0
Sorvali 26 sierpnia 2024 18:16
Planowałem ten wyjazd od wielu lat jednak zawsze pojawiały się inne, ciekawsze kierunki. Pod koniec poprzedniego roku postanowiłem, że cokolwiek się nie wydarzy to chciałbym spędzić kilka letnich dni w Rwandzie w 2024 roku. Tym bardziej, że to własnie teraz przypadała 30 rocznica ludobójstwa Tutsi a to wystarczający czas by zobaczyć jak ten kraj poradził sobie z tymi wstrząsającymi wydarzeniami i jak aktualnie się rozwija. Nie jest to najbardziej oczywisty kierunek wakacyjny, szczególnie jeśli myślimy o podróży z dziećmi. Przeglądając forum znalazłem tylko jedną fotorelację z tego kraju sprzed prawie siedmiu lat. Postanowiłem więc, że jeśli uda mi się zrealizować ten wyjazd to będę chciał się podzielić się z Wami zdjęciami i krótką relacją - a nuż ktoś planuje podobną podróż...

Na wstępie muszę rozczarować wszystkich którzy poszukują tutaj informacji o tym jak zorganizować wyprawę na oglądanie goryli w tym kraju - po ubiegłorocznych podwyżkach cen (od 1500 USD/os) jest to impreza tylko dla bardzo bogatych ludzi więc jeszcze przed wyjazdem zmuszeni byliśmy wykreślić ten punkt z listy.
Uznaliśmy, że tydzień na pierwszy raz w zupełności wystarczy a jeśli nam się spodoba to może wrócimy kiedyś na dłużej. W planie było spędzenie pierwszego i ostatniego dnia w Kigali a w międzyczasie wypożyczenie samochodu z kierowcą i przejazd na 3 dni w okolicę jeziora Kivu (ostatecznie wylądowaliśmy na półwyspie nad jeziorem Ruhondo) a następnie wyprawę na dwudniowe safari do parku narodowego Akagera.
Pierwotnie jednym z pomysłów była jeszcze wizyta w parku narodowym lasu deszczowego Nyungwe jednak przy wysokich kosztach biletów wstępu oraz odległościach do pokonania musieliśmy z niej zrezygnować - nie chcieliśmy spędzić połowy wyjazdu w samochodzie.

Śledziłem ceny lotów na trasach z Berlina lub Wiednia do Kigali od dłuższego czasu - w najtańszych taryfach można znaleźć bilety w cenach ok 1700 pln/os (Brussels Airlines) zwykle jednak dotyczyły one pobytu w trakcie jednej z dwóch pór deszczowych które w Rwandzie trwają zwykle od połowy lutego do połowy maja, oraz od września do listopada. Alternatywą był przelot EgyptAir z Wiednia, jednak godziny lotów były fatalne i oznaczały bardzo długie przesiadki w Kairze. Niespodziewanie w grudniu natrafiłem na dobrą ofertę w liniach Kenya Airways na końcówkę maja, czyli już po porze deszczowej - i za 3 bilety dla 2 osób dorosłych i dziecka na trasie Paryż - Kigali - Londyn zapłaciłem niecałe 920 EUR. Można więc było powoli aplikować o wizy oraz rezerwować miejsca noclegowe i bilety do parku narodowego.

Kilka podstawowych informacji :

Przeloty :
Kraków - Paryż CDG - Easyjet
Paryż CDG - Nairobi - Kenya Airways
Nairobi - Kigali - RwandAir
Kigali - Nairobi - Kenya Airways
Nairobi - Londyn Heathrow - Kenya Airways
Londyn Stanted - Kraków - Ryanair

Wiza :
50 USD - pobyt do 90 dni. Paszport musi być ważny minimum 6 miesięcy od daty wjazdu do Rwandy. Wizę można otrzymać na lotnisku po przylocie do Kigali - można też o nią aplikować online przed wyjazdem na stronie migration.gov.rw do czego zachęcam. Cały proces jest bardzo prosty, wypełnienie wniosku trwa 10 minut a płatności można dokonać kartą - wybierając walutę RWF zamiast USD zbijacie cenę o 40%. Wnioski dla wszystkich podróżujących wypełniłem o 10 rano, a już o 13 tego samego dnia otrzymałem wizy na maila.

Noclegi :
Kigali - duży wybór hoteli i pensjonatów na każdą kieszeń (od 30-40 do 200-250 USD za noc za pokój) Zdecydowanie polecam booking - pierwszy raz w życiu zostaliśmy oszukani przez innego pośrednika (agoda) i ostatniej nocy zostaliśmy bez noclegu i musieliśmy na szybko szukać hotelu na miejscu.
Twin Lakes (Ruhondo, Burera) - raptem kilka opcji noclegów na booking oraz airbnb. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na rezerwację Banana House nad brzegiem jeziora Ruhondo i był to strzał w dziesiątkę. Zdecydowanie, jedno z najbardziej niesamowitych miejsc w jakich byliśmy w życiu.
Park Narodowy Akagera - na terenie parku narodowego jest tylko jeden hotel/lodge - Mantis Akagera. Bardzo drogi (od 180 USD/noc + podatki) jednak wart swojej ceny. Alternatywą są noclegi w wiosce Akagera oddalonej od wjazdu do parku o kilkanaście minut jazdy. Musicie jednak wtedy uiścić dodatkową opłatę za wjazd na teren parku - napiszę o tym więcej w dalszej części relacji.

Poruszanie się po kraju :
Wynajem samochodu w Kigali Car Rentals (mam mieszane odczucia i raczej nie polecam - o tym w kolejnej części) - 70 USD za dzień za Toyotę RAV4 z kierowcą. Przy pobytach powyżej 6 dni cenę można negocjować. Wynajem samochodu bez kierowcy - od 30 USD. Paliwo płatne przez wynajmującego, kierowca sam opłaca swój nocleg i wyżywienie.
Alternatywą są taksówki - w Kigali nie ma taksometrów więc każdy przejazd jest indywidualnie negocjowany - można przyjąć że kurs w mieście kosztuje od 5000 do 15000 RWF, kurs z Kigali na lotnisko to 30000 RWF a w nocy 40000 RWF.
W Kigali oraz innych większych miastach popularnym środkiem transportu jest także przejazd na motocyklu nazywany tutaj boda-boda - koszt przejazdu zaczyna się od 1500-2000 RWF za krótki odcinek.
Na terenie parku narodowego Akagera można skorzystać ze zorganizowanych wycieczek specjalnie przygotowanymi do tego Toyotami. Miejsc jest 7 (+ kierowca) a koszt wynajmu to 40USD za osobę lub 280USD za cały samochód za dzień.

Waluta :

Frank rwandyjski (RWF). 1000 RWF = 3 PLN (w chwili pisania tej relacji już 2.90 PLN). Ceny niższe niż w Polsce - szczegółowo napiszę o tym na końcu. Preferowana jest płatność gotówką - kartą można zapłacić tylko w hotelach i w lepszych restauracjach w Kigali, Musanze czy nad jeziorem Kivu. Revolut oraz Visa Infinite działa bez problemu, na lotnisku jest też kantor gdzie można wymienić walutę (przelicznik taki sam jak w mieście).

Internet :
Po prawej stronie od głównego wyjścia z lotniska są stoiska gdzie można zakupić kartę lokalnego operatora - MTN lub Airtel. Koszt to 10USD/10GB na 30 dni. Potrzebny paszport + zdjęcie (zrobią Wam na miejscu) oraz rejestracja karty. Całość trwa 5 minut.

Język :
kinyarwanda, popularny jest również francuski a wiekszość młodych osób mówi po angielsku.

Szczepienia :
Zalecane - WZW A+B, Błonica, Tężec, Dur Brzuszny. Szczepienie na żółtą febrę nie jest wymagane w przypadku podrózy z kraju gdzie choroba nie jest endemiczna. Profilaktyka malaryczna - Falcimar lub Malarone. Przyjmowaliśmy ten pierwszy przez kilka dni, niestety z pewnymi środkami ubocznymi. Komarów w porze suchej właściwie nie było, bardziej przeszkadzały muchy na safari. Dodatkowo kilka miesięcy temu wzieliśmy szczepionkę na cholerę z uwagi na wyjazd do Libanu - jednak w Rwandzie nie jest to konieczność.

