Namibia chodziła mi po głowie już od dłuższego czasu, po tym, jak zobaczyłem zdjęcia z Deadvlei. Gdzies tam kątem oka monitorowałem promocje, ale nigdy nie pasowały mi terminy. W końcu rok temu w maju Lufthansa wrzuciła bilety na majówkę 2024. Ceny nie jakies hiper promocyjne, ale bardzo akceptowalne, szczególnie w post-covidowych, inflacyjnych czasach. Kupiłem bilety dla siebie i żony, potwierdziłem z rodzicami, że zajmą sie dzieciakami i majówka zaplanowana [emoji4]. Dwa bilety, każdy po 2.600 zł, do tego dokupiłem jeszcze jeden bagaż za okolo 600zł. Termin wybrany to był 26.04-06.05, ale później, po zmianach w rozkładzie zmieniłem na 25.04-05.05.
Mając loty, parę miesięcy później zacząłem rozglądać sie za samochodem. Wiedziałem, że chcę 4x4 z namiotem na dachu. Oferty w internecie były różne cenowo. Sprawdzałem m.in. Advanced Car Hire, polecane bodajże przez @cart, ale cenowo byli średniawi. Na jednym z filmów na youtube ktoś podróżował z Savanna Car Hire, a ceny mieli dziwnie sporo niższe (kwiecień/maj łapał się cennikowo do low season a dzisiaj to już u nich jest mid season). Potwierdziłem z autorem filmu, że wszystko było ok i zrobiłem, u nich rezerwację. Za dobę płaciłem N$1150 + ubezpieczenie (wziąłem zero excess – N$450 za dobę), dodałem maty, w razie zakopania się w piachu (nie wiem, czy warte.. N$25 za dobę), powiększony namiot (1.6m szerokości zamiast standardowego 1.3m – bardzo polecam, N$50 za dobę). Finalnie wraz z opłatami za sprzątanie, transferem z lotniska itp wyszło N$17.600 za 10 dni wynajmu. W ofercie mieli jeszcze nieco tańszą opcję „budget” czyli samochody starsze niż rocznik 2018, za N$1000 za dobę, ale zdecydowałem się wziąć wersję niebudżetową, czyli teoretycznie, nowsze roczniki. Protip - rezerwujcie z dużym wyprzedzeniem. Nasza wypożyczalnia dość mocno podniosła ceny na nasz okres vs to co my płaciliśmy (cena w górę o N$500 za dobę).
Namibia ma to do siebie, że większość noclegów trzeba zarezerwować wcześniej i najczęściej też zapłacić z góry. Żaden z noclegów jaki zarezerwowałem, nie był „elastyczny”. Większosc na kilka tygodni przed przyjazdem była już bez opcji odwołania, więc trzeba dobrze przemyśleć trasę i potencjalnie mieć gdzieś tutaj jakis bufor, na nieprzewidziane sytuacje.. Ja miałem nieduży i akurat się przydał. O tym później.
Noclegi rezerwowaliśmy głownie na campingach, 3 w ramach parków narodowych (w Sesriem, w Etoshy – Halali Camp oraz w Waterberg). Spaliśmy także poza parkami i z reguły jakość tych noclegów była wyższa za podobne pieniądze, ale kosztem tego, że miało się pewne ograniczenia w dostępie do parku przed wschodem słońca i po jego zachodzie (zamykali bramę). Założyłem, że będziemy co 3 dni spać nie w namiocie. Oraz ostatni nocleg przed powrotem też nie miał być namiotem (w Waterberg).
Nasza zaplanowana trasa to Sesriem i Namib-Naukluft, Swakopmund, Cape Cross, Spitzkoppen, Twyfelfontein, Grootberg, Etosha, Waterberg. Dość ambitnie jak na 10 dni.
Z przygotowań przed wyjazdem, to sprawdził mi się kiedyś patent z gotowaniem wody w samochodzie z gniazda zapalniczki [emoji4] oraz zalewaniem liofilizatów. Jako, że plan miałem napięty, to kupiłem w Polsce kilka paczek liofilizowanych obiadów i znowu, doskonale to tutaj zagrało. Szczególnie podczas jeżdzenia po Etoshy, ale nie tylko. Kupiłem czajniczek 120W, 700ml i działał bardzo dobrze. Grzał wodę około 30-40 minut co było wystarczające, bo robiliśmy to w trasie więc ten czas mi nie przeszkadzał. A nie musiałem wyciągać butli gazowej i rozstawiać się, by zrobić sobie obiad, czy też herbatę.
Dzień 0
Nadszedł dzień wylotu. Lot z Polski był zaplanowany na godzinę 19, we Frankfurcie mieliśmy bardzo krótką przesiadkę (1h10m) i następnie wylot o g. 22 do Windhoek. Wiedziałem, że to trochę ryzykowne, dlatego „mentalnie” wkalkulowałem sobie, że może mi nie dolecieć bagaż i że zostaniemy pierwszy dzien w Windhoek. A jeśli doleci, to jedziemy od razu do Sesriem i tu będziemy 1 lub 2 noce.
Już jadąc na Okęcie wiedziałem, że mamy opoźnienie. Najpierw 10 minut, potem 20 minut, potem 30m.. a już na samym lotnisku informacja - samolot z Frankfurtu wyleci po nas z opoźnieniem co najmniej 1h20m. To już praktycznie zamykało nam szanse dotarcia do Namibii zgodnie z planem, więc już nadając bagaż rozmawialiśmy jakie są opcje. A tych było niedużo.. Z Europy do Windhoek lata tylko Discover, na który już nie zdążymy. Inne opcje przesiadkowe też już w tym samym dniu nie wchodziły w grę bo było za późno by na cokolwiek zdążyć. Doradzili nam by leciec do Frankfurtu i stamtąd będzie więcej opcji, tym bardziej że obsługa tutaj nie miała możliwości nas przerzucenia na lot następnego dnia, bo był już overbooked.
Przeszliśmy więc security i stwierdziłem, że spróbuję porozmawiać przy gate. Prawie 30 minut szukania opcji połączeń. Ponownie, nie byli nas w stanie przerzucić na piątek na Discover i szukali innych. Coś było przez Londyn i Kapsztad, ale byśmy musieli się kilkukrotnie przesiadać, podróż by trwała prawie dobę zamiast 10h. Nie pasowało nam. Ponownie rada obsługi z gate'u – lećcie do Frankfurtu, tam Lufthansa „może więcej”.
Siedzimy sobie w Preludium a tu bum, powiadomienie, że nas przebookowali przez Lagos i Johanesburg. I wylot z FRA o 11.25 by na miejscu być o 11 następnego dnia. Tego to już było za wiele. Poszedłem do obsługi z Lufthansy przy gate (już trwała odprawa), że nie pasuje mi ten lot i że widzę, że można ciągle kupić bilety na lot do Windhoek na dzień jutrzejszy. Nawet z informacją, że są 4 bilety w cenie 1200 EUR każdy. Oczywiście slyszę, że ta sprzedaż to overbooking, ale co mnie to obchodzi. Mówię, że kupię je a potem pójdę się z nimi sądzić. Kobieta podnosi słuchawkę telefonu, gdzieś dzwoni i przez 20 minut rozmawia.. podaje nasze dane, nr rezerwacji. I nagle CUD. Mówi, że chyba musieli zmienic samolot, bo się dwa miejsca dla nas znalazły
:D
:D.. akurat. Ale ok, wchodzimy jako ostatni na samolot do Frankfurtu i zamykają gate.
