Afrykański kwartet: Królestwo Ashanti, VooDoo, tropikalne lasy i smog. (Wybrzeże Kości Słoniowej, Ghana, Togo, Benin)
Od naszego wyjazdu minęło trochę czasu, część relacji napisałam jakiś czas temu, ale ciężko mi było znaleźć czas na uporządkowanie zdjęć i zebranie wszystkiego w kupę. Odwiedziliśmy 4 kraje, czyli Wybrzeże Kości Słoniowej, Ghanę, Togo i Benin.
Jako, że jestem w pracy zmuszona do wzięcia urlopu w okresie noworocznym, szukanie znośnego cenowo biletu zaczęłam dużo wcześniej i trochę kombinowałam z multicity. W rezultacie nabyłam drogą kupna bilet: BER-ABJ, COO-BER, mając na uwadze, że wiza do Ghany będzie problematyczna. Do Wybrzeża jest e-visa, do Beninu też, do Togo można dostać wizę od ręki na granicy. Została do załatwienia ta nieszczęsna Ghana. Rozważałam nawet pośrednika, ale w tak zwanym między czasie, zasady się zmieniły i pojawiła się opcja załatwienia wizy w Pradze, co z udziałem kolegi, który mieszka w Pradze, udało się ogarnąć. Naszym najwyższym priorytetem były 2 festiwale: festiwal Akwasidae w Kumasi oraz VooDoo festiwal w Ouidah. Dodatkowo zależało nam, żeby odwiedzić Park Narodowy Taï i słynne szympansy, które umieją posługiwać się, jak naliczono, 26 narzędziami. Niestety kamp z którego mieliśmy ruszać został zalany przez powódź i nasza wycieczka została odwołana. Na szczęście była inna alternatywa.
Wybrzeże Kości Słoniowej 26.12.2023/27.12.2023 Do Berlina jedziemy 26.12, ale żeby jak najdłużej zostać przy świątecznym stole, jedziemy w sposób kombinowany. Pociągiem do Poznania i dalej Flixbusem już na lotnisko. Dojeżdżamy około 3 w nocy. W autobusie za bardzo nie udaje się pospać. Wylot z Berlina mamy o 7. 4 godzinki mijają nam zaskakująco szybko i lot upływa całkiem przyjemnie, z wyłączaniem cateringu. Dostajemy najgorszy posiłek, jaki kiedykolwiek jedliśmy w samolocie. Nie narzekamy jednak mocno. Dla mnie samolot to sposób na dostanie z punktu A do punktu B. Tylko tyle lub aż tyle. Do Abijanu przylatujemy przed czasem. Jeszcze tylko procedury wizowe (ups, stoimy w złej kolejce), zdjęcie (cudowne, po nieprzespanej nocy, jak z kartoteki policyjnej, a wydawało mi się, że zdobyłam się na uśmiech) i wychodzimy. Odebrać ma nas kierowca, z którym nazajutrz mamy jechać do Taï. Niestety kolesia nie ma, nie chcemy wziąć innego, żeby obrażony nie wystawił nas następnego dnia. Choć rozsadek podpowiada, że nie odpuści tak szybko możliwości zarobku. Po godzinie pasujemy. Bierzemy taksę i jedziemy do hotelu. Jest późno, jutro wyjazd o 6. Kilka słów o Taï. Raczej z kategorii tych praktycznych, bo opis parku to sobie można 2 kliknięciami w niecie znaleźć. Park można zaatakować z 2 stron. Od północy i od południa. Nasz plan zakładał, żeby dojechać od południa, ale skończyło się na części północnej. Od południa operatorem jest Taï Forest Lodge, a od północy Écotourisme Taï. Taï Forest Lodge jest w okolicy wioski Niebe, a Écotourisme Taï wioski Taï. Taï Forest lodge oferuje oglądanie szympansów i mini trekking na górę Nienokoune (nie było nam dane, ale zdjęcia w necie można znaleźć epickie). Écotourisme Taï natomiast oglądanie western red colobus i sooty mangabey. Na etapie planowania trochę mnie zdziwił taki podział, bo bardziej sobie wyobrażałam oglądanie naczelnych na zasadzie safari, czyli albo będą takie, albo inne, albo z lichym szczęściem żadne. Teoretycznie można dojechać transportem publicznym do Parku, niemniej jednak z Abidżanu jest to spora odległość, wiec nie zdecydowaliśmy się na to rozwiązanie. Nie bez znaczenia było też to, że mogłoby to się w 1 dzień nie spiąć. Rozpoczynamy więc wycieczkę z większą wygodą, mając do dyspozycji auto z kierowcą. Dlaczego nie wynajęliśmy auta sami? Wszystkie wypożyczalnie, które przepatrzałam miały podobne ceny do tych które oferował nasz kierowca. Czy był haczyk? Oczywiście, że tak
:D Nie dopytałam się o to na etapie ustalania ceny i okazało się że auto, którym jechaliśmy paliło 18 litrów na sto(!), co dosyć mocno dociążyło nam budżet już na wstępie. Był jeszcze jeden mankament, ale o tym później. Docieramy do całkiem przyzwoitego hotelu, zlokalizowanego bliżej wylotu z Abidżanu w kierunku Jamusukro, żeby nie tracić czasu w korkach rano.