Bezpieczeństwo na miejscu :
Rwanda jest bardzo bezpieczna - czytałem o tym już przed wyjazdem i mogę potwierdzić wszystkie opinie. Nie wiem czy to wpływ panującej tutaj dyktatury Paula Kagame, czy też historii która doświadczyła ten kraj - nikt jednak nie będzie Was tu zaczepiał i nikt (poza dziećmi) nie wołał za Wami Muzungu jak w innych krajach czarnej Afryki. Można swodobnie poruszać się po zmroku zarówno w Kigali jak i na prowincji. Policja ani wojsko nie wymusza łapówek jak w pobliskiej Tanzanii czy Kongo. Ruch samochodowy, mimo że duży jest dość płynny i wypadków z uwagi na ograniczenia prędkości jest niewiele - fotoradary rozstawione są bardzo gęsto, czasami co 500 metrów, dodatkowo jest też bardzo dużo patroli policji przy drogach. Z uwagi na ilość osób poruszających się pieszo/na rowerach nie polecam samemu wynajmować samochodu a jeśli już musicie - całkowicie odradzam jazdę po zmroku.


CZĘŚĆ I - Kigali.

Podróż rozpoczynamy w przedostatni piątek maja w Krakowie - już na starcie planowy lot EasyJet jest opóźniony o półtorej godziny. Na szczęście mamy zapas czasowy na lotnisku CDG, jednak zważając na potrzebę zmiany terminalu i przejazdu lotniskowym autobusem wszystko wydłuża się na tyle, że stawiając się przy bramce jesteśmy już w połowie boardingu. Okazuje się, że mimo możliwości odprawy online w Kenya Airways musimy przejść jeszcze jedną odprawę przy bramce gdyż jako jedyni nie mamy wydrukowanych przez check-in biletów. Trochę to trwa, podobnie jak sprawdzanie wiz do Rwandy (tym bardziej więc polecam aplikowanie online przed wyjazdem). W międzyczasie dostajemy informację mailową o odwołaniu naszego lotu z Nairobi do Kigali. Świetny timing chociaż spodziewałem się tego. Przeglądając historię tego lotu, zauważyłem że 5 na 7 ostatnich rejsów było na tej trasie odwołanych w ostatniej chwili. Na szczęście wchodzimy na pokład dreamlinera Kenya Airways na godzinę przed startem lotu do Nairobi - to wystarczający czas by uzyskać zmianę lotu na odcinku Nairobi - Kigali na rejs linią RwandAir. Musimy niestety przeczekać 6 godzin w Nairobi, jednak nie mamy już na to wpływu. Lot mija szybko i dość komfortowo - miejsca w klasie ekonomicznej jest sporo, dwa ciepłe posiłki bardzo smaczne a obsługa miła i uśmiechnięta. Zabijamy czas na chaotycznym lotnisku w Nairobi w saloniku Turkish Airlines - polecam, jeśli ktoś ma więcej czasu. Jest cicho (dodatkowo, jest tam zacieniony pokój do odpoczynku), są prysznice i bardzo dobre jedzenie oraz lokalne napoje. Samolot RwandAir (De Havilland Dash-8) jest pełny - startuje jednak pół godziny przed czasem i również o tyle wcześniej lądujemy na lotnisku międzynarodowym w Kigali.
Odprawa trwa 2 minuty a pogranicznicy są bardzo mili - życzą nam udanego pobytu i dobrych wspomnień z kraju. Po wyjściu z lotniska i załatwieniu formalności związanych z wymianą pieniędzy oraz zakupem karty SIM czeka już na nas umówiony transport do hotelu - spora część hoteli oferuje taką usługę bezpłatnie, zazwyczaj jednak tylko w jedną stronę.
Do hotelu 2000hotel w Kigali jedziemy około pół godziny - jest popołudnie w ostatnią sobotę w miesiącu. Właśnie skończyła się "umuganda" w związku z tym ulice lśnią czystością a palmy, trawniki i miejska zieleń wydaje się być idealnie przycięta. Umuganda to czas kiedy wszyscy mieszkańcy Rwandy w czynie społecznym sprzątają swoje miejsce zamieszkania. Ma miejsce w godzinach porannych w każdą ostatnią sobotę miesiąca. Jadąc przez Kigali, mamy wrażenie jakby to były przedmieścia jakiegoś bogatego włoskiego czy portugalskiego kurortu.

Mamy jeszcze kilka godzin czasu, więc po zakwaterowaniu w hotelu (w cenie pokoju dla 3 osób otrzymujemy najwiekszy apartament na najwyższym piętrze ze wspaniałym panoramicznym widokiem na całe miasto) wychodzimy na spacer po okolicy. Kierujemy się w stronę Imbuga City Walk - miejskiego deptaku, pełnego food trucków i kawiarni. Nikt nie zwraca na nas specjalnie uwagi, mimo że jesteśmy tu jedynymi białymi ludźmi. Co jakiś czas ktoś życzliwie macha czy przybija piątkę córce. Miła odmiana po tanzańskich miastach. Kierujemy się w stronę hotelu Des Mille Collines - miejsca które na pewno kojarzycie z filmu Hotel Rwanda. To tutaj Paul Rusesabagina uratował ponad tysiąc osób podczas ludobójstwa w kwietniu 1994. Oczywiście teraz - po wielu latach - zdania na temat jego udziału są podzielone a wiele osób mówi, że robił to tylko za pieniądze. Paul aktualnie ponownie przebywa w Belgii, po ponad dwuletnim pobycie w więzieniu w Kigali z którego przy pomocy amerykańskich dyplomatów wyciągnięto go w ubiegłym roku gdy odsiadywał wyrok 25 lat więzienia za rzekomą działalność terrorystyczną. Jego historia idealnie obrazuje rządy twardej ręki prezydenta Paula Kagame autokratycznie rządzącego Rwandą od 2000 roku - kto nie z nim, ten przeciwko niemu.
W hotelowym barze spędzamy trochę czasu pijąc najdroższe w Rwandzie piwo oraz świeżo wyciskane soki (wciąż jest to poziom cenowy w polskim dużym mieście).
Wracamy do centrum miasta w poszukiwaniu miejsca gdzie można spróbować lokalnej kuchni. Google podpowiada, że niedaleko naszego hotelu jest niewielka restauracja o nazwie Imfura Coffee Shop. Znalezienie jej nie jest łatwe, pytamy okolicznych sprzedawców i dopiero któryś z kolei mówi że jest takie miejsce na dachu budynku szwalni. Przeciskamy się przez ciasne piętra kilkukondygnacyjnego budynku gdzie w pocie czoła lokalne kobiety szyją ubrania. Wąskmi schodami kierujemy się na dach, gdzie na siedzeniach wykonanych ze zużytych opon czekamy na obsługę. Zdajemy sobie sprawę, że to Afryka więc na zamówienie będziemy musieli poczekać dość długo, jednak rzeczywistość przechodzi nasze wyobrażenia. Mija godzina a my (podobnie jak goście stolik obok) nie otrzymaliśmy nawet napoi. Cóż, przynajmniej widok z dachu jest piękny. Robi się ciemno, po kolejnych 30 minutach zmieszana kelnerka przychodzi i mówi że musimy poczekać jeszcze 10 minut. Przyzwyczailiśmy się już, że wizyta w afrykańskiej restauracji wygląda inaczej niż w Europie czy Azji. Zazwyczaj po złożeniu zamówienia właściciel wysyła kogoś z obsługi na lokalne targowisko po niezbędne produkty do przygotowania zamówionego dania i na wszystko trzeba poczekać, nie spodziewaliśmy się jednak że na imbirowo-marchewkowy sok będziemy czekać 2 godziny :-) Gdy już mamy wychodzić, kelnerka przybiega po raz kolejny i wręcz błaga nas byśmy poczekali i wzieli chociaż napoje na wynos. Czekamy kolejne pół godziny i wreszcie otrzymujemy jedzenie - świeże, pyszne i świetnie doprawione. Za wszystko płacimy równowartość 50 PLN na 3 osoby. Warto było czekać, jednak od kolejnego dnia zmieniamy już strategię - od tego momentu zamawiamy jedzenie wcześniej na konkretną godzinę lub zatrzymujemy się tylko w miejscach gdzie wiemy, że nie będziemy czekać na kolację 3 godziny.
Następnego dnia rano czeka nas kolejne zaskoczenie - schodzimy na śniadanie na taras hotelowej restauracji. Kurze łapki i chiński makaron? Zagadka rozwiązuje się kilkanaście minut później gdy przyjeżdża po nas Kim - wynajęty kierowca z Kigali Car Rentals. Okazuje się, że nocowaliśmy w biznesowym chińskim hotelu w którym zwykle zatrzymują się tylko chińscy przedsiębiorcy...
Wyjeżdżamy z Kigali i kolejne 5 dni spędzimy poza stolicą - o tym napiszę już kolejnym razem.