Dolecielismy do Frankfurtu tuż po godzinie 22, z okien autobusu widzimy kołujący na pas startowy samolot Discover, który miał nas zabrać do Windhoek. Cóż, nie pierwszy to i pewnie nie ostatni raz nie zdążyliśmy na przesiadkę. Będzie trzeba teraz „zwindykować” LH na 1200 Euro. W service center dostajemy hotel InterCity (średniawy, ale czysty i blisko lotniska) z voucherem na obiad w hotelu.
Dzień 1
To miał być dzień już w Namibii, ale musimy go spędzić przymusowo w Niemczech czekajac do godziny 21.55 na samolot. Jako że Frankfurt wg mnie nie ma za wiele do zaoferowania, to zdecydowaliśmy się wynająć samochód i odwiedzić Mannheim i Heidelberg. Żona ma sentyment do Mannheim, bo była tu na Erasmusie więc mamy w planie odwiedzić jej uczelnię oraz akademik [emoji4].
Wypożyczamy przez Rental Cars auto w Hertz, bodajże 144zł. Ubezpieczenie mam w karcie Visa Infinity, więc nie dopłacam do zero excess. Auto dostaliśmy Hyundai Kona, dość młode, przejechane 27k km. Robimy dokładny ogląd auta, fotki i w drogę. Przejazd do Mannheim to około 45 minut, tutaj realizujemy wyżej nakreślony plan i następnie przejazd do Heidelbergu. Miasto bardzo ładne, nieduże, położone nad rzeką Nekera. Parkujemy na Karlsplatz (2 Euro za godzinę) i idziemy na krótkie zwiedzanie. Zaliczamy „niemieckiego” kebaba :>, wchodzimy nieco w górę ścieżką filozofow by zobaczyć ładną panoramę miasta i około godziny 17 ruszamy w drogę powrotną. Oddajemy auto z małymi przygodami (brakowało dokumentów samochodu i chcieli nas za to obciążyć kwotą 23 Euro.. ale tych dokumentów tam od poczatku nie było a my nie zaglądaliśmy w ogóle do schowka), na szczęście gość co nam wypożyczał auto ciągle byl na stanowisku (akurat się zbierał) i anulował karną opłatę. Mi w ogole do głowy nie przyszło, że w schowku trzymali dokumenty auta, nie dali nam ich do ręki. Wypożyczałem auta dziesiątki razy i pierwszy raz taki numer. Nie wiem, czy to celowa próba naciągnięcia nas na dodatkowe opłaty, czy przypadek, grunt że wyszło ok.
Dalej już bez przygód, boarding i wylot o czasie. Wreszcie opuszczamy Frankfurt. Nie lubię tego lotniska. Wielki, nieprzyjazny moloch.
Dzień 2
Lądowanie o czasie w Windhoek, więc zaczyna się dobrze. Trochę czasu tracimy na wyrobienie wizy i przez to lądujemy w kolejce paszportowej na końcu (taki tip – warto się podzielić i niech ktoś zajmie kolejkę a ktoś inny zajmie się wizą). Większość zachodniej Europy lata tu bez wiz, więc od razu idą z paszportami po stempel. Po ponad godzinie odbieramy bagaż i spotykamy przedstawiciela wypożyczalni, który zabiera nas i jeszcze jedną parę po auto. Na lotnisku wybieramy też pieniądze – prowizja N$45 przy kwocie N$5000 (tyle max można wyjąć). Nie wiem czy są jakies bankomaty bez prowizji w Namibii, nie miałem czasu się zdoktoryzować ani szukać. Chcieliśmy też kupić kartę do telefonu w salonie MTC, ale kolejki olbrzymie (wszyscy co byli przed nami w kolejce paszportowej teraz chyba poszli po kartę SIM [emoji6] ), więc rezygnujemy. Kupimy w mieście (jak się później okazało, nie kupiliśmy karty aż do końca wyjazdu).
Odbiór samochodu trochę trwa. Demonstracja wszystkich funkcji auta, instruktaż jak korzystać z lodówki, napędu 4x4, jak zmieniać koło (są dwa koła zapasowe na wyposażeniu), rozkładanie i składanie namiotu, kontrola wyposażenia kempingowego. Dopiero około godziny 12.30 wyjeżdzamy autem (lądowanie 8.20). Połowa dnia za nami a my ciągle w Windhoek, a jeszcze musimy zrobić zakupy i zatankować. Odnośnie auta, dostajemy kilkuletniego Forda Rangera 2.2 w automacie z przebiegiem około 115k km. Ale w dobrym stanie, ma Android Auto i Apple Carplay, co jest wygodne. Silnik diesla 2.2, nie jakis demon, ale auto sprawnie radziło sobie na każdym podjeździe, szutrach i piaskach. Wyposażenie kempingowe pełne – sztućce, dwie butle gazowe, stolik i 2 krzesła, łopata, lodówka z własnym akumulatorem, lampa, apteczka, garnki, talerze, kubki. Wszystko gotowe by jechać w trasę.
Parę słów odnośnie ubezpieczenia – dopłaciliśmy N$450/dzień za zero excess, bo wszędzie tak polecają, że tutaj łatwo o szkodę, szczególnie szyby i opony. Ale jak nam mowili o zasadach korzystania z ubezpieczenia i jak wczytałem się w jego warunki, to szczerze mowiąc, wg mnie jest bezużyteczne. Działa tylko w sytuacji kolizji w czasie jazdy i to tylko z ruchomym obiektem (pojazd lub zwierzę). Każde obcierki przy manewrach czy jak ktoś nam uszkodzi auto i odjedzie, a nas nie będzie – ubezpieczenie nie działa. Do tego auta mają montowane czarne skrzynki rejestrujące parametry jazdy i jeśli ma się szkodę przy przekroczonej prędkości – ponownie, ubezpieczenie nie działa. Kolizja po zmroku? Ubezpieczenie nie działa (warunki zabraniają jazdy po zmroku). A nawet jak ma się szkodę objęta ubezpieczeniem to trzeba bezwzględnie wezwać policję bo bez tego – ubezpieczenie nie działa. Co na namibijskiej pustyni nie jest koniecznie łatwe czy szybkie.. Generalnie nie wiem, czy warto dopłacać, poza szybami i oponami, bo akurat to chyba ma sens. Jak patrzyłem na warunki w innych wypożyczalniach to jest podobnie, ale może są takie, które mają bardziej cywilizowaną ofertę. Na szczęście ubezpieczenie sie nam nie przydało..
Zakupy zrobiliśmy w pobliskim Spar. Super zaopatrzony, praktycznie delikatesy. Ceny ciut wyższe niż Polsce. Piwko około N$25 za puszkę, woda 5L podobnie. Za to mięsa, wołowina... zatrzęsienie i taniej niż u nas. Widać, że lubią jeść steki [emoji6]. Po zakupach tankowanie i już o 13.40 ruszamy w trasę.. czyli ponad 5h po wylądowaniu. Piszę to, byście brali pod uwagę planując trasę, że w pierwszym dniu, pomimo lądowania rano, można nie mieć za dużo czasu na dalszą jazdę. A trzeba pamiętać, jeździć można tylko do zmroku.. znaczy po zmroku też można, ale wszystkie wypożyczalnie mają zapisy, że ubezpieczenie nie działa.