28.12.2023 Trochę boimy się czy ziomeczek przyjedzie po nas o tej 6, bo początek nie był napawający optymizmem, ale jest nawet przed czasem. Auto duże, wygodne, a nawet za duże, patrz wyżej (18l/100km
:D). Wyruszamy. Do przejechania mamy około 600km. Pierwszy przystanek Jamusukro, ale nie zwiedzamy stolicy, ta atrakcja czeka nas w drodze powrotnej. Zatrzymujemy się tylko na lunch. Knajpka, zdecydowanie nie dla turystów, menu brak. Pytają się czy może być ryba. Mówimy, że tak i ku naszemu zdziwieniu dostajemy tylko głowę. Niewiele jest tam ryby w rybie, więc wyruszamy w dalszą drogę dalej głodni. Kierowca obiera dziwny kierunek, zamiast zdawało by się główną drogą jedzie inną. Zaaferowani pierwszym dniem w Afryce i wszystkim dookoła, nie zwracamy na to początkowo zbytniej uwagi. Przesypiam jakieś 70% drogi, daje znać nieprzespana noc. Jedna krótka noc w hotelu, nie dała nam odespać. Po kilku godzinach dojeżdżamy do Guiglo i kończy się asfalt, a zaczyna przygoda. Zostało nam do przejechania tylko 80km, jedziemy ten odcinek jednak ponad 3 godziny. Szutrowa droga roznosi się na wszystko dookoła. Wszystko oblepione jest czerwono - pomarańczowym kurzem. Drzewa, palmy, wszelaka roślinność. Pewnie ciężko jest łapać promienie słońca z pod tej grubej warstwy pyłu. Wszystko przybiera dokładnie taką samą barwę – barwę drogi. Wszelka ludzka aktywność odbywa się w pomarańczowo - czerwonych oparach. Czy opłaca się sprzątać, jak zaraz będzie to samo? Jednak mijając rzeki widzimy, że starają się swoje stare, ale sprawne i będące często źródłem utrzymania pojazdy myć. Mijamy liczne plantacje kauczuku, ciężarówki z zebranym kauczukiem, dzieci czekające na ludzi ze skupu. Przez 50 ostatnich lat, około 90% lasów w Wybrzeżu zostało wyciętych pod uprawy. Kiedyś cała zachodnia Afryka wyglądała właśnie jak Taï, czyli jeden z ostatnich kawałków pierwotnego lasu deszczowego, który się ostał w regionie.
Dojeżdżamy o zachodzie słońca. Opcji noclegów w wiosce nie ma jakoś szczególnie dużo. Do wyboru mieliśmy: - nocleg u sióstr zakonnych, daleko od centrum, bez śniadania, za to z bieżącą wodą, - nocleg w hotelu w centrum, bez śniadania, ale za to bez bieżącej wody
:D, - lub nocleg w wiosce obok, bez bieżącej wody, ze śniadaniem. Coś w stylu może być tanio/szybko/dobrze możesz wybrać 2 opcje
:D Wybieram w ciemno opcje w centrum. Hotel wygląda lepiej niż myślałam. Czekają na nas nawet 2 wiadra z wodą. Jest gitara.