Wracamy do stolicy późnym wieczorem pod koniec tygodnia i mamy tu jeszcze cały dzień. Teraz mogę już napisać, że to zdecydowanie zbyt długo jak na to miasto i jeden dzień w Kigali w zupełności wystarczy. Ostatniego dnia odwiedzamy Kigali Genocide Memorial (akurat trwają obchody 30-lecia ludobójstwa i na miejscu jest mnóstwo dyplomatów a co za tym idzie, spędzamy trochę czasu na kontroli do wejścia). Nieduże, lecz wstrząsające miejsce. Wstęp jest darmowy, a na spokojne przejście wszystkich pomieszczeń i instalacji wystarczą dwie godziny. Łapiemy taksówkę i jedziemy na drugi koniec miasta na największe w Rwandzie targowisko Kirimonko - można tu kupić absolutnie wszystko. Negocjojemy cenę lokalnych pamiątek (łatwiej i przyjemniej niż np w Maroku) a w międzyczasie podchodzi chłopak z pytaniem czy nie chcemy kupić przypraw lub kawy. Ponieważ nie jest nachalny zgadzamy się (i tak mieliśmy to w planach) - pomaga nam w negocjacjach ze sprzedawcami a po samych zakupach zupełnie bezinteresownie oprowadza nas jeszcze przez godzinę po całym targowisku. Opowiada nam o uprawach lokalnych warzyw i owoców, przeprowadza przez stanowiska z przyprawami czy suszonymi przysmakami a na koniec pomaga wynegocjować normalną cenę taksówki na powrót do centrum miasta. Wiemy, że przepłaciliśmy za kawę jednak i tak było warto. Po południu udajemy sie jeszcze do Kigali Convention Center (pięknie podświetlony budynek, nocą wygląda dużo lepiej niż za dnia, podobnie jak pobliski pomnik uciętej ręki - "anti-corruption"), udajemy się też do pobliskiego centrum handlowego które przypomina już bardziej typową polską galerię. Wszędzie dużo ochroniarzy i mało ludzi. Zaglądamy też na budowę stadionu Amahoro (w kinyarwanda "pokój") - oddany ma być do użytku w lipcu i będzie najnowocześniejszym stadionem piłkarskim w Afryce. Nasz kierowca opowiada nam, że ponoć pierwszy mecz rozegrać mają drużyny policji oraz wojska (!) - wspomina że obie mają bardzo dużo fanów - to wiele mówi o tym kraju :-) Myślałem, że na otwarcie przyjedzie tu jakaś lepsza europejska drużyna albo chociaż reprezentacja Maroka lub RPA...Wracamy do hotelu - tym razem jest to hotel Madras (polecam!) gdzie zmuszeni byliśmy szukać na ostatnią chwilę noclegu w poprzedni wieczór gdy pobliski Dove Hotel odmówił nam noclegu mimo opłaconej rezerwacji (rezerwowany i opłacony przez Agoda, rzekomo od dawna z nimi nie współpracują). Spędzamy ostatni wieczór przed wylotem do Europy relaksując się w ogrodzie przy lokalnych przysmakach i muzyce na żywo - głównie coverach Georga Michaela i innych zagranicznych artystów.

Poniżej krótka fotorelacja z pierwszego oraz ostatniego dnia pobytu w stolicy Rwandy.To jest ciekawy temat ponieważ oficjalnie na stronach parków narodowych dalej jest informacja o konieczności wykonywania testów PCR przed wjazdem do parku Nyungwe, parku Gishwati-Mukura i parku narodowego wulkanów oraz szybkiego testu antygenowego w przypadku parku Akagera. To też miało pewny wpływ na naszą decyzję o wyborze Akagery kosztem Nyungwe. Na miejscu w Akagera okazało się, że żadne testy nie są wymagane a nasz kierowca mówił że podobnie jest w Nyungwe gdzie był kilka tygodni wcześniej. Był przekonany że do parku narodowego wulkanów również nie ma takiej konieczności (chociaż tutaj sceptycznie do tego podchodzę i myślę, że w przypadku trekkingu do goryli te testy mogą być dalej wymagane).-- 27 Sie 2024 19:25 --

Dokładnie tak, nie pamiętam już tego przelicznika ponieważ płatności dokonujemy w RWF natomiast ostatecznie jest to równowartość około 30 lub 31 USD. Można płacić revolutem.

--- odgrzebałem rachunek z dnia składania wniosku o wizę. dokładnie było to 45150 RWF więc po aktualnym kursie około 33,50 USD. Wciąż sporo taniej niż 50 USD przy płatności w dolarach, szczególnie jeśli podróżuje się w kilka osób.

-- 27 Sie 2024 20:03 --

CZĘŚĆ II - JEZIORA RUHONDO I KIVU


Kigali opuszczamy w niedzielny poranek. Jeszcze przed przyjazdem do Rwandy ustaliłem warunki wynajmu samochodu wraz z kierowcą w lokalnej firmie o nazwie Kigali Car Rentals. Tak naprawdę alternatyw nie było - w internetach wszyscy polecali Franka, właściciela tej firmy jako solidnego i wiarygodnego człowieka. Może i tak jest, pod warunkiem że nie będziecie mieć żadnych przygód na drodze. W każdym razie, komunikacja z Frankiem nie należała do najłatwiejszych, odpowiadał zdawkowo i niechętnie i jeszcze dzień przed przylotem do Rwandy musiałem się przypominać że naprawdę przyjeżdżamy. Nie byliśmy więc pewni, że w ogóle ktoś nas odbierze ale punkt 9:00 rano pod hotelem czekał już Kim - kierowca oraz Patrick - prawa ręka Franka. Rola Patricka polegała na pobraniu gotówki za cały wynajem i tyle go widzieliśmy (teraz już wiem by nigdy więcej nie zgadzać się w Afryce na płatność z góry za usługę, tym bardziej, że zamiast obiecanej Toyoty RAV4 przyjechali prawie dwudziestoletnim Hyundaiem Santa Fe). Kim okazał się super sympatycznym, życzliwym młodym człowiekiem przy okazji mówiącym świetnie po angielsku. Nie jest to jego prawdziwe imię (naprawdę nazywał się Tuyishime, jeśli dobrze zapamiętałem) jednak od wielu lat wszyscy na niego tak mówią z uwagi na jego zainteresowanie taekwondo (brał nawet udział w międzynarodowych zawodach w Kenii i Etiopii).
Cechował go też niesamowity wewnętrzny spokój - cokolwiek się nie wydarzyło to zawsze zachowywał największe opanowanie. Wykształcony, punktualny, cierpliwy i wiecznie uśmiechnięty Kim był typowym przedstawicielem młodego rwandyjskiego pokolenia dokładającego swoją małę cegiełkę do rozwoju kraju.
Po pobieżnym ustaleniu planu na najbliższe dni ruszyliśmy w stronę jeziora Ruhondo. Pierwotnie tak jak pisałem miało być jezioro Kivu - jednak z uwagi na okrutną wojnę domową w pobliskiej granicznej Gomie w DRK Kongo - mieście które to właściwie zlewa się w jedno z rwandyjskim Gisenyi - i konflikt który na wiosnę mocno eskalował, uznałem że nocowanie w tej okolicy może nie być aktualnie najlepszym pomysłem. Przeglądając alternatywne miejsca noclegowe natrafiłem na świetnie położony Banana House nad jeziorem Ruhondo. Jest to jedno z dwóch tzw. twin lakes (drugie do Lac Burera) położonych w północnej części kraju na granicy z Ugandą i Kongo. Dodatkową atrakcją tego miejsca jest niesamowity widok na 3 z 5 wulkanów w parku narodowym o tej samej nazwie. Dwa z nich znajdują się już poza granicami Rwandy - Nyarurembo w Ugandzie oraz Sabyinyo w Kongo i widok na nie towarzyszył nam każdego poranka.
Banana House to nowo wybudowany dom pośród bananowców na samym końcu półwyspu Ryandinzi. Dostać się można do niego na dwa sposoby - fatalną i praktycznie nieprzejezdną drogą lądową odbijając z drogi krajowej nr 2 lub objezdżając jezioro dookoła i pokonując ostatnie 3 kilometry łodzią. Ta druga opcja skraca czas dojazdu o godzinę, jednak jesteśmy zależni od lokalnego transportu rzecznego. W okolicy znajduja się jeszcze dwa resorty (jak na afrykańskie standardy) - w okresie w którym tam byliśmy czynny był tylko jeden - Ruhondo Beach Resort - w którym jak zapewniał niemiecki właściciel Banana House możemy wieczorem zjeść kolację a nawet zamówić śniadanie które zostanie nam przyniesione prosto do oddalonego o 300 metrów Banana House. Brzmiało świetnie więc w ciemno zarezerwowałem trzy noclegi w tym miejscu - pozostało tylko dojechać na miejsce...