Naszym celem było dojechać do Sesriem, przed zmrokiem. Optymalnie na zachód slónca w Sossusvlei. Google pokazywał, że będziemy około g. 18, jeszcze przed zamknięciem bram parku, ale późno. Muszę przyznać, że jechałem nieco szybciej, niż mogłem [emoji6] (ubezpieczenie pozwala jeździć na szutrach max 80km/h... inaczej, a jak, nie działa), ale spokojnie można jechac wg mnie bezpiecznie 100km/h a czasem nawet szybciej. Ruch bardzo mały, praktycznie zerowy, drogi szerokie, momentami dziurawe. Trzeba tylko się przyzwyczaić, że na szutrach jeździ się inaczej niż na asfalcie by przypadkiem nie wyleciec na zakręcie.
Do Sesriem docieramy przed 17. Mamy czas więc jeszcze na szybką eksplorację parku. Płacimy za wjazd, meldujemy się w recepcji campingu i dostajemy przydzielone miejsce i jedziemy do Sossusvlei. Pogoda niestety jakaś dziwna się zrobiła. Niebo się dość mocno zachmurzylo i nawet trochę deszczu spadlo! Na pustyni
:D. Więc zachód słońca.. cóz, mało spekatularny, bo za chmurami. Wracamy więc około 19 na camping, rozbijamy się i około 21 idziemy spać. Pobudka wcześnie rano by złapać wschód słońca i szybko zrobić Deadvlei by móc ruszać dalej.
Dzień 3
Pobudka 5.45, ogarniamy namiot, siebie, auto i w drogę. Około 6.30 mijamy wewnętrzną bramę parku i jedziemy na wschód słońca na Dune 45. Na niebie chmury, ale widzę szanse na ich przerzedzenie się. Jest jeszcze ciemno, ale szybko zaczyna się rozjaśniać. Samochodów na drodze coraz więcej, praktycznie cały camping rusza z rana w tym samym momencie. W końcu praktycznie każdy śpi tutaj właśnie ze względu na fakt bycia wewnątrz parku i ze względu na dodatkową godzinę rano i wieczorem (z końcem kwietnia brama zewnętrzna otwierana była o 7.15 a zamykana o 18.30 natomiast wewnętrzna otwierana była o 6.15, zamykana 19.30). Ta dodatkowa godzina to właśnie możliwość przeżycia w spokoju, bez tłumów wschodu słońca na wydmach, które rano są przyjemnie chłodne a które później zamieniają się w „patelnie”.
Wschód słońca muszę powiedzieć nie był jakiś spektakularny, ze względu na chmury, które go nieco przytłumiły (chociaż być może z drugiej strony, dały nam unikalną perspektywę.. zależy jak patrzeć). Siędząc na Dune 45 widzę jak na drodze pędzą dziesiątki aut w stronę Sossuvlei. To osoby śpiące poza granicami parku, dla których brama otwierana jest godzinę później. Nie mają one szans na wschód słońca więc gnają (dosłownie) do Sossuvlei by być tam przed tymi, co spali w granicach parku [emoji4]. Taka forma rywalizacji o dobre miejsce do zdjęć „bez ludzi”, we względnym chłodzie.
My ruszamy na spokojnie przed 8-mą do Sossuvlei. Tutaj na parkingu jemy śniadanie. Nie pędzimy bo i tak są już tu dziesiątki samochodów. Większość osób śpi poza parkiem więc od razu atakują największą atrakcję. Po szybkim śniadaniu spuszczamy powietrze w kołach do około 1.5 bara i dalej jazda około 6km po piachu do Deadvlei. Trochę mnie ta jazda stresowała bo faktycznie, momentami ten piach był dość głęboki. Mijamy co najmniej dwa zakopane auta, gdzie widzę jak ich pasażerowie próbują je wykopać. Po około 5 minutach jazdy docieramy na drugi parking, przy Deadvlei, gdzie samochodów jest drugie tyle co na parkingu w Sossusvlei. Po krótkim, około 15 minutowych spacerze docieramy do miejsca, które mnie zainspirowało do przyjazdu do Namibii. Deadvlei - martwe, spalone słońcem konary drzew, na wyschniętym solnisku, otoczone czerwonymi wydmami. Widok super, prawie magiczny, ale ludzi sporo.. Jak inni robią te piękne zdjęcia bez nikogo, jak tu taki tłum? Na szczęście z każdą minutą ten tłum się zmniejszał. Wiele osób to wycieczki zorganizowane, które już pędzą dalej. Udaje się zrobić parę fajnych zdjęć i nacieszyć miejscem. Robi się też już coraz bardziej gorąco, bo chmury praktycznie zniknęły a i słońce coraz wyżej daje się we znaki. Około 10.30 wracamy do Sossusvlei uprzednio pokonując piaszczysty odcinek (znowu jedno zakopane auto), dopompowujemy koła i w drogę.
Robimy krótki przystanek na naszym kampingu na toaletę i herbatę (którą zagrzaliśmy sobie w czajniczku 12V, akurat odcinek do granic parku, 45 minut jazdy wystarczył). Telefon z Whatsappa do domu i w drogę. Czas na Swakopmund. Nie pojechaliśmy do Kanionu Sesriem bo trochę szkoda nam było czasu (przez ten utracony pierwszy dzień – dziękuję ci Lufthanso), poza tym na zdjęciach nie powalał mnie. Nie wiem, może coś straciliśmy, ale chyba dochodzę do tego etapu w życiu, że już tyle widziałem, że zaczynam wybrzydzać [emoji6].
Po drodze do Swakopmund robimy sobie postój w Solitaire na słynna szarlotkę. I cóż mogę powiedzieć.. Jest naprawdę dobra! Żona nie chciała, trochę na siłę jej kupiłem, mówiła, że zjem połowę jej porcji. Niestety, musiała mi wystarczyć tylko moja [emoji6]. Samo miejsce bardzo przypominało mi nieliczne stopy w australijskim interiorze. Mam gdzieś nawet zdjęcie wręcz bliźniacze do Solitaire. W sumie trochę tu podobnie. Pusto, sucho, surowo.
Droga do Swakopmund momentami przypomina księżyc. Krajobrazy dość specyficzne, rodem z piekła
:D. Zanim jednak wylądowaliśmy na księżycu, zrobiliśmy sobie zdjęcia pod znakiem oznaczającym zwrotnik koziorożca. Nawet tutaj widać „odpryski” wojny w Ukrainie.
W Walvis Bay zrobiliśmy sobie przystanek na podziwianie flamingów. Widziałem je co prawda już w Ameryce Południowej, w Boliwii, ale zawsze to okazja, by popatrzeć na te piękne ptaki. Było ich tu mnóstwo, „pasły” się zaraz przy brzegu, dosłownie kilka metrów od nas. Samo miasteczko przeciętne. Przy promenadzie widać drogie domy, trawa zielona i ładnie przystrzyżona. Nieco dalej w głąb już biedniej, ale ciągle widać niemiecki porządek. Ciekawe dlaczego;)...
Do Swakopmund dotarliśmy na godzinę przed zachodem słońca. Szybki checkin w hotelu Secret Garden (bardzo polecam) i idziemy na molo na zachód słońca. Dla odmiany dzisiaj pogoda idealna. Zero chmurek, pełna lampa. Chłodno, musiałem na t-shirt narzucic puchówkę, ale tutaj z tego co slyszałem, często bywa niebo szarawe i mglisto. Kolację jemy w Kücki’s Pub, pyszne owoce morza. Krótki spacer po Swakompund i spać, bo rano jedziemy dalej.
