Zastanawiając się jak zatytułować moją relację z Madagaskaru, przypomniałem sobie starego człowieka, który stał u wylotu jednego z mostów, trzymając tabliczkę „MORA MORA”. Starych ludzi na Madagaskarze prawie nie ma, więc ten widok był uderzający – niczym przekaz do nas, „Vazaha” (wymawiane „uaza”) czyli cudzoziemców, obcych – najczęściej tak nazywani są biali. W odróżnieniu od „Gasy”, czyli w skrócie Malgaszy.
„Mora mora”, czyli „powolutku”, to rytm życia, filozofia, ale również postawa biernej akceptacji rzeczywistości [1]. A jeśli chodzi o sposób podróżowania po tym kraju, to wręcz konieczność i przymus. Każdego dnia wiele kilometrów dróg i bezdroży przemierzane jest pieszo przez mieszkańców. Kobiety muszą nierzadko pokonać kilkanaście kilometrów, niosąc na głowach jakieś produkty, aby sprzedać je w najbliższej większej wiosce i zakupić inne. A potem znów przemierzyć kilkanaście kilometrów w drodze do domu.
Bardziej majętni posiadają zebu – które w kieracie ciągną ciężkie wozy, ubijają ziemię pod uprawę ryżu, ale ostatecznie swój żywot kończą jako jedno z mięsnych dań…
Czasem jednak pieszo jest za daleko, zaprząg z zebu zbyt wolny. A może rower? Sam rower jest za mało ładowny… choć na pewno się przyda jako środek transportu. Tu – koza wieziona do swojego miejsca przeznaczenia. Mięso nie może się zepsuć, więc musi dotrzeć… żywe.
Gdy nie ma wyjścia, używa się „bezkompromisowego”, bo najbardziej kosztownego środka komunikacji – czyli wszystkiego, co tylko jeszcze się toczy na kołach. Busiki, autobusy, ciężarówki są przeciążone do granic możliwości, eksploatowane aż do krańców mechanicznej wytrzymałości. Transport jest kosztowny – w południowej części Madagaskaru, przez którą się przemieszczaliśmy, benzyna kosztowała najczęściej 5900 ari (bezołowiowa 95 oktanów, 5 zł / litr), a diesel 4900 ari (4,20 zł / litr), to naprawdę sporo…
Madagaskar, czwarta co do wielkości wyspa świata. Piąte najbiedniejsze państwo, z nominalnym PKB na osobę 529 USD [2] (szacunkowo, 40 razy mniej niż Polska). Kraj o powierzchni 593 tys. km2 (1,9 razy większy niż Polska), ale rozciągnięty na długość ponad 1500 km. Zamieszkały przez 32 mln ludzi, skupionych w 18 plemionach. Niepodległy od roku 1960. Głównym językiem jest malgaski i oczywiście francuski. 65% społeczeństwa jest piśmienne, większość 74% pracuje w rolnictwie [3]. Prawie tyle (70%) żyje poniżej granicy ubóstwa, czyli za 2 USD dziennie.
Przekrój wiekowy kraju odzwierciedla to, co obserwuje się w krajach najbiedniejszych – dużą dominantę ludzi młodych. 40% to dzieci do lat 14-tu. Mediana długości życia wynosi 19,6 lat! [4] Seniorów prawie nie ma, niewiele ponad 3% ma powyżej 65 lat. Średni czas życia 63 lata (mężczyźni) i 67 (kobiety) pokazuje, że żyć na Madagaskarze nie jest łatwo. Każdy dzień to trud, ciężka praca, żeby zdobyć pożywienie, albo wytworzyć coś, co można sprzedać, by kupić inne podstawowe produkty. Ogromnym wyzwaniem jest wielkie rozproszenie ludności, która żyje w warunkach całkowicie poza infrastrukturą, typu ujęcie czystej wody czy prąd elektryczny.
Nasz kierowca mówił, że Malgasz je przede wszystkim ryż – na śniadanie, na obiad i na kolację. Przeciętnie spożywa się 1 kg ryżu dziennie, który kosztuje, zależnie od miejsca (w miastach drożej) 2-3 tys. ariarów (1,7 – 2,6 zł) za kilogram. Mijane wielokrotnie „hotely”, które zdawały się nam może jakimiś budżetowymi „miejscami do spania”, to nic innego jak przydrożne jadłodajnie, serwujące tradycyjne, proste dania kuchni malgaskiej, takie jak ryż z różnymi dodatkami (np. warzywami, mięsem czy rybami). Albo kawę… mały kubeczek za 200 Ar. (czyli... 17 groszy). Jednak kierowca odradzał nam takiej kawy, która prawdopodobnie powstała przy użyciu wody, która miała taki sam kolor jak kawa, ale zanim stała się kawą…
Przerwa na papierosa i kawę. Kubki płukane w miednicy, kawa w termosach…
Madagaskar to jednak przede wszystkim miejsce całkowicie zjawiskowe przyrodniczo i geologicznie. Wyspa oddzieliła się od subkontynentu indyjskiego 90 mln lat temu i dzięki swojej izolacji, formy życia, które się na niej rozwinęły, są unikalne w skali światowej.
Bujnemu życiu sprzyja klimat subtropikalny i tropikalny. 90% form życia jest endemiczna. W wielu miejscach występują wręcz lokalne endemiczne gatunki, np. lemur maki złoty (golden bamboo lemur) w parku Ranofamana. Natomiast ogromnym zagrożeniem jest… bieda. W ciągu ostatnich 20 lat wycięto 29% lasów [5], głównie na potrzeby hodowli i rolnictwa.
Tyle wstępu... Moja relacja w żadnym wypadku nie aspiruje do miana jakiegoś dogłębnego przekazu, poznania i zrozumienia czym jest Madagaskar, jego mieszkańcy, jego niezwykła przyroda. Jestem tylko turystą, który po raz pierwszy spędził tam dwa tygodnie, z wielkim zainteresowaniem chłonąc krajobrazy i przyglądając się żyjącym tam ludziom. Trwające wiele godzin przejazdy autem, po drogach pełnych dziur, wręcz kraterów, czynią podróż przez ten kraj czymś zupełnie niewyobrażalnym dla zwykłego turysty. Stwarzają za to okazje do wielu obserwacji świata, który jest tak inny, a niemal na wyciągnięcie ręki…
Zwykle przed wyjazdem brakuje czasu, żeby dobrze rozpoznać tematykę… dlatego czuję wielką wdzięczność względem wszystkich, którzy piszą swoje relacje z różnych podróży, dzielą się refleksjami, dokonują podsumowań. Postanowiłem, że trochę ten dług wdzięczności spłacę, a przy okazji podzielę się doświadczeniem, dzięki któremu będziecie mogli uniknąć niektórych błędów w planowaniu, wyborze trasy, czy ocenie tego, co się da, a czego nie da się zrobić podróżując po Madagaskarze.
Jeśli miałbym polecić coś wartego obejrzenia bądź przeczytania, to z pewnością na pierwszym miejscu wymienię kanał YT „Planeta Abstrakcja” [6] z ich serią filmów o Madagaskarze. Nieoczekiwanie, ciekawe informacje znalazłem w książce Jarosława Kreta „Mój Madagaskar” [7]. Jak wiemy, również Wojciech Cejrowski postawił tam swoja „bosą stopę” [8], choć muszę przyznać, że w styl przedstawiania tego kraju przez Cejrowskiego budził we mnie jakiś dysonans, zwłaszcza po zobaczeniu Madagaskaru na własne oczy. I jeszcze kilka innych niezwykle ciekawych źródeł, które podam w dalszych częściach relacji. Mora mora! – przecież nigdzie się nam nie spieszy…
Zanim wyruszymy w drogę, wyjaśnię dlaczego Madagaskar, zaczynając od tego, dlaczego wydałem tyle na bilety lotnicze. Tyle… to znaczy ILE? Mora mora! W tej części, nieco nudnej dla osób oczekujących relacji z Madagaskaru, a być może ciekawszej dla geeków, przedstawię informacje dotyczące wyłącznie lotniczej części wyprawy, jej koszty, a także wrażenia z samego podróżowania samolotami. Do tego refleksje natury ubezpieczeniowo-medycznej.
Istotną wiadomością, również dla dalszych kosztorysów jest, że wydatki odzwierciedlają wyprawę rodzinną, 2+2. W zasadzie wszystko liczone było tak jak w przypadku podróży 4 osób dorosłych.
Zatem - dlaczego Madagaskar? Tak mi wyszło, trochę metodą iteracji i rozważania nad możliwymi do realizacji planami. Jeśli nie interesują was takie „rozkminy”, można spokojnie przeskoczyć kilka akapitów niżej – do zestawienia kosztów i samych wrażeń z lotów.
Z przyczyn prywatnych zająłem się planowaniem jakiegokolwiek wyjazdu na sierpień bardzo późno, gdzieś w połowie czerwca. Zatem na mniej niż dwa miesiące przed wyjazdem. Nie do końca byłem przekonany, czy cokolwiek sensownego da się jeszcze ułożyć, nie przepłacając. Po głowie chodziło mi bardzo, żeby skorzystać z dobrej oferty linii Ethiopian na loty WAW-ADD, oczywiście z rozszerzeniem na jakiś inny afrykański cel. Pomimo wakacyjnego sezonu, osiągalne były bilety na tej trasie w cenie około 1250 zł. Wydawało mi się, raczej słusznie, że taka cena już się „nie powtórzy”, choć zasadniczo mamy teraz ofertę rzędu 1480 zł. Wiecie jak to jest… coś nas korci i nie daje spokoju.
Zacząłem drążyć kierunek Namibia. Bilety bezpośrednio na trasie WAW-ADD-WDH są drogie, ale na drugą część planowałem użyć mile United Airlines. Jednak po wykonaniu rozeznania doszedłem do wniosku, że z tak krótkim wyprzedzeniem, nie jest możliwa już rezerwacja różnych miejsc itd. Druga opcja na stole to było wykorzystanie wciąż zawieszonych biletów do VFA, które kiedyś Lufthansa sprzedawała w atrakcyjnej cenie. Temat wyglądał na możliwy do realizacji. Jednak po przyjrzeniu się, jakie są ceny lotów pozycjonujących KRK-CPH w sierpniu (a takie potrzebowałem) uznałem, że okazja przestanie być w ogóle okazją, a zatem – ten plan też uznałem za bezsensowny. Wiadomo – doloty zrujnowały już niejeden deal przecież.
W ten sposób zacząłem przyglądać się co by tu można zrobić, żeby jednak wykorzystać loty WAW-ADD. I tak doszedłem do Madagaskaru… ale najpierw zbadałem, że można sensownie wykorzystać mile na odcinek ADD-TNR, ponieważ bezpośredni bilet WAW-ADD-TNR był i jest bardzo drogi.
Tu istotna uwaga: program milowy United umożliwia ciekawą konstrukcję wykorzystania mil, nazywaną Excursionist Perk [1]. Cały świat podzielony jest na 17 regionów. Kupując pierwszy i ostatni lot za mile, w tym samym regionie (np. bardzo korzystnie wyglądają loty OS: KRK-VIE, czasem wchodzą też Lotowskie krajówki – koszt około 5,5-6k mil i dopłaty), środkowa podróż znajdująca się w innym regionie, na przykład właśnie ADD-TNR, jest do wzięcia za 0 mil plus dopłaty. Przykładowo, na lot ET: ADD-TNR trzeba wydać 22,5k mil i około 158 zł dopłaty. W drugą stronę również 22,5k mil oraz 376 zł dopłaty. Warto zatem „opakować” te loty takimi lotami, które łącznie będą kosztować około 12k mil plus trochę dopłat… powiedzmy, OS: KRK-VIE za 6k mil i 56 zł. Można dwa razy to samo (ostatniego lotu nie trzeba przecież realizować… albo oddalić go w czasie, połączyć z powrotem Ryanairem itd.). W ten sposób realne jest zużycie 12k mil i 270 zł w jedną stronę, oraz 12k mil i 488 zł w drugą stronę. No właśnie, łącznie 24k mile oraz 758 zł. Niektórzy do mil podchodzą tak, jakby one były nic niewarte. Ja jednak zawsze kalkuluję ile realnie kosztuje taki bilet. Licząc 1 milę UA za 4 grosze, a myślę, że jest to sensowna wycena, dostałem koszt biletu rzędu 1700 zł. Krótko mówiąc, a raczej pisząc, gdyby dopłaty były „groszowe”, a nie aż 758 zł, to miałoby to wszystko sens. Popadłem więc w wątpliwości nad taką koncepcją zakupu biletów na trasie ADD-TNR. Dla osób ciekawych, ile mil z programu Miles&More trzeba „przepalić” na takiej trasie – jest to 40k mil oraz 565 zł dopłaty. Zatem, też żadna okazja.
Równolegle sprawdzałem ile trzeba za taki bilet zapłacić – wtedy cena, jaką widziałem na interesujące połączenie wynosiła około 1300 zł. W połączeniu z oczekiwanym 1250 zł (WAW-ADD) plus 1300 zł (ADD-TNR), cena wydała mi się do zaakceptowania. Oczywiście, żaden z tego „deal”, no ale albo chce się mieć wakacje i akceptuje pewne fakty i możliwości, albo nie… zdecydowałem się na taki zakup. Co gorsza, okazało się, że w wybranej dacie tylko dwa bilety na trasie WAW-ADD kupię rzeczywiście za około 1250 zł, a dwa kolejne – niestety – za prawie 1500 zł. Cóż robić? Przełknąłem gorycz niedostępności miejsc w najniższej klasie rezerwacyjnej i zakupiłem – cztery bilety WAW-ADD za 5500 zł (podając ceny robię minimalne zaokrąglenia, bo kogo w sumie obchodzi, że wydałem 5503,1 zł). A następnie na trasie ADD-TNR za 5260 zł. Te bilety kupiłem 20.06, na loty 12.08. Te szczegóły umieszczam tutaj, żeby podkreślić, że cała logistyka zakupu i wszelkich planów, była do zrealizowania w terminie niewiele większym niż 1,5 miesiąca przed wyjazdem.
A teraz zagadka. Zadałem ją kilku kolegom, którzy nie wiedzieli o mojej podróży. Co jest na zdjęciu?
Odpowiedź: jest to system rozrywki w samolocie Ethiopian z Warszawy. B737 Max 8, niestety. Wraz z rozkładem zimowym będzie latać Dreamliner 787-9. Przyglądając się bliżej, można było też dostrzec inne szczegóły, które skomentował ktoś, że „widocznie ktoś szukał, czy system rozrywki nie jest schowany pod spodem”.
Wracam do kosztorysu. Mało interesującym epizodem jest fakt, że Ethiopian startuje z Warszawy, a my – raczej z Krakowa. Stąd kolejne koszty, bo jak to tak jechać pociągiem… kilka dni później dokupione cztery bilety LO: KRK-WAW za 480 zł, a potem, jak się okazało, w promocji LOT, kolejne cztery, tym razem LO: WAW-KRK za 350 zł. Taka łączna cena biletów przekraczała moje „standardy”, według których chcę i potrafię kupować bilety lotnicze o wiele taniej… Owszem, ze zniżkami (aplikacja trip.com [2]), ale jednak kupiłem po prostu bilety! Nie jako „triki”, nie „mega deale”… nie „jak ja”.
Byłem przekonany, że to już naprawdę koniec… do czasu. Gdy zacząłem aktywnie planować trasę podróży z lokalnym organizatorem – o czym będzie w kolejnej części – okazało się, że albo kończymy w pewnym miejscu (park Isalo) i zaczynamy dwudniową (!) podróż powrotną do stolicy, albo mamy te dwa dni więcej, ale kupujemy lokalny lot, konkretnie z Toliary (do roku 1979 Tuléar), lotnisko TLE, do stolicy, czyli Antananarywy (potocznie, Tana), lotnisko TNR. Jedyną linią operującą na tej trasie jest Madagascar Airlines [3]. Na ich stronie zobaczycie, że „Toliara – Antananarivo” od 216 Euro. Niestety, takie są realia, ceny okrutne. W konkretnym dniu do wyboru mieliśmy lot rano i lot po południu, oczywiście wybrałem ten drugi. Organizator naciskał, żebym nie zwlekał z zakupem, bo to turystyczny sezon i bilety mogą zniknąć. Szczęśliwie, oprócz taryfy Eco Flex pojawiła się zwykła taryfa ekonomiczna, z nieco tańszymi biletami. Zakup na stronie linii, płatność w Euro. Około 3200 zł za cztery bilety. Co ciekawe, cały system rezerwacyjny jest obsługiwany przez GDS Amadeus, więc bilety wystawiane są całkowicie profesjonalnie i według wszelkich oczekiwanych standardów.
Reasumując, na bilety WAW-TNR wydałem prawie 2700 zł / osobę. Na dolot do Warszawy nieco ponad 200 zł / osobę. Wreszcie, na krajowy lot na Madagaskarze, 800 zł / osobę. Łatwo policzyć, że suma daje miażdżące 3700 zł / osobę. Czy można było zrobić to taniej? Jeśli kupuje się bilet w systemie „planowania lotów”, a nie „ustrzelenia okazji”, to pole manewru nie jest za duże. Owszem, po czasie okazało się, że cena biletu ADD-TNR obniżyła się prawie do 1100 zł. Owszem, była taka chwila, że bilet TLE-TNR kosztował 500 zł (dostępność 1-2 miejsca). Tylko, że zakładanie, że tak się stanie, byłoby czystą spekulacją, uniemożliwiającą jakiekolwiek pewniki i dalsze planowanie. Czyli tak, można było kupić WAW-ADD za 1250 zł, ADD-TNR za 1100 zł oraz TLE-TNR za 500 zł. Wygląda lepiej? Oczywiście, wygląda… Można też skonsumować posiadane mile, wtedy gotówki też pójdzie mniej.
Praktyczne podsumowanie cenowe. Absolutne minimum, żeby się na Madagaskar dostać, to bilet ET: WAW-ADD-TNR /rt, a właściwie dwa osobne bilety, ale z czasem na przesiadkę takim, że można „zaryzykować”, był technicznie do kupienia za 2550 zł, z potencjałem na cenę nawet 2350 zł. Wszyscy jednak wiemy, że nie zawsze można upolować opcję najtańszą.
Teraz garść wrażeń z samych lotów. Tu znowu pewnym kontekstem doświadczeń jest fakt, że posiadaliśmy dwa złote statusy w sojuszu Star Alliance (jeden UA, drugi SK – w sierpniu jeszcze w Star Alliance), dzięki którym całą grupą (przypominam, 4 osoby) korzystaliśmy po drodze z saloników.
Druga ważna uwaga: potrafimy, bo nieraz to praktykowaliśmy, spakować się tylko do bagaży kabinowych. Jest to zestaw plecak Cabinzero Military 44L [4] + mniejszy plecaczek (różne warianty). Szczególnie ważne z punktu widzenia przesiadki w ADD, na lot wykupiony na odrębnym bilecie. Jeśli ktoś nie potrafi lub nie chce tak się spakować, zmienia to oczywiście optykę oceny kupowania odrębnych biletów. Z takim zestawem bagaży nigdzie nie mieliśmy problemów z wejściem do samolotów… (kolejno: lot z Krakowa, Warszawy i z Addis Abeby).
Lot Kraków (salonik w Krakowie) – Warszawa bez historii. W Warszawie salonik Mazurek, za odprawą paszportową, leniwe oczekiwanie na lot Ethiopian. Przypomniałem sobie, że trzeba ogarnąć jakieś ubezpieczenie. Madagaskar ma to do siebie, że liczenie na interwencję medyczną jest… iluzoryczne. W trakcie całej wyprawy widzieliśmy dwie karetki jadące „na sygnale”. Poniżej ambulans, gdzieś na drodze RN-34 z Ankiranomena. Zdecydowanie się nie spieszył… mora, mora.
Wziąwszy pod uwagę stan dróg oraz odległości, na taką interwencję medyczną czeka się, przy dobrych wiatrach, kilka godzin. Zatem, kto ma umrzeć, to umrze… W porze suchej i tak jest nieźle, bo da się dojechać. W porze mokrej, niektóre części wyspy są całkowicie odcięte od świata. Z takiej Bekopaki, czyli wioseczki u granic parku Tsinga, w porze deszczowej trzeba iść pieszo około 25 km, żeby dotrzeć do miejsca, do którego jest w stanie dojechać jakikolwiek pojazd. Jak wygląda sytuacja, w której jednak zachodzi potrzeba skorzystania ze służby medycznej, można obejrzeć na jednym z filmów „Planeta Abstrakcji”, odcinek „Noc na Afrykańskim SOR” [5]. Polecam, daje do myślenia. Zakup ubezpieczenia raczej ma na celu zabezpieczenie medycznego transportu do Polski, jeśli sytuacja będzie tego wymagać… po wykonaniu kilku porównań (tak naprawdę trochę oglądałem oferty wcześniej), kupiłem polisę w AXA w wariancie „Podróżnik”. Koszt: 767 zł i chyba to jest jedyna ważna informacja, żeby nie zapomnieć dodać tego wydatku do ostatecznego bilansu kosztów.
Jest jeszcze jedna rzecz związana z wyjazdem na Madagaskar. Malaria. Cały obszar kraju jest klasyfikowany jako region malaryczny. „Wszechobecna jest malaria. Wystarczy jedno ukłucie komara (a dokładniej: komarzycy) i jesteś ugotowany. Ona jest nie do uniknięcia.” [6]. Pomimo tego, że była pora sucha, właśnie w saloniku Mazurek rozpoczęliśmy zażywanie tabletek.
W warszawskim saloniku Mazurek, za odprawą paszportową.
Falcimar (generyczna wersja Malarone), jedno pudełko to 12 sztuk, zażywać należy na dzień przed dotarciem do obszaru ryzykownego i przez 7 dni po powrocie. Upraszczając, nasza wyprawa to dwa pudełka na osobę, nie pamiętam kosztów, powiedzmy, że 120 zł za pudełko. Łatwo policzyć ten kolejny koszt dla czterech osób – 960 zł. W rzeczywistości chyba trochę wcześniej skończyliśmy zażywanie, ale niech taka pozycja w kosztach zostanie, dla świadomości, że takie koszty też są częścią wyprawy. Plus nieokreślona liczba innych medykamentów, których ja nie ogarniałem, ale podejrzewam, że kosztowały z kilkaset zł. Czy były komary? Niewiele, w parkach narodowych, a szczególnie Ranomafana. Każdy sam podejmie decyzję, czy chce zaryzykować.
Teraz trochę o samych lotach. Nie będzie zdjęć z tackami z jedzeniem. Te są opisane i obfotografowane w wielu innych relacjach. Jak wiemy, obecnie samolot ma międzylądowanie w Atenach. Do tego czasu wolnych siedzeń w samolocie jest więcej, niż zajętych. Po dobraniu pasażerów, samolot był naprawdę wypełniony. Ciepły posiłek był i po starcie z Warszawy, i po starcie z Aten. Lot wąskim kadłubem to mordęga. Do tego po dwóch godzinach lotu, w niektórych zakamarkach samolotu jest prawdziwy bajzel…
O wiele ładniejsze widoki przez okno…
Po przylocie do ADD, zainstalowaliśmy się w głównym saloniku Ethiopiana dla gości Star Alliance. Salonik bardzo duży, wiele osób go zna. Za oknami zobaczyliśmy przygotowanie do powitania etiopskich olimpijczyków, wracających z Paryża, w tym złotego medalistę w maratonie, Tamirata Tolę i trzech srebrnych medalistek/ów. Kapela grała, ale nie doczekaliśmy się ujrzenia bohaterów tego powitania.