29.12.2023 Wstajemy i idziemy do biura Ecotourism. Dostajemy przydziałowe kalosze, ale jeszcze ich nie ubieramy. Mamy wyruszyć po śniadaniu, więc dziewczyna z biura prowadzi nas do knajpki na śniadanie. Zamawiamy omlety i kawę. Po śniadaniu wracamy do biura i czekamy na kierowcę. Niebawem się pojawia i jedziemy kilka kilometrów za wioskę, do początku szlaku. Ponownie mijamy plantacje kauczukowców. Wysiadamy i dalej już z buta. Przewodniczka mówi, że trasa to około 10km. W tym miejscu jest również cały wykład co można, a czego nie można robić w lesie. Najwięcej ostrzeżeń jest na temat ludzkich wydzielin różanego rodzaju i patogenów, które mogą naczelnym zagrażać, czyli co w przypadku, gdy trzeba w lesie zrobić nr 1 i nr 2. Ważne było też, żeby przygotować ubrania w kolorach ziemi. Włączamy GPSa w zegarkach, żeby sobie potem podejrzeć ile rzeczywiście przeszliśmy i jak przebiegała trasa. W pierwszej kolejności idzie się przez las, który kiedyś był wycięty pod plantacje, ale się odrodził. Jest jakieś mądre określenie tego lasu, jednak nie przytoczę, bo gdzieś mi uciekło. Potem już wchodzimy w pierwotny las i rzeczywiście robi się bardziej dziko. Do tej pory główną przyczyną kaloszy były mrówki, teraz jednak pojawiają się strumienie do przejścia i dużo więcej błota. Idzie się przyjemnie. Pierwotny las zawsze powoduje u mnie takie wycieszenie, spokój i banana na twarzy. A jestem cholerykiem, więc doceniam ten nieczęsty stan.
Dochodzimy do campu i tu jesteśmy w szoku. Na stronie Ecotourims nie ma zdjęć campu, a szkoda! Warunki ponownie są lepsze niż myślałam. Mamy duży namiot, a za namiotem drugi, pełniący funkcje łazienki. Jest nawet baniak na górze, więc można wziąć prysznic!
Odpoczywamy na campie i omawiamy z przewodniczką plan na następne dni. Wieczorem wychodzimy szukać Western Red Coloumbus. Rano natomiast mamy natomiast oglądać Grey Mangabeys.
Wieczorem wychodzimy w poszukiwaniu małpek. Western Red Columbus nie są łatwe do obserwacji, z tego względu, że nigdy nie schodzą na ziemię. Całe swoje życie spędzają w koronach drzew. Po godzinie patrzenia w górę, bardzo bolą nas karki. Małpki widzimy dobrze, gorzej ze zdjęciami. Zawsze coś je zasłania na pierwszym planie: gałąź, liście, inne leśne przeszkody.
Przewodniczka z ogromną pewnością mówi, że jutro będzie widać lepiej. Nie chcemy jednak się nastawiać, żeby się nie rozczarować.
Przy kolacji spotykamy się z Francuzem, który był ze swoim przewodnikiem na niewielkim wzgórzu około 2km od campu. Jako, że musieliśmy odpuścić górę Nienokoune, pomysł, żeby jutro się zapytać przewodniczki czy nas tam zabierze wydaje się kuszący.
30.12.2023 Raniutko jemy śniadanie i ruszamy szukać Mangabeys.
Przy okazji wyjaśnia się skąd ten podział i skąd ta pewność. Ze względu na prowadzone badania, rotacyjnie, cały czas razem ze stadem przemieszczają się 2 osoby, notując zwyczaje stada, takie jak na przykład jedzony pokarm i chroniąc stado przed drapieżnikami. Czy to rzeczywiście ze względu na badania, czy ze względu na turystów. Albo inaczej, ile jest prawdy na temat tych badań - nie wiem. Jednak pewność przewodniczki została wyjaśniona. Jeśli są ze stadem cały czas i komunikują się ze sobą, prawie pewne jest, że małpki uda się zobaczyć. Z drugiej strony z szympansami, pewnie wygląda to tak samo. Zbliżając się do małpek dostajemy maseczki. Małpy są przyzwyczajone do ludzi i nie uciekają. Niektóre małe małpki są trochę zainteresowane, ale nie podchodzą za blisko. Natomiast, ze względu na to, że ten gatunek zbiera pokarm również ze ściółki leśnej, można je poobserwować z bardzo bliska. Małpki są urocze. Ale bohaterem jest tutaj też niewątpliwie las.