Samo miasteczko faktycznie, trąci nieco Sopotem. Ma taki kurortowy klimat. Sporo zabudowań pamięta czasy niemieckiego okupanta.. pardon, kolonizatora. Nazwy ulic też brzmią z niemiecka, np Bismarck Strasse. Przeszliśmy się wzdłuż plaży w stronę akwarium. Co kilkanaście metrów ławeczka, wszystko zadbane. Nie wygląda to jak Afryka, przynajmniej taka stereotypowa. Na dodatek jest dość zimno. Nie powiem, całkiem to przyjemne po pustynnych upałach, ale gdyby ktoś mnie obudził rano na jednej z tych ławek, pomyślałbym, że ledwo co skończył się melanż na monciaku, i nie wiem czemu (a może wiem
:) ), znalazłem sobie tutaj miejsce do spania.
W planach miałem potencjalnie przedłużyć czas w Swakopmund. W Sesriem miałem rezerwację campingu na 2 noce i gdyby szybko udało się nam zwiedzić Sossusvlei i Deadvlei to chciałem odpuścic kolejną noc w Sesriem i ruszyć do Swakompund. To był ten mój „bufor” na sytuacje nieprzewidziane i przydał się. Finalnie spaliśmy tam jedną noc bo nasz bufor „zjadła” Lufthansa, jeszcze raz dziękujemy [emoji6]. Z planów przedłużenia czasu w Swakopmund i jazdy jeepami po Sandwich Harbour nici. Cóż, tak bywa. Reszta wyjazdu była już zgodnie z planem.Dzień 4
Pobudka około 8mej, chcieliśmy się wyspać, w końcu to urlop. Śniadanie w hotelu i około 10.30 się wymeldowujemy. Plan był taki, że najpierw zakupy na dalszą drogę a potem kupimy kartę SIM. Zakupy w SPAR, ponownie świetnie zaopatrzony. Kupiliśmy m.in. drewno na ogniska i podpałkę. I oczywiście wino. Pyszne tutaj mają, w końcu sąsiednie RPA znane jest z wina na cały świat. Następnie wizyta w salonie MTC i zonk. Klimat jak na poczcie – system kolejkowy z numerkami, pełna sala ludzi (tak na oko ze 30 osob jak nie więcej przed nami). Stwierdziłem, że to na co najmniej 1.5h czekania, szkoda nam czasu. Zapytałem się, czy jest jakiś jeszcze inny punkt MTC (Google nam nie pokazywał już więcej) i powiedzieli nam, że tak, po drugiej stronie miasta w centrum handlowym Platz Am Meer. Jedziemy tam ale tutaj sytuacja podobna. Co prawda bez systemu kolejkowania, ale ludzi też co najmniej kilkanaście osob. Trudno, odpuszczamy kartę sim. Mamy mapy offline Google, które na razie sprawdzają się ok, mamy Maps.me, jakoś damy radę. Jedziemy dalej. Jeszcze tylko tankowanie i kolejny przystanek – wrak statku Zeila.
Dojezdżamy po około 30 minutach, droga dobra, asfaltowa. Wrak jest widoczny z drogi, więc trudno go przeoczyć. Statek ten w 2008 roku został zniesiony na mieliznę i tak zakończył swój żywot. Dzisiaj to głownie hotel dla ptaków. Zaczepiają nas tutaj lokalesi szukający zarobku. Trochę dajemy się wciągnąć w ich historie biedy i kupujemy dla dzieci na pamiątkę 3 kamienie/minerały, całkiem ładne, ale na pewno nie warte NAD150, jakie za nie płacimy. Ale pomyślałem, że w sumie to jest bardziej wsparcie lokalnych mieszkańców, niż kupno „towaru”. Tak w ogóle to czujemy się tutaj jak nad Bałtykiem – zimne morze, podobny kolor, szerokie, piaszczyste plaże, zapach też jak nad naszym morzem. Tylko ta pustynia trochę tu nie pasuje i kompletny brak ludzi, o parawanach nie wspominając.
Ruszamy dalej, kolejny przystanek – Cape Cross. Dojeżdzamy po około 40 minutach. Już przy szlabanie, gdzie opłacaliśmy wjazd do parku, nieco śmierdziało, ale to było nic przy tym, co poczuliśmy tylko wychodząc z auta dojechawszy do celu. Podjechaliśmy na parking, foki były wszędzie, tysiące. Szybko wychodzę z auta gotowy do robienia zdjęć.. ale ten zapach.. masakra, praktycznie nie do wytrzymania. Od razu odruch wymiotny i ucieczka do auta. Żona powiedziała, ze nie wyjdzie jak to poczuła [emoji4]. No ale nie po to tu jechałem by teraz odpuścić. Koszulka na nos i podejście nr 2 [emoji4]. Foki (a tak naprawdę uchatki) są tutaj wszędzie, to ich miejsce. Do naszego auta też już pierwsza "podpełzła", jakby chcąc nam powiedzieć, że dalej nie pojedziemy. „Promenada” dla zwiedzających, gdzie teoretycznie foki nie mają wstępu, też przez nie zajęta. Trzeba uważać, bo może i wyglądają przyjaźnie, ale mogą zrobić krzywdę. Poszwędaliśmy się tutaj kilka minut, porobiłem zdjęcia i uciekamy. Nie damy rady tu dłużej wysiedzieć. Wyjeżdzamy z parku i już za główną bramą stajemy zrobić sobie zupki chińskie. Zalewamy wcześniej nagrzaną wodą i szybki obiadek jak znalazł. Co prawda zapachu już nie było czuć, ale praktycznie aż do wieczora miałem go w nosie, ciąglę czując ten smród. Jak ktoś jest wrażliwy na zapachy, jak my, to polecam sobie przygotować jakiś szal i sobie szczelnie nim nos zasłonić, zanim wyjdzie się z auta.
P.S. Nawet dzisiaj patrząc na zdjęcia, które wrzucam, przypominam sobie ten zapach
;)..
Nocleg mamy zaplanowany w Spitzkoppe, na campingu Spitzkoppe Tented Camp. Trochę zamarudziłem z rezerwacją i nie było dla nas miejsca na terenie „kultowego” campingu Spitzkoppe, więc wziąłem camping poza. I w sumie wyszlo dobrze, bo ten camping był chyba najlepszym ze wszystkich jakie mieliśmy w trasie. Mieliśmy przysznic z toaletą, prąd, zadaszony „taras” i przede wszystkim WIDOK. Przepiękny na góry Pontok oraz na sam Spitzkoppe. Kolacja z tym widokiem z kategorii magicznych, najfajniejsze miejsce na wyjeździe. Do tego internet przy recepcji działał na tyle sprawnie, że mogliśmy zadzwonić do dzieci z Whatsappa. Wieczorem odwiedzał nas szakal, ale bał się. Podchodził na odległość kilku metrów od naszego „obozowiska” ale gdy tylko ruszyło się w jego stronę, od razu uciekał. Uważaliśmy by nie wdepnąć w jakiegoś skorpiona itp, ale żadnego nie spotkaliśmy. Sama noc nieco chłodniejsza niż w Sesriem, ale byliśmy przygotowani. Śpiwory sprawdzały się bardzo dobrze, do tego bluza i było ok. W lipcu tutaj temperatura spada poniżej zera, trzeba się dobrze „nastawić” [emoji4]. A, to co jeszcze stąd wspominam, to absolutnie zjawiskowe niebo. Droga mleczna widoczna w pełnej krasie.