Na przesiadkę w ADD mieliśmy prawie 2 godziny. Niewiele później trzeba było zatem udać się, dość spiesznie, do bramki, z której do samolotu transfer odbywał się autokarami.
Jeszcze tylko schodkami w górę…
…i lecimy ostatni odcinek – na Madagaskar. B787 miał już swoje lata, widać było „zużycie materiału”. W tym miejscu zaczyna się podróż po Madagaskarze, ale w tej relacji skupiamy się na lataniu i… może jeszcze kilku formalnościach. Wiza na pobyty do 15 dni jest bezpłatna. „Bezpłatna”, nie znaczy… darmowa. Zaraz po przylocie należy uiścić opłatę kontroli granicznej. I tu ciekawostka – ta opłata jest wyrażana albo jako 10 dolarów, albo 10 euro. A jeśli „nie widać różnicy”, to po co przepłacać… no tak, tylko trzeba być na ten manewr przygotowanym. Jeśli dacie euro, to chętnie wezmą euro. Miejcie zatem również dolary. Otrzymujemy również kilkukrotnie złożony formularz – Disembarkation Card oraz Sanitary Declaration of Health. Po rozłożeniu wygląda to tak:
Zgodzicie się, że ponad połowa tego formularza jest irytująca. Do tego trzeba go wypełniać, stojąc w kolejce. Cztery osoby – cztery formularze. Teraz już widzicie jaka jest ich zawartość, więc możecie sobie wcześniej przemyśleć treść, którą naniesiecie. Sprawdzanie numeru lotu, numeru siedzenia, adresu na Madagaskarze jest mało komfortowe w takich warunkach. Ostatnim aktem tej ceremonii jest zakrawająca na farsę kaskadowa kontrola tych dokumentów. Na odcinku dosłownie 10 metrów, wasze paszporty, dowód płatności za te czynności urzędowe, oraz powyższy formularz, skontrolowany zostanie ze trzy razy, przez kolejne grupy urzędników. Ta biurokratyczna procedura również jest przejawem malgaskiego „mora mora”.
A potem – witajcie na Madagaskarze! Zaraz za drzwiami nie czeka niestety na nas król Julian (no chyba, że tak się nazywa wasz kierowca). Czekają za to kolejne zagadki i pułapki. Gdzie wybrać pieniądze? Gdzie i jaką kartę do Internetu kupić? Co zrobić, gdy usłużny Malgasz zaraz na lotnisku, albo na parkingu, koniecznie „pomoże nam” w niesieniu bagażu… Jak sobie radzić z dziećmi, które chcą „coś” od vazaha lub sprzedawcami, którzy chcą sprzedać również… cokolwiek. Na te pytania i wątpliwości odpowiem w kolejnej części!
Ponieważ zamierzeniem tej części jest opisanie wszystkich lotów, to chronologicznie, kolejnym lotem był ten liniami Air Madagascar, w przedostatnim dniu naszego pobytu. Historycznie, linie nazywały się Madair (w latach 1961-62), cóż… „szalone linie” [7]. Linie mają nie najlepszą reputację, odwołują loty, zmieniają godziny. Gdyby coś takiego nam się przytrafiło w Toliarze, to byłby prawdziwy fuck-up. Nasz lokalny organizator opowiadał, że coś takiego się zdarzało, wtedy w trybie awaryjnym, organizował klientom szaleńczą podróż, jazdę przez noc i dzień do stolicy – żeby zdążyć na połączenie międzynarodowe. Na szczęście, nic takiego nam się nie przytrafiło. Terminal lotniskowy w Toliarze zaskoczył nas tym, że w zasadzie poza tym, że był niewielki, to posiadał wszystko co posiadać powinien.
Terminal lotniska TLE, wejście.
Widok na wieżę kontroli lotów TLE.
Ponieważ samolot był mały, więc nadaliśmy nasze bagaże, było to w cenie tych wyjątkowo drogich biletów… Poniżej stanowisko linii lotniczych, odprawy i nadania bagaży.
Jedynym egzotycznym elementem lotniska jest… tablica przylotów i odlotów. Sami oceńcie. Rzeczywiście, w dniu naszego lotu dołożono drugi poranny lot, trzy loty do stolicy jednego dnia pobiły chyba rekord liczby operacji. Babimost, Szymany i Radom, mogą się schować zawstydzone…
Na terenie lotniska funkcjonuje mała gastronomia, można się napić dobrą kawę (również Lavazzę) i coś przekąsić, a także nabyć ciekawe pamiątki z regionu. Odprawa paszportowa, kontrola bezpieczeństwa, bez jakichś nadzwyczajnych akcentów. Niespodziewanie, na naszą rotację przyleciał dobrze nam znany De Havilland Canada Dash 8-400 południowoafrykańskich linii CemAir [8], z którymi Air Madagascar współpracuje od 2021 roku. Równie niezwykłe było to, że samolot przyleciał z Tôlanaro, FTU (dawniej Fort-Dauphin). Zdecydowana większość to połączenia lokalnych lotnisk ze stolicą.
Terminal od strony płyty lotniskowej.
W samolocie uwagę przyciągają estetyczne zawieszki na zagłówkach foteli.
Lot trwał około 1 h 20 minut. Po przylocie do krajowego terminalu, chwilę zajęło czekanie na odbiór bagaży.
Terminal krajowy jest w odległości kilku minut spaceru od terminalu międzynarodowego. Przed terminalem ławeczki, coś na kształt poczekalni…
Jednak naszym celem tego dnia nie była jeszcze dalsza podróż, gdyż w planach mieliśmy jeszcze jeden nocleg, właśnie w stolicy. Spod terminalu podjął nas umówiony kierowca.
Ostatni akcent podróżniczy, czyli trzy loty powrotne, zaczynając oczywiście z lotniska TNR. Właściwie to zaczęło się od tego, że w kontroli paszportowej nie zaakceptowano naszych mobilnych kart pokładowych. Nie, bo nie – mamy iść po papierowe. A tu, do stanowisk odprawy, kosmiczna kolejka! Cóż, wykorzystaliśmy atut statusów Gold, którym nikt się nawet nie przyglądał.
Skoro już niedobrowolnie dotarliśmy do punktu odprawy, postanowiłem zrobić eksperyment i zapytałem, czy pomimo posiadania osobnych biletów (TNR-ADD, ADD-WAW i do tego jedna, a potem dwie rezerwacje), nie dałoby się nadać naszych bagaży z TNR aż do WAW. I o dziwo, pomimo dość skomplikowanej sytuacji biletowej, odprawiający nas pan wziął za punkt honoru, że da się to zrobić… Chyba jednak nie było tak łatwo! Dwa razy wzywani byli jacyś pracownicy wyższego szczebla, a każdy z nich wpisywał jakieś hasło, zapewne dające jeszcze większe uprawnienia w modyfikacjach rezerwacji. Cała procedura trwała pół godziny, ale rzeczywiście – dostaliśmy komplet kart pokładowych do Warszawy, a nasze bagaże zostały nadane do końca podróży i co ważniejsze, rzeczywiście tam dotarły. Można to mieć na uwadze, gdy kupicie dwa osobne bilety. Jeśli pracownik jest życzliwy, to potrafi nadać bagaże. A to jednocześnie zabezpiecza przesiadkę…
Co dalej? Do poniższego saloniku ajencyjnego nas nie wpuszczono. Tylko podróżni z odpowiednim statusem linii lotniczych, a nie sojuszu.
Trudno, skorzystaliśmy z lotniskowej gastronomii, nie było drogo. Tym razem, na trasie TNR-ADD (wylot o 14:50, nieco ponad 4 h lotu) czekał na nas lepszy model, bo A350. Wysiadanie w ADD ponownie po schodkach…
Tym razem przerwa pomiędzy lotami w ADD była dłuższa, ponad 4 godziny. Można było się rozgościć w saloniku. A w nim, ceremonia parzenia kawy, która to kawa była naprawdę dobra. W takiej samej ceremonii można było wziąć udział przed salonikiem, ale płacąc… w saloniku, gratis.
Samolot do Aten i Warszawy, tym razem był od samego początku nabity. Do tego stopnia, że żona i córka… dostały upgrade do biznes klasy, bo personel zidentyfikował złoty status na karcie pokładowej… (ja na moim bilecie nie wpisałem mojego, gdyż „zbieram” teraz do LH Senator). A zatem, był overbooking w klasie ekonomicznej. Klasa biznes w B737 posiada fotele wyposażone w ekraniki, jednak rozkładane tylko częściowo. Lepsze to oczywiście, niż bycie ściśniętym w klasie ekonomicznej… Klasa biznes praktycznie cała opustoszała w Atenach. Lecieli w niej głównie Włosi, którzy w ATH mieli przesiadkę na loty do Włoch. Samolot znów opustoszał, można było zająć trochę wygodniejsze miejsca…
Tę przydługą relację z latania zakończmy zdjęciem z ostatniego lotu, WAW-KRK.
Jak zatem podsumować te wszystkie loty? W mojej subiektywnej ocenie, wyszło drogo, ale w tych okolicznościach nie było alternatywy. Loty po Madagaskarze są boleśnie drogie, jednak jazda autem przez dwa dni jest jeszcze gorsza. Istniał czynnik ryzyka, wszystkie odcinki były kupione przecież jako odrębne bilety. Udało się i dzięki temu cały plan zakończył się pomyślnie.
W kolejnej części przedstawię szereg praktycznych wskazówek, kosztorys związany bezpośrednio z pobytem, oraz zarys trasy, którą pokonaliśmy na Madagaskarze.
W tej części poznacie „całą prawdę” na temat kosztów pobytu na Madagaskarze, kraju, w którym za wszystko płaci się gotówką. Miejsca, w których można zapłacić kartą są tak nieliczne, że nie wpływają na sposób zarządzania finansami. Z tego powodu od początku postanowiłem, że będę zapisywał w notatkach na smartfonie wszystkie bez wyjątku wydatki. Każdą najmniejszą sumę, również przekazane napiwki. Praktyka dała 100% zgodność pomiędzy zapiskami, a ilością gotówki, która została „w portfelu”. Dzięki temu jestem w stanie przedstawić bardzo precyzyjny bilans wydatków.
Pierwszy zestaw wydatków – samoloty, leki („malarone”) i ubezpieczenie przedstawiłem w poprzedniej części. Drugi poważny wydatek związany był z organizacją i logistyką całego pobytu. Studiując dostępne w internecie relacje szybko zorientowałem się, że sposób podróżowania to wynajęcie kierowcy i samochodu, a jeszcze lepiej – skorzystanie z usług osoby, która zna się na rzeczy i poskłada nasze pomysły w całość możliwą do realizacji.
Wiele informacji i pomysłów znalazłem na blogu „Daleko od domu” [1], zdecydowanie polecam lekturę! W blogu przedstawiony jest Tsu, kierowca pracujący dla firmy organizującej podróże po Madagaskarze. Dziś Tsu, a właściwie Hennintsoa (pełne imię – Mamy Henintsoa, nazwisko – Andrianiaina) [2], wraz ze swoją żoną, sam jest organizatorem, sprawnym, elastycznym i potrafiącym dialogować na temat zamierzonych planów. Tsu to nie jest jego prawdziwe imię ani zdrobnienie, raczej wygodna ksywka. Na podstawie w większości pozytywnych komentarzy na temat jego usług, postanowiłem złapać z nim kontakt, pisząc na podany w blogu e-mail. Nie do końca byłem pewien, czy wszystko jest aktualne, gdyż większość wiadomości i komentarzy zatrzymała się w czasach sprzed Covidu, czyli w roku 2019. Tsu odpisał błyskawicznie i dzięki dynamicznej wymianie maili, z mojej wstępnie zebranej listy potencjalnych celów, stworzyliśmy plan. Co ważne, plan obejmujący nie tylko trasę, ale również proponowane hotele, które wyglądały całkiem rozsądnie. Zrozumiałem też, że zakup krajowego lotu TLE-TNR jest jedyną opcją w przedziale czasowym, jakim dysponujemy. Moim zadaniem było zacząć rezerwować noclegi w kolejnych miejscach. Tylko nieliczne hotele figurują na booking.com, dowiecie się o nich w relacjach z podróży. Większość posiada strony w internecie. Czasem przez formularz, a często pisząc maila, wysyłałem zapytanie o noclegi. Całą korespondencję prowadziłem w j. francuskim, którego w ogóle nie znam – ale stwierdziłem, że w czasach tłumaczeń wspartych AI, lepiej jest samemu ogarnąć tłumaczenie, niż zostać źle zrozumianym czy wręcz pozostawionym bez odpowiedzi, w przypadku gdybym pisał np. po angielsku. W ten sposób 9 hoteli sam ogarnąłem, a tylko 2 musiał zarezerwować Tsu. Łącznie, 13 noclegów.
Czy ułożony i zrealizowany plan okazał się idealny? Nie do końca, ale głównie dlatego, że nie byłem świadom realiów podróżniczych i różnych ograniczeń, głównie czasowych, wynikających z doboru celów. Nie znałem też szczegółów – do głowy mi nie przyszło, że zapis dla danego dnia, w stylu „zwiedzamy park narodowy” w punkcie A, potem jedziemy do punktu B, może oznaczać brutalne „masz 2 h na zwiedzanie parku”… a potem jedziemy przez 10 h. Moja relacja pomoże wam w ułożeniu lepszego planu, jak również w lepszym komunikowaniu oczekiwań podróżniczych.
Na zdjęciu droga, na kilkadziesiąt km przed Andasibe, gdzie prawie 2 h jechaliśmy w ciemnościach… Zastanawiałem się jak to będzie, bo w opisach z blogu [1] były przekazy, że kierowca (Tsu) panicznie się bał jeżdżenia po zmroku. Nasz kierowca (Fely) nie wyglądał na bardzo przejętego, ruch drogowy ze stolicy do Andasibe był całkiem intensywny.
Po wymianie kilku maili, ustaliliśmy z Tsu następującą trasę. Podzielę ją czytelnie na dni, ale więcej szczegółów podam w kolejnych relacjach.
Dzień 1. Przylot do TNR popołudniem (13:40 czasu lokalnego), przejazd do Andasibe. 150 km. Nocleg 1. Feon’ny Ala Hotel. Dzień 2. Pobyt na miejscu, zwiedzanie Analamazaotra National Park, prywatnej farmy Vakona Park, nocna wizyta koło parku. Nocleg 2. Feon’ny Ala Hotel. Dzień 3. Przejazd z Andasibe do Antsirabe. 300 km. Po drodze oglądanie Réserve Peyrieras. Nocleg 3. Vanilla B&B. Dzień 4. Przejazd z Antsirabe przez Miandrivazo do Morondava. 500 km. Nocleg 4. Vezo Beach Hotel. Dzień 5. Przejazd z Morondava przez Belo-Tsiribihina do Bekopaka. Po drodze promy. Rano aleja Baobabów. 200 km. Nocleg 5. Hotel Orchidée de Bemaraha. Dzień 6. Jaskinia Manambolo łódkami. Park narodowy Tsingy of Bemaraha – tzw. duże Tsingy. Małe dopłaciliśmy prywatnie. Nocleg 6. Hotel Orchidée de Bemaraha. Dzień 7. Powrót tą samą drogą, z Bekopaka do Morondava. Zachód słońca przy baobabach. 200 km. Nocleg 7. Hotel Chez Maggie. Dzień 8. Przejazd z Morondava, przez Miandrivazo do Antsirabe. 500 km. Nocleg 8. Hotel Les Chambres de Voyageurs. Dzień 9. Przejazd z Antsirabe, przez Ambositra, do Ranomafana. Nocna wizyta koło parku. 260 km. Nocleg 9. Hotel Centrest. Dzień 10. Wizyta w parku Ranomafana. Przejazd do Ranohira. 340 km. Nocleg 10. Hotel H1 Isalo. Dzień 11. Wizyta w parku Isalo. Przejazd do Ifaty. 280 km. Nocleg 11. Hotel Bella Donna. Dzień 12. Odpoczynek na plaży w Ifaty. Nocleg 12. Hotel Bella Donna. Dzień 13. Transfer na lotnisko TLE. Lot TLE-TNR. Transfer do hotelu w Antananarywie. 36+20 km. Nocleg 13. Hotel Le Chalet des Roses. Dzień 14. Transfer w południe na lotnisko TLE. 20 km.
Trasa zaznaczona poglądowo na mapie. Numeracja porządkowa według kolejności punktów (nie dni), punkty 2, 3, 4 przykryte zostały przez 8, 7, 6 (powrót tą samą drogą). Ciekawy jest przekrój wysokości nad poziomem morza. Początek – zielony, koniec – czerwony, potem przelot TLE-TNR.
Jak widać, całość to 14 dni, choć pierwszy i ostatni dzień to połówki dnia. Powyższe to ramowy plan, były w nim, na szczęście, ciekawe choć krótkie przystanki – w warsztacie odlewni aluminium, w warsztacie misternych wyrobów z drewna, czy wreszcie manufakturze jedwabiu. Do podanych powyżej odległości, dodałem orientacyjne dojazdy w lokalnych miejscach, razem przejechany dystans szacuję na 2900 km. Tsu przekazał, że w czasie, w którym będziemy podróżować on sam jest zajęty, ale będziemy mieć dobrych kierowców. I rzeczywiście tak było. Pierwszy kierowca, Fely, towarzyszył nam przez cztery dni, od przylotu do Morondavy. Jechaliśmy wtedy autem SsangYong Rexton, nie pierwszej młodości. Auto miało problemy z otwieraniem niektórych szyb, pewnie miało swoją „historię”. Fely, szczupły i drobny, bardzo niewiele mówił po angielsku, ale minimum komunikacyjne zostało zachowane. Był kierowcą uważnym, słuchał nas, było całkiem miło. W dalszą drogę przesiedliśmy się do mocniejszego auta, Jeep Grand Cherokee. Oczywiście też mającego swoje lata. Jego kierowca, Njaka [3], który podróżował z nami przez większość czasu, czyli od rana dnia 5 do wieczora dnia 11. Był komunikatywny, nieźle mówił po angielsku, chętnie odpowiadał na nasze pytania na różne tematy. Trochę za bardzo się spieszył, nie jeśli chodzi szybkość jazdy, ale o wyznaczane nam czasy zwiedzania parków. Choć może nie miał wyjścia, bo jak to wyraził, nasz program jest taki „run, run, run”… I o tym właśnie będę pisał w kolejnych częściach. Można zrobić to lepiej. Przedostatni kierowca zawiózł nas po prostu z hotelu w Ifaty na lotnisko w Toliarze. A ostatni, zawiózł z lotniska TNR do hotelu (z małym przystankiem po drodze, ale o tym później) i z powrotem, z hotelu na lotnisko. Mówił bardzo dobrze po angielsku, więc te krótkie odcinki, które z nim jechaliśmy, były i tak bardzo przyjemne, wypełnione interesującą rozmową.
Zatem, w cenie kontraktu ustalonego z Tsu, był przejazd na powyższej trasie, auto, kierowca, paliwo. Noclegi i wyżywienie kierowcy to była jego sprawa, zresztą na Madagaskarze bardzo często hotele i restauracje działają w ten sposób, że kierowca przywożący turystów, dostaje jakiś pokoik do spania, dostaje też jedzenie. W restauracjach czasem jest to wydzielony stolik, przy którym spotykają się różni kierowcy i jedzą np. ryż z dodatkiem mięsa. W cenie były też promy (dwa promy, w dwie strony), wycieczka pirogami do jaskini, we wszystkich parkach – obowiązkowy przewodnik mówiący po angielsku, również przewodnicy w tych prywatnych farmach, które odwiedziliśmy.
Taki zestaw usług Tsu podliczył, że będzie kosztować 750 Euro na osobę. Zatem 3000 Euro za naszą czwórkę. Sporo. Można się zastanawiać czy i na ile taniej dałoby się ogarnąć coś podobnego. W tej cenie był rzeczywiście pełny serwis, wszystko było załatwione, odpowiednio wcześniej zamówione, nie obchodziło nas aranżowanie przewodników itp. Co ważne, auto się nie zepsuło po drodze, ale gdyby tak się stało, podejrzewam, że Tsu szybko wysłałby zapasowego kierowcę.
Dlaczego nasz kierowca, gdzieś na drodze RN34 musiał „zatankować” auto z kanistra, który woził na dachu? Nie mam pojęcia… zwłaszcza, że akurat wtedy mieliśmy stacje benzynowe po drodze. Faktem jest, że jego leciwy Jeep palił jak smok.
Przed dokonaniem wyboru, polecam przeczytać wszystkie komentarza w blogu [1], pojawiają się tam również obserwacje krytyczne względem niektórych elementów świadczonej usługi turystycznej. Na pewno w propozycjach Tsu są takie, które pozwalają zarobić jemu i jego znajomym. Nie ma potrzeby akceptować np. oferty wymiany walut przez jego kolegę, po kursie „korzystniejszym niż w kantorze na lotnisku” i nawet banku. Cóż, jedni uwierzą, a inni zapytają i sprawdzą kurs wymiany. Warto wiedzieć, bo wejście w relację klienta wymaga zbudowania zaufania po obu stronach, zwłaszcza, że kwoty do zapłacenia nie należą do niskich.
Po zapięciu planu „na ostatni guzik” Tsu stwierdził, że dobrze by było, żebym zapłacił. Najlepiej przekazem przez Western Union. I najlepiej jak najszybciej, bo on „jutro rusza w trasę”. Trochę mnie to zaskoczyło, bo jednak płacenie z góry komuś na drugim końcu świata, nawet z tuzinem pozytywnych opinii, nie brzmi dobrze. Był to 24.06, więc jak widzicie tempo ułożenia planu w trzy dni – imponujące. Zacząłem w ogóle rozpoznawać jak zrobić przekaz przez Western Union i ile na tej operacji się straci. Okazało się, po pierwsze, że nie da się całej kwoty (3000 Euro) wysłać jednym transferem. A po drugie, że na takiej operacji stracimy 100 Euro. Tsu zaproponował wtedy (a według mnie powinien tak od razu), że wystarczy 250 Euro, a reszta w gotówce po przyjeździe. Ostatecznie przekazałem mu 300 Euro (i „straciłem” 5 Euro na Western Union). Resztę rzeczywiście zapłaciliśmy zaraz po przylocie. Druga „ciekawa” sprawa związana z Tsu to jego prośba, na trzy dni przed naszym wylotem nagle napisał do mnie, że może mógłbym mu kupić i przywieźć z Polski… plecak. Tak, zwykły plecak około 50L. Wysłał jakieś przykładowe zdjęcia, z francuskiego Decathlona. Oczywiście, że mi zapłaci, ale żeby nie był to drogi plecak. Nie podobało mi się to, bo jak już przeczytaliście, mieliśmy w planach wyłącznie bagaż podręczny, a taki zakup komplikował sprawę spakowania się. Poszedłem mu na rękę, najpierw zrobiłem rozeznanie, znalazłem niezły model outdorowy za 40 Euro. I faktycznie, taki plecak mu kupiłem, zawiozłem, odliczając od kwoty do zapłaty te 40 Euro. Po co opisuję takie rzeczy? Żebyście mieli smaczek różnych sytuacji, które się przytrafiają w kontekście planowania i płacenia…
Spróbuję teraz zrobić orientacyjną kalkulację, czy kwota 3000 Euro jest „mocno przepłacona”, czy może całkiem ok. W związku z tym, że zapłaciłem za cały pakiet, nie mam precyzyjnej informacji na temat tego, ile kosztowały poszczególne parki narodowe i przewodnicy, farmy, czy choćby promy. Na upartego można takie informacje wyciągnąć ze stron parków narodowych. Przykładowo park Tsingy [4] podaje ceny 55 tys. Ar za dorosłego, 25 tys. Ar za dziecko. Do tego, jak możemy przeczytać (patrz niżej) w jednym z opisów, miejscowa opłata 10 tys. Ar za dorosłego. Plus przewodnik – na stronie parku jest kilka PDF-ów z różnymi wariantami tras. Załóżmy (jak w relacji poniżej) 165 tys. Ar. W moim przypadku zatem był to zapewne koszt jak dla czterech dorosłych, czyli 425 tys. Ar (360 zł). Wiem natomiast ile kosztowała dopłata za małe Tsingy, które dokupiłem na popołudnie, z tym samym przewodnikiem – zapłaciłem 95 tys. Ar (80 zł). Myślę, że ten park jest jednym z najdroższych. Parki narodowe na naszej trasie były cztery, poza tym trzy miejsca typu prywatne farmy. Jeśli policzyć parki średnio po 300 zł, a prywatne farmy po 100 zł (stawki dla czterech osób), to mamy jakieś 1500 zł. Do tego promy i łódki do jaskini… ze 100-200 zł. Czyli niech będzie 1700 zł.