Po około 2 godzinach w tak doborowym towarzystwie, przewodniczka pyta się czy chcemy iść na tą górę, bo mamy do przejścia z tego miejsca jeszcze około 3km. Oczywiście, że chcemy! Ponownie włączamy trakery i idziemy. Po około 2km, przewodniczka zaczyna bardziej nerwowo patrzeć na swojego GPSa, ale nie martwi nas to. Dobrze, że go ma. I ma w nim sprawną baterię (bo to ponoć nie zawsze). Jednak po przejściu 3km, żadnego wzgórza nie widać. Idziemy kolejny kilometr i nadal nic, natomiast patrzenie przewodniczki w GPS powoduje dziwne zwroty akcji w stylu, a teraz idziemy tu! I idziemy w największe chaszcze na azymut. Zaczynamy zadawać niewygodne pytania np. czy daleko jeszcze? Nie, nie, nie, zaraz będziemy. Musieliśmy iść naokoło, bo tam drogę zalało. Jestem prawie pewna, że ona nie wie gdzie idzie. Do tego, żeby uniknąć naszych pytań zapierdzela jakby jej się motorek w tyłku włączył. Więc my również pędzimy za nią przez te chaszcze. W końcu widzimy wzgórze, przeszliśmy prawie 6km. Wzgórze jest zbyt niskie i roślinność częściowo zasłania widok. Ciekawe jest to, jak bardzo jest na górze sucho przez to, że nie jest tak szczelnie przykryte roślinnością. Ile las zatrzymuje wody przed parowaniem. Dziś budząc się w namiocie, przez wysoką wilgotność powietrza, mokre mieliśmy wszystko. Pościel, piżamy, rzeczy wywieszone do suszenia, plecaki. Dosłownie wszystko.
Ja i przewodnicznka w końcu ciśniemy pod górę
:)
W końcu jesteśmy, ale widok nie powala.
Trochę się zmachaliśmy tym biegiem z przeszkodami. Przewodniczka jest też padnięta, ale widać, że zadowolona, że jesteśmy na górze. Nie jesteśmy pewni czy się zgubiła, czy źle powiedziała na początku ile km. Po tym jak odzyskamy Internet sprawdzimy zapisaną trasę i już nie będziemy mieli wątpliwości. Zdecydowanie się zgubiła, trasa nie ma absolutnie żadnego sensu. Na wieczór mamy jeszcze zaplanowany spacer botaniczny, ale przez to, że w sumie przez parę km biegliśmy za nią po chaszczach, odpuszczamy ten spacer. Botaniki aż pod korek
:D W sumie spacer wyszedł 14km. I my jesteśmy zmęczeni i ona na pewno też. Dodatkowo nieswoje, ciężkie kalosze też nie pomagają. Michał obtarł sobie kostki do krwi. Przy okazji zaznajamiamy się z lokalną kuchnią, która nie trafia w mój gust, ale jeszcze nie wiemy, że i tak będzie to w sumie najlepsza kuchnia z całego pobytu (z małymi wyjątkami). Jedzenie opiera się na sosach podawanych z ryżem. Jest sos z kapusty, sos z bakłażana. Doprawione są dobrze, o mdłym smaku nie może być mowy, ale wszystkie sosy są o konsystencji bardzo rozgotowanych warzyw, ale nie na tyle, żeby był to jednorodny, gęsty sos. Jako miłośniczka wszystkiego chrupiącego i al-dente, nie bardzo mi podchodzą te różne papki. Spotkany Francuz jednak rozpływa nad się nad kuchnią iworyjską. No cóż, jeden lubi pomarańcze, a drugi jak mu stopy śmierdzą
:D
31.12.2023 Nasz pobyt w lesie dobiega końca. Po śniadaniu wracamy z lasu. Odbieramy nasze buty, zostawiamy kalosze (nareszcie!). Po wczorajszych ekscesach zostawiamy Pani spory napiwek. Idziemy się jeszcze chwilkę przejść po wiosce, ale jest blisko południa, więc słońce grzeje niemiłosiernie, a ja zapomniałam się posmarować filtrem, więc oczami wyobraźni widzę te rany na skórze wieczorem.
Szybko wracamy do auta i niezwłocznie wyruszamy w drogę. W tę stronę jestem mniej zmęczona, cieszę się, że wracamy tą samą drogą, bo jest bardzo ciekawa. Znowu pokonujemy rdzawą trasę przez okoliczne wioski, targi i plantacje. Wszystko ciekawe, wszystko chciałaby się obejrzeć dokładniej niż tylko przez szybę samochodu.