Tu napotkaliśmy na pierwsze zderzenie z lokalną rzeczywistością - drogi w Rwandzie mimo tego, że są zadbane i utrzymane w bardzo dobrym stanie są niesamowicie wąskie i kręte a dodatkowo takich tłumów ludzi idących poboczem właściwie w całym kraju nie widziałem nigdzie wcześniej. Na początku myślałem że tak jest tylko w Kigali, jednak jak tylko wyjechaliśmy na prowincję okazało się, że ludzi jest jeszcze więcej. Przejazd przez każdą najmniejszą wioskę czy miejscowość oznaczał mijanie na poboczach setki jak nie tysięcy osób - mężczyzn idących do pracy, kobiet noszących na głowach towary na handel lub wracających z zakupami, dzieci wychodzących lub wracających ze szkoły (tutaj liczby szły już w setki), rowerzystów, taksówkarzy boda-boda itd...Już wtedy wiedziałem, że czas przejazdu podawany przez mapy google jest tylko czasem orientacyjnym.
Dodatkowo po pierwszej godzinie jazdy Hyundai ulega awarii i gaśnie nam silnik w trakcie jazdy. Tracimy prawie dwie godziny na podmianę samochodu na inny (tym razem już RAV4 niestety strasznie brudna) , chociaż w międzyczasie pojawia się wojsko i proponują nam wypożyczenie - oczywiście odpłatne - swojego UAZa. Zapala się pierwsza czerwona lampka jeśli chodzi o Kigali Car Rentals i mamy pewne obawy czy z kolejnym samochodem nie będziemy mieć podobnych problemów. Po tym przymusowym postoju ruszamy dalej, po drodze robiąc zakupy owoców na lokalnym targowisku. Pomimo tego, że jest z nami Kim i tak trwa to bardzo długo ponieważ sprzedawcy widząc muzungu podają zawyżone ceny. Dla nas są one i tak abstrakcyjnie niskie (większość warzyw czy owoców kosztuje 500-2000 RWF za kilogram co i tak jest ceną kilkukrotnie niższą niż w Polsce) jednak Kim nie daje za wygraną i próbuje negocjować ceny do skutku. To wszystko zabiera nam sporo czasu i do Musanze (aktualna nazwa Ruhengeri) które jest jednym z większych miast Rwandy i zamieszkanym przez pół miliona ludzi dojeżdżamy już po południu. Robimy stopa na szybki obiad w miejscu polecanym przez naszego kierowcę, uprzednio upewniając się, że na jedzenie nie będziemy czekać dłużej niż 20 minut. I faktycznie nie trwa to wiele dłużej a wszystkie zamówione dania, jak w każdym zresztą innym miejscu w Rwandzie są świeże i pyszne. Oczywiście zapraszamy Kima by z nami zjadł - na początku jest bardzo zaskoczony - jednak przyjmuje naszą propozycję. Okazuje się, że nie jest to normą w jego branży i zazwyczaj kierowcy pakują rano własny prowiant (głównie owoce) i tym żywią się przez cały dzień. Podobnie jest z godzinami pracy - oficjalnie godziny pracy kierowcy to 07:00-20:00 jednak w praktyce oznacza to dostępność 24h. Nie mogłem w to na początku uwierzyć, jednak z każdą kolejną historią opowiadaną przez Kima zdawałem sobie sprawę z tego, że realia pracy w Rwandzie różnią się zdecydowanie od tych znanych u nas. Wyzwiska a nawet rękoczyny (!) szczególnie w przypadku klientów z Ugandy czy Nigerii są częste. Oczywiście, takich atrakcji nie fundują podróżnicy z Europy, RPA czy Stanów Zjednoczonych - a tych w ostatnich latach przybywa do Rwandy sporo. Pozostaje więc życzyć Kimowi jak najmniej tych pierwszych. Po ustaleniu przy obiedzie dokładnych godzin jego pracy oraz spraw takich jak postoje i wyżywienie w najbliższych dniach ruszamy dalej już w stronę noclegu. Ostatnie kilkanaście kilometrów daje nam nieźle w kość, kończy się asfalt i zaczyna typowa afrykańska "tarka" wijąca się między lokalnymi, dość ponurymi wioskami. Dojeżdżamy późnym popołudniem do przystani przy północnej stronie jeziora Ruhondo - wita nas jeden z lokalnych kapitanów o imieniu Bosco - wie od właściciela domu o naszym przyjeździe i czeka na nas cierpliwie od dłuższego czasu. Ustalamy cenę za przejazd - negocjujemy zaledwie chwilę - zdajemy sobie sprawę że nie mamy żadnej alternatywy, a on że będziemy jego klientami przez kolejne trzy dni :) Ostateczna cena to 7000 RWF za jeden kurs za 3 osoby. Żegnamy się z Kimem, który wraca na nocleg do Musanze (który sam musi jeszcze znaleźć bo jego szef ma to gdzieś) i wsiadamy na pokład drewnianej łodzi - o dziwo są też obowiązkowe kapoki - i po mniej więcej kwadransie jesteśmy po drugiej stronie. Tam wita nas już dwójka pracowników Ruhondo Beach Resort, która prawodpodobnie dorabia sobie przy zakwaterowaniu gości w Banana House. Dom jest praktycznie nowy - jest prąd i bieżąca ciepła woda - nie ma jednak żadnej kuchni ani możliwości przygotowania posiłków więc jesteśmy zdani na pobliski resort. Mimo wszystko jesteśmy pod wrażeniem - jak na tak odległą lokalizację niczego nie brakuje - jest czysta pościel, moskitiery nad łóżkami, przybory toaletowe i nawet świeża lokalna kawa. Do tego współdzielony z pobliskim domem na drzewie taras oraz niewielki ogródek do którego można zamówić śniadanie. Jest pięknie!

Wieczorem wychodzimy jeszcze na nabrzeże, podziwiając zachód słońca nad wspomnianymi wulkanami. Cisza, spokój, bujna roślinność - niesamowite miejsce. Ustalamy z Bosco godzinę odpłynięcia łodzi rano i wraca on na drugą stronę jeziora. Ku mojemu zaskoczeniu spotykamy Augustina - chłopaka mieszkającego w okolicy, pracującego w resorcie (i śpiącego w namiocie na wzgórzu, podobnie jak dziesiątki innych pracujących tam osób...) i dorabiającego sobie oprowadzaniem turystów po okolicy przed lub po pracy. On wydaje się być jeszcze bardziej zaskoczony, że jakiś przypadkowy muzungu z daleka kojarzy go z twarzy i z imienia. Przed wyjazdem znalazłem lokalną grupę na FB gdzie kilka osób o nim wspominało. Nie spodziewałem się jednak, że spotkamy go już chwilę po przybyciu.
Idziemy sprawdzić menu w resorcie i spędzić tam wieczór - na zdjęciach wyglądał nieźle. Faktycznie, miejsce jest urokliwe a ceny zachęcające. Spotykamy pierwszych obcokrajowców - grupę trzech młodych Amerykanów (dwóch chłopaków i jedna dziewczyna) oraz podróżującego samotnie Francuza. Oprócz nich, jeden stolik zajęty jest przez kilku hałaśliwych gości z Ugandy którzy z każdą kolejną minutą swoim zachowaniem powodują, że awantura wisi w powietrzu. Ignorują nas wszystkich kompletnie, jednak jeden z nich ostentacyjnie włącza transmisję jakiegoś lokalnego programu na cały regulator. Jako, że nic nie robi sobie z upomnień obsługi do akcji wkracza Amerykanka. Najpierw prosi grzecznie o przyciszenie, potem już bardziej stanowczo zwraca im uwagę na hałas i ignorowanie wszystkich dookoła. To ostatnie powoduje wybuch złości u jednego z ugandyjczyków - krzyczy na nią wulgarnie jak opętany i nie chce się uspokoić. Do pomocy dziewczynie przychodzi pozostała dwójka i atmosfera pogarsza się jeszcze bardziej (Francuza oczywiście już dawno nie ma w pobliżu). W pewnym momencie zastanawiam się, jak się to zakończy ponieważ właściciel obiektu w ogóle nie reaguje a kelnerki są przerażone. Uznajemy, że z uwagi na podróż z dzieckiem i całkowitą izolację miejsca nie wdajemy się w żadne zaczepki z idiotami z Ugandy i rezygnujemy z zamówienia. Obsługa widząc to, oferuje nam ustawienie stolika przy samym jeziorze z daleka od tych ludzi. Dodatkowo wysyła jedną kelnerkę by towarzyszyła nam do końca wieczoru. Sytuacja jest dość dziwna - próbuję z nią wyjaśnic o co chodzi i mówi nam, że to nie są goście hotelowi i jeszcze dziś stąd odjadą. Pierwszy raz mamy pewne obawy o własne bezpieczeństwo, rano jednak okazuje się że faktycznie ugandyjczycy przyjechali tylko na kolację i już nie wrócą. Zastanawia tylko brak reakcji właściciela resortu oraz ochrony.
Kim słuchając tej historii, komentuje tylko że rwandyjczyk nigdy by się tak nie zachował. Faktycznie, przez cały tydzień nie spotkaliśmy nikogo kto mówiłby do kogoś podniesionym głosem - dominowała kultura i szacunek do drugiej osoby. Sytuacja z chamami z Ugandy była wyjątkiem od reguły, jednak na dłuższy czas odechciało mi się jechać do tego kraju. Podobnie jak do DRK Kongo, o którym słyszałem tylko złe opinie. Nie tylko od Kima którego rok wcześniej w Gomie okradziono ze wszystkiego co posiadał przy sobie - od laptopa po telefon i pieniądze. Dodatkowo usłyszał, że jako Rwandyjczyk nigdy nie powinien się tam pojawiać...