Inną możliwością jest podjęcie wyzwania i jazda self-driving. Generalnie, za wyjątkiem odcinka od Morondavy do parku Tsingy, gdzie miejscami jest naprawdę źle, a w parku Tsingy czujemy wręcz jakbyśmy jechali po jakimś leśnym beskidzkim szlaku, jest to wykonalne. Trzeba bardzo uważać na dziury, kierowca nie ma łatwego życia. Mijając wioski czy miasteczka, w których jest targ, wjeżdża się chwilami w taki chaos ruchu ulicznego i tłum pieszych, że zastanawiam się jakim cudem nikogo nie potrąciliśmy… Niemniej, widzieliśmy na trasie ludzi, których nasz kierowca zidentyfikował jako tak podróżujących.
Zazwyczaj drogi są takiej jakości. Potraficie sobie wyobrazić jak przejeżdża się przez takie dziury… tu droga narodowa RN34 przed Miandrivazo.
I tu pojawia się pytanie gdzie wynająć odpowiednie auto. Odpowiednie, czyli zdecydowanie terenowe, z jak najwyższym zawieszeniem i napędem 4x4. W internecie dość łatwo wyszukamy ofertę Roadtrip Madagascar [8]. Zróbmy kalkulację z Nissan Navara Double Cab, w wysokim sezonie. Wychodzi sporo, 2085 Euro (8900 zł). Nissan NP300 dają za 1635 Euro (7000 zł). Do tego proponują własnego kierowcę… stawka 30 Euro / dzień, czyli na dwa tygodnie 450 Euro (ponad 1900 zł). Do tego trzeba doliczyć paliwo. Niezależnie od oferty, na stronach Roadtrip Madagascar można przeczytać wiele bardzo ciekawych informacji. Własnym autem musielibyśmy jechać całą drogę powrotną sami, czyli 1000 km więcej, dwa dni ciągłej jazdy i jeden lub dwa noclegi więcej. Oczywiście, wtedy odpadłaby cena biletu na lot krajowy.
Jeszcze inne zdjęcie, obrazujące typowy stan dróg na Madagaskarze. RN7 - w drodze do Ranomafana.
A może tak normalnie, w wypożyczalni? Sprawdziłem. Jedyna wypożyczalnia na lotnisku TNR z właściwymi pojazdami to AVIS. Zależnie od serwisów, na których szukamy, ceny będą się różnić. Sprawdziłem przez Expedia, a następnie check24.de (gdzie wiem jakie będzie ubezpieczenie, a także można dokupić pełne ubezpieczenie w Allianz). Mitsubishi L200 wychodzi za 6300 zł, ze wszystkim. Mimo pełnego ubezpieczenia konieczna jest blokada środków (kaucja) w podobnej wysokości co płatność.
Jeśli teraz założyć, że takie auto, przy stylu jazdy jaki niestety jest koniecznością na Madagaskarze (ciągłe hamowanie przed dziurami na drodze, zjeżdżanie, przyspieszanie), nie mówiąc już o bardziej zdeformowanych odcinkach, to spalanie pod 14 litrów nie uznałbym za przesadę. Czysto orientacyjnie, paliwo na naszej trasie (liczę 5 zł za litr) kosztowałoby około 2000 zł.
Najtrudniejsze odcinki drogi zaczynają się od Morondavy do Bekopaki. Ta droga jest dostępna tylko w porze suchej i tylko dla aut z wysokim zawieszeniem i napędem 4x4. Zdjęcie gdzieś niedaleko przeprawy promowej koło Bekopaka.
Powiedzmy że mamy auto za 6300 zł, spalamy paliwo za 2000 zł. Sami wkładamy wysiłek, naprawdę niemały, w kierowanie autem. Na wszelkie wstępy i atrakcje wydajemy 1700 zł. Razem 10000 zł. Za tego typu składowe, oraz rzecz jasna kierowcę, a właściwie zespół czterech kierowców precyzyjnie współpracujących, plus niemały nakład pracy logistycznej, Tsu wziął 13000 zł. Podsumowując, Tsu na pewno dobrze zarobił, ale nie czuję się bardzo „oskubany”. Wszystko było realizowane tak, jak być powinno.
Są jednak takie momenty, że kierowcy razem próbują załatać bardzo głębokie wyrobisko na stromym podjeździe… tu również przed promem na rzece Manambolo, koło Bekopaka.
Naturalnie, Tsu nie jest jedynym organizatorem na Madagaskarze. Na pewno w polskich kręgach zyskał na popularności właśnie dzięki blogowi [1], ale miejmy szersze horyzonty. Dlaczego by nie sprawdzić innych ofert, innych ludzi? Można poczytać wiele recenzji na Tripadvisor, np. pod hasłem Madagascar Tour Guide. Niewykluczone, że gdybym miał więcej czasu, taką drogą dokonałbym wyboru któregoś z kierowców lub firmy. Zdążyłem sprawdzić tylko wariant, który opisał w swojej relacji na forum Woy [5, 6]. Polecam przeczytać, bo najlepsza wiedza pochodzi od poznania podobnych rzeczy z różnych punktów widzenia i doświadczeń różnych osób. Woy znalazł ostatecznie auto z kierowcą, z firmy Madagascar Tour Expedition. I nawet myślałem, że może podążę tą ścieżką, ale… znalazłem bardzo złe komentarze i to z tego (2024) roku [7]. Komentarze o psujących się notorycznie autach i niezbyt eleganckim rozwiązywaniu takich sytuacji przez organizatora tej firmy, który całość kwitował określeniem „pech”. Zatem, ta firma odpadła. Woy z rodziną przejechał w 12 dni około 2700 km (jeszcze raz dzięki Woy za relację i potwierdzenie!). Za kierowcę zapłacił 3000 zł (stosuję przelicznik z tamtego okresu czasu), za paliwo 1800 zł. Sumarycznie 4800 zł. „Skalując” to do długości mojej podróży, wyszłoby 5500 zł, pamiętajmy jednak o tym, że moja trasa nie była zamkniętą pętlą. Żeby była, trzeba by dołożyć dwa dni jazdy i 1000 km. Nie ma więc jednoznacznej i prostej odpowiedzi. Na pewno da się taniej (niż z Tsu), ogarniając może auto z kierowcą tak jak zrobił Woy, może za jakieś 6500 zł z paliwem, na całą (domkniętą) trasę. Zatem razem z kosztami wstępów, szacunkowo 8200 zł. Czysto spekulacyjnie, może więc „Tsu zarobił jeszcze więcej”. Tego się nie dowiem, bo trzeba by było rzeczywiście zamówić kierowcę, przejechać trasę i zobaczyć ile to kosztowało. Może ktoś to zrobi i podzieli się później doświadczeniem? Posiadacie teraz wiedzę jak to wygląda i sami możecie ocenić, który wariant jest dla was lepszy.
Zdjęcie ze stacji Shell, ale o wiele częściej widzieliśmy stacje benzynowe Jovena. Stacje benzynowe są ważnymi miejscami na trasie podróży, gdyż dają możliwość skorzystania z w miarę czystej toalety. Można też kupić kawę i całkiem sporo lokalnych i zagranicznych produktów. Cena paliwa w większości przypadków była identyczna jak na zdjęciu, ale zdarzały się stacje, np. w Miandrivaso, gdzie cena była o 50 Ar / litr wyższa. Paliwo, odnosząc jego cenę do ogólnej biedy, jest bardzo drogie. Popularnym sposobem płacenia dużych kwot jest portmonetka powiązana z telefonem. Nierzadko zasila się ją za pomocą wpłacania gotówki…
Kontynuując wątek kosztów, powstaje pytanie, co jeśli podróżują dwie osoby, a nie cztery? Jak wtedy rozkładają się koszty? Podejrzewam, że wtedy jest niewiele taniej, bo auto i kierowca pracują niezależnie od liczby pasażerów. A jeśli jedna osoba? I tu można rozważyć opcję, która jest całkowicie „nie w moim stylu”, zupełnie się nie kalkuluje na wyjazd rodzinny. Może skorzystać z… biura podróży?
Taki pomysł w ogóle by mi do głowy nie przyszedł, ale to co teraz napiszę, jest wynikiem ciekawego spotkania. Otóż, w miejscowości Belo-Tsiribihina, zaplanowaliśmy lunch w restauracji o wdzięcznej nazwie „Mad Zebu”. To była najbardziej wykwintna restauracji podczas naszej podróży, trzeba było wcześniej dokonać rezerwacji, na stoliku czekała karteczka z imieniem naszego kierowcy (Njaka). Przy wejściu zobaczyliśmy połączone stoły, przygotowane na 12 osób, zarezerwowane dla… Hennintsoa. Ale niespodzianka! Nawet nie myśleliśmy, że spotkamy naszego organizatora, Tsu.
W istocie, nasz kierowca sam poszedł do Tsu poinformować go, że też jesteśmy w restauracji. Dzięki temu spotkaliśmy się, wymieniliśmy kilka zdań, no i zrobiliśmy sobie zdjęcie. Na zdjęciu nasz kierowca i Tsu. Zdjęcie selfie wyszło technicznie fatalnie, ale nie mam innego…
To jeszcze nic. Po chwili przyszli goście, a była to… grupa z Polski, w przedziale wieku 55-70. Ich pilot na plecach posiadał adres firmy… Om Tramping Klub [9]. Na ich stronie sami możecie sprawdzić ofertę, obecnie trwają zapisy na lipiec 2025. Cena wyprawy na 25 dni to 12950 zł. Do tego koszty wyżywienia i parę innych, rzędu 2200 zł. Zatem, impreza za 15-16 tys. zł, z bardzo ciekawym programem, plus koszty przelotu. Prawie miesiąc podróżowania, być może wcale nie jest to zła opcja dla pewnej kategorii ludzi, którzy nie mają własnej ekipy, nie mają takich zdolności, aby ogarnąć naprawdę wiele różnych rzeczy, niekoniecznie władają językiem obcym i tak dalej… Uważam, że o wiele fajniej jest, jeśli ludzie jadą na takie wyprawy, niż na „all inc” w hotelu „nad brzegiem” czegokolwiek, nierzadko… hotelowego basenu, celem jedzenia i upijania się. Spotkana ekipa realizowała zresztą wariant „rozszerzony” o dodatkowe kilka dni na Mauritiusie. Tyle na temat alternatywnych możliwości zobaczenia Madagaskaru. Tę samą grupę Polaków jeszcze raz spotkamy na swojej drodze…
Aby zamknąć całość kosztorysu, przedstawię kwoty wydane z naszej strony, w podziale na kategorie wydatków. Noclegi – 4013 zł, jedzenie (wszystko w tej kategorii) – 3000 zł, woda butelkowana (48 litrów) 85 zł, prezenty – 540 zł, internet dwie karty z doładowaniami – 116 zł, napiwki – 415 zł (w tym dla wszystkich kierowców 195 zł), inne wydatki (tutaj ten dodatkowy wstęp do parku Petit Tsingy) – 100 zł. W gotówce (ariary, nowiutkie banknoty) zostawiliśmy sobie na pamiątkę około 63 zł. Zatem pełny koszt to około 8300 zł. Szczegółowe składowe jeszcze omówię, ale stawmy czoła i zróbmy całkowitą sumę.
Przeloty – 14800 zł Ubezpieczenie – 767 zł Malarone (generyk) – 960 zł (może trochę mniej) Usługa turystyczna – 13000 zł Wydatki na miejscu – 8300 zł Suma: zaokrąglone – 37800 zł. Na osobę 9450 zł.
Jest to spora kwota, ale znowu – „diabeł tkwi w szczegółach”. Na przykład noclegi niemal wszędzie braliśmy dwa pokoje dwuosobowe, albo bungalow lub apartament rodzinny. Śmiało można stwierdzić, że dwie osoby, albo rodzina z małymi dziećmi, wyda połowę mniej… Jeśli chodzi o jedzenie, to akurat my nie mamy restrykcyjnych wymagań, że codziennie muszą być trzy posiłki. Bywało, że wystarczyła mi kawa na śniadanie i jakaś kolacja. Z jednej restauracji, najdroższej, zdecydowanie bym zrezygnował (opiszę później). Zatem tu nie widzę wielkiego pola do manewru, może się okazać, że inni wydadzą nawet więcej. Oczywiście dwie osoby wydadzą pewnie połowę podanej kwoty… Co do reszty, cóż, według uznania – można niczego nie kupić i nie dawać napiwków, oszczędzając 1000 zł. Zatem stosując „gdybologię stosowaną”, czyli „gdyby” udało się polecieć za 10000 zł (cztery osoby), „gdyby” wziąć tylko kierowcę i płacić za paliwo oraz wstępy, powiedzmy 8000 zł, „gdyby” jednak bardziej oszczędzić na noclegach, może do 3000 zł, „gdyby” trochę ekonomiczniej jeść, powiedzmy 2500 zł. Gdyby też nie zażywać „malarone” oraz kupić ubezpieczenie za 500 zł. Internet, wodę, napiwki i prezenty ogarnąć za 1000 zł. Wtedy może wyszłoby „około” 25000 zł, oczywiście za trasę porównywalną do mojej (i bez lokalnego przelotu).
Kilka banknotów na pamiątkę, te które dostaliśmy jako resztę na jednej ze stacji benzynowych i te, które wypłaciliśmy z bankomatu w Antananarywie.
Mam nadzieję, że przedstawiłem cały przekrój możliwości, uzasadniłem wydatki oraz podpowiedziałem co można zrobić inaczej i gdzie jest potencjał do szukania oszczędności.
Stop! Nic nie napisałem o środku komunikacji, którego używają mieszkańcy. W ramach miasta, można napotkać taxi-be (dosłownie: duże taksówki), które są raczej czymś na kształt minibusów. Ciekawy tekst na ich temat znajdziecie tu [10]. Na dalszych dystansach komunikacja realizowana jest przez taxi-brousse, czyli większe busy, które w zależności od wielkości i modelu mogą przewieźć od 10 do 30 osób. Nierzadko są koszmarnie przeładowane, a na dachach transportują niesamowite ilości bagaży. Największe wrażenie zrobiły na nas… jadące na dachu żywe kozy. Tego nie da się krótko opisać, więc pokażę jak to wygląda w kolejnych częściach. Busy kursują według mniej lub bardziej regularnych rozkładów jazdy, w zależności od zapotrzebowania i dostępności pojazdów. Nierzadko widzieliśmy czekających na takiego busa ludzi, według naszego kierowcy, czasem na busa czeka się wiele godzin, tak długo, aż w końcu nadjedzie… Polecam lekturę [11], jak również filmik „MADAGASCAR | Morombe a Mangily en Camion-Brousse” [12]. Zachęcam również do obejrzenia jeszcze innego odcinka na kanale YT „Planeta Abstrakcja”, pod tytułem „Tutaj miała być POLSKA KOLONIA” [13]. Zobaczycie sami, jak podróżuje się taxi-brousee, a także… pociągami. Pociągi to bardzo ciekawy temat na Madagaskarze, ale żeby skorzystać z tego środka transportu, trzeba naprawdę się postarać, gdyż pociągi jeżdżą już tylko na bardzo zredukowanych trasach. O wiele częściej zobaczycie tory i opuszczone stacje kolejowe… Na najdalsze trasy wyruszają również autobusy-ciężarówki. Podróż nimi musi być porażającym doświadczeniem, wziąwszy pod uwagę czas przejazdu, ciasnotę oraz fakt, że służą one również za pojazdy transportujące wszelkiego rodzaju towary. Załadunek i rozładunek, czyli mocowanie rzeczy na dachu, to prawdziwa sztuka. Chciałem odszukać gdzieś w internecie te najbardziej ekstremalne, więc również prawdziwe, opisy przejazdu współdzielonymi ciężarówkami (camion-brousse). Tymi, które pokonują trasy ze stolicy do Fort Dauphin w 36 godzin, ale jeśli coś pójdzie nie tak, to nawet i trzy dni. Widzieliśmy je w naszej podróży, nawet nasz kierowca kiwał głową na ich widok… Znalazłem. Madagaskar – prawdziwy do bólu [14]. Koniecznie przeczytajcie.
Lokalne firmy przewozowe są całkowicie nieprzewidywalne. Zostaniesz wciśnięty między dowolną liczbę tubylców (biała osoba prawie nigdy tam się nie pojawia, nie bez powodu). Czas odjazdu i przyjazdu jest niepewny, w granicach 3 lub 4 godzin. Odjeżdżają dopiero wtedy, gdy każdy centymetr wewnątrz pojazdu zostanie zajęty, a na dachu zgromadzą się przynajmniej 3 metry bagażu. Warunki mogą tu się znacznie różnić (wojskowe jeepy z czasów przedwojennych, minibusy załadowane zwierzętami, piekielne ciężarówki itp.), ale stałym elementem jest zawsze ściemnianie i brak pewników. Nigdy nic nie wiadomo, tak naprawdę nikt nic nie wie. Powtarzana odpowiedź to: „Jesteśmy na Madagaskarze” lub „To jest Madagaskar, przyjacielu”.
Nie poddałem jeszcze krytyce samego planu. Na koniec – bardzo ważne pytanie. Czy uważam, że 13-14 dni wystarczy? Zdecydowanie nie. Albo trzeba z czegoś zrezygnować, albo naprawdę warto dołożyć około 3-4 dni więcej i wtedy mieć na parki narodowe (Ranomafana, Isalo) cały dzień. Z bólem serca z daleka tylko widziałem przepiękne góry. Chętnie poszedłbym na trekking na szczyt Chameleon (opisany w blogu [1]), mimo wszystko odwiedził rezerwat Anja, pospacerował w dolinie Tsaranoro. Całkiem ciekawym pomysłem jest też 2,5-dniowy spływ rzeką Tsiribihina (opisany w programie [9]) jako miła odskocznia od ciągłej i męczącej jazdy autem… Zatem, bardziej polecałbym celować w trzy tygodnie. Natomiast dwa tygodnie to minimum, ale z obcięciem niektórych pozycji. Będę o tym pisał jeszcze w samej relacji z wyprawy.
W następnej części zajmiemy się kwestią wypłaty gotówki, ogarnięcia internetu i kilku innych rzeczy… i wyruszymy w końcu w podróż.
Do stolicy Madagaskaru, Antananarywy, przylecieliśmy przed czasem, 13 sierpnia 2024, o godzinie 13:23 (+1 h w stosunku do czasu w Polsce). Lotnisko TNR (Ivato International Airport) znajduje się 16 km na północny zachód od centrum miasta. W ubiegłym roku (2023) obsłużyło 1,12 milionów pasażerów, z czego 0,79 mln w ruchu międzynarodowym. Drugie bardzo popularne turystycznie miejsce Madagaskaru to wyspa Nosy Be (dosłownie: duża wyspa), położona przy północno-zachodnim wybrzeżu. Na lotnisko NOS (Aéroport international de Nosy Be-Fascene) w sierpniu 2024, raz tygodniowo, realizowane były bezpośrednie loty czarterowe z Katowic.
Według danych Ministerstwa Turystki, w roku 2023 Madagaskar odwiedziło prawie 260 tys. turystów, a zatem nadal mniej, niż w najlepszym przed-covidowym roku 2019, kiedy było ich 350 tys. Od stycznia do sierpnia bieżącego roku, a zatem wliczając nas, na Madagaskar przybyło 126 tys. turystów. Marzeniem ministerstwa jest, aby osiągnąć liczbę 1 mln turystów do roku 2028.
Tymczasem…
Po dopełnieniu formalności (vide mój wcześniejszy opis lub na [1]), które zajęły godzinę, przeszliśmy do hali przylotów. Zaraz za drzwiami ujrzeliśmy człowieka trzymającego tabliczkę z moim imieniem i nazwiskiem, był to nasz pierwszy kierowca, Fely. Towarzyszyła mu żona Tsu, która pojawiła się, aby zainkasować płatność za usługę turystyczną. Fely nie był zbyt mocny w j. angielskim, za to żona Tsu na szczęście tak.
Terminal przylotowy zorganizowany jest w ten sposób, że turystom od razu rzucają się w oczy: kantor wymiany walut oraz stanowiska operatorów telekomunikacyjnych, w których można nabyć karty SIM, przede wszystkim do internetu. Do obu wiły się długie kolejki. Nie mieliśmy zamiaru wymieniać pieniędzy w kantorze, wyposażeni w wiedzę, że kurs jest raczej słaby. Wiedzieliśmy również, że mamy nie fatygować się do pierwszego widocznego, po prawej stronie, bankomatu Société Générale, który pobiera prowizję od wypłaty gotówki. Zapytałem więc żonę Tsu, gdzie tu jest jakiś inny bankomat. I tu zaskoczenie, ponieważ nie wiedziała. Można więc być „organizatorem turystycznym” i nie mieć elementarnej wiedzy na temat fundamentalnie ważny dla turysty. Cóż, przeszliśmy się kawałek w lewo, wzdłuż terminala i dość szybko znaleźliśmy po prawej stronie, koło wyjścia – bankomat MCB (Mauritius Commercial Bank). Zdjęcie dokładnie tego miejsca na lotnisku znajdziecie na stronie bloga „Arriving in Antananarivo (Madagascar)” [1] oraz Nomadic Backpacker [2].
I tu zaczyna się zabawa w „wielkie pieniądze”, ale zacznijmy od podstaw. Kod madagaskarskiej waluty to MGA (tak jak złotówki to PLN), skrótowo „Ar” (lub ar) tak jak złotówka to „zł”. Kurs można wygodnie sprawdzić w Google, wpisując na przykład: 1000 MGA to PLN. Na dziś jest to 0,84 zł. Od czasów, gdy na blogach pisano, że przelicza się bardzo przyjemnie, bo dzieląc cenę w ariarach przez tysiąc mamy złotówki, kurs madagaskarskiej waluty osłabił się (lub złotówka umocniła) wyraźnie. Nadal można jednak stosować takie wygodne przybliżenie. W przypadku wypłaty, bardziej interesuje nas kurs euro, z którego bank dokona przeliczenia, to sprawdzamy, że na dziś 1 EUR to MGA daje 5084. Jak było w dniu naszego przyjazdu, czyli „pierwszej akcji pod bankomatem”? W zasadzie podobnie, pierwszą wypłatę wykonałem za pomocą karty Curve, efektywne przeliczenie 1000 Ar dawało koszt 0,855 zł. Dla relacji do 1 Euro, było to około 4950 Ar. Piszę to, bo mogę to odnieść do cen w lotniskowym kantorze. Otóż w tym samym momencie oferował on kurs wymiany 1 Euro na 4500 Ar, a w drugą stronę, sprzedaż 1 Euro za 4800 Ar. Tak, dobrze widzicie! Można by wyciągać z bankomatu kasę (dostając za każde euro 4950 ariarów) i maszerować do kantoru, żeby je sprzedać i na każdym euro zarobić 150 ariarów. Chyba jednak nikomu by się nie chciało biegać w ten sposób, żeby zarobić kilkanaście groszy. Ba, cały tłum turystów potulnie dawał się „golić” w kantorze, na prawie 10% (dostając 4500 zamiast prawie 5000 z bankomatu). Dwa tygodnie później, podczas naszej ostatniej wypłaty gotówki, za 1 Euro dostaliśmy równo 5000 Ar. Kantor na lotnisku też się połapał w kursach, bo tuż przed naszym wylotem euro można było kupić za 4950 Ar.