Rewelacja. Czytając i oglądając takie relacje człowiek zdaje sobie sprawę, jak mało wie o świecie. O samym Kumasi słyszałem, ale nigdy nie myślałem, żeby tam jechać. A teraz znajdzie się chyba na mojej liście "must see".
(Wybrzeże Kości Słoniowej, Ghana, Togo, Benin)
Od naszego wyjazdu minęło trochę czasu, część relacji napisałam jakiś czas temu, ale ciężko mi było znaleźć czas na uporządkowanie zdjęć i zebranie wszystkiego w kupę. Odwiedziliśmy 4 kraje, czyli Wybrzeże Kości Słoniowej, Ghanę, Togo i Benin.
Jako, że jestem w pracy zmuszona do wzięcia urlopu w okresie noworocznym, szukanie znośnego cenowo biletu zaczęłam dużo wcześniej i trochę kombinowałam z multicity. W rezultacie nabyłam drogą kupna bilet: BER-ABJ, COO-BER, mając na uwadze, że wiza do Ghany będzie problematyczna. Do Wybrzeża jest e-visa, do Beninu też, do Togo można dostać wizę od ręki na granicy. Została do załatwienia ta nieszczęsna Ghana. Rozważałam nawet pośrednika, ale w tak zwanym między czasie, zasady się zmieniły i pojawiła się opcja załatwienia wizy w Pradze, co z udziałem kolegi, który mieszka w Pradze, udało się ogarnąć.
Naszym najwyższym priorytetem były 2 festiwale: festiwal Akwasidae w Kumasi oraz VooDoo festiwal w Ouidah. Dodatkowo zależało nam, żeby odwiedzić Park Narodowy Taï i słynne szympansy, które umieją posługiwać się, jak naliczono, 26 narzędziami. Niestety kamp z którego mieliśmy ruszać został zalany przez powódź i nasza wycieczka została odwołana. Na szczęście była inna alternatywa.
Wybrzeże Kości Słoniowej
26.12.2023/27.12.2023
Do Berlina jedziemy 26.12, ale żeby jak najdłużej zostać przy świątecznym stole, jedziemy w sposób kombinowany. Pociągiem do Poznania i dalej Flixbusem już na lotnisko. Dojeżdżamy około 3 w nocy. W autobusie za bardzo nie udaje się pospać. Wylot z Berlina mamy o 7. 4 godzinki mijają nam zaskakująco szybko i lot upływa całkiem przyjemnie, z wyłączaniem cateringu. Dostajemy najgorszy posiłek, jaki kiedykolwiek jedliśmy w samolocie. Nie narzekamy jednak mocno. Dla mnie samolot to sposób na dostanie z punktu A do punktu B. Tylko tyle lub aż tyle.
Do Abijanu przylatujemy przed czasem. Jeszcze tylko procedury wizowe (ups, stoimy w złej kolejce), zdjęcie (cudowne, po nieprzespanej nocy, jak z kartoteki policyjnej, a wydawało mi się, że zdobyłam się na uśmiech) i wychodzimy.
Odebrać ma nas kierowca, z którym nazajutrz mamy jechać do Taï. Niestety kolesia nie ma, nie chcemy wziąć innego, żeby obrażony nie wystawił nas następnego dnia. Choć rozsadek podpowiada, że nie odpuści tak szybko możliwości zarobku. Po godzinie pasujemy. Bierzemy taksę i jedziemy do hotelu. Jest późno, jutro wyjazd o 6.
Kilka słów o Taï. Raczej z kategorii tych praktycznych, bo opis parku to sobie można 2 kliknięciami w niecie znaleźć.
Park można zaatakować z 2 stron. Od północy i od południa. Nasz plan zakładał, żeby dojechać od południa, ale skończyło się na części północnej.
Od południa operatorem jest Taï Forest Lodge, a od północy Écotourisme Taï.
Taï Forest Lodge jest w okolicy wioski Niebe, a Écotourisme Taï wioski Taï.
Taï Forest lodge oferuje oglądanie szympansów i mini trekking na górę Nienokoune (nie było nam dane, ale zdjęcia w necie można znaleźć epickie).
Écotourisme Taï natomiast oglądanie western red colobus i sooty mangabey.
Na etapie planowania trochę mnie zdziwił taki podział, bo bardziej sobie wyobrażałam oglądanie naczelnych na zasadzie safari, czyli albo będą takie, albo inne, albo z lichym szczęściem żadne.