Super relacja, śledzę uważnie, zwłaszcza że już w lipcu jadę tam na podobną wyprawę. Wszelkie porady i szczegóły są więc dla mnie teraz na wagę złota! Dziękuję i bardzo proszę o ciąg dalszy.
:)
Namibia chodziła mi po głowie już od dłuższego czasu, po tym, jak zobaczyłem zdjęcia z Deadvlei. Gdzies tam kątem oka monitorowałem promocje, ale nigdy nie pasowały mi terminy. W końcu rok temu w maju Lufthansa wrzuciła bilety na majówkę 2024. Ceny nie jakies hiper promocyjne, ale bardzo akceptowalne, szczególnie w post-covidowych, inflacyjnych czasach. Kupiłem bilety dla siebie i żony, potwierdziłem z rodzicami, że zajmą sie dzieciakami i majówka zaplanowana [emoji4]. Dwa bilety, każdy po 2.600 zł, do tego dokupiłem jeszcze jeden bagaż za okolo 600zł. Termin wybrany to był 26.04-06.05, ale później, po zmianach w rozkładzie zmieniłem na 25.04-05.05.
Mając loty, parę miesięcy później zacząłem rozglądać sie za samochodem. Wiedziałem, że chcę 4x4 z namiotem na dachu. Oferty w internecie były różne cenowo. Sprawdzałem m.in. Advanced Car Hire, polecane bodajże przez @cart, ale cenowo byli średniawi. Na jednym z filmów na youtube ktoś podróżował z Savanna Car Hire, a ceny mieli dziwnie sporo niższe (kwiecień/maj łapał się cennikowo do low season a dzisiaj to już u nich jest mid season). Potwierdziłem z autorem filmu, że wszystko było ok i zrobiłem, u nich rezerwację. Za dobę płaciłem N$1150 + ubezpieczenie (wziąłem zero excess – N$450 za dobę), dodałem maty, w razie zakopania się w piachu (nie wiem, czy warte.. N$25 za dobę), powiększony namiot (1.6m szerokości zamiast standardowego 1.3m – bardzo polecam, N$50 za dobę). Finalnie wraz z opłatami za sprzątanie, transferem z lotniska itp wyszło N$17.600 za 10 dni wynajmu. W ofercie mieli jeszcze nieco tańszą opcję „budget” czyli samochody starsze niż rocznik 2018, za N$1000 za dobę, ale zdecydowałem się wziąć wersję niebudżetową, czyli teoretycznie, nowsze roczniki. Protip - rezerwujcie z dużym wyprzedzeniem. Nasza wypożyczalnia dość mocno podniosła ceny na nasz okres vs to co my płaciliśmy (cena w górę o N$500 za dobę).
Namibia ma to do siebie, że większość noclegów trzeba zarezerwować wcześniej i najczęściej też zapłacić z góry. Żaden z noclegów jaki zarezerwowałem, nie był „elastyczny”. Większosc na kilka tygodni przed przyjazdem była już bez opcji odwołania, więc trzeba dobrze przemyśleć trasę i potencjalnie mieć gdzieś tutaj jakis bufor, na nieprzewidziane sytuacje.. Ja miałem nieduży i akurat się przydał. O tym później.
Noclegi rezerwowaliśmy głownie na campingach, 3 w ramach parków narodowych (w Sesriem, w Etoshy – Halali Camp oraz w Waterberg). Spaliśmy także poza parkami i z reguły jakość tych noclegów była wyższa za podobne pieniądze, ale kosztem tego, że miało się pewne ograniczenia w dostępie do parku przed wschodem słońca i po jego zachodzie (zamykali bramę). Założyłem, że będziemy co 3 dni spać nie w namiocie. Oraz ostatni nocleg przed powrotem też nie miał być namiotem (w Waterberg).
Nasza zaplanowana trasa to Sesriem i Namib-Naukluft, Swakopmund, Cape Cross, Spitzkoppen, Twyfelfontein, Grootberg, Etosha, Waterberg. Dość ambitnie jak na 10 dni.
Z przygotowań przed wyjazdem, to sprawdził mi się kiedyś patent z gotowaniem wody w samochodzie z gniazda zapalniczki [emoji4] oraz zalewaniem liofilizatów. Jako, że plan miałem napięty, to kupiłem w Polsce kilka paczek liofilizowanych obiadów i znowu, doskonale to tutaj zagrało. Szczególnie podczas jeżdzenia po Etoshy, ale nie tylko. Kupiłem czajniczek 120W, 700ml i działał bardzo dobrze. Grzał wodę około 30-40 minut co było wystarczające, bo robiliśmy to w trasie więc ten czas mi nie przeszkadzał. A nie musiałem wyciągać butli gazowej i rozstawiać się, by zrobić sobie obiad, czy też herbatę.
Dzień 0
Nadszedł dzień wylotu. Lot z Polski był zaplanowany na godzinę 19, we Frankfurcie mieliśmy bardzo krótką przesiadkę (1h10m) i następnie wylot o g. 22 do Windhoek. Wiedziałem, że to trochę ryzykowne, dlatego „mentalnie” wkalkulowałem sobie, że może mi nie dolecieć bagaż i że zostaniemy pierwszy dzien w Windhoek. A jeśli doleci, to jedziemy od razu do Sesriem i tu będziemy 1 lub 2 noce.
Już jadąc na Okęcie wiedziałem, że mamy opoźnienie. Najpierw 10 minut, potem 20 minut, potem 30m.. a już na samym lotnisku informacja - samolot z Frankfurtu wyleci po nas z opoźnieniem co najmniej 1h20m. To już praktycznie zamykało nam szanse dotarcia do Namibii zgodnie z planem, więc już nadając bagaż rozmawialiśmy jakie są opcje. A tych było niedużo.. Z Europy do Windhoek lata tylko Discover, na który już nie zdążymy. Inne opcje przesiadkowe też już w tym samym dniu nie wchodziły w grę bo było za późno by na cokolwiek zdążyć. Doradzili nam by leciec do Frankfurtu i stamtąd będzie więcej opcji, tym bardziej że obsługa tutaj nie miała możliwości nas przerzucenia na lot następnego dnia, bo był już overbooked.
Przeszliśmy więc security i stwierdziłem, że spróbuję porozmawiać przy gate. Prawie 30 minut szukania opcji połączeń. Ponownie, nie byli nas w stanie przerzucić na piątek na Discover i szukali innych. Coś było przez Londyn i Kapsztad, ale byśmy musieli się kilkukrotnie przesiadać, podróż by trwała prawie dobę zamiast 10h. Nie pasowało nam. Ponownie rada obsługi z gate'u – lećcie do Frankfurtu, tam Lufthansa „może więcej”.
Siedzimy sobie w Preludium a tu bum, powiadomienie, że nas przebookowali przez Lagos i Johanesburg. I wylot z FRA o 11.25 by na miejscu być o 11 następnego dnia. Tego to już było za wiele. Poszedłem do obsługi z Lufthansy przy gate (już trwała odprawa), że nie pasuje mi ten lot i że widzę, że można ciągle kupić bilety na lot do Windhoek na dzień jutrzejszy. Nawet z informacją, że są 4 bilety w cenie 1200 EUR każdy. Oczywiście slyszę, że ta sprzedaż to overbooking, ale co mnie to obchodzi. Mówię, że kupię je a potem pójdę się z nimi sądzić. Kobieta podnosi słuchawkę telefonu, gdzieś dzwoni i przez 20 minut rozmawia.. podaje nasze dane, nr rezerwacji. I nagle CUD. Mówi, że chyba musieli zmienic samolot, bo się dwa miejsca dla nas znalazły :D :D.. akurat. Ale ok, wchodzimy jako ostatni na samolot do Frankfurtu i zamykają gate.