Nie mogę przemilczeć oferty, jaką podczas wymiany maili, złożył mi Tsu. Zaproponował, oczywiście jeśli zechcę, że jego kolega wymieni mi euro po kursie korzystniejszym niż w lotniskowym kantorze, a nawet w banku. Ponieważ lubię sprawdzać, więc zapytałem go, jaki to będzie kurs. Tsu odpisał, że 4600 Ar. Zatem rzeczywiście, nie mijał się z prawdą pisząc, że lepszy niż w kantorze, ale mocno mijał się pisząc, że lepszy niż w banku. Pokazałem mu jaki jest kurs i grzecznie „podziękowałem” za usługę kolegi-cinkciarza. Nie wszyscy się tak fatygują. Pamiętacie wzmiankę o spotkanej w restauracji polskiej grupie? Oni skorzystali z usług kolegi Tsu. Każdy z nich zakupił 2,5 mln ariarów, płacąc euro po kursie takim jak napisałem, a może nawet gorszym… nie drążyłem tematu. Byli bardzo ubawieni, że koleś przyjechał do nich do hotelu, dosłownie z walizką pieniędzy. Cóż, skoro wymienił 30 mln ariarów, to na czysto zarobił 3 mln ariarów, jakieś 630 euro (2700 zł). Przypomnę – w kraju, w którym przeciętna miesięczna pensja mieści się w przedziale 50-150 euro. I tak się robi biznes! Wszystko oczywiście kulturalnie i za przyzwoleniem, ale bądźcie tego świadomi i sprawdzajcie fakty…
Jeszcze jedna refleksja walutowa. Otóż, w ostatnim hotelu (La Bella Donna w Ifaty) można było zapłacić w euro, ale… zaoferowano przelicznik 4500 ariarów za euro, ale tylko dla banknotów 50 EUR. Banknot 10 EUR mógł być zaakceptowany za 4000 ariarów. Miałem przy sobie trochę euro, na wszelki wypadek, ale o kurs wymiany zapytałem z ciekawości i oczywiście nie skorzystałem…
No a co z tymi bankomatami? Otóż, niezła „zabawa”. Największym nominałem jest 20000 Ar, czyli… niecałe 17 zł. Wyobrażacie sobie? Maszyna ATM ma techniczny limit na wypłatę maksymalnie 40 banknotów, więcej nie przejdzie przez szczelinę. Oczywiście mogą być narzucone inne limity maksymalnej wypłaty, ale jeśli mamy duże szczęście, to bankomat może nam wypłacić maksymalnie 800 tys. ariarów (672 zł). No cóż, w Polsce też zmierzamy do czegoś podobnego, tyle że liczba banknotów mniejsza… Niestety, nierzadko okazuje się, że w bankomacie nie ma już wystarczającej liczby banknotów, zaś przy wypłacaniu w nominałach 10000 Ar zabawa będzie jeszcze… dłuższa. I tak się niestety okazało, jeśli chodzi o bankomat MCB na lotnisku. Wyglądało na to, że zabrakło w nim banknotów 20 tys. Ar. Musieliśmy też, metodą prób i błędów ustalić, jaką maksymalną kwotę w ogóle da się wypłacić. Jednorazowo mogliśmy wypłacić najwyżej 400 tys. ariarów (właśnie w banknotach po 10 tys. ariarów). Na szczęście, czynność wypłacania można powtarzać. Na nieszczęście – trochę to trwa, a do bankomatu ustawia się kolejka chętnych. Wypłacaliśmy jednak do skutku… to znaczy chwili, w której w bankomacie zwyczajnie zabrakło banknotów. Przy takich ilościach „papieru”, nie jest to jakaś nadzwyczajna sytuacja. Udało nam się wypłacić 4,1 mln ariarów. Na dziś wiem, że było to mniej niż połowa tego, czego potrzebowaliśmy, ale na początek wystarczyło. Wykonaliśmy, razem z testowym wypłacaniem mniejszych sum (200, 300, wreszcie 400 tys., więcej nie przechodziło), 11 wypłat.
Do całej tej operacji warto się przygotować. Co mam na myśli? Takie 4,1 mln ariarów, w banknotach po 10 tys. Ar, to jest gruba forsa, dosłownie.
Wyobraźcie sobie, że trzymacie w ręku 410 banknotów! Gdzieś to trzeba schować, do portfela się nie zmieści, do kieszeni w spodniach też nie. Najlepiej mieć jakąś konkretną saszetkę, czy nawet mini-torebkę.
A jakich kart bankowych używać do wypłacania? Efektywnie użyłem trzy rodzaje kart Mastercard, zatem rozliczanych w euro: Curve, pod które podpiętą mam kartę kredytową PEKAO S.A. i normalnie bez żadnej prowizji można wypłacać, a do tego mile (program Miles&More) się naliczają… Oczywiście zależnie od rodzaju posiadanej karty Curve, może się szybko pojawić narzut (ze strony Curve) ze względu na przekroczenie limitów wypłaty gotówki za granicą. Druga karta, Revolut, podobnie. Najbardziej komfortowo i przewidywalnie wypłacało mi się za pomocą karty wielowalutowej Alior Kantor. Oczywiście miałem na subkoncie zakupione euro. Polecam również, zanim zaczniemy używać takiej karty, wykonać telefon do Aliora z informacją, że w takim a takim państwie mamy plany wypłacać gotówkę, żeby nie wycięli jakiegoś numeru. Wszystkie inne karty „wielowalutowe”, czy inne fintechowe wynalazki, też zapewne bardzo dobrze się sprawdzą.
Konkluzja: na Madagaskarze wypłacamy gotówkę tylko z bankomatów MCB. Ponieważ ludzie mają różne karty w różnych krajach i bankach, nic nie stoi na przeszkodzie testować, czy inne bankomaty naliczą prowizję czy nie. Jeśli naliczą, to czytelnie o tym poinformują, zanim zdecydujemy się na transakcję. Na przykład, wspomniany blog [2] podaje, że dla karty debetowej WISE VISA, wydanej w UK, bankomat BNI Madagascar nie pobrał prowizji, ale miał też bardzo niski limit jednorazowej wypłaty, zaledwie 200 tys. ariarów. Nic jednak nie napisano na temat kursu wymiany. Bankomaty BNI (Banque nationale de l'industrie, banku założonego w 1919 roku!) często występują na terenie całego kraju, ale z naszymi kartami zdecydowanie się „nie dogadywały”, chciałby pobierać prowizję – jest to kwota rzędu 10 tys. Ar, więc awaryjnie można to zaakceptować. Sprawdzanie czy dany bankomat nie pobiera prowizji, może się też skończyć… źle. W mieście Morondava zauważyłem, że jest tyle bankomatów koło siebie i to przy głównej ulicy RN35, już niedaleko naszego hotelu, że warto spróbować. I tak, bankomat BOA (Bank Of Africa) połknął moją kartę Revolut. Stało się to po anulowaniu operacji, gdy zobaczyłem, że będzie naliczona prowizja. Karta była zwykła, plastikowa, a zatrzymanie karty miało wynikać z procedur bezpieczeństwa ze strony wydawcy karty. Krótko pisząc, Revolut „dał ciała” i jego nieprzeniknione algorytmy nakazały zatrzymanie mojej karty. Był wieczór, bank zamknięty, a my jechaliśmy do naszego hotelu. Czysto spekulacyjnie pisząc, można by próbować odzyskać kartę po otwarciu placówki, ale – jak to napisał „dział wsparcia” (czy może raczej „dział farsy”) Revoluta, nie mogą zagwarantować bezpieczeństwa karty i integralności moich finansów, od momentu pochłonięcia karty przez bankomat, do potencjalnej chwili jej odzyskania. Czyli – zamknij kartę i zaaplikuj o nową, chętnie ci przyślemy, za darmo! Ale łaskawcy!
Kolejna lekcja: jeśli jedziesz za granicę, zwłaszcza do takiego państwa jak Madagaskar, musisz mieć plan A, B, C i najlepiej jakiś plan D. Czyli kilka różnych kart, z których dwie, a najlepiej trzy, zapewnią ci komfortowe (bezprowizyjnie, po dobrym kursie) warunki wypłacania gotówki z bankomatów. BLIK od przyjaciela nie przejdzie! Co zrobisz z jedną kartą, jeśli zatrzyma ci ją któryś z bankomatów? Albo, co zrobisz jeśli w bankomacie zabraknie gotówki, albo „czasowo będzie niesprawny”? Gdyby taka sytuacja nam się przydarzyła z bankomatem MCB na lotnisku, pewnie jakąś kwotę wypłacilibyśmy choćby z bankomatu pobierającego haracz. Ale teraz, gdy już wiemy, że MCB to jest to, czego potrzebujemy, można poszukać innych bankomatów tego rodzaju w Antananrywie. Google Maps znajdują siedem lokalizacji! Zatem, są jakieś alternatywy, co nie oznacza, że akurat będzie się dało z nich łatwo skorzystać – trzeba do tych bankomatów podjechać. Faktycznie jednak tak się złożyło, że nasz ostatni hotel, Le Chalet des Roses, był bardzo blisko oddziału banku MCB.
Bankomat znajduje się na zewnątrz (na zdjęciu, po lewej stronie), nie ma potrzeby wchodzenia do środka banku i niepokojenia ochroniarzy, którzy czujnie lustrują każdego wchodzącego, nakazując zdjęcie nakrycia głowy… Bankomat, gdy pierwszy raz chcieliśmy z niego skorzystać, „chwilowo nie działał”! Zabrakło w nim gotówki, ale ponieważ był w zasadzie obok banku, to gotówka była właśnie uzupełniana. Gdy wróciliśmy po spacerze po stolicy, wszystko już działało jak należy. Trzeba mieć na uwadze, że inni klienci też lubią te bankomaty i może nas spotkać sytuacja, że stoimy w kolejce nawet pół godziny! Trudno się dziwić, jeśli wielu klientów robi po kilka transakcji. Ponieważ to była końcówka naszego pobytu, więc wystarczyła jedna transakcja na 400 tys. ariarów. Bankomat wydał nam nowiutkie, pachnące 20-tki i 10-tki. Normalnie, banknoty madagaskarskie są takim stanie, że wolałbym ich nie mieć w rękach.
Poza stolicą jest tylko jedno miasto, Antsirabe (trzecie co do wielkości na Madagaskarze), w którym jest tylko jeden bankomat MCB. Co ciekawe, bank i bankomat znajdują się na ulicy Beniowskiego. Jak wygląda to miejsce, można znaleźć na Google Maps (hasło „MCB MADAGASCAR ATM”). Antsirabe jest miastem leżącym na trasie większości wycieczek i to dwa razy – raz gdy jedzie się do baobabów, a drugi raz, gdy się od nich wraca. Tu jednak trzeba być przygotowanym na niespodzianki, bez alternatywnego planu (nie ma innych bankomatów MCB). I tak się nam przytrafiło, podczas pierwszej wizyty, gdy przyjechaliśmy na trzeci nocleg, postanowiliśmy dokończyć dzieła wypłacania gotówki. Niestety, bankomat był w stanie „dysfunkcji”… wieczorem i tak samo rano. Ktoś może pomyśleć, że poczekamy na otwarcie placówki i coś z tym zrobią. O nie, nie, na Madagaskarze, o godzinie 8:30, kiedy to ten konkretnie oddział się otwiera, jest się już daleko w trasie… Tak, jeszcze się dowiecie, że podróżowanie na Madagaskarze odbywa się reżimie wojskowym. Pobudka 5:30-5:45, śniadanie 6:00, wyjazd 6:30. I tak dzień w dzień!
W naszym przypadku to, co udało się wypłacić na lotnisku, idealnie wręcz starczyło do momentu, gdy po raz drugi byliśmy w Antsirabe, mieliśmy tu ósmy nocleg. Bankomat działał, pozwalał też wypłacać 600 tys. ariarów, chyba z powodu niewielkiej liczby banknotów o nominale 20 tys. ariarów, bo dostawaliśmy mieszankę banknotów. Wypłaciliśmy 4,8 mln ariarów, zabezpieczając zapasy gotówki aż do powrotu na ostatni nocleg do stolicy.
Jeśli zbierzemy te asynchroniczne zapisy, to ustalimy, że łącznie podczas naszego pobytu na Madagaskarze wypłaciliśmy z bankomatów 9,3 mln ariarów, za około 7900 zł. W większości, w banknotach 10 tys. Ar. Praktycznie wszystko wydaliśmy, na pamiątkę zostawiliśmy sobie nowiutkie banknoty w łącznej kwocie 74,5 tys. Ar (około 63 zł).
Wróćmy jednak na ziemię… udało się wypłacić pierwszą transzę gotówki, ale nadal nie wyszliśmy z lotniska! A czas nieubłaganie płynął do przodu, nasz kierowca i żona Tsu zdecydowanie chcieli, abyśmy już wyruszyli dalej. Zatem wizja zakupienia karty SIM na lotnisku nie wchodziła w grę. Widać zresztą było, że kolejka do okienka, w którym sprzedawano karty, strasznie powoli postępowała do przodu. I tu kolejna praktyczna porada: nie ma sensu kupować karty SIM na lotnisku, chyba, że jakimś zrządzeniem losu nie będzie żadnej kolejki. Po prostu szkoda czasu! Bez internetu da się wytrzymać, a po drodze będą punkty sprzedaży, w których spokojnie można kupić i doładować karty do internetu. Przekonamy się wtedy, że jest to bardzo żmudna procedura, która nie bez przyczyny trwa długo…
Na Madagaskarze są trzej znaczący operatorzy: Telma, Airtel i Orange. Pełnią oni nie tylko funkcje telekomunikacyjne, ale każdy świadczy ważną usługę elektronicznej portmonetki, którą trzeba najpierw zasilić, a potem można doładowywać swoją kartę SIM.
Jadąc przez cały kraj, w najbardziej zapyziałej wiosce, będziemy widzieć budki z czerwonymi reklamami Airtel…
…rzadziej Telma i jeszcze rzadziej, Orange. A czasem w jednej budce można doładować kartę każdego z tych operatorów.
Jednak to Telma ma największe pokrycie i polecam kupić karty SIM tego operatora. Zaś World Cola, bardzo kiepski odpowiednik amerykańskiego napoju, stała się narodowym napojem gazowanym Madagaskaru.
Nasze karty SIM zakupiliśmy dopiero trzeciego dnia, w drodze z Andasibe do Antsirabe. Przejeżdżając główną drogą przez Ambatolampy, zobaczyliśmy sklep Telma (możecie poszukać na Google Maps pod hasłem „Telma Shop Ambatolampy”). Zobaczyliśmy, a nawet usłyszeliśmy, ponieważ trwała właśnie huczna akcja promocyjna, przed sklepikiem wywieszono baloniki i wystawiono dudniące głośniki. W samym sklepiku i na zewnątrz kręciło się z osiem osób w koszulkach operatora, z czego większość to młodzi praktykanci, nie mający zielonego pojęcie o procedurach sprzedaży i obsługi klienta. Robili zatem takie zamieszanie marketingowe. Nie ma oczywiście żadnego powodu, żeby kupować kartę SIM akurat w tym miejscu, gdyż można w każdym innym. My zrobiliśmy to niejako po drodze i przy okazji. Natomiast warto wiedzieć, że procedura nabycia karty to bardzo biurokratyczna czynność. Musimy dać swój paszport, który zostaje skopiowany (sfotografowany), nasze dane z niego wprowadzone do systemu. To nie wszystko – wykonane zostaje aktualne zdjęcie portretowe osoby, na którą karta SIM ma być zarejestrowana. Ponieważ kupiłem dwie karty, dwa razy byłem fotografowany. Trwa to dość długo, pomimo, że „moją sprawą” zajmowały się ze trzy osoby na raz, czyli chyba wszystkie, które wiedziały jak to się robi. Nic dziwnego, że na lotnisku kolejka do punktu Telma wydawał się nie posuwać do przodu ani trochę i dobrze, że w niej nie zdecydowaliśmy się wtedy czekać! Po spełnieniu biurokratycznych wymogów, otrzymałem żółtą kartkę z kontraktem (dla każdej karty SIM osobno) – warto ją zachować, bo jest na niej numer telefonu, konieczny, żeby kartę doładować. Sama karta SIM kosztowała 1000 Ar (0,84 zł). Personel sklepu podmienił zakupione karty w naszych telefonach.
Ktoś również uczynnie wypisał mi z tyłu kartki różne kody – warianty zasilenia.
W zasadzie znajomość kodów doładowujących do niczego nie jest potrzebna, bo można ich użyć tylko jeśli założy się portmonetkę MVola (mobile money). Próbowałem później tak zrobić, portmonetkę nawet założyłem, ale… poddałem się przy kolejnym kroku. Aby portmonetkę zasilić, musiałbym iść do dowolnego punktu Telma… z gotówką w garści. Wybrałem plan doładowania (obie karty tak samo), na początek 2,5 GB z ważnością karty 1 miesiąc, za 15000 Ar (około 12,6 zł). Pan w okienku wstukiwał różne kody, po chwili otrzymałem SMS z informacją o doładowaniu konta. Dokładnie tak samo można zrobić w każdej przydrożnej budce Telma. Saldo można również doładować za pomocą kart-zdrapek (żółte, przykładowe zdjęcie na [3]), które sprzedawane są w bardzo wielu miejscach.
Czy 2,5 GB danych (pamiętajmy, że liczona jest suma: transfer wychodzący i przychodzący) wystarczy? Wydaje się, że tak, zwłaszcza, że przez większą część czasu naszego podróżowania, zasięg był taki sobie, transfer słaby. Jednak zdarzały się też miejsca, gdzie internet dostawał „kopa”, zapewne gdzieś w pobliżu przekaźników. Wszystko zależy też od celów używania internetu, wysyłanie zdjęć, a tym bardziej filmików, potrafi szybko skonsumować dostępny limit. I na to rzeczywiście się zanosiło, zwłaszcza, że limit mojego telefonu był drenowany przez jeszcze dwa inne telefony … W miejscowości Belo Tsiribihina (tak, tej samej, w której spotkaliśmy grupę Polaków i Tsu), dosłownie przecznicę dalej od restauracji „Mad Zebu”, w kolejnym całkiem dobrze wyglądającym punkcie – sklepiku Telma, doładowałem (przy asyście naszego kierowcy) moją kartę pakietem na 15 GB (za 75000 Ar, czyli 63 zł), a drugą tak samo jak poprzednio. I to powinno już zdecydowanie starczyć do końca… gdyby nie pewien incydent. W hotelu koło parku Ranomafana podłączyłem laptop do hotspota komórki, transfer w tamtym miejscu był wyjątkowo dobry. Tak dobry, że… Windowsy postanowiły zrobić sobie aktualizację. I pobrały jakieś 8 GB danych… zorientowałem się, gdy nauczyłem się jakim kodem sprawdzić pozostały limit danych. W efekcie, raz jeszcze, na sam koniec, w ostatniej miejscowości Ifaty, spacerując główną ulicą wsi, sam już poradziłem sobie w budce, pokazując palcem kod na kartce, że chcę 2,5 GB doładowania. Płacąc, a jakże, gotówką.
Jaki morał „z tej opowieści”? Ano taki, że nie ma co oszczędzać, polecam kupić kartę SIM i doładować ją od razu na 15 GB danych (i miesiąc ważności). Jeśli nie będziecie robić update’ów systemu operacyjnego na komputerze, jeśli nie będzie oglądany Youtube (co czasem może się udawać, ale raczej nie w drodze), powinno wystarczyć.
Dostępny limit danych oraz ważność konta sprawdzamy kodem skróconym [3]. Po kolei (jak na zrzutach ekranu, od lewej do prawej), wpisujemy #359#. Dalej wpisujemy 1. Ponieważ moją kartę doładowałem dwoma rodzajami doładowań, widnieją dwie odrębne pozycje. Doładowanie w ramach takiego samego kodu (np. drugi raz 15000) powiększa saldo tej pozycji. Zatem, choć to trochę dziwne, żeby sprawdzić ile nam zostało, trzeba osobno sprawdzić obie pozycje, czyli 1 i 2. Po wybraniu każdej z nich zobaczymy, ile mamy danych oraz jak długo są ważne. Powiedzmy, że wpiszę teraz 1. Jak widać, to nie koniec, jeszcze raz wpisuję 1 (kod 00 to powrót do poprzedniego menu). W ramach tego planu zostało 301,7 MB z ważnością do 22/09/2024.
Dla mnie to najlepsza relacja, jaką tu widziałem od dawna. Tak napakowana konkretami, że z niecierpliwością czekam na kolejne wpisy. A podróży zazdroszczę
:)
@man4business Napisze tak: niejednokrotnie irytowales roznymi wpisami na forum, ale(*).... ta relacja zrobiles weekend pewnie nie tylko mi, chapeau bas(*) "but" - wg pewnej teorii anglosaskiej, wszystko przed "but" w zdaniu sie nie liczy...
:-)PS. A jesli ta fotka nie znajdzie sie w kalendarzu F4F na 2025, to sie bardzo zdziwie.
:idea: No chyba, ze masz jeszcze lepsze w zanadrzu... ?
Mam nadzieję że zapał na relacje nie minął, i doczeka się ona dalszej kontynuacji. Sprawdzam co jakiś czas i liczę na finał :) Prawdziwe kompendium wiedzy
Mam nadzieję że zapał na relacje nie minął, i doczeka się ona dalszej kontynuacji. Sprawdzam co jakiś czas i liczę na finał
:) Prawdziwe kompendium wiedzy
Zastanawiając się jak zatytułować moją relację z Madagaskaru, przypomniałem sobie starego człowieka, który stał u wylotu jednego z mostów, trzymając tabliczkę „MORA MORA”. Starych ludzi na Madagaskarze prawie nie ma, więc ten widok był uderzający – niczym przekaz do nas, „Vazaha” (wymawiane „uaza”) czyli cudzoziemców, obcych – najczęściej tak nazywani są biali. W odróżnieniu od „Gasy”, czyli w skrócie Malgaszy.
„Mora mora”, czyli „powolutku”, to rytm życia, filozofia, ale również postawa biernej akceptacji rzeczywistości [1]. A jeśli chodzi o sposób podróżowania po tym kraju, to wręcz konieczność i przymus. Każdego dnia wiele kilometrów dróg i bezdroży przemierzane jest pieszo przez mieszkańców. Kobiety muszą nierzadko pokonać kilkanaście kilometrów, niosąc na głowach jakieś produkty, aby sprzedać je w najbliższej większej wiosce i zakupić inne. A potem znów przemierzyć kilkanaście kilometrów w drodze do domu.