W kolejny dzień planujemy podjechać nad jezioro Kivu, nawet jeśli miałoby to być tylko na chwilę. Jego historia jest tak niesamowita, że traktuję je jako punkt obowiązkowy wyjazdu. Kivu należy do grupy tzw. Wielkich Jezior Afrykańskich wśród których znajdują się także m.in jezioro Wiktoria czy Tanganika. To co je wyróżnia na tle pozostałych to olbrzymie złoża metanu oraz dwutlenku węgla znajdujące się na głębokości 250 metrów pod powierzchnią wody, nagromadzone dzięki tysiącom lat aktywności pobliskich wulkanów. Jednocześnie struktura geologiczna powoduje, że do jeziora od tysięcy lat docierały i wciąż docierają gazy a jego nasycenie aktualnie jest na poziomie prawie 60%. Jeszcze kilka lat temu dochodziło już do 70% jednak właśnie wtedy rząd Kagame zezwolił francuskiej firmie KivuWatt na wybudowanie na środku jeziora pływającej platformy do wypompowywania z głębin wody nasyconej metanem oraz dwutlenkiem węgla. W miarę wzrostu woda i gaz oddzielają się od siebie wraz ze zmianą ciśnienia a wydobyty metan przesyłany jest rurociągiem do elektrowni cieplnej zlokalizowanej na lądzie w okolicy miejscowości Kibuye, gdzie gaz przetwarzany jest na energię elektryczną. Dwutlenek węgla natomiast jest pompowany z powrotem do jeziora na wystarczającą głębokość, aby równowaga jeziora nie została zachwiana. Firma KivuWatt ma nadzieję, że usunięcie metanu może z czasem zmniejszyć ciśnienie w jeziorze, prawdopodobnie zmniejszając ryzyko wybuchu. Ostatnie lata pokazały, że udało się już o kilka procent obniżyć nasycenie całkowite. Może więc, kwestią czasu nie jest już kiedy ale czy w ogóle dojdzie do erupcji. Gdyby tak się jednak stało, życie stracić może nawet półtora miliona ludzi zamieszkujących tereny po obu stronach granicy wokół tego niesamowitego, szmaragdowego jeziora. Na świecie istnieją jedynie trzy takie jeziora - Kivu oraz dwa mniejsze w Kamerunie, gdzie w wybuchu metanu w latach 80tych zginęło prawie 2 tysiące osób. Sam, przed wyjazdem czytałem o historiach osób pływających relaksacyjnie w Kivu które znikały dusząc się w jego głębinach. Możecie sobie wyobrazić, jakim szokiem była dla mnie historia Kima który nad jego brzegiem opowiadał nam jak prawie stracił w nim życie w ubiegłym roku. Nie był świadom zagrożenia powodowanego przez zwiększający się poziom gazów i w ostatniej chwili nieprzytomny został wyciągnięty na brzeg przez przypadkowe osoby przepływające kajakiem a następnie przewieziony do szpitala. Po tej sytuacji obiecał sobie, że nigdy więcej nie wejdzie tu do wody.

Zanim jednak dojedziemy nad brzeg jeziora w planach mamy jeszcze dwie mniejsze atrakcje. Najpierw odwiedzamy plantacje herbaty w okolicach miejscowości Rubavu przyglądajac się zbiorom liści a następnie kierujemy do Nyamyumby gdzie w pieknej dolinie rośnie ponad 40 tysięcy drzew kawowych lokalnej kooperatywy o nazwie Cooprocaki. Dzień wcześniej znajdujemy numer telefonu i prosimy Kima by w naszym imieniu spróbował zarezerwować nam wizytę. Jest to możliwe z jednodniowym wyprzedzeniem a cena wynosi 15 USD od osoby. Droga jest niesamowicie kręta i niewygodna - przejazd z Ruhondo trwa prawie 3 godziny i nie ma szans byśmy odnaleźli to miejsce sami, w związku z tym właściciel Herve wyjeżdża po nas kilkanaście kilometrów i zbieramy go z głównej drogi. Ostatnie kilometry pokonujemy średnią prędkością 10km/h. Po przyjeździe na miejsce wita nas serdecznie tłumacz (to po co była wcześniejsza rezerwacja, Herve mówi tylko po francusku i w kinyarwanda) i zaprasza na plantację kawy. Herve posiada ponad 6 tysiecy drzewek i dumnie oprowadza nas po okolicy. Opowiada o sadzonkach, uprawach i zbiorach a następnie zaprasza nas do swojego domu gdzie następuje prezentacja całego procesu przygotowania świeżej kawy od młotkowania i przesiewu łupinek aż po ręczne wypalanie, mielenie w moździerzu i wreszcie parzenie. Na koniec zostajemy poczęstowani filiżanką kawy. Tu warto dodać, że każda taka wizyta gości oznacza wspólne celebrowanie razem z pozostałymi mieszkańcami wioski więc w tej ostatniej czynności towarzyszy nam już kilkanaście osób. Kawę piją tutaj nawet roczne dzieci!
Mieliśmy pewne obawy co do samego spożycia kawy w takim miejscu, jednak obyło się bez dolegliwości żołądkowych. Największą frajdę miał chyba nasz kierowca, który czynnie uczestniczył w całym procesie. Na koniec wpisujemy się do pamiątkowego zeszytu - co ciekawe jesteśmy już chyba trzecimi Polakami którzy tu dotarli. Warto wspierać takie kooperatywy, zamiast globalne koncerny. Oczywiście, praca dzieci na plantacjach to inna, smutniejsza część lokalnej rzeczywistości. Podejrzewam, że chłopcy którzy pomagali w procesie palenia kawy tego dnia dostali "wolne" od szkoły...
Dwie godziny mijają nam szybko i czas zbierać się w stronę jeziora Kivu. Zatrzymujemy się na lunch w europejsko wyglądającej restauracji Amaliza (ceny też wyższe, niż w Kigali) - jedzenie jest jednak świetne a specjalnością są lokalne smażone ryby - sambazi - takie sardynki endemiczne dla jeziora Kivu i Tanganika - podawane ze szpinakiem i ugali. Chwilę wcześniej we wiosce widzieliśmy całe płachty ryb w postaci suszonej - widać że jest to lokalny przysmak i pożywienie dnia codziennego. Późnym popołudniem kierujemy się jeszcze w stronę Gisenyi pod granicę z DRK Kongo. Po drodze mijamy lokalny browar (wykupiony przez koncert Heineken) oraz nowo budowaną stację pomiaru stężenia metanu i dwutlenku węgla w jeziorze. Zatrzymujemy się na chwilę na plaży miejskiej Rubavu znajdującej się ledwie kilometr od granicy. Setki, jak nie tysiące osób nic nie robią sobie z zagrożenia metanowego chłodząc się w wodach jeziora. W ciągu kilkunastu minut otrzymuję dziesiątki ofert na rejs łódką, zakup kokosów a nawet...żony. W oddali widzę lądujący samolot RwandAir - co ciekawe lotnisko jest już po kongijskiej stronie jednak DRK Kongo użycza je Rwandzie a okoliczne miejscowości nad jeziorem Kivu są popularnym miejscem na weekendowy wypad dla mieszkańców.
Powoli wracamy nad Ruhondo, zatrzymując się ponownie w okolicy plantacji herbaty. Na przystań docieramy już po zmroku - Bosco jednak pamiętał o nas i zostawił na brzegu kolegę który z uśmiechem przewozi nas na drugą stronę. Jego białe zęby to jedyne co widzimy podczas rejsu :-)
Udajemy się prosto do resortu - tym razem jest już bardzo spokojnie, oprócz obsługi tylko dwie turystki z Czech. Dodatkowo rozpalono dla nas palenisko więc spędzamy na terenie ośrodka trochę czasu.
Kolejnego dnia zbieramy się już w stronę parku narodowego Akagera ale o tym już w kolejnym wpisie.CZĘŚĆ III - PARK NARODOWY AKAGERA