Teoretycznie można dojechać transportem publicznym do Parku, niemniej jednak z Abidżanu jest to spora odległość, wiec nie zdecydowaliśmy się na to rozwiązanie. Nie bez znaczenia było też to, że mogłoby to się w 1 dzień nie spiąć. Rozpoczynamy więc wycieczkę z większą wygodą, mając do dyspozycji auto z kierowcą. Dlaczego nie wynajęliśmy auta sami? Wszystkie wypożyczalnie, które przepatrzałam miały podobne ceny do tych które oferował nasz kierowca. Czy był haczyk? Oczywiście, że tak :D Nie dopytałam się o to na etapie ustalania ceny i okazało się że auto, którym jechaliśmy paliło 18 litrów na sto(!), co dosyć mocno dociążyło nam budżet już na wstępie. Był jeszcze jeden mankament, ale o tym później.
Docieramy do całkiem przyzwoitego hotelu, zlokalizowanego bliżej wylotu z Abidżanu w kierunku Jamusukro, żeby nie tracić czasu w korkach rano.
28.12.2023
Trochę boimy się czy ziomeczek przyjedzie po nas o tej 6, bo początek nie był napawający optymizmem, ale jest nawet przed czasem. Auto duże, wygodne, a nawet za duże, patrz wyżej (18l/100km :D).
Wyruszamy. Do przejechania mamy około 600km. Pierwszy przystanek Jamusukro, ale nie zwiedzamy stolicy, ta atrakcja czeka nas w drodze powrotnej. Zatrzymujemy się tylko na lunch. Knajpka, zdecydowanie nie dla turystów, menu brak. Pytają się czy może być ryba. Mówimy, że tak i ku naszemu zdziwieniu dostajemy tylko głowę. Niewiele jest tam ryby w rybie, więc wyruszamy w dalszą drogę dalej głodni.
Kierowca obiera dziwny kierunek, zamiast zdawało by się główną drogą jedzie inną. Zaaferowani pierwszym dniem w Afryce i wszystkim dookoła, nie zwracamy na to początkowo zbytniej uwagi.
Przesypiam jakieś 70% drogi, daje znać nieprzespana noc. Jedna krótka noc w hotelu, nie dała nam odespać. Po kilku godzinach dojeżdżamy do Guiglo i kończy się asfalt, a zaczyna przygoda. Zostało nam do przejechania tylko 80km, jedziemy ten odcinek jednak ponad 3 godziny. Szutrowa droga roznosi się na wszystko dookoła. Wszystko oblepione jest czerwono - pomarańczowym kurzem. Drzewa, palmy, wszelaka roślinność. Pewnie ciężko jest łapać promienie słońca z pod tej grubej warstwy pyłu. Wszystko przybiera dokładnie taką samą barwę – barwę drogi. Wszelka ludzka aktywność odbywa się w pomarańczowo - czerwonych oparach. Czy opłaca się sprzątać, jak zaraz będzie to samo? Jednak mijając rzeki widzimy, że starają się swoje stare, ale sprawne i będące często źródłem utrzymania pojazdy myć. Mijamy liczne plantacje kauczuku, ciężarówki z zebranym kauczukiem, dzieci czekające na ludzi ze skupu.
Przez 50 ostatnich lat, około 90% lasów w Wybrzeżu zostało wyciętych pod uprawy. Kiedyś cała zachodnia Afryka wyglądała właśnie jak Taï, czyli jeden z ostatnich kawałków pierwotnego lasu deszczowego, który się ostał w regionie.
Dojeżdżamy o zachodzie słońca. Opcji noclegów w wiosce nie ma jakoś szczególnie dużo. Do wyboru mieliśmy:
- nocleg u sióstr zakonnych, daleko od centrum, bez śniadania, za to z bieżącą wodą,
- nocleg w hotelu w centrum, bez śniadania, ale za to bez bieżącej wody :D,
- lub nocleg w wiosce obok, bez bieżącej wody, ze śniadaniem.
Coś w stylu może być tanio/szybko/dobrze możesz wybrać 2 opcje :D
Wybieram w ciemno opcje w centrum. Hotel wygląda lepiej niż myślałam. Czekają na nas nawet 2 wiadra z wodą. Jest gitara.
29.12.2023
Wstajemy i idziemy do biura Ecotourism. Dostajemy przydziałowe kalosze, ale jeszcze ich nie ubieramy. Mamy wyruszyć po śniadaniu, więc dziewczyna z biura prowadzi nas do knajpki na śniadanie. Zamawiamy omlety i kawę. Po śniadaniu wracamy do biura i czekamy na kierowcę. Niebawem się pojawia i jedziemy kilka kilometrów za wioskę, do początku szlaku. Ponownie mijamy plantacje kauczukowców.