Bardziej majętni posiadają zebu – które w kieracie ciągną ciężkie wozy, ubijają ziemię pod uprawę ryżu, ale ostatecznie swój żywot kończą jako jedno z mięsnych dań…
Czasem jednak pieszo jest za daleko, zaprząg z zebu zbyt wolny. A może rower? Sam rower jest za mało ładowny… choć na pewno się przyda jako środek transportu. Tu – koza wieziona do swojego miejsca przeznaczenia. Mięso nie może się zepsuć, więc musi dotrzeć… żywe.
Gdy nie ma wyjścia, używa się „bezkompromisowego”, bo najbardziej kosztownego środka komunikacji – czyli wszystkiego, co tylko jeszcze się toczy na kołach. Busiki, autobusy, ciężarówki są przeciążone do granic możliwości, eksploatowane aż do krańców mechanicznej wytrzymałości. Transport jest kosztowny – w południowej części Madagaskaru, przez którą się przemieszczaliśmy, benzyna kosztowała najczęściej 5900 ari (bezołowiowa 95 oktanów, 5 zł / litr), a diesel 4900 ari (4,20 zł / litr), to naprawdę sporo…
Madagaskar, czwarta co do wielkości wyspa świata. Piąte najbiedniejsze państwo, z nominalnym PKB na osobę 529 USD [2] (szacunkowo, 40 razy mniej niż Polska). Kraj o powierzchni 593 tys. km2 (1,9 razy większy niż Polska), ale rozciągnięty na długość ponad 1500 km. Zamieszkały przez 32 mln ludzi, skupionych w 18 plemionach. Niepodległy od roku 1960. Głównym językiem jest malgaski i oczywiście francuski. 65% społeczeństwa jest piśmienne, większość 74% pracuje w rolnictwie [3]. Prawie tyle (70%) żyje poniżej granicy ubóstwa, czyli za 2 USD dziennie.
Przekrój wiekowy kraju odzwierciedla to, co obserwuje się w krajach najbiedniejszych – dużą dominantę ludzi młodych. 40% to dzieci do lat 14-tu. Mediana długości życia wynosi 19,6 lat! [4] Seniorów prawie nie ma, niewiele ponad 3% ma powyżej 65 lat. Średni czas życia 63 lata (mężczyźni) i 67 (kobiety) pokazuje, że żyć na Madagaskarze nie jest łatwo. Każdy dzień to trud, ciężka praca, żeby zdobyć pożywienie, albo wytworzyć coś, co można sprzedać, by kupić inne podstawowe produkty. Ogromnym wyzwaniem jest wielkie rozproszenie ludności, która żyje w warunkach całkowicie poza infrastrukturą, typu ujęcie czystej wody czy prąd elektryczny.
Nasz kierowca mówił, że Malgasz je przede wszystkim ryż – na śniadanie, na obiad i na kolację. Przeciętnie spożywa się 1 kg ryżu dziennie, który kosztuje, zależnie od miejsca (w miastach drożej) 2-3 tys. ariarów (1,7 – 2,6 zł) za kilogram. Mijane wielokrotnie „hotely”, które zdawały się nam może jakimiś budżetowymi „miejscami do spania”, to nic innego jak przydrożne jadłodajnie, serwujące tradycyjne, proste dania kuchni malgaskiej, takie jak ryż z różnymi dodatkami (np. warzywami, mięsem czy rybami). Albo kawę… mały kubeczek za 200 Ar. (czyli... 17 groszy). Jednak kierowca odradzał nam takiej kawy, która prawdopodobnie powstała przy użyciu wody, która miała taki sam kolor jak kawa, ale zanim stała się kawą…
Przerwa na papierosa i kawę. Kubki płukane w miednicy, kawa w termosach…
Madagaskar to jednak przede wszystkim miejsce całkowicie zjawiskowe przyrodniczo i geologicznie. Wyspa oddzieliła się od subkontynentu indyjskiego 90 mln lat temu i dzięki swojej izolacji, formy życia, które się na niej rozwinęły, są unikalne w skali światowej.
Bujnemu życiu sprzyja klimat subtropikalny i tropikalny. 90% form życia jest endemiczna. W wielu miejscach występują wręcz lokalne endemiczne gatunki, np. lemur maki złoty (golden bamboo lemur) w parku Ranofamana. Natomiast ogromnym zagrożeniem jest… bieda. W ciągu ostatnich 20 lat wycięto 29% lasów [5], głównie na potrzeby hodowli i rolnictwa.
Tyle wstępu... Moja relacja w żadnym wypadku nie aspiruje do miana jakiegoś dogłębnego przekazu, poznania i zrozumienia czym jest Madagaskar, jego mieszkańcy, jego niezwykła przyroda. Jestem tylko turystą, który po raz pierwszy spędził tam dwa tygodnie, z wielkim zainteresowaniem chłonąc krajobrazy i przyglądając się żyjącym tam ludziom. Trwające wiele godzin przejazdy autem, po drogach pełnych dziur, wręcz kraterów, czynią podróż przez ten kraj czymś zupełnie niewyobrażalnym dla zwykłego turysty. Stwarzają za to okazje do wielu obserwacji świata, który jest tak inny, a niemal na wyciągnięcie ręki…
Zwykle przed wyjazdem brakuje czasu, żeby dobrze rozpoznać tematykę… dlatego czuję wielką wdzięczność względem wszystkich, którzy piszą swoje relacje z różnych podróży, dzielą się refleksjami, dokonują podsumowań. Postanowiłem, że trochę ten dług wdzięczności spłacę, a przy okazji podzielę się doświadczeniem, dzięki któremu będziecie mogli uniknąć niektórych błędów w planowaniu, wyborze trasy, czy ocenie tego, co się da, a czego nie da się zrobić podróżując po Madagaskarze.
Jeśli miałbym polecić coś wartego obejrzenia bądź przeczytania, to z pewnością na pierwszym miejscu wymienię kanał YT „Planeta Abstrakcja” [6] z ich serią filmów o Madagaskarze. Nieoczekiwanie, ciekawe informacje znalazłem w książce Jarosława Kreta „Mój Madagaskar” [7]. Jak wiemy, również Wojciech Cejrowski postawił tam swoja „bosą stopę” [8], choć muszę przyznać, że w styl przedstawiania tego kraju przez Cejrowskiego budził we mnie jakiś dysonans, zwłaszcza po zobaczeniu Madagaskaru na własne oczy. I jeszcze kilka innych niezwykle ciekawych źródeł, które podam w dalszych częściach relacji. Mora mora! – przecież nigdzie się nam nie spieszy…
[1] Mora mora – powolutku! (miesięcznik „Poznaj Świat”) https://poznaj-swiat.pl/article/1681/mo ... -powolutku
[2] Wikipedia – za World Economic Outlook database: October 2023
[3] https://globaledge.msu.edu/countries/madagascar/economy
[4] https://www.statista.com/topics/2869/madagascar/
[5] Global Ecology and Conservation, Volume 42, April 2023, e02389
[6] YT “Planeta Abstrakcja” https://www.youtube.com/watch?v=3sfBaU9qog4
[7] Jarosław Kret „Mój Madakaskar”, wyd. Świat Książki, 2014
[8] “Boso przez świat” (TVP) https://vod.tvp.pl/programy,88/boso-prz ... E67,339422Madagaskar – mora mora #2
Zanim wyruszymy w drogę, wyjaśnię dlaczego Madagaskar, zaczynając od tego, dlaczego wydałem tyle na bilety lotnicze. Tyle… to znaczy ILE? Mora mora! W tej części, nieco nudnej dla osób oczekujących relacji z Madagaskaru, a być może ciekawszej dla geeków, przedstawię informacje dotyczące wyłącznie lotniczej części wyprawy, jej koszty, a także wrażenia z samego podróżowania samolotami. Do tego refleksje natury ubezpieczeniowo-medycznej.
Istotną wiadomością, również dla dalszych kosztorysów jest, że wydatki odzwierciedlają wyprawę rodzinną, 2+2. W zasadzie wszystko liczone było tak jak w przypadku podróży 4 osób dorosłych.
Zatem - dlaczego Madagaskar? Tak mi wyszło, trochę metodą iteracji i rozważania nad możliwymi do realizacji planami. Jeśli nie interesują was takie „rozkminy”, można spokojnie przeskoczyć kilka akapitów niżej – do zestawienia kosztów i samych wrażeń z lotów.
Z przyczyn prywatnych zająłem się planowaniem jakiegokolwiek wyjazdu na sierpień bardzo późno, gdzieś w połowie czerwca. Zatem na mniej niż dwa miesiące przed wyjazdem. Nie do końca byłem przekonany, czy cokolwiek sensownego da się jeszcze ułożyć, nie przepłacając. Po głowie chodziło mi bardzo, żeby skorzystać z dobrej oferty linii Ethiopian na loty WAW-ADD, oczywiście z rozszerzeniem na jakiś inny afrykański cel. Pomimo wakacyjnego sezonu, osiągalne były bilety na tej trasie w cenie około 1250 zł. Wydawało mi się, raczej słusznie, że taka cena już się „nie powtórzy”, choć zasadniczo mamy teraz ofertę rzędu 1480 zł. Wiecie jak to jest… coś nas korci i nie daje spokoju.
Zacząłem drążyć kierunek Namibia. Bilety bezpośrednio na trasie WAW-ADD-WDH są drogie, ale na drugą część planowałem użyć mile United Airlines. Jednak po wykonaniu rozeznania doszedłem do wniosku, że z tak krótkim wyprzedzeniem, nie jest możliwa już rezerwacja różnych miejsc itd. Druga opcja na stole to było wykorzystanie wciąż zawieszonych biletów do VFA, które kiedyś Lufthansa sprzedawała w atrakcyjnej cenie. Temat wyglądał na możliwy do realizacji. Jednak po przyjrzeniu się, jakie są ceny lotów pozycjonujących KRK-CPH w sierpniu (a takie potrzebowałem) uznałem, że okazja przestanie być w ogóle okazją, a zatem – ten plan też uznałem za bezsensowny. Wiadomo – doloty zrujnowały już niejeden deal przecież.
W ten sposób zacząłem przyglądać się co by tu można zrobić, żeby jednak wykorzystać loty WAW-ADD. I tak doszedłem do Madagaskaru… ale najpierw zbadałem, że można sensownie wykorzystać mile na odcinek ADD-TNR, ponieważ bezpośredni bilet WAW-ADD-TNR był i jest bardzo drogi.
Tu istotna uwaga: program milowy United umożliwia ciekawą konstrukcję wykorzystania mil, nazywaną Excursionist Perk [1]. Cały świat podzielony jest na 17 regionów. Kupując pierwszy i ostatni lot za mile, w tym samym regionie (np. bardzo korzystnie wyglądają loty OS: KRK-VIE, czasem wchodzą też Lotowskie krajówki – koszt około 5,5-6k mil i dopłaty), środkowa podróż znajdująca się w innym regionie, na przykład właśnie ADD-TNR, jest do wzięcia za 0 mil plus dopłaty. Przykładowo, na lot ET: ADD-TNR trzeba wydać 22,5k mil i około 158 zł dopłaty. W drugą stronę również 22,5k mil oraz 376 zł dopłaty. Warto zatem „opakować” te loty takimi lotami, które łącznie będą kosztować około 12k mil plus trochę dopłat… powiedzmy, OS: KRK-VIE za 6k mil i 56 zł. Można dwa razy to samo (ostatniego lotu nie trzeba przecież realizować… albo oddalić go w czasie, połączyć z powrotem Ryanairem itd.). W ten sposób realne jest zużycie 12k mil i 270 zł w jedną stronę, oraz 12k mil i 488 zł w drugą stronę. No właśnie, łącznie 24k mile oraz 758 zł. Niektórzy do mil podchodzą tak, jakby one były nic niewarte. Ja jednak zawsze kalkuluję ile realnie kosztuje taki bilet. Licząc 1 milę UA za 4 grosze, a myślę, że jest to sensowna wycena, dostałem koszt biletu rzędu 1700 zł. Krótko mówiąc, a raczej pisząc, gdyby dopłaty były „groszowe”, a nie aż 758 zł, to miałoby to wszystko sens. Popadłem więc w wątpliwości nad taką koncepcją zakupu biletów na trasie ADD-TNR. Dla osób ciekawych, ile mil z programu Miles&More trzeba „przepalić” na takiej trasie – jest to 40k mil oraz 565 zł dopłaty. Zatem, też żadna okazja.
Równolegle sprawdzałem ile trzeba za taki bilet zapłacić – wtedy cena, jaką widziałem na interesujące połączenie wynosiła około 1300 zł. W połączeniu z oczekiwanym 1250 zł (WAW-ADD) plus 1300 zł (ADD-TNR), cena wydała mi się do zaakceptowania. Oczywiście, żaden z tego „deal”, no ale albo chce się mieć wakacje i akceptuje pewne fakty i możliwości, albo nie… zdecydowałem się na taki zakup. Co gorsza, okazało się, że w wybranej dacie tylko dwa bilety na trasie WAW-ADD kupię rzeczywiście za około 1250 zł, a dwa kolejne – niestety – za prawie 1500 zł. Cóż robić? Przełknąłem gorycz niedostępności miejsc w najniższej klasie rezerwacyjnej i zakupiłem – cztery bilety WAW-ADD za 5500 zł (podając ceny robię minimalne zaokrąglenia, bo kogo w sumie obchodzi, że wydałem 5503,1 zł). A następnie na trasie ADD-TNR za 5260 zł. Te bilety kupiłem 20.06, na loty 12.08. Te szczegóły umieszczam tutaj, żeby podkreślić, że cała logistyka zakupu i wszelkich planów, była do zrealizowania w terminie niewiele większym niż 1,5 miesiąca przed wyjazdem.
A teraz zagadka. Zadałem ją kilku kolegom, którzy nie wiedzieli o mojej podróży. Co jest na zdjęciu?
Odpowiedź: jest to system rozrywki w samolocie Ethiopian z Warszawy. B737 Max 8, niestety. Wraz z rozkładem zimowym będzie latać Dreamliner 787-9. Przyglądając się bliżej, można było też dostrzec inne szczegóły, które skomentował ktoś, że „widocznie ktoś szukał, czy system rozrywki nie jest schowany pod spodem”.
Wracam do kosztorysu. Mało interesującym epizodem jest fakt, że Ethiopian startuje z Warszawy, a my – raczej z Krakowa. Stąd kolejne koszty, bo jak to tak jechać pociągiem… kilka dni później dokupione cztery bilety LO: KRK-WAW za 480 zł, a potem, jak się okazało, w promocji LOT, kolejne cztery, tym razem LO: WAW-KRK za 350 zł. Taka łączna cena biletów przekraczała moje „standardy”, według których chcę i potrafię kupować bilety lotnicze o wiele taniej… Owszem, ze zniżkami (aplikacja trip.com [2]), ale jednak kupiłem po prostu bilety! Nie jako „triki”, nie „mega deale”… nie „jak ja”.
Byłem przekonany, że to już naprawdę koniec… do czasu. Gdy zacząłem aktywnie planować trasę podróży z lokalnym organizatorem – o czym będzie w kolejnej części – okazało się, że albo kończymy w pewnym miejscu (park Isalo) i zaczynamy dwudniową (!) podróż powrotną do stolicy, albo mamy te dwa dni więcej, ale kupujemy lokalny lot, konkretnie z Toliary (do roku 1979 Tuléar), lotnisko TLE, do stolicy, czyli Antananarywy (potocznie, Tana), lotnisko TNR. Jedyną linią operującą na tej trasie jest Madagascar Airlines [3]. Na ich stronie zobaczycie, że „Toliara – Antananarivo” od 216 Euro. Niestety, takie są realia, ceny okrutne. W konkretnym dniu do wyboru mieliśmy lot rano i lot po południu, oczywiście wybrałem ten drugi. Organizator naciskał, żebym nie zwlekał z zakupem, bo to turystyczny sezon i bilety mogą zniknąć. Szczęśliwie, oprócz taryfy Eco Flex pojawiła się zwykła taryfa ekonomiczna, z nieco tańszymi biletami. Zakup na stronie linii, płatność w Euro. Około 3200 zł za cztery bilety. Co ciekawe, cały system rezerwacyjny jest obsługiwany przez GDS Amadeus, więc bilety wystawiane są całkowicie profesjonalnie i według wszelkich oczekiwanych standardów.
Reasumując, na bilety WAW-TNR wydałem prawie 2700 zł / osobę. Na dolot do Warszawy nieco ponad 200 zł / osobę. Wreszcie, na krajowy lot na Madagaskarze, 800 zł / osobę. Łatwo policzyć, że suma daje miażdżące 3700 zł / osobę. Czy można było zrobić to taniej? Jeśli kupuje się bilet w systemie „planowania lotów”, a nie „ustrzelenia okazji”, to pole manewru nie jest za duże. Owszem, po czasie okazało się, że cena biletu ADD-TNR obniżyła się prawie do 1100 zł. Owszem, była taka chwila, że bilet TLE-TNR kosztował 500 zł (dostępność 1-2 miejsca). Tylko, że zakładanie, że tak się stanie, byłoby czystą spekulacją, uniemożliwiającą jakiekolwiek pewniki i dalsze planowanie. Czyli tak, można było kupić WAW-ADD za 1250 zł, ADD-TNR za 1100 zł oraz TLE-TNR za 500 zł. Wygląda lepiej? Oczywiście, wygląda… Można też skonsumować posiadane mile, wtedy gotówki też pójdzie mniej.
Praktyczne podsumowanie cenowe. Absolutne minimum, żeby się na Madagaskar dostać, to bilet ET: WAW-ADD-TNR /rt, a właściwie dwa osobne bilety, ale z czasem na przesiadkę takim, że można „zaryzykować”, był technicznie do kupienia za 2550 zł, z potencjałem na cenę nawet 2350 zł. Wszyscy jednak wiemy, że nie zawsze można upolować opcję najtańszą.
Teraz garść wrażeń z samych lotów. Tu znowu pewnym kontekstem doświadczeń jest fakt, że posiadaliśmy dwa złote statusy w sojuszu Star Alliance (jeden UA, drugi SK – w sierpniu jeszcze w Star Alliance), dzięki którym całą grupą (przypominam, 4 osoby) korzystaliśmy po drodze z saloników.
Druga ważna uwaga: potrafimy, bo nieraz to praktykowaliśmy, spakować się tylko do bagaży kabinowych. Jest to zestaw plecak Cabinzero Military 44L [4] + mniejszy plecaczek (różne warianty). Szczególnie ważne z punktu widzenia przesiadki w ADD, na lot wykupiony na odrębnym bilecie. Jeśli ktoś nie potrafi lub nie chce tak się spakować, zmienia to oczywiście optykę oceny kupowania odrębnych biletów. Z takim zestawem bagaży nigdzie nie mieliśmy problemów z wejściem do samolotów… (kolejno: lot z Krakowa, Warszawy i z Addis Abeby).
Lot Kraków (salonik w Krakowie) – Warszawa bez historii. W Warszawie salonik Mazurek, za odprawą paszportową, leniwe oczekiwanie na lot Ethiopian. Przypomniałem sobie, że trzeba ogarnąć jakieś ubezpieczenie. Madagaskar ma to do siebie, że liczenie na interwencję medyczną jest… iluzoryczne. W trakcie całej wyprawy widzieliśmy dwie karetki jadące „na sygnale”. Poniżej ambulans, gdzieś na drodze RN-34 z Ankiranomena. Zdecydowanie się nie spieszył… mora, mora.
Wziąwszy pod uwagę stan dróg oraz odległości, na taką interwencję medyczną czeka się, przy dobrych wiatrach, kilka godzin. Zatem, kto ma umrzeć, to umrze… W porze suchej i tak jest nieźle, bo da się dojechać. W porze mokrej, niektóre części wyspy są całkowicie odcięte od świata. Z takiej Bekopaki, czyli wioseczki u granic parku Tsinga, w porze deszczowej trzeba iść pieszo około 25 km, żeby dotrzeć do miejsca, do którego jest w stanie dojechać jakikolwiek pojazd. Jak wygląda sytuacja, w której jednak zachodzi potrzeba skorzystania ze służby medycznej, można obejrzeć na jednym z filmów „Planeta Abstrakcji”, odcinek „Noc na Afrykańskim SOR” [5]. Polecam, daje do myślenia. Zakup ubezpieczenia raczej ma na celu zabezpieczenie medycznego transportu do Polski, jeśli sytuacja będzie tego wymagać… po wykonaniu kilku porównań (tak naprawdę trochę oglądałem oferty wcześniej), kupiłem polisę w AXA w wariancie „Podróżnik”. Koszt: 767 zł i chyba to jest jedyna ważna informacja, żeby nie zapomnieć dodać tego wydatku do ostatecznego bilansu kosztów.
Jest jeszcze jedna rzecz związana z wyjazdem na Madagaskar. Malaria. Cały obszar kraju jest klasyfikowany jako region malaryczny. „Wszechobecna jest malaria. Wystarczy jedno ukłucie komara (a dokładniej: komarzycy) i jesteś ugotowany. Ona jest nie do uniknięcia.” [6]. Pomimo tego, że była pora sucha, właśnie w saloniku Mazurek rozpoczęliśmy zażywanie tabletek.
W warszawskim saloniku Mazurek, za odprawą paszportową.
Falcimar (generyczna wersja Malarone), jedno pudełko to 12 sztuk, zażywać należy na dzień przed dotarciem do obszaru ryzykownego i przez 7 dni po powrocie. Upraszczając, nasza wyprawa to dwa pudełka na osobę, nie pamiętam kosztów, powiedzmy, że 120 zł za pudełko. Łatwo policzyć ten kolejny koszt dla czterech osób – 960 zł. W rzeczywistości chyba trochę wcześniej skończyliśmy zażywanie, ale niech taka pozycja w kosztach zostanie, dla świadomości, że takie koszty też są częścią wyprawy. Plus nieokreślona liczba innych medykamentów, których ja nie ogarniałem, ale podejrzewam, że kosztowały z kilkaset zł. Czy były komary? Niewiele, w parkach narodowych, a szczególnie Ranomafana. Każdy sam podejmie decyzję, czy chce zaryzykować.
Teraz trochę o samych lotach. Nie będzie zdjęć z tackami z jedzeniem. Te są opisane i obfotografowane w wielu innych relacjach. Jak wiemy, obecnie samolot ma międzylądowanie w Atenach. Do tego czasu wolnych siedzeń w samolocie jest więcej, niż zajętych. Po dobraniu pasażerów, samolot był naprawdę wypełniony. Ciepły posiłek był i po starcie z Warszawy, i po starcie z Aten. Lot wąskim kadłubem to mordęga. Do tego po dwóch godzinach lotu, w niektórych zakamarkach samolotu jest prawdziwy bajzel…
O wiele ładniejsze widoki przez okno…
Po przylocie do ADD, zainstalowaliśmy się w głównym saloniku Ethiopiana dla gości Star Alliance. Salonik bardzo duży, wiele osób go zna. Za oknami zobaczyliśmy przygotowanie do powitania etiopskich olimpijczyków, wracających z Paryża, w tym złotego medalistę w maratonie, Tamirata Tolę i trzech srebrnych medalistek/ów. Kapela grała, ale nie doczekaliśmy się ujrzenia bohaterów tego powitania.
Na przesiadkę w ADD mieliśmy prawie 2 godziny. Niewiele później trzeba było zatem udać się, dość spiesznie, do bramki, z której do samolotu transfer odbywał się autokarami.
Jeszcze tylko schodkami w górę…
…i lecimy ostatni odcinek – na Madagaskar. B787 miał już swoje lata, widać było „zużycie materiału”.