Tym razem wstajemy bardzo wcześnie, przed śniadaniem mamy jeszcze trochę czasu by pokręcić się po okolicy. Życie tutaj toczy się od świtu do zmierzchu - po zmroku zapada całkowita cisza. Kieruję się w stronę pobliskiego wzgórza, mijając po drodze sporo osób które schodzą w stronę przystani. Okazuje się, że kilkaset metrów wyżej nocują w prowizorycznych namiotach dziesiątki ludzi którzy pracują dla resortu - w tym samym czasie przy nabrzeżu kilka osób bierze kąpiel a pokojówki rozwieszają pranie. Bez przygód opuszczamy Ruhondo i kierujemy się na drugą stronę jeziora. Mijamy kilkanaście identycznych wiosek i setki, jak nie tysiące dzieci idących do szkoły. Rząd Rwandy mocno inwestuje w edukację która jest tu obowiązkowa, a jeśli gdzieś w okolicy nie ma szkoły - dziecko wyjeżdża trzykrotnie w ciągu roku na okres 3 miesięcy do internatu gdzie podejmuje naukę. Koszt utrzymania w zależności od rodzaju szkoły wynosi od 30000 do 100000 RWF (90 do 270 PLN) miesięcznie. Dla większości mieszkańców kraju gdzie średnie zarobki wynoszą między 100 a 150 USD to duża ilość pieniędzy i nie każdego na to stać - wtedy czesne opłacane jest częściowo przez lokalne samorządy.
Po drodze stajemy jeszcze dwukrotnie w Musanze - pierwszy raz Kim zatrzymuje się, by wyjaśnić z patrolem policji sprawę mandatu który otrzymał godzinę wcześniej. Nie chciał się spóźnić by nas odebrać z przystani więc poprosił policjantów o godzinę czasu i wyjaśnienie sytuacji w drodze powrotnej. Ci o dziwo pozwolili mu jechać po nas. Trochę to trwa i obserwuję z boku jak przez dobre kilkanaście minut dyskutują o sytuacji która wydarzyła się wcześniej. Otrzymał mandat w kwocie 30000 RWF (90PLN) za to, że....zatrzymał się przed przejściem dla pieszych(!). Na jego nieszczęście, akurat przechodziło tędy kilkuset uczniów pobliskiej szkoły co spowodowało zator na głównej drodze krajowej. Policjant uznał, że korek utworzył się z jego winy i nie powinien nikogo przepuszczać. Także już wiecie, dlaczego pisałem że nie polecam samemu jeździć po tym kraju. Coś, co w Europie jest całkowicie normalne a wielu krajach nawet obowiązkowe tutaj traktowane jest jako złamanie przepisów. Co ciekawe, kierowca który otrzymuje mandat nie wie w jakiej jest on kwocie. Otrzymuje informację sms dopiero po zakończonej kontroli i środki automatycznie pobierane są z jego konta bankowego lub konta MTEL (telefonicznego).
Drugi postój na naszą prośbę ma miejsce w Inshuti Arts and Culture Center gdzie akurat ma miejsce wystawa ugandyjskiego artysty Godfreya Kalungi. Ciekawe miejsce z kilkoma interesującymi instalacjami, jest też specyficzna kawiarnia z przystępnymi cenami. Jeśli ktoś będzie w okolicy to warto się zatrzymać na chwilę.

Kierujemy się w stronę Akagery a to oznacza kolejną przeprawę przez Kigali. Po drodze zajeżdżamy na spory okoliczny market, gdzie znów negocjacje cen nie mają końca. Jeszcze zanim zgasiliśmy silnik podbiegło do nas kilkanaście osób oferując nam świeże owoce, warzywa, jajka czy słodycze. Od mnogości egzotycznych owoców i zapachów kręci się nam w głowie - kupujemy trochę smoczych owoców, mango, banany i lokalne śliwki które przypominają z wyglądu pomidory. Za wszystko płacimy równowrtość 3 czy 4 dolarów. Jadąc przez stolicę Kim mówi nam, że musimy zrobić kolejny postój i wymienić w firmie samochód. Ten, który podstawili nam trzy dni wcześniej nie ma napędu 4x4 a taki jest niezbędny by wjechać do Akagery. Podjeżdżamy więc do siedziby firmy i spotykamy Franka. Nie jest za bardzo nami zainteresowany, więc po zamienieniu dwóch zdań znika w swoim biurze. Przepakowywujemy się do nowszej i czystszej RAV4 z napędem na cztery koła i kierujemy na wschód w stronę Kayonza. Cieszymy się, że wreszcie dostaliśmy samochód zgodny z umową i z działającą klimatyzacją. Wschodnia część kraju wygląda trochę inaczej niż północ czy zachód - jest bardziej płasko i dominują uprawy ryżu a krajobrazy przypominają bardziej Wietnam niż czarną Afrykę. Za Kabugą krajobraz się zmienia a z uwagi na ukształtowanie terenu droga dłuży się niemiłosiernie. Dodatkowo, przed nami jadą tanzańskie cysterny i od wielu kilometrów nie mamy możliwości ich wyminąć. Kim jeździ bardzo spokojnie, unika ryzyka i opowiada, że gdyby spowodował wypadek może zostać natychmiast aresztowany i spędzić tam wiele dni w oczekiwaniu na wyrok. Wydaje mi się, że nie ma zbyt dużego doświadczenia dlatego nie komentuję wcale jego sposobu jazdy, chociaż trochę martwi mnie odległość którą zachowuje od jadącej przed nami cysterny. Mam wrażenie, że jedziemy w jej martwym punkcie. Kilka minut później, na środku drogi kierowca cysterny się zatrzymuje i bez żadnego ostrzeżenia zaczyna cofać. Widzę, że Kim myśli że typowo po rwandyjsku rozwiąże problem i zamiast się cofnąć (a miał miejsce) wystarczy, że wyda sygnał dźwiękowy. Niestety kierowca nas nie słyszy, ani nie widzi i z pełnym impetem kasuje przód naszej Toyoty. No pięknie, jest już późne popołudnie, przed nami jeszcze 100 kilometrów drogi a wjazd do parku na terenie którego znajduje się nasz hotel jest zamykany o 18:00. Piszemy do Franka, w międzyczasie obserwując reakcję kierowców na zdarzenie. Zero nerwów i pretensji - raczej spokój i opanowanie, a kierowca cysterny bardzo życzliwie przeprosił nas za problem... Na poboczu widzimy jakiś zajazd i sklep więc kierujemy sie w jego stronę. Frank w tym czasie obiecuje nam, że nowy samochód będzie do 30 minut (zastanawiam się skąd, skoro z Kigali jechaliśmy 1.5h). Wyjaśniam mu sytuację, że musimy być przed 18:00 na terenie parku i może lepiej jakby nam załatwił jakąkolwiek taksówkę a samochód dowiózł jutro rano na miejsce. Mija 30 minut, samochodu oczywiście nie ma. Frank przestaje już odpisywać - mija kolejna godzina, potem druga i dopiero wtedy podjeżdża Patrick (ten od zbierania pieniędzy) z jeszcze jednym pracownikiem kolejną zdezelowaną RAV4. Dodatkowo okłamuje mnie, że park jest czynny całą dobę i żebyśmy się nie przejmowali czasem. Widzę, że Kim jest mocno przybity i nie ma ochoty już dziś z nami dalej jechać ale Patrick nie daje mu wyboru. Po szybkim przepakowaniu do czwartego już samochodu, bez działającej klimatyzacji i pasów bezpieczeństwa jedziemy już bez postoju w stronę Akagery a ostatnie kilkadziesiąt kilometrów to walka z czasem i do bram parku dojeżdżamy na dwie minuty przed jego zamknięciem. Strażnicy potwierdzają, że o 18:00 jest całkowity zakaz poruszania sie po parku i musielibyśmy czekać do 6:00 rano na jego ponowne otwarcie.