Dolecielismy do Frankfurtu tuż po godzinie 22, z okien autobusu widzimy kołujący na pas startowy samolot Discover, który miał nas zabrać do Windhoek. Cóż, nie pierwszy to i pewnie nie ostatni raz nie zdążyliśmy na przesiadkę. Będzie trzeba teraz „zwindykować” LH na 1200 Euro. W service center dostajemy hotel InterCity (średniawy, ale czysty i blisko lotniska) z voucherem na obiad w hotelu.
Dzień 1
To miał być dzień już w Namibii, ale musimy go spędzić przymusowo w Niemczech czekajac do godziny 21.55 na samolot. Jako że Frankfurt wg mnie nie ma za wiele do zaoferowania, to zdecydowaliśmy się wynająć samochód i odwiedzić Mannheim i Heidelberg. Żona ma sentyment do Mannheim, bo była tu na Erasmusie więc mamy w planie odwiedzić jej uczelnię oraz akademik [emoji4].
Wypożyczamy przez Rental Cars auto w Hertz, bodajże 144zł. Ubezpieczenie mam w karcie Visa Infinity, więc nie dopłacam do zero excess. Auto dostaliśmy Hyundai Kona, dość młode, przejechane 27k km. Robimy dokładny ogląd auta, fotki i w drogę. Przejazd do Mannheim to około 45 minut, tutaj realizujemy wyżej nakreślony plan i następnie przejazd do Heidelbergu. Miasto bardzo ładne, nieduże, położone nad rzeką Nekera. Parkujemy na Karlsplatz (2 Euro za godzinę) i idziemy na krótkie zwiedzanie. Zaliczamy „niemieckiego” kebaba :>, wchodzimy nieco w górę ścieżką filozofow by zobaczyć ładną panoramę miasta i około godziny 17 ruszamy w drogę powrotną. Oddajemy auto z małymi przygodami (brakowało dokumentów samochodu i chcieli nas za to obciążyć kwotą 23 Euro.. ale tych dokumentów tam od poczatku nie było a my nie zaglądaliśmy w ogóle do schowka), na szczęście gość co nam wypożyczał auto ciągle byl na stanowisku (akurat się zbierał) i anulował karną opłatę. Mi w ogole do głowy nie przyszło, że w schowku trzymali dokumenty auta, nie dali nam ich do ręki. Wypożyczałem auta dziesiątki razy i pierwszy raz taki numer. Nie wiem, czy to celowa próba naciągnięcia nas na dodatkowe opłaty, czy przypadek, grunt że wyszło ok.
Dalej już bez przygód, boarding i wylot o czasie. Wreszcie opuszczamy Frankfurt. Nie lubię tego lotniska. Wielki, nieprzyjazny moloch.
Dzień 2
Lądowanie o czasie w Windhoek, więc zaczyna się dobrze. Trochę czasu tracimy na wyrobienie wizy i przez to lądujemy w kolejce paszportowej na końcu (taki tip – warto się podzielić i niech ktoś zajmie kolejkę a ktoś inny zajmie się wizą). Większość zachodniej Europy lata tu bez wiz, więc od razu idą z paszportami po stempel. Po ponad godzinie odbieramy bagaż i spotykamy przedstawiciela wypożyczalni, który zabiera nas i jeszcze jedną parę po auto. Na lotnisku wybieramy też pieniądze – prowizja N$45 przy kwocie N$5000 (tyle max można wyjąć). Nie wiem czy są jakies bankomaty bez prowizji w Namibii, nie miałem czasu się zdoktoryzować ani szukać. Chcieliśmy też kupić kartę do telefonu w salonie MTC, ale kolejki olbrzymie (wszyscy co byli przed nami w kolejce paszportowej teraz chyba poszli po kartę SIM [emoji6] ), więc rezygnujemy. Kupimy w mieście (jak się później okazało, nie kupiliśmy karty aż do końca wyjazdu).
Odbiór samochodu trochę trwa. Demonstracja wszystkich funkcji auta, instruktaż jak korzystać z lodówki, napędu 4x4, jak zmieniać koło (są dwa koła zapasowe na wyposażeniu), rozkładanie i składanie namiotu, kontrola wyposażenia kempingowego. Dopiero około godziny 12.30 wyjeżdzamy autem (lądowanie 8.20). Połowa dnia za nami a my ciągle w Windhoek, a jeszcze musimy zrobić zakupy i zatankować. Odnośnie auta, dostajemy kilkuletniego Forda Rangera 2.2 w automacie z przebiegiem około 115k km. Ale w dobrym stanie, ma Android Auto i Apple Carplay, co jest wygodne. Silnik diesla 2.2, nie jakis demon, ale auto sprawnie radziło sobie na każdym podjeździe, szutrach i piaskach. Wyposażenie kempingowe pełne – sztućce, dwie butle gazowe, stolik i 2 krzesła, łopata, lodówka z własnym akumulatorem, lampa, apteczka, garnki, talerze, kubki. Wszystko gotowe by jechać w trasę.
Parę słów odnośnie ubezpieczenia – dopłaciliśmy N$450/dzień za zero excess, bo wszędzie tak polecają, że tutaj łatwo o szkodę, szczególnie szyby i opony. Ale jak nam mowili o zasadach korzystania z ubezpieczenia i jak wczytałem się w jego warunki, to szczerze mowiąc, wg mnie jest bezużyteczne. Działa tylko w sytuacji kolizji w czasie jazdy i to tylko z ruchomym obiektem (pojazd lub zwierzę). Każde obcierki przy manewrach czy jak ktoś nam uszkodzi auto i odjedzie, a nas nie będzie – ubezpieczenie nie działa. Do tego auta mają montowane czarne skrzynki rejestrujące parametry jazdy i jeśli ma się szkodę przy przekroczonej prędkości – ponownie, ubezpieczenie nie działa. Kolizja po zmroku? Ubezpieczenie nie działa (warunki zabraniają jazdy po zmroku). A nawet jak ma się szkodę objęta ubezpieczeniem to trzeba bezwzględnie wezwać policję bo bez tego – ubezpieczenie nie działa. Co na namibijskiej pustyni nie jest koniecznie łatwe czy szybkie.. Generalnie nie wiem, czy warto dopłacać, poza szybami i oponami, bo akurat to chyba ma sens. Jak patrzyłem na warunki w innych wypożyczalniach to jest podobnie, ale może są takie, które mają bardziej cywilizowaną ofertę. Na szczęście ubezpieczenie sie nam nie przydało..
Zakupy zrobiliśmy w pobliskim Spar. Super zaopatrzony, praktycznie delikatesy. Ceny ciut wyższe niż Polsce. Piwko około N$25 za puszkę, woda 5L podobnie. Za to mięsa, wołowina... zatrzęsienie i taniej niż u nas. Widać, że lubią jeść steki [emoji6]. Po zakupach tankowanie i już o 13.40 ruszamy w trasę.. czyli ponad 5h po wylądowaniu. Piszę to, byście brali pod uwagę planując trasę, że w pierwszym dniu, pomimo lądowania rano, można nie mieć za dużo czasu na dalszą jazdę. A trzeba pamiętać, jeździć można tylko do zmroku.. znaczy po zmroku też można, ale wszystkie wypożyczalnie mają zapisy, że ubezpieczenie nie działa.