Wysiadamy i dalej już z buta. Przewodniczka mówi, że trasa to około 10km. W tym miejscu jest również cały wykład co można, a czego nie można robić w lesie. Najwięcej ostrzeżeń jest na temat ludzkich wydzielin różanego rodzaju i patogenów, które mogą naczelnym zagrażać, czyli co w przypadku, gdy trzeba w lesie zrobić nr 1 i nr 2. Ważne było też, żeby przygotować ubrania w kolorach ziemi. Włączamy GPSa w zegarkach, żeby sobie potem podejrzeć ile rzeczywiście przeszliśmy i jak przebiegała trasa. W pierwszej kolejności idzie się przez las, który kiedyś był wycięty pod plantacje, ale się odrodził. Jest jakieś mądre określenie tego lasu, jednak nie przytoczę, bo gdzieś mi uciekło. Potem już wchodzimy w pierwotny las i rzeczywiście robi się bardziej dziko. Do tej pory główną przyczyną kaloszy były mrówki, teraz jednak pojawiają się strumienie do przejścia i dużo więcej błota. Idzie się przyjemnie. Pierwotny las zawsze powoduje u mnie takie wycieszenie, spokój i banana na twarzy. A jestem cholerykiem, więc doceniam ten nieczęsty stan.
Dochodzimy do campu i tu jesteśmy w szoku. Na stronie Ecotourims nie ma zdjęć campu, a szkoda! Warunki ponownie są lepsze niż myślałam. Mamy duży namiot, a za namiotem drugi, pełniący funkcje łazienki. Jest nawet baniak na górze, więc można wziąć prysznic!
Odpoczywamy na campie i omawiamy z przewodniczką plan na następne dni. Wieczorem wychodzimy szukać Western Red Coloumbus. Rano natomiast mamy natomiast oglądać Grey Mangabeys.
Wieczorem wychodzimy w poszukiwaniu małpek. Western Red Columbus nie są łatwe do obserwacji, z tego względu, że nigdy nie schodzą na ziemię. Całe swoje życie spędzają w koronach drzew. Po godzinie patrzenia w górę, bardzo bolą nas karki. Małpki widzimy dobrze, gorzej ze zdjęciami. Zawsze coś je zasłania na pierwszym planie: gałąź, liście, inne leśne przeszkody.
Przewodniczka z ogromną pewnością mówi, że jutro będzie widać lepiej. Nie chcemy jednak się nastawiać, żeby się nie rozczarować.
Przy kolacji spotykamy się z Francuzem, który był ze swoim przewodnikiem na niewielkim wzgórzu około 2km od campu. Jako, że musieliśmy odpuścić górę Nienokoune, pomysł, żeby jutro się zapytać przewodniczki czy nas tam zabierze wydaje się kuszący.
30.12.2023
Raniutko jemy śniadanie i ruszamy szukać Mangabeys.
Przy okazji wyjaśnia się skąd ten podział i skąd ta pewność. Ze względu na prowadzone badania, rotacyjnie, cały czas razem ze stadem przemieszczają się 2 osoby, notując zwyczaje stada, takie jak na przykład jedzony pokarm i chroniąc stado przed drapieżnikami.
Czy to rzeczywiście ze względu na badania, czy ze względu na turystów. Albo inaczej, ile jest prawdy na temat tych badań - nie wiem. Jednak pewność przewodniczki została wyjaśniona. Jeśli są ze stadem cały czas i komunikują się ze sobą, prawie pewne jest, że małpki uda się zobaczyć. Z drugiej strony z szympansami, pewnie wygląda to tak samo. Zbliżając się do małpek dostajemy maseczki. Małpy są przyzwyczajone do ludzi i nie uciekają. Niektóre małe małpki są trochę zainteresowane, ale nie podchodzą za blisko. Natomiast, ze względu na to, że ten gatunek zbiera pokarm również ze ściółki leśnej, można je poobserwować z bardzo bliska. Małpki są urocze. Ale bohaterem jest tutaj też niewątpliwie las.
Po około 2 godzinach w tak doborowym towarzystwie, przewodniczka pyta się czy chcemy iść na tą górę, bo mamy do przejścia z tego miejsca jeszcze około 3km. Oczywiście, że chcemy!