Rejestrujemy się w biurze i płacimy 375 USD za możliwość pobytu przez kolejne 2 dni na terenie Akagery (150 USD za osobę dorosłą i 75 USD za dziecko za 2 dni - w przypadku wjazdu na jeden dzień jest to odpowiednio 100 i 50 USD, a gdy nocujecie na terenie parku wtedy odpada płatność za 1 dzień - płaci się tylko za spędzoną noc, więc przyjeżdżając wcześnie rano i spędzając w hotelu 2 noce, na terenie parku można przebywać 3 pełne dni płacąc jak za 2. Jest to dość istotna informacja w przypadku noclegów poza bramą parku - z jednej strony zapłacicie tam za nocleg mniej, jednak dopłacicie więcej za pobyt w samym parku) oraz dodatkowe 17,50 USD za Kima. Dodatkowo umawiamy przewodnika na kolejne 2 dni, mimo że Kim uważa, że nie ma takiej potrzeby (a widzieliśmy że przez ostatnie dni studiował mapy i książki o parku). Podrzuca nas jeszcze do naszego hotelu który mieści się kilka minut jazdy od bramy (istnieje całkowity zakaz poruszania sie pieszo) i umawiamy się z nim na kolejny poranek.
Hotel Mantis to jeden z dwóch hoteli na terenie parku narodowego Akagera (drugi to 4* resort zbudowany za południowoamerykańskie pieniądze na brzegu jeziora Rwanyakizinga w północnej części Akagery). Rezerowałem w nim nocleg pół roku przed przyjazdem i mimo chęci zmiany dat kilka dni po dokonaniu rezerwacji odmówili mi, tłumacząc się pełnym obłożeniem. Oczywiście, nic takiego nie miało miejsca - podobnie jak niezgodna z prawdą była informacja, że z parku w ciągu dnia nie da się wyjechać bez ponownej zapłaty 100 USD za wjazd. Dlaczego było to dla nas takie istotne? Przed przyjazdem tutaj, nie znalazłem żadnych informacji o jakichkolwiek alternatywnych miejscach na terenie parku gdzie można byłoby w ciągu dnia zatrzymać się na lunch czy kolację. Wiedziałem, że koszt kolacji w hotelu Mantis zaczyna się od 45 USD za osobę i nie chciałem co wieczór płacić aż 135 USD za 3 osoby, tym bardziej, że opinie o kuchni były średnie. Tuż za bramą, w wiosce Akagera jest kilka małych lokalnych restauracji gdzie ceny dań głównych oscylują między 3 a 5 USD.
Obsługa hotelu bezczelnie okłamuje więc gości by Ci zostawiali pieniądze w hotelowej restauracji...
Ostatecznie zarówno pierwszego jak i drugiego wieczoru (głównie z uwagi na zmęczenie całodziennym safari oraz odległościami w parku) skorzystaliśmy z ich oferty - muszę przyznać, że jedzenie było świetne i warte swojej ceny, jednak niesmak pozostał. O alternatywach do hotelu Mantis napiszę na sam koniec ponieważ ogólnodostępnych informacji jest niewiele, a takie jednak były.

Kolejne dwa dni mijają nam na safari. Rano podjeżdżamy raz jeszcze do biura recepcji gdzie wita nas gość z RPA który od dłuższego czasu jest na miejscu i szkoli rwandyjskich pracowników Akagery. Spędzamy chwilę czasu na rozmowie z nim - Akagera to relatywnie młody park, założony przez Belgów w roku 1934 jednak w obecnym kształcie istniejący od 2010 roku. Zajmuje powierzchnię niewiele większą niż 1100 km2 i na całej swej długości od strony wschodniej graniczy z Tanzanią. Jeszcze przed ludobójstwem jego powierzchnia wynosiła około 2500 km2, jednak powrót lokalnej ludności po zakończeniu konfliktu w lipcu 1994 spowodował znaczne zasiedlenie jego części. Podobnie było ze zwierzyną - jeszcze w latach 70tych było tu kilkadziesiąt nosorożców i około 300 lwów jednak lata zaniedbań i kłusownictwa spowodowały całkowite ich wybicie. W 2015 roku rząd Rwandy sprowadził pierwsze kilka lwic a następnie samców z RPA do Akagery, podobnie jak nosorożców dwa lata później. Co ciekawe, w kolejnych latach sprowadzono kolejne nosorożce m.in z zoo w Czechach. Powiązania z RPA są silne do dzisiaj, stąd obecność trenerów z południowoamerykańskich parków narodowych w Rwandzie - wydaje się, że to na nich chcieliby się wzorować rwandyjczycy. Aktualnie na terenie parku można spotkać wszystkie zwierzęta z tzw. Big Five - nie jest to jednak tak łatwe jak w parkach Botswany czy Zambii. Przewodnik z którym spędzilismy dwa dni - przesympatyczny, dwumetrowy Marcele opowiadał, że zdecydowanie łatwiej jest spotkać np. słonie czy lamparty w porze deszczowej kiedy przechadzają się po drogach w parku i piją m.in wodę z kałuż.
Przez dwa dni mieliśmy okazję zobaczyć niezliczoną ilość zebr, małp, żyraf, bawołów, antylop topi czy impali. Kilkukrotnie udało nam się zobaczyć hipopotamy i krokodyle głównie w okolicach bagien jeziora Hugo. Spora ich część zamieszkuje również jezioro Mihindi, jednak z uwagi na brak przejezdnej drogi po porze deszczowej nie udało nam się dojechać na jego wschodnie wybrzeże. Słonie widzieliśmy tylko raz, również w oddali - aktualnie na terenie parku jest ich około 80. Niestety nie udało się spotkać nosorożców, lampartów czy lwów chociaż po np świeżych ranach zebry wiedzieliśmy, że były tam kilka chwil przed nami.
Marcele okazał się świetnym i bardzo kompetentnym przewodnikiem który przekazał nam mnóstwo ciekawych informacji. Z całą stanowczością mogę go polecić jeśli planujecie podróż do tego parku narodowego(podejrzewam, że można wcześniej zadzwonić i poprosić o konkretnego przewodnika). Jest ich na terenie parku kilkudziesięciu i można ich wynająć na pół dnia za 25 USD lub cały dzień za 40 USD. Pamiętajcie, że zarabiają tylko wtedy gdy ktoś ich wynajmie co w wysokim sezonie ma miejsce praktycznie codziennie, jednak w innej porze nie wygląda to już tak różowo więc akurat w tym wypadku popieram ideę napiwków za dobrze wykonaną usługę.

Ostatniego dnia wracamy już bez przygód (nie licząc kolejnego mandatu na 20000 RWF który Kim dostaje za wyprzedzanie na pasach w jednej z miejscowości po drodze) wyjeżdżając z parku północną bramą i odstawijąc Marcele w Kayonza skąd on łapie boda-boda z powrotem do Akagery a my udajemy się do Kigali.
Wieczorem Kim proponuje nam jeszcze szybki przejazd po wszystkich najładniej oświetlonych miejscach w Kigali, takich jak Convention Center czy stadion Amahoro o których pisałem już wcześniej. W drodze do hotelu mijamy też tzw. Vision City - olbrzymie, luksusowe jak na lokalne warunki osiedle domów i apartamentów budowanych głownie z myślą o pracownikach sektora publicznego (zakupić je może każdy jednak pracownicy szeroko pojętej budżetówki, policji czy wojska otrzymują nawet 60% zniżki!). Dodatkowo ostatniego wieczoru Kim, zupełnie sam z siebie proponuje że podrzuci nas na lotnisko. Lot mamy o nieludzkiej 3:30 w nocy - na początku nie chcę go wykorzystywać z uwagi na porę, jednak zarówno hotel jak i przypadkowo zapytany taksówkarz chcą prawie 40 dolarów za transport na lotnisko więc wolę te pieniądze zostawić jemu.
Przy okazji kupuje nam na moją prośbę butelkę lokalnego ginu (w centrach handlowych w Kigali był tylko importowany alkohol) oraz dodatkowo butelkę lokalnego piwa bananowego. To ostatnie pachnie jak polska 'lipa z miodem' z końcówki lat 90tych a jego nieszczelne opakowanie powoduje, że mam obawy przed nadaniem go w bagażu rejestrowanym. Nie mając za bardzo innego wyjścia z żalem zostawiam je na lotnisku pracownikom Turkish Airlines którzy okazują się być amatorami tego trunku :)
W przypadku wylotu z Rwandy trzeba mieć minimum 2 godziny zapasu czasowego na dojazd do lotniska - kontrola wjazdowa ma miejsce już kilkaset metrów przed nim, gdzie trzeba wysiąść z bagażami z samochodu i wszystko (łącznie z podwoziem) jest bardzo dokładnie sprawdzane. Mimo, że Kim jest tam bardzo często i każdy go zna nie ma żadnej taryfy ulgowej. Na samym lotnisku nie ma już żadnych kolejek, jednak może okazać się że w przypadku szybkiego check-inu samolot wystartuje wcześniej niż planowo, co miało miejsce w naszym przypadku gdy wylot miał miejsce dobre 40 minut przed rozkładową godziną. Chwilę wcześniej zaglądamy jeszcze do lotniskowego saloniku - nie polecam, chyba że ktoś ma nielimitowane wejścia na kartę PP. Lot Kenya Airways do Nairobi przebiega bez problemu, podobnie jak kolejny do Londynu Heathrow. Tam zostajemy jeszcze na weekend jednak już chwilę po wyjściu z lotniska następuje zderzenie z lokalną rzeczywistością - w pociągu do centrum dwie stacje po wyjeździe z Heathrow wsiada lokalna rodzina ewidentnie żyjąca z socjalu - kilka stacji dalej zostawiają po sobie puste puszki po piwie i inne śmieci. Widok, od którego odzwyczailiśmy się w Rwandzie przez poprzedni tydzień - gdzie nie spotkacie plastikowych toreb (te są całkowicie zakazane) ani żadnego papierka na poboczu drogi. Nasuwa się refleksja kogo tak naprawdę Wielka Brytania powinna odsyłać do Rwandy...