Naszym celem było dojechać do Sesriem, przed zmrokiem. Optymalnie na zachód slónca w Sossusvlei. Google pokazywał, że będziemy około g. 18, jeszcze przed zamknięciem bram parku, ale późno. Muszę przyznać, że jechałem nieco szybciej, niż mogłem [emoji6] (ubezpieczenie pozwala jeździć na szutrach max 80km/h... inaczej, a jak, nie działa), ale spokojnie można jechac wg mnie bezpiecznie 100km/h a czasem nawet szybciej. Ruch bardzo mały, praktycznie zerowy, drogi szerokie, momentami dziurawe. Trzeba tylko się przyzwyczaić, że na szutrach jeździ się inaczej niż na asfalcie by przypadkiem nie wyleciec na zakręcie.
Do Sesriem docieramy przed 17. Mamy czas więc jeszcze na szybką eksplorację parku. Płacimy za wjazd, meldujemy się w recepcji campingu i dostajemy przydzielone miejsce i jedziemy do Sossusvlei. Pogoda niestety jakaś dziwna się zrobiła. Niebo się dość mocno zachmurzylo i nawet trochę deszczu spadlo! Na pustyni :D. Więc zachód słońca.. cóz, mało spekatularny, bo za chmurami. Wracamy więc około 19 na camping, rozbijamy się i około 21 idziemy spać. Pobudka wcześnie rano by złapać wschód słońca i szybko zrobić Deadvlei by móc ruszać dalej.
Dzień 3
Pobudka 5.45, ogarniamy namiot, siebie, auto i w drogę. Około 6.30 mijamy wewnętrzną bramę parku i jedziemy na wschód słońca na Dune 45. Na niebie chmury, ale widzę szanse na ich przerzedzenie się. Jest jeszcze ciemno, ale szybko zaczyna się rozjaśniać. Samochodów na drodze coraz więcej, praktycznie cały camping rusza z rana w tym samym momencie. W końcu praktycznie każdy śpi tutaj właśnie ze względu na fakt bycia wewnątrz parku i ze względu na dodatkową godzinę rano i wieczorem (z końcem kwietnia brama zewnętrzna otwierana była o 7.15 a zamykana o 18.30 natomiast wewnętrzna otwierana była o 6.15, zamykana 19.30). Ta dodatkowa godzina to właśnie możliwość przeżycia w spokoju, bez tłumów wschodu słońca na wydmach, które rano są przyjemnie chłodne a które później zamieniają się w „patelnie”.
Wschód słońca muszę powiedzieć nie był jakiś spektakularny, ze względu na chmury, które go nieco przytłumiły (chociaż być może z drugiej strony, dały nam unikalną perspektywę.. zależy jak patrzeć). Siędząc na Dune 45 widzę jak na drodze pędzą dziesiątki aut w stronę Sossuvlei. To osoby śpiące poza granicami parku, dla których brama otwierana jest godzinę później. Nie mają one szans na wschód słońca więc gnają (dosłownie) do Sossuvlei by być tam przed tymi, co spali w granicach parku [emoji4]. Taka forma rywalizacji o dobre miejsce do zdjęć „bez ludzi”, we względnym chłodzie.
My ruszamy na spokojnie przed 8-mą do Sossuvlei. Tutaj na parkingu jemy śniadanie. Nie pędzimy bo i tak są już tu dziesiątki samochodów. Większość osób śpi poza parkiem więc od razu atakują największą atrakcję. Po szybkim śniadaniu spuszczamy powietrze w kołach do około 1.5 bara i dalej jazda około 6km po piachu do Deadvlei. Trochę mnie ta jazda stresowała bo faktycznie, momentami ten piach był dość głęboki. Mijamy co najmniej dwa zakopane auta, gdzie widzę jak ich pasażerowie próbują je wykopać. Po około 5 minutach jazdy docieramy na drugi parking, przy Deadvlei, gdzie samochodów jest drugie tyle co na parkingu w Sossusvlei. Po krótkim, około 15 minutowych spacerze docieramy do miejsca, które mnie zainspirowało do przyjazdu do Namibii. Deadvlei - martwe, spalone słońcem konary drzew, na wyschniętym solnisku, otoczone czerwonymi wydmami. Widok super, prawie magiczny, ale ludzi sporo.. Jak inni robią te piękne zdjęcia bez nikogo, jak tu taki tłum? Na szczęście z każdą minutą ten tłum się zmniejszał. Wiele osób to wycieczki zorganizowane, które już pędzą dalej. Udaje się zrobić parę fajnych zdjęć i nacieszyć miejscem. Robi się też już coraz bardziej gorąco, bo chmury praktycznie zniknęły a i słońce coraz wyżej daje się we znaki. Około 10.30 wracamy do Sossusvlei uprzednio pokonując piaszczysty odcinek (znowu jedno zakopane auto), dopompowujemy koła i w drogę.
Robimy krótki przystanek na naszym kampingu na toaletę i herbatę (którą zagrzaliśmy sobie w czajniczku 12V, akurat odcinek do granic parku, 45 minut jazdy wystarczył). Telefon z Whatsappa do domu i w drogę. Czas na Swakopmund. Nie pojechaliśmy do Kanionu Sesriem bo trochę szkoda nam było czasu (przez ten utracony pierwszy dzień – dziękuję ci Lufthanso), poza tym na zdjęciach nie powalał mnie. Nie wiem, może coś straciliśmy, ale chyba dochodzę do tego etapu w życiu, że już tyle widziałem, że zaczynam wybrzydzać [emoji6].
Po drodze do Swakopmund robimy sobie postój w Solitaire na słynna szarlotkę. I cóż mogę powiedzieć.. Jest naprawdę dobra! Żona nie chciała, trochę na siłę jej kupiłem, mówiła, że zjem połowę jej porcji. Niestety, musiała mi wystarczyć tylko moja [emoji6]. Samo miejsce bardzo przypominało mi nieliczne stopy w australijskim interiorze. Mam gdzieś nawet zdjęcie wręcz bliźniacze do Solitaire. W sumie trochę tu podobnie. Pusto, sucho, surowo.
Droga do Swakopmund momentami przypomina księżyc. Krajobrazy dość specyficzne, rodem z piekła :D. Zanim jednak wylądowaliśmy na księżycu, zrobiliśmy sobie zdjęcia pod znakiem oznaczającym zwrotnik koziorożca. Nawet tutaj widać „odpryski” wojny w Ukrainie.
W Walvis Bay zrobiliśmy sobie przystanek na podziwianie flamingów. Widziałem je co prawda już w Ameryce Południowej, w Boliwii, ale zawsze to okazja, by popatrzeć na te piękne ptaki. Było ich tu mnóstwo, „pasły” się zaraz przy brzegu, dosłownie kilka metrów od nas. Samo miasteczko przeciętne. Przy promenadzie widać drogie domy, trawa zielona i ładnie przystrzyżona. Nieco dalej w głąb już biedniej, ale ciągle widać niemiecki porządek. Ciekawe dlaczego;)...
Do Swakopmund dotarliśmy na godzinę przed zachodem słońca. Szybki checkin w hotelu Secret Garden (bardzo polecam) i idziemy na molo na zachód słońca. Dla odmiany dzisiaj pogoda idealna. Zero chmurek, pełna lampa. Chłodno, musiałem na t-shirt narzucic puchówkę, ale tutaj z tego co slyszałem, często bywa niebo szarawe i mglisto. Kolację jemy w Kücki’s Pub, pyszne owoce morza. Krótki spacer po Swakompund i spać, bo rano jedziemy dalej.