W tym miejscu zaczyna się podróż po Madagaskarze, ale w tej relacji skupiamy się na lataniu i… może jeszcze kilku formalnościach. Wiza na pobyty do 15 dni jest bezpłatna. „Bezpłatna”, nie znaczy… darmowa. Zaraz po przylocie należy uiścić opłatę kontroli granicznej. I tu ciekawostka – ta opłata jest wyrażana albo jako 10 dolarów, albo 10 euro. A jeśli „nie widać różnicy”, to po co przepłacać… no tak, tylko trzeba być na ten manewr przygotowanym. Jeśli dacie euro, to chętnie wezmą euro. Miejcie zatem również dolary. Otrzymujemy również kilkukrotnie złożony formularz – Disembarkation Card oraz Sanitary Declaration of Health. Po rozłożeniu wygląda to tak:
Zgodzicie się, że ponad połowa tego formularza jest irytująca. Do tego trzeba go wypełniać, stojąc w kolejce. Cztery osoby – cztery formularze. Teraz już widzicie jaka jest ich zawartość, więc możecie sobie wcześniej przemyśleć treść, którą naniesiecie. Sprawdzanie numeru lotu, numeru siedzenia, adresu na Madagaskarze jest mało komfortowe w takich warunkach. Ostatnim aktem tej ceremonii jest zakrawająca na farsę kaskadowa kontrola tych dokumentów. Na odcinku dosłownie 10 metrów, wasze paszporty, dowód płatności za te czynności urzędowe, oraz powyższy formularz, skontrolowany zostanie ze trzy razy, przez kolejne grupy urzędników. Ta biurokratyczna procedura również jest przejawem malgaskiego „mora mora”.
A potem – witajcie na Madagaskarze! Zaraz za drzwiami nie czeka niestety na nas król Julian (no chyba, że tak się nazywa wasz kierowca). Czekają za to kolejne zagadki i pułapki. Gdzie wybrać pieniądze? Gdzie i jaką kartę do Internetu kupić? Co zrobić, gdy usłużny Malgasz zaraz na lotnisku, albo na parkingu, koniecznie „pomoże nam” w niesieniu bagażu… Jak sobie radzić z dziećmi, które chcą „coś” od vazaha lub sprzedawcami, którzy chcą sprzedać również… cokolwiek. Na te pytania i wątpliwości odpowiem w kolejnej części!
Ponieważ zamierzeniem tej części jest opisanie wszystkich lotów, to chronologicznie, kolejnym lotem był ten liniami Air Madagascar, w przedostatnim dniu naszego pobytu. Historycznie, linie nazywały się Madair (w latach 1961-62), cóż… „szalone linie” [7]. Linie mają nie najlepszą reputację, odwołują loty, zmieniają godziny. Gdyby coś takiego nam się przytrafiło w Toliarze, to byłby prawdziwy fuck-up. Nasz lokalny organizator opowiadał, że coś takiego się zdarzało, wtedy w trybie awaryjnym, organizował klientom szaleńczą podróż, jazdę przez noc i dzień do stolicy – żeby zdążyć na połączenie międzynarodowe. Na szczęście, nic takiego nam się nie przytrafiło. Terminal lotniskowy w Toliarze zaskoczył nas tym, że w zasadzie poza tym, że był niewielki, to posiadał wszystko co posiadać powinien.
Terminal lotniska TLE, wejście.
Widok na wieżę kontroli lotów TLE.
Ponieważ samolot był mały, więc nadaliśmy nasze bagaże, było to w cenie tych wyjątkowo drogich biletów… Poniżej stanowisko linii lotniczych, odprawy i nadania bagaży.
Jedynym egzotycznym elementem lotniska jest… tablica przylotów i odlotów. Sami oceńcie. Rzeczywiście, w dniu naszego lotu dołożono drugi poranny lot, trzy loty do stolicy jednego dnia pobiły chyba rekord liczby operacji. Babimost, Szymany i Radom, mogą się schować zawstydzone…
Na terenie lotniska funkcjonuje mała gastronomia, można się napić dobrą kawę (również Lavazzę) i coś przekąsić, a także nabyć ciekawe pamiątki z regionu. Odprawa paszportowa, kontrola bezpieczeństwa, bez jakichś nadzwyczajnych akcentów. Niespodziewanie, na naszą rotację przyleciał dobrze nam znany De Havilland Canada Dash 8-400 południowoafrykańskich linii CemAir [8], z którymi Air Madagascar współpracuje od 2021 roku. Równie niezwykłe było to, że samolot przyleciał z Tôlanaro, FTU (dawniej Fort-Dauphin). Zdecydowana większość to połączenia lokalnych lotnisk ze stolicą.
Terminal od strony płyty lotniskowej.
W samolocie uwagę przyciągają estetyczne zawieszki na zagłówkach foteli.
Lot trwał około 1 h 20 minut. Po przylocie do krajowego terminalu, chwilę zajęło czekanie na odbiór bagaży.
Terminal krajowy jest w odległości kilku minut spaceru od terminalu międzynarodowego. Przed terminalem ławeczki, coś na kształt poczekalni…
Jednak naszym celem tego dnia nie była jeszcze dalsza podróż, gdyż w planach mieliśmy jeszcze jeden nocleg, właśnie w stolicy. Spod terminalu podjął nas umówiony kierowca.
Ostatni akcent podróżniczy, czyli trzy loty powrotne, zaczynając oczywiście z lotniska TNR. Właściwie to zaczęło się od tego, że w kontroli paszportowej nie zaakceptowano naszych mobilnych kart pokładowych. Nie, bo nie – mamy iść po papierowe. A tu, do stanowisk odprawy, kosmiczna kolejka! Cóż, wykorzystaliśmy atut statusów Gold, którym nikt się nawet nie przyglądał.
Skoro już niedobrowolnie dotarliśmy do punktu odprawy, postanowiłem zrobić eksperyment i zapytałem, czy pomimo posiadania osobnych biletów (TNR-ADD, ADD-WAW i do tego jedna, a potem dwie rezerwacje), nie dałoby się nadać naszych bagaży z TNR aż do WAW. I o dziwo, pomimo dość skomplikowanej sytuacji biletowej, odprawiający nas pan wziął za punkt honoru, że da się to zrobić… Chyba jednak nie było tak łatwo! Dwa razy wzywani byli jacyś pracownicy wyższego szczebla, a każdy z nich wpisywał jakieś hasło, zapewne dające jeszcze większe uprawnienia w modyfikacjach rezerwacji. Cała procedura trwała pół godziny, ale rzeczywiście – dostaliśmy komplet kart pokładowych do Warszawy, a nasze bagaże zostały nadane do końca podróży i co ważniejsze, rzeczywiście tam dotarły. Można to mieć na uwadze, gdy kupicie dwa osobne bilety. Jeśli pracownik jest życzliwy, to potrafi nadać bagaże. A to jednocześnie zabezpiecza przesiadkę…
Co dalej? Do poniższego saloniku ajencyjnego nas nie wpuszczono. Tylko podróżni z odpowiednim statusem linii lotniczych, a nie sojuszu.
Trudno, skorzystaliśmy z lotniskowej gastronomii, nie było drogo. Tym razem, na trasie TNR-ADD (wylot o 14:50, nieco ponad 4 h lotu) czekał na nas lepszy model, bo A350. Wysiadanie w ADD ponownie po schodkach…
Tym razem przerwa pomiędzy lotami w ADD była dłuższa, ponad 4 godziny. Można było się rozgościć w saloniku. A w nim, ceremonia parzenia kawy, która to kawa była naprawdę dobra. W takiej samej ceremonii można było wziąć udział przed salonikiem, ale płacąc… w saloniku, gratis.
Samolot do Aten i Warszawy, tym razem był od samego początku nabity. Do tego stopnia, że żona i córka… dostały upgrade do biznes klasy, bo personel zidentyfikował złoty status na karcie pokładowej… (ja na moim bilecie nie wpisałem mojego, gdyż „zbieram” teraz do LH Senator). A zatem, był overbooking w klasie ekonomicznej. Klasa biznes w B737 posiada fotele wyposażone w ekraniki, jednak rozkładane tylko częściowo. Lepsze to oczywiście, niż bycie ściśniętym w klasie ekonomicznej… Klasa biznes praktycznie cała opustoszała w Atenach. Lecieli w niej głównie Włosi, którzy w ATH mieli przesiadkę na loty do Włoch. Samolot znów opustoszał, można było zająć trochę wygodniejsze miejsca…
Tę przydługą relację z latania zakończmy zdjęciem z ostatniego lotu, WAW-KRK.
Jak zatem podsumować te wszystkie loty? W mojej subiektywnej ocenie, wyszło drogo, ale w tych okolicznościach nie było alternatywy. Loty po Madagaskarze są boleśnie drogie, jednak jazda autem przez dwa dni jest jeszcze gorsza. Istniał czynnik ryzyka, wszystkie odcinki były kupione przecież jako odrębne bilety. Udało się i dzięki temu cały plan zakończył się pomyślnie.
W kolejnej części przedstawię szereg praktycznych wskazówek, kosztorys związany bezpośrednio z pobytem, oraz zarys trasy, którą pokonaliśmy na Madagaskarze.
[1] https://thepointsguy.com/guide/maximize ... nist-perk/
[2] aplikacja-trip-com,233,169678 teraz 3 zniżki na jedno konto, ustawienia English, UK, waluta może być PLN, uwaga – po iluś zmianach kont, aplikacja blokuje dany telefon i nie da się z niego nic kupić
[3] https://madagascarairlines.com/en/index.html
[4] https://www.cabinzero.com/products/mili ... lute-black interesujące są też te mniejsze, ja np. jako drugi mniejszy używałem wariant 28L
[5] https://www.youtube.com/watch?v=Tb3VEczFZI8
[6] „Malaria, larwy i pasożyty…” https://oblaci.pl/2021/02/12/k-szablows ... e-rozmowa/
[7] https://en.wikipedia.org/wiki/Madagascar_Airlines
[8] https://en.wikipedia.org/wiki/CemAirMadagaskar – mora mora #3
W tej części poznacie „całą prawdę” na temat kosztów pobytu na Madagaskarze, kraju, w którym za wszystko płaci się gotówką. Miejsca, w których można zapłacić kartą są tak nieliczne, że nie wpływają na sposób zarządzania finansami. Z tego powodu od początku postanowiłem, że będę zapisywał w notatkach na smartfonie wszystkie bez wyjątku wydatki. Każdą najmniejszą sumę, również przekazane napiwki. Praktyka dała 100% zgodność pomiędzy zapiskami, a ilością gotówki, która została „w portfelu”. Dzięki temu jestem w stanie przedstawić bardzo precyzyjny bilans wydatków.
Pierwszy zestaw wydatków – samoloty, leki („malarone”) i ubezpieczenie przedstawiłem w poprzedniej części. Drugi poważny wydatek związany był z organizacją i logistyką całego pobytu. Studiując dostępne w internecie relacje szybko zorientowałem się, że sposób podróżowania to wynajęcie kierowcy i samochodu, a jeszcze lepiej – skorzystanie z usług osoby, która zna się na rzeczy i poskłada nasze pomysły w całość możliwą do realizacji.
Wiele informacji i pomysłów znalazłem na blogu „Daleko od domu” [1], zdecydowanie polecam lekturę! W blogu przedstawiony jest Tsu, kierowca pracujący dla firmy organizującej podróże po Madagaskarze. Dziś Tsu, a właściwie Hennintsoa (pełne imię – Mamy Henintsoa, nazwisko – Andrianiaina) [2], wraz ze swoją żoną, sam jest organizatorem, sprawnym, elastycznym i potrafiącym dialogować na temat zamierzonych planów. Tsu to nie jest jego prawdziwe imię ani zdrobnienie, raczej wygodna ksywka. Na podstawie w większości pozytywnych komentarzy na temat jego usług, postanowiłem złapać z nim kontakt, pisząc na podany w blogu e-mail. Nie do końca byłem pewien, czy wszystko jest aktualne, gdyż większość wiadomości i komentarzy zatrzymała się w czasach sprzed Covidu, czyli w roku 2019. Tsu odpisał błyskawicznie i dzięki dynamicznej wymianie maili, z mojej wstępnie zebranej listy potencjalnych celów, stworzyliśmy plan. Co ważne, plan obejmujący nie tylko trasę, ale również proponowane hotele, które wyglądały całkiem rozsądnie. Zrozumiałem też, że zakup krajowego lotu TLE-TNR jest jedyną opcją w przedziale czasowym, jakim dysponujemy. Moim zadaniem było zacząć rezerwować noclegi w kolejnych miejscach. Tylko nieliczne hotele figurują na booking.com, dowiecie się o nich w relacjach z podróży. Większość posiada strony w internecie. Czasem przez formularz, a często pisząc maila, wysyłałem zapytanie o noclegi. Całą korespondencję prowadziłem w j. francuskim, którego w ogóle nie znam – ale stwierdziłem, że w czasach tłumaczeń wspartych AI, lepiej jest samemu ogarnąć tłumaczenie, niż zostać źle zrozumianym czy wręcz pozostawionym bez odpowiedzi, w przypadku gdybym pisał np. po angielsku. W ten sposób 9 hoteli sam ogarnąłem, a tylko 2 musiał zarezerwować Tsu. Łącznie, 13 noclegów.
Czy ułożony i zrealizowany plan okazał się idealny? Nie do końca, ale głównie dlatego, że nie byłem świadom realiów podróżniczych i różnych ograniczeń, głównie czasowych, wynikających z doboru celów. Nie znałem też szczegółów – do głowy mi nie przyszło, że zapis dla danego dnia, w stylu „zwiedzamy park narodowy” w punkcie A, potem jedziemy do punktu B, może oznaczać brutalne „masz 2 h na zwiedzanie parku”… a potem jedziemy przez 10 h. Moja relacja pomoże wam w ułożeniu lepszego planu, jak również w lepszym komunikowaniu oczekiwań podróżniczych.
Na zdjęciu droga, na kilkadziesiąt km przed Andasibe, gdzie prawie 2 h jechaliśmy w ciemnościach… Zastanawiałem się jak to będzie, bo w opisach z blogu [1] były przekazy, że kierowca (Tsu) panicznie się bał jeżdżenia po zmroku. Nasz kierowca (Fely) nie wyglądał na bardzo przejętego, ruch drogowy ze stolicy do Andasibe był całkiem intensywny.
Po wymianie kilku maili, ustaliliśmy z Tsu następującą trasę. Podzielę ją czytelnie na dni, ale więcej szczegółów podam w kolejnych relacjach.
Dzień 1. Przylot do TNR popołudniem (13:40 czasu lokalnego), przejazd do Andasibe. 150 km.
Nocleg 1. Feon’ny Ala Hotel.
Dzień 2. Pobyt na miejscu, zwiedzanie Analamazaotra National Park, prywatnej farmy Vakona Park, nocna wizyta koło parku.
Nocleg 2. Feon’ny Ala Hotel.
Dzień 3. Przejazd z Andasibe do Antsirabe. 300 km. Po drodze oglądanie Réserve Peyrieras.
Nocleg 3. Vanilla B&B.
Dzień 4. Przejazd z Antsirabe przez Miandrivazo do Morondava. 500 km.
Nocleg 4. Vezo Beach Hotel.
Dzień 5. Przejazd z Morondava przez Belo-Tsiribihina do Bekopaka. Po drodze promy. Rano aleja Baobabów. 200 km.
Nocleg 5. Hotel Orchidée de Bemaraha.
Dzień 6. Jaskinia Manambolo łódkami. Park narodowy Tsingy of Bemaraha – tzw. duże Tsingy. Małe dopłaciliśmy prywatnie.
Nocleg 6. Hotel Orchidée de Bemaraha.
Dzień 7. Powrót tą samą drogą, z Bekopaka do Morondava. Zachód słońca przy baobabach. 200 km.
Nocleg 7. Hotel Chez Maggie.
Dzień 8. Przejazd z Morondava, przez Miandrivazo do Antsirabe. 500 km.
Nocleg 8. Hotel Les Chambres de Voyageurs.
Dzień 9. Przejazd z Antsirabe, przez Ambositra, do Ranomafana. Nocna wizyta koło parku. 260 km.
Nocleg 9. Hotel Centrest.
Dzień 10. Wizyta w parku Ranomafana. Przejazd do Ranohira. 340 km.
Nocleg 10. Hotel H1 Isalo.
Dzień 11. Wizyta w parku Isalo. Przejazd do Ifaty. 280 km.
Nocleg 11. Hotel Bella Donna.
Dzień 12. Odpoczynek na plaży w Ifaty.
Nocleg 12. Hotel Bella Donna.
Dzień 13. Transfer na lotnisko TLE. Lot TLE-TNR. Transfer do hotelu w Antananarywie. 36+20 km.
Nocleg 13. Hotel Le Chalet des Roses.
Dzień 14. Transfer w południe na lotnisko TLE. 20 km.
Trasa zaznaczona poglądowo na mapie. Numeracja porządkowa według kolejności punktów (nie dni), punkty 2, 3, 4 przykryte zostały przez 8, 7, 6 (powrót tą samą drogą). Ciekawy jest przekrój wysokości nad poziomem morza. Początek – zielony, koniec – czerwony, potem przelot TLE-TNR.
Jak widać, całość to 14 dni, choć pierwszy i ostatni dzień to połówki dnia. Powyższe to ramowy plan, były w nim, na szczęście, ciekawe choć krótkie przystanki – w warsztacie odlewni aluminium, w warsztacie misternych wyrobów z drewna, czy wreszcie manufakturze jedwabiu. Do podanych powyżej odległości, dodałem orientacyjne dojazdy w lokalnych miejscach, razem przejechany dystans szacuję na 2900 km. Tsu przekazał, że w czasie, w którym będziemy podróżować on sam jest zajęty, ale będziemy mieć dobrych kierowców. I rzeczywiście tak było. Pierwszy kierowca, Fely, towarzyszył nam przez cztery dni, od przylotu do Morondavy. Jechaliśmy wtedy autem SsangYong Rexton, nie pierwszej młodości. Auto miało problemy z otwieraniem niektórych szyb, pewnie miało swoją „historię”. Fely, szczupły i drobny, bardzo niewiele mówił po angielsku, ale minimum komunikacyjne zostało zachowane. Był kierowcą uważnym, słuchał nas, było całkiem miło. W dalszą drogę przesiedliśmy się do mocniejszego auta, Jeep Grand Cherokee. Oczywiście też mającego swoje lata. Jego kierowca, Njaka [3], który podróżował z nami przez większość czasu, czyli od rana dnia 5 do wieczora dnia 11. Był komunikatywny, nieźle mówił po angielsku, chętnie odpowiadał na nasze pytania na różne tematy. Trochę za bardzo się spieszył, nie jeśli chodzi szybkość jazdy, ale o wyznaczane nam czasy zwiedzania parków. Choć może nie miał wyjścia, bo jak to wyraził, nasz program jest taki „run, run, run”… I o tym właśnie będę pisał w kolejnych częściach. Można zrobić to lepiej. Przedostatni kierowca zawiózł nas po prostu z hotelu w Ifaty na lotnisko w Toliarze. A ostatni, zawiózł z lotniska TNR do hotelu (z małym przystankiem po drodze, ale o tym później) i z powrotem, z hotelu na lotnisko. Mówił bardzo dobrze po angielsku, więc te krótkie odcinki, które z nim jechaliśmy, były i tak bardzo przyjemne, wypełnione interesującą rozmową.
Zatem, w cenie kontraktu ustalonego z Tsu, był przejazd na powyższej trasie, auto, kierowca, paliwo. Noclegi i wyżywienie kierowcy to była jego sprawa, zresztą na Madagaskarze bardzo często hotele i restauracje działają w ten sposób, że kierowca przywożący turystów, dostaje jakiś pokoik do spania, dostaje też jedzenie. W restauracjach czasem jest to wydzielony stolik, przy którym spotykają się różni kierowcy i jedzą np. ryż z dodatkiem mięsa. W cenie były też promy (dwa promy, w dwie strony), wycieczka pirogami do jaskini, we wszystkich parkach – obowiązkowy przewodnik mówiący po angielsku, również przewodnicy w tych prywatnych farmach, które odwiedziliśmy.
Taki zestaw usług Tsu podliczył, że będzie kosztować 750 Euro na osobę. Zatem 3000 Euro za naszą czwórkę. Sporo. Można się zastanawiać czy i na ile taniej dałoby się ogarnąć coś podobnego. W tej cenie był rzeczywiście pełny serwis, wszystko było załatwione, odpowiednio wcześniej zamówione, nie obchodziło nas aranżowanie przewodników itp. Co ważne, auto się nie zepsuło po drodze, ale gdyby tak się stało, podejrzewam, że Tsu szybko wysłałby zapasowego kierowcę.
Dlaczego nasz kierowca, gdzieś na drodze RN34 musiał „zatankować” auto z kanistra, który woził na dachu? Nie mam pojęcia… zwłaszcza, że akurat wtedy mieliśmy stacje benzynowe po drodze. Faktem jest, że jego leciwy Jeep palił jak smok.
Przed dokonaniem wyboru, polecam przeczytać wszystkie komentarza w blogu [1], pojawiają się tam również obserwacje krytyczne względem niektórych elementów świadczonej usługi turystycznej. Na pewno w propozycjach Tsu są takie, które pozwalają zarobić jemu i jego znajomym. Nie ma potrzeby akceptować np. oferty wymiany walut przez jego kolegę, po kursie „korzystniejszym niż w kantorze na lotnisku” i nawet banku. Cóż, jedni uwierzą, a inni zapytają i sprawdzą kurs wymiany. Warto wiedzieć, bo wejście w relację klienta wymaga zbudowania zaufania po obu stronach, zwłaszcza, że kwoty do zapłacenia nie należą do niskich.