Ponownie włączamy trakery i idziemy. Po około 2km, przewodniczka zaczyna bardziej nerwowo patrzeć na swojego GPSa, ale nie martwi nas to. Dobrze, że go ma. I ma w nim sprawną baterię (bo to ponoć nie zawsze). Jednak po przejściu 3km, żadnego wzgórza nie widać. Idziemy kolejny kilometr i nadal nic, natomiast patrzenie przewodniczki w GPS powoduje dziwne zwroty akcji w stylu, a teraz idziemy tu! I idziemy w największe chaszcze na azymut. Zaczynamy zadawać niewygodne pytania np. czy daleko jeszcze? Nie, nie, nie, zaraz będziemy. Musieliśmy iść naokoło, bo tam drogę zalało. Jestem prawie pewna, że ona nie wie gdzie idzie. Do tego, żeby uniknąć naszych pytań zapierdzela jakby jej się motorek w tyłku włączył. Więc my również pędzimy za nią przez te chaszcze. W końcu widzimy wzgórze, przeszliśmy prawie 6km. Wzgórze jest zbyt niskie i roślinność częściowo zasłania widok. Ciekawe jest to, jak bardzo jest na górze sucho przez to, że nie jest tak szczelnie przykryte roślinnością. Ile las zatrzymuje wody przed parowaniem. Dziś budząc się w namiocie, przez wysoką wilgotność powietrza, mokre mieliśmy wszystko. Pościel, piżamy, rzeczy wywieszone do suszenia, plecaki. Dosłownie wszystko.
Ja i przewodnicznka w końcu ciśniemy pod górę :)
W końcu jesteśmy, ale widok nie powala.
Trochę się zmachaliśmy tym biegiem z przeszkodami. Przewodniczka jest też padnięta, ale widać, że zadowolona, że jesteśmy na górze. Nie jesteśmy pewni czy się zgubiła, czy źle powiedziała na początku ile km. Po tym jak odzyskamy Internet sprawdzimy zapisaną trasę i już nie będziemy mieli wątpliwości. Zdecydowanie się zgubiła, trasa nie ma absolutnie żadnego sensu.
Na wieczór mamy jeszcze zaplanowany spacer botaniczny, ale przez to, że w sumie przez parę km biegliśmy za nią po chaszczach, odpuszczamy ten spacer. Botaniki aż pod korek :D W sumie spacer wyszedł 14km. I my jesteśmy zmęczeni i ona na pewno też. Dodatkowo nieswoje, ciężkie kalosze też nie pomagają. Michał obtarł sobie kostki do krwi.
Przy okazji zaznajamiamy się z lokalną kuchnią, która nie trafia w mój gust, ale jeszcze nie wiemy, że i tak będzie to w sumie najlepsza kuchnia z całego pobytu (z małymi wyjątkami). Jedzenie opiera się na sosach podawanych z ryżem. Jest sos z kapusty, sos z bakłażana. Doprawione są dobrze, o mdłym smaku nie może być mowy, ale wszystkie sosy są o konsystencji bardzo rozgotowanych warzyw, ale nie na tyle, żeby był to jednorodny, gęsty sos. Jako miłośniczka wszystkiego chrupiącego i al-dente, nie bardzo mi podchodzą te różne papki. Spotkany Francuz jednak rozpływa nad się nad kuchnią iworyjską. No cóż, jeden lubi pomarańcze, a drugi jak mu stopy śmierdzą :D
31.12.2023
Nasz pobyt w lesie dobiega końca. Po śniadaniu wracamy z lasu. Odbieramy nasze buty, zostawiamy kalosze (nareszcie!). Po wczorajszych ekscesach zostawiamy Pani spory napiwek.
Idziemy się jeszcze chwilkę przejść po wiosce, ale jest blisko południa, więc słońce grzeje niemiłosiernie, a ja zapomniałam się posmarować filtrem, więc oczami wyobraźni widzę te rany na skórze wieczorem.
Szybko wracamy do auta i niezwłocznie wyruszamy w drogę. W tę stronę jestem mniej zmęczona, cieszę się, że wracamy tą samą drogą, bo jest bardzo ciekawa. Znowu pokonujemy rdzawą trasę przez okoliczne wioski, targi i plantacje. Wszystko ciekawe, wszystko chciałaby się obejrzeć dokładniej niż tylko przez szybę samochodu.