Samo miasteczko faktycznie, trąci nieco Sopotem. Ma taki kurortowy klimat. Sporo zabudowań pamięta czasy niemieckiego okupanta.. pardon, kolonizatora. Nazwy ulic też brzmią z niemiecka, np Bismarck Strasse. Przeszliśmy się wzdłuż plaży w stronę akwarium. Co kilkanaście metrów ławeczka, wszystko zadbane. Nie wygląda to jak Afryka, przynajmniej taka stereotypowa. Na dodatek jest dość zimno. Nie powiem, całkiem to przyjemne po pustynnych upałach, ale gdyby ktoś mnie obudził rano na jednej z tych ławek, pomyślałbym, że ledwo co skończył się melanż na monciaku, i nie wiem czemu (a może wiem :) ), znalazłem sobie tutaj miejsce do spania.
W planach miałem potencjalnie przedłużyć czas w Swakopmund. W Sesriem miałem rezerwację campingu na 2 noce i gdyby szybko udało się nam zwiedzić Sossusvlei i Deadvlei to chciałem odpuścic kolejną noc w Sesriem i ruszyć do Swakompund. To był ten mój „bufor” na sytuacje nieprzewidziane i przydał się. Finalnie spaliśmy tam jedną noc bo nasz bufor „zjadła” Lufthansa, jeszcze raz dziękujemy [emoji6]. Z planów przedłużenia czasu w Swakopmund i jazdy jeepami po Sandwich Harbour nici. Cóż, tak bywa. Reszta wyjazdu była już zgodnie z planem.Dzień 4
Pobudka około 8mej, chcieliśmy się wyspać, w końcu to urlop. Śniadanie w hotelu i około 10.30 się wymeldowujemy. Plan był taki, że najpierw zakupy na dalszą drogę a potem kupimy kartę SIM. Zakupy w SPAR, ponownie świetnie zaopatrzony. Kupiliśmy m.in. drewno na ogniska i podpałkę. I oczywiście wino. Pyszne tutaj mają, w końcu sąsiednie RPA znane jest z wina na cały świat. Następnie wizyta w salonie MTC i zonk. Klimat jak na poczcie – system kolejkowy z numerkami, pełna sala ludzi (tak na oko ze 30 osob jak nie więcej przed nami). Stwierdziłem, że to na co najmniej 1.5h czekania, szkoda nam czasu. Zapytałem się, czy jest jakiś jeszcze inny punkt MTC (Google nam nie pokazywał już więcej) i powiedzieli nam, że tak, po drugiej stronie miasta w centrum handlowym Platz Am Meer. Jedziemy tam ale tutaj sytuacja podobna. Co prawda bez systemu kolejkowania, ale ludzi też co najmniej kilkanaście osob. Trudno, odpuszczamy kartę sim. Mamy mapy offline Google, które na razie sprawdzają się ok, mamy Maps.me, jakoś damy radę. Jedziemy dalej. Jeszcze tylko tankowanie i kolejny przystanek – wrak statku Zeila.
Dojezdżamy po około 30 minutach, droga dobra, asfaltowa. Wrak jest widoczny z drogi, więc trudno go przeoczyć. Statek ten w 2008 roku został zniesiony na mieliznę i tak zakończył swój żywot. Dzisiaj to głownie hotel dla ptaków. Zaczepiają nas tutaj lokalesi szukający zarobku. Trochę dajemy się wciągnąć w ich historie biedy i kupujemy dla dzieci na pamiątkę 3 kamienie/minerały, całkiem ładne, ale na pewno nie warte NAD150, jakie za nie płacimy. Ale pomyślałem, że w sumie to jest bardziej wsparcie lokalnych mieszkańców, niż kupno „towaru”. Tak w ogóle to czujemy się tutaj jak nad Bałtykiem – zimne morze, podobny kolor, szerokie, piaszczyste plaże, zapach też jak nad naszym morzem. Tylko ta pustynia trochę tu nie pasuje i kompletny brak ludzi, o parawanach nie wspominając.
Ruszamy dalej, kolejny przystanek – Cape Cross. Dojeżdzamy po około 40 minutach. Już przy szlabanie, gdzie opłacaliśmy wjazd do parku, nieco śmierdziało, ale to było nic przy tym, co poczuliśmy tylko wychodząc z auta dojechawszy do celu. Podjechaliśmy na parking, foki były wszędzie, tysiące. Szybko wychodzę z auta gotowy do robienia zdjęć.. ale ten zapach.. masakra, praktycznie nie do wytrzymania. Od razu odruch wymiotny i ucieczka do auta. Żona powiedziała, ze nie wyjdzie jak to poczuła [emoji4]. No ale nie po to tu jechałem by teraz odpuścić. Koszulka na nos i podejście nr 2 [emoji4]. Foki (a tak naprawdę uchatki) są tutaj wszędzie, to ich miejsce. Do naszego auta też już pierwsza "podpełzła", jakby chcąc nam powiedzieć, że dalej nie pojedziemy. „Promenada” dla zwiedzających, gdzie teoretycznie foki nie mają wstępu, też przez nie zajęta. Trzeba uważać, bo może i wyglądają przyjaźnie, ale mogą zrobić krzywdę. Poszwędaliśmy się tutaj kilka minut, porobiłem zdjęcia i uciekamy. Nie damy rady tu dłużej wysiedzieć. Wyjeżdzamy z parku i już za główną bramą stajemy zrobić sobie zupki chińskie. Zalewamy wcześniej nagrzaną wodą i szybki obiadek jak znalazł. Co prawda zapachu już nie było czuć, ale praktycznie aż do wieczora miałem go w nosie, ciąglę czując ten smród. Jak ktoś jest wrażliwy na zapachy, jak my, to polecam sobie przygotować jakiś szal i sobie szczelnie nim nos zasłonić, zanim wyjdzie się z auta.
P.S. Nawet dzisiaj patrząc na zdjęcia, które wrzucam, przypominam sobie ten zapach ;)..
Nocleg mamy zaplanowany w Spitzkoppe, na campingu Spitzkoppe Tented Camp. Trochę zamarudziłem z rezerwacją i nie było dla nas miejsca na terenie „kultowego” campingu Spitzkoppe, więc wziąłem camping poza. I w sumie wyszlo dobrze, bo ten camping był chyba najlepszym ze wszystkich jakie mieliśmy w trasie. Mieliśmy przysznic z toaletą, prąd, zadaszony „taras” i przede wszystkim WIDOK. Przepiękny na góry Pontok oraz na sam Spitzkoppe. Kolacja z tym widokiem z kategorii magicznych, najfajniejsze miejsce na wyjeździe. Do tego internet przy recepcji działał na tyle sprawnie, że mogliśmy zadzwonić do dzieci z Whatsappa. Wieczorem odwiedzał nas szakal, ale bał się. Podchodził na odległość kilku metrów od naszego „obozowiska” ale gdy tylko ruszyło się w jego stronę, od razu uciekał. Uważaliśmy by nie wdepnąć w jakiegoś skorpiona itp, ale żadnego nie spotkaliśmy. Sama noc nieco chłodniejsza niż w Sesriem, ale byliśmy przygotowani. Śpiwory sprawdzały się bardzo dobrze, do tego bluza i było ok. W lipcu tutaj temperatura spada poniżej zera, trzeba się dobrze „nastawić” [emoji4]. A, to co jeszcze stąd wspominam, to absolutnie zjawiskowe niebo. Droga mleczna widoczna w pełnej krasie.