Po zapięciu planu „na ostatni guzik” Tsu stwierdził, że dobrze by było, żebym zapłacił. Najlepiej przekazem przez Western Union. I najlepiej jak najszybciej, bo on „jutro rusza w trasę”. Trochę mnie to zaskoczyło, bo jednak płacenie z góry komuś na drugim końcu świata, nawet z tuzinem pozytywnych opinii, nie brzmi dobrze. Był to 24.06, więc jak widzicie tempo ułożenia planu w trzy dni – imponujące. Zacząłem w ogóle rozpoznawać jak zrobić przekaz przez Western Union i ile na tej operacji się straci. Okazało się, po pierwsze, że nie da się całej kwoty (3000 Euro) wysłać jednym transferem. A po drugie, że na takiej operacji stracimy 100 Euro. Tsu zaproponował wtedy (a według mnie powinien tak od razu), że wystarczy 250 Euro, a reszta w gotówce po przyjeździe. Ostatecznie przekazałem mu 300 Euro (i „straciłem” 5 Euro na Western Union). Resztę rzeczywiście zapłaciliśmy zaraz po przylocie. Druga „ciekawa” sprawa związana z Tsu to jego prośba, na trzy dni przed naszym wylotem nagle napisał do mnie, że może mógłbym mu kupić i przywieźć z Polski… plecak. Tak, zwykły plecak około 50L. Wysłał jakieś przykładowe zdjęcia, z francuskiego Decathlona. Oczywiście, że mi zapłaci, ale żeby nie był to drogi plecak. Nie podobało mi się to, bo jak już przeczytaliście, mieliśmy w planach wyłącznie bagaż podręczny, a taki zakup komplikował sprawę spakowania się. Poszedłem mu na rękę, najpierw zrobiłem rozeznanie, znalazłem niezły model outdorowy za 40 Euro. I faktycznie, taki plecak mu kupiłem, zawiozłem, odliczając od kwoty do zapłaty te 40 Euro. Po co opisuję takie rzeczy? Żebyście mieli smaczek różnych sytuacji, które się przytrafiają w kontekście planowania i płacenia…
Spróbuję teraz zrobić orientacyjną kalkulację, czy kwota 3000 Euro jest „mocno przepłacona”, czy może całkiem ok. W związku z tym, że zapłaciłem za cały pakiet, nie mam precyzyjnej informacji na temat tego, ile kosztowały poszczególne parki narodowe i przewodnicy, farmy, czy choćby promy. Na upartego można takie informacje wyciągnąć ze stron parków narodowych. Przykładowo park Tsingy [4] podaje ceny 55 tys. Ar za dorosłego, 25 tys. Ar za dziecko. Do tego, jak możemy przeczytać (patrz niżej) w jednym z opisów, miejscowa opłata 10 tys. Ar za dorosłego. Plus przewodnik – na stronie parku jest kilka PDF-ów z różnymi wariantami tras. Załóżmy (jak w relacji poniżej) 165 tys. Ar. W moim przypadku zatem był to zapewne koszt jak dla czterech dorosłych, czyli 425 tys. Ar (360 zł). Wiem natomiast ile kosztowała dopłata za małe Tsingy, które dokupiłem na popołudnie, z tym samym przewodnikiem – zapłaciłem 95 tys. Ar (80 zł). Myślę, że ten park jest jednym z najdroższych. Parki narodowe na naszej trasie były cztery, poza tym trzy miejsca typu prywatne farmy. Jeśli policzyć parki średnio po 300 zł, a prywatne farmy po 100 zł (stawki dla czterech osób), to mamy jakieś 1500 zł. Do tego promy i łódki do jaskini… ze 100-200 zł. Czyli niech będzie 1700 zł.
Inną możliwością jest podjęcie wyzwania i jazda self-driving. Generalnie, za wyjątkiem odcinka od Morondavy do parku Tsingy, gdzie miejscami jest naprawdę źle, a w parku Tsingy czujemy wręcz jakbyśmy jechali po jakimś leśnym beskidzkim szlaku, jest to wykonalne. Trzeba bardzo uważać na dziury, kierowca nie ma łatwego życia. Mijając wioski czy miasteczka, w których jest targ, wjeżdża się chwilami w taki chaos ruchu ulicznego i tłum pieszych, że zastanawiam się jakim cudem nikogo nie potrąciliśmy… Niemniej, widzieliśmy na trasie ludzi, których nasz kierowca zidentyfikował jako tak podróżujących.
Zazwyczaj drogi są takiej jakości. Potraficie sobie wyobrazić jak przejeżdża się przez takie dziury… tu droga narodowa RN34 przed Miandrivazo.
I tu pojawia się pytanie gdzie wynająć odpowiednie auto. Odpowiednie, czyli zdecydowanie terenowe, z jak najwyższym zawieszeniem i napędem 4x4. W internecie dość łatwo wyszukamy ofertę Roadtrip Madagascar [8]. Zróbmy kalkulację z Nissan Navara Double Cab, w wysokim sezonie. Wychodzi sporo, 2085 Euro (8900 zł). Nissan NP300 dają za 1635 Euro (7000 zł). Do tego proponują własnego kierowcę… stawka 30 Euro / dzień, czyli na dwa tygodnie 450 Euro (ponad 1900 zł). Do tego trzeba doliczyć paliwo. Niezależnie od oferty, na stronach Roadtrip Madagascar można przeczytać wiele bardzo ciekawych informacji. Własnym autem musielibyśmy jechać całą drogę powrotną sami, czyli 1000 km więcej, dwa dni ciągłej jazdy i jeden lub dwa noclegi więcej. Oczywiście, wtedy odpadłaby cena biletu na lot krajowy.
Jeszcze inne zdjęcie, obrazujące typowy stan dróg na Madagaskarze. RN7 - w drodze do Ranomafana.
A może tak normalnie, w wypożyczalni? Sprawdziłem. Jedyna wypożyczalnia na lotnisku TNR z właściwymi pojazdami to AVIS. Zależnie od serwisów, na których szukamy, ceny będą się różnić. Sprawdziłem przez Expedia, a następnie check24.de (gdzie wiem jakie będzie ubezpieczenie, a także można dokupić pełne ubezpieczenie w Allianz). Mitsubishi L200 wychodzi za 6300 zł, ze wszystkim. Mimo pełnego ubezpieczenia konieczna jest blokada środków (kaucja) w podobnej wysokości co płatność.
Jeśli teraz założyć, że takie auto, przy stylu jazdy jaki niestety jest koniecznością na Madagaskarze (ciągłe hamowanie przed dziurami na drodze, zjeżdżanie, przyspieszanie), nie mówiąc już o bardziej zdeformowanych odcinkach, to spalanie pod 14 litrów nie uznałbym za przesadę. Czysto orientacyjnie, paliwo na naszej trasie (liczę 5 zł za litr) kosztowałoby około 2000 zł.
Najtrudniejsze odcinki drogi zaczynają się od Morondavy do Bekopaki. Ta droga jest dostępna tylko w porze suchej i tylko dla aut z wysokim zawieszeniem i napędem 4x4. Zdjęcie gdzieś niedaleko przeprawy promowej koło Bekopaka.
Powiedzmy że mamy auto za 6300 zł, spalamy paliwo za 2000 zł. Sami wkładamy wysiłek, naprawdę niemały, w kierowanie autem. Na wszelkie wstępy i atrakcje wydajemy 1700 zł. Razem 10000 zł. Za tego typu składowe, oraz rzecz jasna kierowcę, a właściwie zespół czterech kierowców precyzyjnie współpracujących, plus niemały nakład pracy logistycznej, Tsu wziął 13000 zł. Podsumowując, Tsu na pewno dobrze zarobił, ale nie czuję się bardzo „oskubany”. Wszystko było realizowane tak, jak być powinno.
Są jednak takie momenty, że kierowcy razem próbują załatać bardzo głębokie wyrobisko na stromym podjeździe… tu również przed promem na rzece Manambolo, koło Bekopaka.
Naturalnie, Tsu nie jest jedynym organizatorem na Madagaskarze. Na pewno w polskich kręgach zyskał na popularności właśnie dzięki blogowi [1], ale miejmy szersze horyzonty. Dlaczego by nie sprawdzić innych ofert, innych ludzi? Można poczytać wiele recenzji na Tripadvisor, np. pod hasłem Madagascar Tour Guide. Niewykluczone, że gdybym miał więcej czasu, taką drogą dokonałbym wyboru któregoś z kierowców lub firmy. Zdążyłem sprawdzić tylko wariant, który opisał w swojej relacji na forum Woy [5, 6]. Polecam przeczytać, bo najlepsza wiedza pochodzi od poznania podobnych rzeczy z różnych punktów widzenia i doświadczeń różnych osób. Woy znalazł ostatecznie auto z kierowcą, z firmy Madagascar Tour Expedition. I nawet myślałem, że może podążę tą ścieżką, ale… znalazłem bardzo złe komentarze i to z tego (2024) roku [7]. Komentarze o psujących się notorycznie autach i niezbyt eleganckim rozwiązywaniu takich sytuacji przez organizatora tej firmy, który całość kwitował określeniem „pech”. Zatem, ta firma odpadła. Woy z rodziną przejechał w 12 dni około 2700 km (jeszcze raz dzięki Woy za relację i potwierdzenie!). Za kierowcę zapłacił 3000 zł (stosuję przelicznik z tamtego okresu czasu), za paliwo 1800 zł. Sumarycznie 4800 zł. „Skalując” to do długości mojej podróży, wyszłoby 5500 zł, pamiętajmy jednak o tym, że moja trasa nie była zamkniętą pętlą. Żeby była, trzeba by dołożyć dwa dni jazdy i 1000 km. Nie ma więc jednoznacznej i prostej odpowiedzi. Na pewno da się taniej (niż z Tsu), ogarniając może auto z kierowcą tak jak zrobił Woy, może za jakieś 6500 zł z paliwem, na całą (domkniętą) trasę. Zatem razem z kosztami wstępów, szacunkowo 8200 zł. Czysto spekulacyjnie, może więc „Tsu zarobił jeszcze więcej”. Tego się nie dowiem, bo trzeba by było rzeczywiście zamówić kierowcę, przejechać trasę i zobaczyć ile to kosztowało. Może ktoś to zrobi i podzieli się później doświadczeniem? Posiadacie teraz wiedzę jak to wygląda i sami możecie ocenić, który wariant jest dla was lepszy.
Zdjęcie ze stacji Shell, ale o wiele częściej widzieliśmy stacje benzynowe Jovena. Stacje benzynowe są ważnymi miejscami na trasie podróży, gdyż dają możliwość skorzystania z w miarę czystej toalety. Można też kupić kawę i całkiem sporo lokalnych i zagranicznych produktów. Cena paliwa w większości przypadków była identyczna jak na zdjęciu, ale zdarzały się stacje, np. w Miandrivaso, gdzie cena była o 50 Ar / litr wyższa. Paliwo, odnosząc jego cenę do ogólnej biedy, jest bardzo drogie. Popularnym sposobem płacenia dużych kwot jest portmonetka powiązana z telefonem. Nierzadko zasila się ją za pomocą wpłacania gotówki…
Kontynuując wątek kosztów, powstaje pytanie, co jeśli podróżują dwie osoby, a nie cztery? Jak wtedy rozkładają się koszty? Podejrzewam, że wtedy jest niewiele taniej, bo auto i kierowca pracują niezależnie od liczby pasażerów. A jeśli jedna osoba? I tu można rozważyć opcję, która jest całkowicie „nie w moim stylu”, zupełnie się nie kalkuluje na wyjazd rodzinny. Może skorzystać z… biura podróży?
Taki pomysł w ogóle by mi do głowy nie przyszedł, ale to co teraz napiszę, jest wynikiem ciekawego spotkania. Otóż, w miejscowości Belo-Tsiribihina, zaplanowaliśmy lunch w restauracji o wdzięcznej nazwie „Mad Zebu”. To była najbardziej wykwintna restauracji podczas naszej podróży, trzeba było wcześniej dokonać rezerwacji, na stoliku czekała karteczka z imieniem naszego kierowcy (Njaka). Przy wejściu zobaczyliśmy połączone stoły, przygotowane na 12 osób, zarezerwowane dla… Hennintsoa. Ale niespodzianka! Nawet nie myśleliśmy, że spotkamy naszego organizatora, Tsu.
W istocie, nasz kierowca sam poszedł do Tsu poinformować go, że też jesteśmy w restauracji. Dzięki temu spotkaliśmy się, wymieniliśmy kilka zdań, no i zrobiliśmy sobie zdjęcie. Na zdjęciu nasz kierowca i Tsu. Zdjęcie selfie wyszło technicznie fatalnie, ale nie mam innego…
To jeszcze nic. Po chwili przyszli goście, a była to… grupa z Polski, w przedziale wieku 55-70. Ich pilot na plecach posiadał adres firmy… Om Tramping Klub [9]. Na ich stronie sami możecie sprawdzić ofertę, obecnie trwają zapisy na lipiec 2025. Cena wyprawy na 25 dni to 12950 zł. Do tego koszty wyżywienia i parę innych, rzędu 2200 zł. Zatem, impreza za 15-16 tys. zł, z bardzo ciekawym programem, plus koszty przelotu. Prawie miesiąc podróżowania, być może wcale nie jest to zła opcja dla pewnej kategorii ludzi, którzy nie mają własnej ekipy, nie mają takich zdolności, aby ogarnąć naprawdę wiele różnych rzeczy, niekoniecznie władają językiem obcym i tak dalej… Uważam, że o wiele fajniej jest, jeśli ludzie jadą na takie wyprawy, niż na „all inc” w hotelu „nad brzegiem” czegokolwiek, nierzadko… hotelowego basenu, celem jedzenia i upijania się. Spotkana ekipa realizowała zresztą wariant „rozszerzony” o dodatkowe kilka dni na Mauritiusie. Tyle na temat alternatywnych możliwości zobaczenia Madagaskaru. Tę samą grupę Polaków jeszcze raz spotkamy na swojej drodze…
Aby zamknąć całość kosztorysu, przedstawię kwoty wydane z naszej strony, w podziale na kategorie wydatków. Noclegi – 4013 zł, jedzenie (wszystko w tej kategorii) – 3000 zł, woda butelkowana (48 litrów) 85 zł, prezenty – 540 zł, internet dwie karty z doładowaniami – 116 zł, napiwki – 415 zł (w tym dla wszystkich kierowców 195 zł), inne wydatki (tutaj ten dodatkowy wstęp do parku Petit Tsingy) – 100 zł. W gotówce (ariary, nowiutkie banknoty) zostawiliśmy sobie na pamiątkę około 63 zł. Zatem pełny koszt to około 8300 zł. Szczegółowe składowe jeszcze omówię, ale stawmy czoła i zróbmy całkowitą sumę.
Przeloty – 14800 zł
Ubezpieczenie – 767 zł
Malarone (generyk) – 960 zł (może trochę mniej)
Usługa turystyczna – 13000 zł
Wydatki na miejscu – 8300 zł
Suma: zaokrąglone – 37800 zł. Na osobę 9450 zł.
Jest to spora kwota, ale znowu – „diabeł tkwi w szczegółach”. Na przykład noclegi niemal wszędzie braliśmy dwa pokoje dwuosobowe, albo bungalow lub apartament rodzinny. Śmiało można stwierdzić, że dwie osoby, albo rodzina z małymi dziećmi, wyda połowę mniej… Jeśli chodzi o jedzenie, to akurat my nie mamy restrykcyjnych wymagań, że codziennie muszą być trzy posiłki. Bywało, że wystarczyła mi kawa na śniadanie i jakaś kolacja. Z jednej restauracji, najdroższej, zdecydowanie bym zrezygnował (opiszę później). Zatem tu nie widzę wielkiego pola do manewru, może się okazać, że inni wydadzą nawet więcej. Oczywiście dwie osoby wydadzą pewnie połowę podanej kwoty… Co do reszty, cóż, według uznania – można niczego nie kupić i nie dawać napiwków, oszczędzając 1000 zł. Zatem stosując „gdybologię stosowaną”, czyli „gdyby” udało się polecieć za 10000 zł (cztery osoby), „gdyby” wziąć tylko kierowcę i płacić za paliwo oraz wstępy, powiedzmy 8000 zł, „gdyby” jednak bardziej oszczędzić na noclegach, może do 3000 zł, „gdyby” trochę ekonomiczniej jeść, powiedzmy 2500 zł. Gdyby też nie zażywać „malarone” oraz kupić ubezpieczenie za 500 zł. Internet, wodę, napiwki i prezenty ogarnąć za 1000 zł. Wtedy może wyszłoby „około” 25000 zł, oczywiście za trasę porównywalną do mojej (i bez lokalnego przelotu).
Kilka banknotów na pamiątkę, te które dostaliśmy jako resztę na jednej ze stacji benzynowych i te, które wypłaciliśmy z bankomatu w Antananarywie.
Mam nadzieję, że przedstawiłem cały przekrój możliwości, uzasadniłem wydatki oraz podpowiedziałem co można zrobić inaczej i gdzie jest potencjał do szukania oszczędności.
Stop! Nic nie napisałem o środku komunikacji, którego używają mieszkańcy. W ramach miasta, można napotkać taxi-be (dosłownie: duże taksówki), które są raczej czymś na kształt minibusów. Ciekawy tekst na ich temat znajdziecie tu [10]. Na dalszych dystansach komunikacja realizowana jest przez taxi-brousse, czyli większe busy, które w zależności od wielkości i modelu mogą przewieźć od 10 do 30 osób. Nierzadko są koszmarnie przeładowane, a na dachach transportują niesamowite ilości bagaży. Największe wrażenie zrobiły na nas… jadące na dachu żywe kozy. Tego nie da się krótko opisać, więc pokażę jak to wygląda w kolejnych częściach. Busy kursują według mniej lub bardziej regularnych rozkładów jazdy, w zależności od zapotrzebowania i dostępności pojazdów. Nierzadko widzieliśmy czekających na takiego busa ludzi, według naszego kierowcy, czasem na busa czeka się wiele godzin, tak długo, aż w końcu nadjedzie… Polecam lekturę [11], jak również filmik „MADAGASCAR | Morombe a Mangily en Camion-Brousse” [12]. Zachęcam również do obejrzenia jeszcze innego odcinka na kanale YT „Planeta Abstrakcja”, pod tytułem „Tutaj miała być POLSKA KOLONIA” [13]. Zobaczycie sami, jak podróżuje się taxi-brousee, a także… pociągami. Pociągi to bardzo ciekawy temat na Madagaskarze, ale żeby skorzystać z tego środka transportu, trzeba naprawdę się postarać, gdyż pociągi jeżdżą już tylko na bardzo zredukowanych trasach. O wiele częściej zobaczycie tory i opuszczone stacje kolejowe… Na najdalsze trasy wyruszają również autobusy-ciężarówki. Podróż nimi musi być porażającym doświadczeniem, wziąwszy pod uwagę czas przejazdu, ciasnotę oraz fakt, że służą one również za pojazdy transportujące wszelkiego rodzaju towary. Załadunek i rozładunek, czyli mocowanie rzeczy na dachu, to prawdziwa sztuka. Chciałem odszukać gdzieś w internecie te najbardziej ekstremalne, więc również prawdziwe, opisy przejazdu współdzielonymi ciężarówkami (camion-brousse). Tymi, które pokonują trasy ze stolicy do Fort Dauphin w 36 godzin, ale jeśli coś pójdzie nie tak, to nawet i trzy dni. Widzieliśmy je w naszej podróży, nawet nasz kierowca kiwał głową na ich widok… Znalazłem. Madagaskar – prawdziwy do bólu [14]. Koniecznie przeczytajcie.
Lokalne firmy przewozowe są całkowicie nieprzewidywalne. Zostaniesz wciśnięty między dowolną liczbę tubylców (biała osoba prawie nigdy tam się nie pojawia, nie bez powodu). Czas odjazdu i przyjazdu jest niepewny, w granicach 3 lub 4 godzin. Odjeżdżają dopiero wtedy, gdy każdy centymetr wewnątrz pojazdu zostanie zajęty, a na dachu zgromadzą się przynajmniej 3 metry bagażu. Warunki mogą tu się znacznie różnić (wojskowe jeepy z czasów przedwojennych, minibusy załadowane zwierzętami, piekielne ciężarówki itp.), ale stałym elementem jest zawsze ściemnianie i brak pewników. Nigdy nic nie wiadomo, tak naprawdę nikt nic nie wie. Powtarzana odpowiedź to: „Jesteśmy na Madagaskarze” lub „To jest Madagaskar, przyjacielu”.
Nie poddałem jeszcze krytyce samego planu. Na koniec – bardzo ważne pytanie. Czy uważam, że 13-14 dni wystarczy? Zdecydowanie nie. Albo trzeba z czegoś zrezygnować, albo naprawdę warto dołożyć około 3-4 dni więcej i wtedy mieć na parki narodowe (Ranomafana, Isalo) cały dzień. Z bólem serca z daleka tylko widziałem przepiękne góry. Chętnie poszedłbym na trekking na szczyt Chameleon (opisany w blogu [1]), mimo wszystko odwiedził rezerwat Anja, pospacerował w dolinie Tsaranoro. Całkiem ciekawym pomysłem jest też 2,5-dniowy spływ rzeką Tsiribihina (opisany w programie [9]) jako miła odskocznia od ciągłej i męczącej jazdy autem… Zatem, bardziej polecałbym celować w trzy tygodnie. Natomiast dwa tygodnie to minimum, ale z obcięciem niektórych pozycji. Będę o tym pisał jeszcze w samej relacji z wyprawy.
W następnej części zajmiemy się kwestią wypłaty gotówki, ogarnięcia internetu i kilku innych rzeczy… i wyruszymy w końcu w podróż.
[1] Blog https://dalekooddomu.pl/madagaskar/
[2] Strona Tsu na FB: https://www.facebook.com/mamy.andrianiaina.90
E-mail: amamih2004@yahoo.fr, telefon/whatsapp: +261 349928147.
[3] Strona naszego kierowcy na FB: Hery Njaka Niaina https://www.facebook.com/hery.niaina.1272
[4] Park Narodowy Bemaraha (strona parku) https://www.parcs-madagascar.com/parcs/bemaraha.php
[5] Relacja „Na Madagaskar [LIVE]” na Fly4Free viewtopic.php?p=1653677
[6] Park Narodowy Tsingy de Bemaraha na Fly4Free viewtopic.php?p=1658327
[7] Tripadvisor, komentarze: https://www.tripadvisor.com/Attraction_ ... vince.html
[8] https://www.roadtripafrica.com/madagascar/car-rental/
[9] https://omtramping.pl/wyprawa/madagaskar/
[10] Tekst o taxi-be: https://www.madamagazine.com/en/taxi-be/
[11] Tekst o taxi-brousee: https://www.madamagazine.com/en/taxibrousse/
[12] „MADAGASCAR | Morombe a Mangily en Camion-Brousse” https://www.youtube.com/watch?v=erXeEGz9_DU
[13] YT Planeta Abstrakcja, „Tutaj miała być POLSKA KOLONIA” https://www.youtube.com/watch?v=55D71sljZMw
[14] „How to travel in Madagascar as a solo and independent adventurer” https://travelbert.org/2023/08/29/how-t ... traveller/Madagaskar – mora mora #4
Do stolicy Madagaskaru, Antananarywy, przylecieliśmy przed czasem, 13 sierpnia 2024, o godzinie 13:23 (+1 h w stosunku do czasu w Polsce). Lotnisko TNR (Ivato International Airport) znajduje się 16 km na północny zachód od centrum miasta. W ubiegłym roku (2023) obsłużyło 1,12 milionów pasażerów, z czego 0,79 mln w ruchu międzynarodowym. Drugie bardzo popularne turystycznie miejsce Madagaskaru to wyspa Nosy Be (dosłownie: duża wyspa), położona przy północno-zachodnim wybrzeżu. Na lotnisko NOS (Aéroport international de Nosy Be-Fascene) w sierpniu 2024, raz tygodniowo, realizowane były bezpośrednie loty czarterowe z Katowic.
Według danych Ministerstwa Turystki, w roku 2023 Madagaskar odwiedziło prawie 260 tys. turystów, a zatem nadal mniej, niż w najlepszym przed-covidowym roku 2019, kiedy było ich 350 tys. Od stycznia do sierpnia bieżącego roku, a zatem wliczając nas, na Madagaskar przybyło 126 tys. turystów. Marzeniem ministerstwa jest, aby osiągnąć liczbę 1 mln turystów do roku 2028.
Tymczasem…
Po dopełnieniu formalności (vide mój wcześniejszy opis lub na [1]), które zajęły godzinę, przeszliśmy do hali przylotów. Zaraz za drzwiami ujrzeliśmy człowieka trzymającego tabliczkę z moim imieniem i nazwiskiem, był to nasz pierwszy kierowca, Fely. Towarzyszyła mu żona Tsu, która pojawiła się, aby zainkasować płatność za usługę turystyczną. Fely nie był zbyt mocny w j. angielskim, za to żona Tsu na szczęście tak.