Z dodatkowych informacji praktycznych o tym jak zorganizować pobyt na terenie Akagery :

- bilety wstępu można zakupić na miejscu. na terenie całego parku płatność jest tylko bezgotówkowa. Działa zarówno Visa, MC jak i Revolut.
- koszt to 100/150/200 USD odpowiednio za 1/2/3 dni za osobę dorosłą. Nocując na terenie parku tak naprawdę oszczędzacie 50 USD na wjeździe.
- można wjechać samemu własnym wynajętym samochodem jednak polecam wynajem przewodników - mają kontakt między sobą i jak tylko któryś zobaczy zwierzę z Top Five od razu informuje pozostałych. Przy wjeździe do parku dostajecie gps który musicie mieć cały czas przy sobie.
- jeśli nie chcecie wynajmować samochodu, można przyjechać do parku i skorzystać ze zorganizowanej opcji zwiedzania - koszt to 40 USD/dzień od osoby (+ koszt wstępu do parku)
- na terenie parku istnieją dwa miejsca poza hotelem Mantis gdzie można skorzystać z oferty gastronomicznej - pierwsze to mała kawiarnia w budynku recepcji tam gdzie się rejestrujecie, drugie to niewielka restauracja nad jeziorem Mihindi. Można tam zamówić szybkie dania lunchowe w kwocie 10000-12000 RWF, najlepiej jednak rezerwować miejsce przez przewodnika z samego rana ponieważ ilość miejsc jest tam ograniczona a w południe bywa tłoczno gdy zjeżdżają na miejsce wszystkie zorganizowane wycieczki.
- większa oferta noclegowo-gastronomiczna jest w wiosce Akagera, oddalonej o kilkanaście minut jazdy od bramy głównej parku.
- odległości w parku mimo jego niewielkiej powierzchni są spore - drogi są wąskie i jest ograniczenie prędkości do 40 km/h które jest bardzo surowo przestrzegane. Przejazd z południowej bramy do północnej może trwać nawet 3 godziny w jedną stronę więc warto mieć to na uwadze planując tam pobyt.
- park jest zamykany o godzinie 18:00 i jeśli do tego czasu nie wrócicie z safari i nie odbijecie się w recepcji wysłany po was będzie tzw rescue car i zostaniecie obciążeni kosztami całej akcji.
- w porze suchej nie było komarów, jednak bardzo dokuczały muchy których ugryzienia były bardzo bolesne. Polecam zabrać coś z długim rękawem + muggę.

Jeszcze krótki akapit o cenach w Rwandzie :

noclegi - lokalny standard 15-30 USD/pokój, lepszej klasy hotele 50-100 USD, resorty np Mantis w Akagera od 180 USD/doba. Ceny ze śniadaniem.
paliwo - 1600 RWF/litr
transport lokalny np przepłynięcie jeziora Ruhondo - 7000 RWF za kurs za całą łódź
ceny w lepszych restauracjach :
przystawki - 2000-5000 RWF
szaszłyki (popularne nad Kivu) - 2000-5000 RWF za porcję
dania główne - 5000-10000 RWF
świeżo wyciskane soki - 1000-3000 RWF
kawa w kawiarni typu speciality w Kigali lub Musanze - 1000-3000 RWF
piwo - 1500-2500 RWF za lokalne typu Virunga, importowane od 3000 RWF
ceny w sklepach :
woda - 1000 RWF za 1.5l - w całym kraju wszędzie taka sama cena
owoce np mango, sliwki, awokado, smocze owoce - od 300-2000 RWF/kg
warzywa - jeszcze taniej, np kilogram papryki 500 RWF, kilogram pomidorów 700 RWF - ceny z dużego supermarketu w Kigali, na targowiskach zależą od waszych umiejętności negocjacyjnych.
samosy z warzywami lub z kurczakiem - 500-700 RWF /sztuka
lokalne ciastka czy chipsy - 500 RWF/paczka
lokalna kawa ziarnista/mielona - 5000-12000 RWF/0.5kg
butelka ginu - 7000 RWF


Ciężko mi napisać, czy polecam park Akagera na pierwsze safari w Afryce. Nie miałem okazji być uczestnikiem jakiegokolwiek innego, czy to w Tanzanii, Kenii czy w RPA więc nie mam za bardzo porównania. Ze zdjęć w innych relacjach (pozdrowienia dla Cart'a) wnioskuję że parki np w Botswanie prezentują się o wiele ciekawiej. Może za kilka/kilkanaście lat Akagera będzie w stanie im dorównać.
Natomiast jeśli ktokolwiek miałby możliwość spędzić kilka dni w Rwandzie to śmiało może wybrać się tam lub nad niesamowite jezioro Ruhondo zamiast spędzać ten czas w Kigali.
Cała Rwanda z kolei jest bardzo bezpieczna, spokojna, czysta i zadbana. Ludzie są życzliwi, pomocni i uśmiechnięci a jedzenie zdrowe, smaczne i bardzo tanie. Na pierwszy kontakt z tzw. czarną Afryką jak najbardziej polecam, rownież z dzieckiem. Jedyne co odradzam to wynajem samochodu w Kigali Car Rentals.

Dodaj Komentarz

Komentarze (6)

maxima 26 sierpnia 2024 23:08 Odpowiedz
czy do parków nadal wymagają testów? jak się interesowałam Rwandą rok temu, to do Akagary i Nyungwe nadal wpuszczali po wykonaniu testu, na szczęscie nie PCR. odpuściłam więc temat czekając na zniesienie tych wymogów. Jak jest teraz?
sorvali 26 sierpnia 2024 23:08 Odpowiedz
To jest ciekawy temat ponieważ oficjalnie na stronach parków narodowych dalej jest informacja o konieczności wykonywania testów PCR przed wjazdem do parku Nyungwe, parku Gishwati-Mukura i parku narodowego wulkanów oraz szybkiego testu antygenowego w przypadku parku Akagera. To też miało pewny wpływ na naszą decyzję o wyborze Akagery kosztem Nyungwe. Na miejscu w Akagera okazało się, że żadne testy nie są wymagane a nasz kierowca mówił że podobnie jest w Nyungwe gdzie był kilka tygodni wcześniej. Był przekonany że do parku narodowego wulkanów również nie ma takiej konieczności (chociaż tutaj sceptycznie do tego podchodzę i myślę, że w przypadku trekkingu do goryli te testy mogą być dalej wymagane).
sudoku 27 sierpnia 2024 17:08 Odpowiedz
@Sorvali Czy dobrze rozumiem, że przy wyrabianiu wizy online i wybraniu lokalnej waluty zapłacimy równowartość 30 USD zamiast 50?
maxima 29 sierpnia 2024 12:08 Odpowiedz
Ile płaciłeś za wynajem?
sorvali 29 sierpnia 2024 12:08 Odpowiedz
Jest w pierwszym poście. 70$ za dobę z kierowcą.
archiwista 12 września 2024 17:08 Odpowiedz
Super relacja, gratuluję udanej wyprawy.