Malezji.

Ostatni, szósty lot tego 138-godzinnego wyjazdu uypłynął bez większych historii. Po wylądowaniu został mi juz ostatni odcinek czyli powrót z Noi Bai do Hanoi ale zanim, czekała mnie zabawa w chowanego z moim motocyklem:


shared image (27).jpg



O 9:00 rano dotarłem bezpiecznie do domu, gdzie czekało mnie już tylko ogolić się, wziąć prysznic, wrzucić coś na ząb i... pojechac do pracy :D

Durnolotowy wyjazd wielkanocny w liczbach:
• 6 lotów
• z czego 2 loty w C
• 3 linie lotnicze (choć w AirAsia to trochę sztuczny podział) tj.: AK, QZ i KL
• Kazdy lot średnio co 23 godziny
• ponieważ każdy lot był międzynarodowy, to kraje rownież zmianiałem średnio co 23 godziny
• a były to: Malezja, Indonezja, Australia, Indonezja, Malezja (wycieczkę zacząłem i skończyłem w Wietnamie)
• zrobiłem 3 noclegi do statusu w ALL
• środki transportu były wielce zróżnicowane: 80 km przejachanych rowerem, pierdylion kilometrów pieszo, około 50 km motocyklem, 4 przejazdy pociągami (+ 2 razy Sky Train w CGK), dwa przejazdy meterm, dwa przejazdy taksówką (raz Uber, raz Grab) jeden przejazd mototaxi, trzy przejazdy autobusami (w tym dwa lotniskowymi)

Było mega intensywnie ale dawno już nie podróżowalem w takim stylu i przypomniałem sobie, że to naprawdę może sprawiać wiele radości ale też konkretnie zmęczyc. Dziękuję za czytanie relacji i interakcje!

p.

Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

tropikey 30 marca 2024 23:08 Odpowiedz
puhacz napisał:pytanie o szczepienie na żółtą febrę pojawiło dwukrotnieA masz je zrobione?
puhacz 31 marca 2024 05:08 Odpowiedz
@tropikey niestety nie. Nie była wymagana w krajach, w których byłem. Jedyny wyjątek to Senegal, gdzie byłem tylko jeden dzień ale to wiadomo jak tam to wygląda i co zrobić żeby celnik jednak uznał, że żółtą książeczkę widział. Wczoraj po prostu pytali ale zasadniczo brak książeczki nie stanowił problemu. Większym była krótka wizyta...p.