Terminal przylotowy zorganizowany jest w ten sposób, że turystom od razu rzucają się w oczy: kantor wymiany walut oraz stanowiska operatorów telekomunikacyjnych, w których można nabyć karty SIM, przede wszystkim do internetu. Do obu wiły się długie kolejki. Nie mieliśmy zamiaru wymieniać pieniędzy w kantorze, wyposażeni w wiedzę, że kurs jest raczej słaby. Wiedzieliśmy również, że mamy nie fatygować się do pierwszego widocznego, po prawej stronie, bankomatu Société Générale, który pobiera prowizję od wypłaty gotówki. Zapytałem więc żonę Tsu, gdzie tu jest jakiś inny bankomat. I tu zaskoczenie, ponieważ nie wiedziała. Można więc być „organizatorem turystycznym” i nie mieć elementarnej wiedzy na temat fundamentalnie ważny dla turysty. Cóż, przeszliśmy się kawałek w lewo, wzdłuż terminala i dość szybko znaleźliśmy po prawej stronie, koło wyjścia – bankomat MCB (Mauritius Commercial Bank). Zdjęcie dokładnie tego miejsca na lotnisku znajdziecie na stronie bloga „Arriving in Antananarivo (Madagascar)” [1] oraz Nomadic Backpacker [2].
I tu zaczyna się zabawa w „wielkie pieniądze”, ale zacznijmy od podstaw. Kod madagaskarskiej waluty to MGA (tak jak złotówki to PLN), skrótowo „Ar” (lub ar) tak jak złotówka to „zł”. Kurs można wygodnie sprawdzić w Google, wpisując na przykład: 1000 MGA to PLN. Na dziś jest to 0,84 zł. Od czasów, gdy na blogach pisano, że przelicza się bardzo przyjemnie, bo dzieląc cenę w ariarach przez tysiąc mamy złotówki, kurs madagaskarskiej waluty osłabił się (lub złotówka umocniła) wyraźnie. Nadal można jednak stosować takie wygodne przybliżenie. W przypadku wypłaty, bardziej interesuje nas kurs euro, z którego bank dokona przeliczenia, to sprawdzamy, że na dziś 1 EUR to MGA daje 5084. Jak było w dniu naszego przyjazdu, czyli „pierwszej akcji pod bankomatem”? W zasadzie podobnie, pierwszą wypłatę wykonałem za pomocą karty Curve, efektywne przeliczenie 1000 Ar dawało koszt 0,855 zł. Dla relacji do 1 Euro, było to około 4950 Ar. Piszę to, bo mogę to odnieść do cen w lotniskowym kantorze. Otóż w tym samym momencie oferował on kurs wymiany 1 Euro na 4500 Ar, a w drugą stronę, sprzedaż 1 Euro za 4800 Ar. Tak, dobrze widzicie! Można by wyciągać z bankomatu kasę (dostając za każde euro 4950 ariarów) i maszerować do kantoru, żeby je sprzedać i na każdym euro zarobić 150 ariarów. Chyba jednak nikomu by się nie chciało biegać w ten sposób, żeby zarobić kilkanaście groszy. Ba, cały tłum turystów potulnie dawał się „golić” w kantorze, na prawie 10% (dostając 4500 zamiast prawie 5000 z bankomatu). Dwa tygodnie później, podczas naszej ostatniej wypłaty gotówki, za 1 Euro dostaliśmy równo 5000 Ar. Kantor na lotnisku też się połapał w kursach, bo tuż przed naszym wylotem euro można było kupić za 4950 Ar.
Nie mogę przemilczeć oferty, jaką podczas wymiany maili, złożył mi Tsu. Zaproponował, oczywiście jeśli zechcę, że jego kolega wymieni mi euro po kursie korzystniejszym niż w lotniskowym kantorze, a nawet w banku. Ponieważ lubię sprawdzać, więc zapytałem go, jaki to będzie kurs. Tsu odpisał, że 4600 Ar. Zatem rzeczywiście, nie mijał się z prawdą pisząc, że lepszy niż w kantorze, ale mocno mijał się pisząc, że lepszy niż w banku. Pokazałem mu jaki jest kurs i grzecznie „podziękowałem” za usługę kolegi-cinkciarza. Nie wszyscy się tak fatygują. Pamiętacie wzmiankę o spotkanej w restauracji polskiej grupie? Oni skorzystali z usług kolegi Tsu. Każdy z nich zakupił 2,5 mln ariarów, płacąc euro po kursie takim jak napisałem, a może nawet gorszym… nie drążyłem tematu. Byli bardzo ubawieni, że koleś przyjechał do nich do hotelu, dosłownie z walizką pieniędzy. Cóż, skoro wymienił 30 mln ariarów, to na czysto zarobił 3 mln ariarów, jakieś 630 euro (2700 zł). Przypomnę – w kraju, w którym przeciętna miesięczna pensja mieści się w przedziale 50-150 euro. I tak się robi biznes! Wszystko oczywiście kulturalnie i za przyzwoleniem, ale bądźcie tego świadomi i sprawdzajcie fakty…
Jeszcze jedna refleksja walutowa. Otóż, w ostatnim hotelu (La Bella Donna w Ifaty) można było zapłacić w euro, ale… zaoferowano przelicznik 4500 ariarów za euro, ale tylko dla banknotów 50 EUR. Banknot 10 EUR mógł być zaakceptowany za 4000 ariarów. Miałem przy sobie trochę euro, na wszelki wypadek, ale o kurs wymiany zapytałem z ciekawości i oczywiście nie skorzystałem…
No a co z tymi bankomatami? Otóż, niezła „zabawa”. Największym nominałem jest 20000 Ar, czyli… niecałe 17 zł. Wyobrażacie sobie? Maszyna ATM ma techniczny limit na wypłatę maksymalnie 40 banknotów, więcej nie przejdzie przez szczelinę. Oczywiście mogą być narzucone inne limity maksymalnej wypłaty, ale jeśli mamy duże szczęście, to bankomat może nam wypłacić maksymalnie 800 tys. ariarów (672 zł). No cóż, w Polsce też zmierzamy do czegoś podobnego, tyle że liczba banknotów mniejsza… Niestety, nierzadko okazuje się, że w bankomacie nie ma już wystarczającej liczby banknotów, zaś przy wypłacaniu w nominałach 10000 Ar zabawa będzie jeszcze… dłuższa. I tak się niestety okazało, jeśli chodzi o bankomat MCB na lotnisku. Wyglądało na to, że zabrakło w nim banknotów 20 tys. Ar. Musieliśmy też, metodą prób i błędów ustalić, jaką maksymalną kwotę w ogóle da się wypłacić. Jednorazowo mogliśmy wypłacić najwyżej 400 tys. ariarów (właśnie w banknotach po 10 tys. ariarów). Na szczęście, czynność wypłacania można powtarzać. Na nieszczęście – trochę to trwa, a do bankomatu ustawia się kolejka chętnych. Wypłacaliśmy jednak do skutku… to znaczy chwili, w której w bankomacie zwyczajnie zabrakło banknotów. Przy takich ilościach „papieru”, nie jest to jakaś nadzwyczajna sytuacja. Udało nam się wypłacić 4,1 mln ariarów. Na dziś wiem, że było to mniej niż połowa tego, czego potrzebowaliśmy, ale na początek wystarczyło. Wykonaliśmy, razem z testowym wypłacaniem mniejszych sum (200, 300, wreszcie 400 tys., więcej nie przechodziło), 11 wypłat.
Do całej tej operacji warto się przygotować. Co mam na myśli? Takie 4,1 mln ariarów, w banknotach po 10 tys. Ar, to jest gruba forsa, dosłownie.
Wyobraźcie sobie, że trzymacie w ręku 410 banknotów! Gdzieś to trzeba schować, do portfela się nie zmieści, do kieszeni w spodniach też nie. Najlepiej mieć jakąś konkretną saszetkę, czy nawet mini-torebkę.
A jakich kart bankowych używać do wypłacania? Efektywnie użyłem trzy rodzaje kart Mastercard, zatem rozliczanych w euro: Curve, pod które podpiętą mam kartę kredytową PEKAO S.A. i normalnie bez żadnej prowizji można wypłacać, a do tego mile (program Miles&More) się naliczają… Oczywiście zależnie od rodzaju posiadanej karty Curve, może się szybko pojawić narzut (ze strony Curve) ze względu na przekroczenie limitów wypłaty gotówki za granicą. Druga karta, Revolut, podobnie. Najbardziej komfortowo i przewidywalnie wypłacało mi się za pomocą karty wielowalutowej Alior Kantor. Oczywiście miałem na subkoncie zakupione euro. Polecam również, zanim zaczniemy używać takiej karty, wykonać telefon do Aliora z informacją, że w takim a takim państwie mamy plany wypłacać gotówkę, żeby nie wycięli jakiegoś numeru. Wszystkie inne karty „wielowalutowe”, czy inne fintechowe wynalazki, też zapewne bardzo dobrze się sprawdzą.
Konkluzja: na Madagaskarze wypłacamy gotówkę tylko z bankomatów MCB. Ponieważ ludzie mają różne karty w różnych krajach i bankach, nic nie stoi na przeszkodzie testować, czy inne bankomaty naliczą prowizję czy nie. Jeśli naliczą, to czytelnie o tym poinformują, zanim zdecydujemy się na transakcję. Na przykład, wspomniany blog [2] podaje, że dla karty debetowej WISE VISA, wydanej w UK, bankomat BNI Madagascar nie pobrał prowizji, ale miał też bardzo niski limit jednorazowej wypłaty, zaledwie 200 tys. ariarów. Nic jednak nie napisano na temat kursu wymiany. Bankomaty BNI (Banque nationale de l'industrie, banku założonego w 1919 roku!) często występują na terenie całego kraju, ale z naszymi kartami zdecydowanie się „nie dogadywały”, chciałby pobierać prowizję – jest to kwota rzędu 10 tys. Ar, więc awaryjnie można to zaakceptować. Sprawdzanie czy dany bankomat nie pobiera prowizji, może się też skończyć… źle. W mieście Morondava zauważyłem, że jest tyle bankomatów koło siebie i to przy głównej ulicy RN35, już niedaleko naszego hotelu, że warto spróbować. I tak, bankomat BOA (Bank Of Africa) połknął moją kartę Revolut. Stało się to po anulowaniu operacji, gdy zobaczyłem, że będzie naliczona prowizja. Karta była zwykła, plastikowa, a zatrzymanie karty miało wynikać z procedur bezpieczeństwa ze strony wydawcy karty. Krótko pisząc, Revolut „dał ciała” i jego nieprzeniknione algorytmy nakazały zatrzymanie mojej karty. Był wieczór, bank zamknięty, a my jechaliśmy do naszego hotelu. Czysto spekulacyjnie pisząc, można by próbować odzyskać kartę po otwarciu placówki, ale – jak to napisał „dział wsparcia” (czy może raczej „dział farsy”) Revoluta, nie mogą zagwarantować bezpieczeństwa karty i integralności moich finansów, od momentu pochłonięcia karty przez bankomat, do potencjalnej chwili jej odzyskania. Czyli – zamknij kartę i zaaplikuj o nową, chętnie ci przyślemy, za darmo! Ale łaskawcy!
Kolejna lekcja: jeśli jedziesz za granicę, zwłaszcza do takiego państwa jak Madagaskar, musisz mieć plan A, B, C i najlepiej jakiś plan D. Czyli kilka różnych kart, z których dwie, a najlepiej trzy, zapewnią ci komfortowe (bezprowizyjnie, po dobrym kursie) warunki wypłacania gotówki z bankomatów. BLIK od przyjaciela nie przejdzie! Co zrobisz z jedną kartą, jeśli zatrzyma ci ją któryś z bankomatów? Albo, co zrobisz jeśli w bankomacie zabraknie gotówki, albo „czasowo będzie niesprawny”? Gdyby taka sytuacja nam się przydarzyła z bankomatem MCB na lotnisku, pewnie jakąś kwotę wypłacilibyśmy choćby z bankomatu pobierającego haracz. Ale teraz, gdy już wiemy, że MCB to jest to, czego potrzebujemy, można poszukać innych bankomatów tego rodzaju w Antananrywie. Google Maps znajdują siedem lokalizacji! Zatem, są jakieś alternatywy, co nie oznacza, że akurat będzie się dało z nich łatwo skorzystać – trzeba do tych bankomatów podjechać. Faktycznie jednak tak się złożyło, że nasz ostatni hotel, Le Chalet des Roses, był bardzo blisko oddziału banku MCB.
Bankomat znajduje się na zewnątrz (na zdjęciu, po lewej stronie), nie ma potrzeby wchodzenia do środka banku i niepokojenia ochroniarzy, którzy czujnie lustrują każdego wchodzącego, nakazując zdjęcie nakrycia głowy… Bankomat, gdy pierwszy raz chcieliśmy z niego skorzystać, „chwilowo nie działał”! Zabrakło w nim gotówki, ale ponieważ był w zasadzie obok banku, to gotówka była właśnie uzupełniana. Gdy wróciliśmy po spacerze po stolicy, wszystko już działało jak należy. Trzeba mieć na uwadze, że inni klienci też lubią te bankomaty i może nas spotkać sytuacja, że stoimy w kolejce nawet pół godziny! Trudno się dziwić, jeśli wielu klientów robi po kilka transakcji. Ponieważ to była końcówka naszego pobytu, więc wystarczyła jedna transakcja na 400 tys. ariarów. Bankomat wydał nam nowiutkie, pachnące 20-tki i 10-tki. Normalnie, banknoty madagaskarskie są takim stanie, że wolałbym ich nie mieć w rękach.
Poza stolicą jest tylko jedno miasto, Antsirabe (trzecie co do wielkości na Madagaskarze), w którym jest tylko jeden bankomat MCB. Co ciekawe, bank i bankomat znajdują się na ulicy Beniowskiego. Jak wygląda to miejsce, można znaleźć na Google Maps (hasło „MCB MADAGASCAR ATM”). Antsirabe jest miastem leżącym na trasie większości wycieczek i to dwa razy – raz gdy jedzie się do baobabów, a drugi raz, gdy się od nich wraca. Tu jednak trzeba być przygotowanym na niespodzianki, bez alternatywnego planu (nie ma innych bankomatów MCB). I tak się nam przytrafiło, podczas pierwszej wizyty, gdy przyjechaliśmy na trzeci nocleg, postanowiliśmy dokończyć dzieła wypłacania gotówki. Niestety, bankomat był w stanie „dysfunkcji”… wieczorem i tak samo rano. Ktoś może pomyśleć, że poczekamy na otwarcie placówki i coś z tym zrobią. O nie, nie, na Madagaskarze, o godzinie 8:30, kiedy to ten konkretnie oddział się otwiera, jest się już daleko w trasie… Tak, jeszcze się dowiecie, że podróżowanie na Madagaskarze odbywa się reżimie wojskowym. Pobudka 5:30-5:45, śniadanie 6:00, wyjazd 6:30. I tak dzień w dzień!
W naszym przypadku to, co udało się wypłacić na lotnisku, idealnie wręcz starczyło do momentu, gdy po raz drugi byliśmy w Antsirabe, mieliśmy tu ósmy nocleg. Bankomat działał, pozwalał też wypłacać 600 tys. ariarów, chyba z powodu niewielkiej liczby banknotów o nominale 20 tys. ariarów, bo dostawaliśmy mieszankę banknotów. Wypłaciliśmy 4,8 mln ariarów, zabezpieczając zapasy gotówki aż do powrotu na ostatni nocleg do stolicy.
Jeśli zbierzemy te asynchroniczne zapisy, to ustalimy, że łącznie podczas naszego pobytu na Madagaskarze wypłaciliśmy z bankomatów 9,3 mln ariarów, za około 7900 zł. W większości, w banknotach 10 tys. Ar. Praktycznie wszystko wydaliśmy, na pamiątkę zostawiliśmy sobie nowiutkie banknoty w łącznej kwocie 74,5 tys. Ar (około 63 zł).
Wróćmy jednak na ziemię… udało się wypłacić pierwszą transzę gotówki, ale nadal nie wyszliśmy z lotniska! A czas nieubłaganie płynął do przodu, nasz kierowca i żona Tsu zdecydowanie chcieli, abyśmy już wyruszyli dalej. Zatem wizja zakupienia karty SIM na lotnisku nie wchodziła w grę. Widać zresztą było, że kolejka do okienka, w którym sprzedawano karty, strasznie powoli postępowała do przodu. I tu kolejna praktyczna porada: nie ma sensu kupować karty SIM na lotnisku, chyba, że jakimś zrządzeniem losu nie będzie żadnej kolejki. Po prostu szkoda czasu! Bez internetu da się wytrzymać, a po drodze będą punkty sprzedaży, w których spokojnie można kupić i doładować karty do internetu. Przekonamy się wtedy, że jest to bardzo żmudna procedura, która nie bez przyczyny trwa długo…
Na Madagaskarze są trzej znaczący operatorzy: Telma, Airtel i Orange. Pełnią oni nie tylko funkcje telekomunikacyjne, ale każdy świadczy ważną usługę elektronicznej portmonetki, którą trzeba najpierw zasilić, a potem można doładowywać swoją kartę SIM.
Jadąc przez cały kraj, w najbardziej zapyziałej wiosce, będziemy widzieć budki z czerwonymi reklamami Airtel…
…rzadziej Telma i jeszcze rzadziej, Orange. A czasem w jednej budce można doładować kartę każdego z tych operatorów.
Jednak to Telma ma największe pokrycie i polecam kupić karty SIM tego operatora. Zaś World Cola, bardzo kiepski odpowiednik amerykańskiego napoju, stała się narodowym napojem gazowanym Madagaskaru.
Nasze karty SIM zakupiliśmy dopiero trzeciego dnia, w drodze z Andasibe do Antsirabe. Przejeżdżając główną drogą przez Ambatolampy, zobaczyliśmy sklep Telma (możecie poszukać na Google Maps pod hasłem „Telma Shop Ambatolampy”). Zobaczyliśmy, a nawet usłyszeliśmy, ponieważ trwała właśnie huczna akcja promocyjna, przed sklepikiem wywieszono baloniki i wystawiono dudniące głośniki. W samym sklepiku i na zewnątrz kręciło się z osiem osób w koszulkach operatora, z czego większość to młodzi praktykanci, nie mający zielonego pojęcie o procedurach sprzedaży i obsługi klienta. Robili zatem takie zamieszanie marketingowe. Nie ma oczywiście żadnego powodu, żeby kupować kartę SIM akurat w tym miejscu, gdyż można w każdym innym. My zrobiliśmy to niejako po drodze i przy okazji. Natomiast warto wiedzieć, że procedura nabycia karty to bardzo biurokratyczna czynność. Musimy dać swój paszport, który zostaje skopiowany (sfotografowany), nasze dane z niego wprowadzone do systemu. To nie wszystko – wykonane zostaje aktualne zdjęcie portretowe osoby, na którą karta SIM ma być zarejestrowana. Ponieważ kupiłem dwie karty, dwa razy byłem fotografowany. Trwa to dość długo, pomimo, że „moją sprawą” zajmowały się ze trzy osoby na raz, czyli chyba wszystkie, które wiedziały jak to się robi. Nic dziwnego, że na lotnisku kolejka do punktu Telma wydawał się nie posuwać do przodu ani trochę i dobrze, że w niej nie zdecydowaliśmy się wtedy czekać! Po spełnieniu biurokratycznych wymogów, otrzymałem żółtą kartkę z kontraktem (dla każdej karty SIM osobno) – warto ją zachować, bo jest na niej numer telefonu, konieczny, żeby kartę doładować. Sama karta SIM kosztowała 1000 Ar (0,84 zł). Personel sklepu podmienił zakupione karty w naszych telefonach.
Ktoś również uczynnie wypisał mi z tyłu kartki różne kody – warianty zasilenia.
W zasadzie znajomość kodów doładowujących do niczego nie jest potrzebna, bo można ich użyć tylko jeśli założy się portmonetkę MVola (mobile money). Próbowałem później tak zrobić, portmonetkę nawet założyłem, ale… poddałem się przy kolejnym kroku. Aby portmonetkę zasilić, musiałbym iść do dowolnego punktu Telma… z gotówką w garści. Wybrałem plan doładowania (obie karty tak samo), na początek 2,5 GB z ważnością karty 1 miesiąc, za 15000 Ar (około 12,6 zł). Pan w okienku wstukiwał różne kody, po chwili otrzymałem SMS z informacją o doładowaniu konta. Dokładnie tak samo można zrobić w każdej przydrożnej budce Telma. Saldo można również doładować za pomocą kart-zdrapek (żółte, przykładowe zdjęcie na [3]), które sprzedawane są w bardzo wielu miejscach.
Czy 2,5 GB danych (pamiętajmy, że liczona jest suma: transfer wychodzący i przychodzący) wystarczy? Wydaje się, że tak, zwłaszcza, że przez większą część czasu naszego podróżowania, zasięg był taki sobie, transfer słaby. Jednak zdarzały się też miejsca, gdzie internet dostawał „kopa”, zapewne gdzieś w pobliżu przekaźników. Wszystko zależy też od celów używania internetu, wysyłanie zdjęć, a tym bardziej filmików, potrafi szybko skonsumować dostępny limit. I na to rzeczywiście się zanosiło, zwłaszcza, że limit mojego telefonu był drenowany przez jeszcze dwa inne telefony … W miejscowości Belo Tsiribihina (tak, tej samej, w której spotkaliśmy grupę Polaków i Tsu), dosłownie przecznicę dalej od restauracji „Mad Zebu”, w kolejnym całkiem dobrze wyglądającym punkcie – sklepiku Telma, doładowałem (przy asyście naszego kierowcy) moją kartę pakietem na 15 GB (za 75000 Ar, czyli 63 zł), a drugą tak samo jak poprzednio. I to powinno już zdecydowanie starczyć do końca… gdyby nie pewien incydent. W hotelu koło parku Ranomafana podłączyłem laptop do hotspota komórki, transfer w tamtym miejscu był wyjątkowo dobry. Tak dobry, że… Windowsy postanowiły zrobić sobie aktualizację. I pobrały jakieś 8 GB danych… zorientowałem się, gdy nauczyłem się jakim kodem sprawdzić pozostały limit danych. W efekcie, raz jeszcze, na sam koniec, w ostatniej miejscowości Ifaty, spacerując główną ulicą wsi, sam już poradziłem sobie w budce, pokazując palcem kod na kartce, że chcę 2,5 GB doładowania. Płacąc, a jakże, gotówką.
Jaki morał „z tej opowieści”? Ano taki, że nie ma co oszczędzać, polecam kupić kartę SIM i doładować ją od razu na 15 GB danych (i miesiąc ważności). Jeśli nie będziecie robić update’ów systemu operacyjnego na komputerze, jeśli nie będzie oglądany Youtube (co czasem może się udawać, ale raczej nie w drodze), powinno wystarczyć.
Dostępny limit danych oraz ważność konta sprawdzamy kodem skróconym [3]. Po kolei (jak na zrzutach ekranu, od lewej do prawej), wpisujemy #359#. Dalej wpisujemy 1. Ponieważ moją kartę doładowałem dwoma rodzajami doładowań, widnieją dwie odrębne pozycje. Doładowanie w ramach takiego samego kodu (np. drugi raz 15000) powiększa saldo tej pozycji. Zatem, choć to trochę dziwne, żeby sprawdzić ile nam zostało, trzeba osobno sprawdzić obie pozycje, czyli 1 i 2. Po wybraniu każdej z nich zobaczymy, ile mamy danych oraz jak długo są ważne. Powiedzmy, że wpiszę teraz 1. Jak widać, to nie koniec, jeszcze raz wpisuję 1 (kod 00 to powrót do poprzedniego menu). W ramach tego planu zostało 301,7 MB z ważnością do 22/09/2024.