Witam. Pierwsza relacja. Nie jestem w to dobry, ale ten wyjazd wspominam doskonale więc postanowiłem coś napisać. Wszystko się działo w styczniu 2022, tak więc początek czasu pocovidowego. Miałem lecieć na koło podbiegunowe...ale na kilka dni przed wylotem okazało się, że nie będzie mi dane się załapać na ten wyjazd i tak o to na kilka dni przed wylotem po prostu postanowiłem kupić bilety do Kostaryki...tak więc z -30° do +30°. Bo czemu nie?
Przygoda zaczyna się o 20:00 w Katowicach na dworcu PKP gdzię ruszam do stolicy, by tam kontynuować kilkudziesięcio godzinną podróż do San Jose. W Warszawie jestem przed 23:00 i udaje się do hotelu...gdzie czekają mnie 4 godziny snu. Niektórzy by poczekali na lotnisku ale nie ja - ja lubie łóżko, tym bardziej, że spanie na pokładzie wychodzi mi bardzo słabo. Godzina 04:00 pobudka, transfer czeka - i na lotnisko, bo 06:05 odlot do CDG by AF. Szybka odprawa, na pokład i nieudana próba spania. Lądujemy i w ten o to sposób podczas kołowania, pierwszy raz było mi dane zobaczyć na własne oczy tego oto legendarnego jegomościa. Wywołuje uśmiech na twarzy, daje troszkę do myślenia na kolejne 3,5h w oczkiwaniu na kolejny lot.
Udało się znaleźć na terminalu wygodne siedzisko z dostępem do gniazdka...nawet coś się zdrzemnąłem i znowu pora boardingu. Kosy czekają, pierwszy raz stycznośc z tym kolosem którego silnik jest większy niż kadłub 737...Podczas startu udaje się zobaczyć wieże Eiffla.
Z serwisu za dużo nie pamiętam, gdyż nie przywiązuje do niego dużej wagi...jedzenie dobre, alkohol na wyciągniecię ręki. Wino? Piwo? Proszę uprzejmie. Wtedy jeszcze za winem nie przepadałem a cytując klasyka - było już grubo po 7:00 to pozwoliłem sobie na kilka małych piwek. Pooglądałem jakiś film, coś tam poczytałem...poprosiłem o kolejną puszeczkę na co pani informuje, że te się skończyły. Sęk w tym, że widziałem kilka minut wcześniej podczas rozprostowania nóg - że zapas jeszcze spory więc poprosiłem jeszcze raz uprzejmie panią by jednak sprawdziła. Pani szepnęła mi, że z przodu pokładu znajduje się grupa panów którzy już troszkę za dużo wypili i boją się o eskalacje sytuacji i prosi mnie bym pił w miarę dyskretnie gdyż panom brytyjczykom alkohol już podawany nie jest...i alkoholu nie brakło do konća tego 12h lotu... Nie wspomniałem...lecimy do MEX, tylko takie połączenie było, bezpośredni lot już był wyprzedany... Na miejscu czeka 5h przesiadki...lądujemy o 16:55 a wylot 21:50.
Z racji że MEX otoczone jest miastem decyduje się na opuszczenie lotniska by chociaż zasmakować prawdziwego meksykańskiego jedzenia. Nigdzie jechać nie trzeba, wychodzi się z lotniska...i już właściwie się jest w miejskim chaosie, pełno bezpańskich psów, amerykańskich pick-upów, splątanych kabli na słupach(wiadomo, do Azji im daleko) oraz stoisk z jedzeniem z wysłużonymi plastikowymi krzesłami ogrodowymi. Rozsiadam się. Wjeżdzają tacosy, lekko pikantne, tak jak lubie, jakaś gazowana soda, spacerek...i na lotnisko, złapać ostatni samolot. Pamiętam, że telefon miał już troszkę mało bateri, więc zdjęć brak... Tym razem Aeromexico ale dalej jako sharecode AF.
Ponad 40 godzin od wyjścia z domu....ostatnie 3h lotu...i jestem w San Jose, Kostaryka.
Jest godzina pierwsza w nocy...i mam lekkie problemy. Uber coś nie chce podjechać...taksówkarze nagabują...co tu robić? Wtedy nie znałem nawet podstaw hiszpańskiego, więc po 30 minutach walki z uberem - poddałem się, dogaduje się z panem który już nie pamiętam ile mnie kasuje, 20$? 30$? Uber pokazywał około 7$. I jadę w ciemnościach do hotelu...jest po 02:00. Szybki prysznic i podejrzewam, że przechodząc obok łóżka musiałem się potknąć i upadając uderzyć głową o róg poduszki i chyba straciłem przytomność...bo kolejne co pamiętam to budzik o 07:00...śniadanie jedzone w styczniu na zewnątrz przy 23° i szybko na autobus. Na zobaczenie San Jose przyjdzie jeszcze czas.
Wtedy jeszcze kawy nie lubiłem...lubiłem kakao. Rozpuszczalna + mleko + cukier, więc kawą tego nie nazywajmy. Do śniadania podawana była dobrej jakości kostarykańska kawa. Na szczęście było też mleko, no bo czarna nie przejdzie. Czekam aż przestygnie...biorę łyczka...tfuu... CO TO JEST? Moje wiejskie kubki smakowe nie są nauczone takich smaków. Nie, że coś zepsutego...po prostu to nie smakuje jak kawa z mlekiem. Analizuje płyn który mam w filiżance...no niby wszystko się zgadza. Biorę więc 2 kolejne filiżanki, nalewam osobno czarny napar oraz osobno biały napój. Kosztuje ten pierwszy...i się rozpływam nad złożonością smaków, spoglądam więc nie ufnie na ten drugi...kosztuje...no i tutaj był pies pogrzebany. Mleko smakowało całkowicie inaczej niż wszystkie inne mleka które piłem do tej pory. Już wiem, że jak kawa to tylko czarna. Od tamtego poranka - nie wypiłem ani jednej kawy z mlekiem, w mej kuchni stoi teraz ekspres kolbowy a kaw to mam zawsze z 10 różnych, gdzie zawsze jakaś z Kostaryki musi być.
No ale do sedna...kończe dwie cudne kawki i lece z tobołami na transport który ma mnie zawieźć na sam parking pod Poás. Czyli jeden z najbardziej czynnych wulkanów Kostaryki - a kratety ma aż trzy!
Kostaryka...kraj zieleni, ten kolor tu dominuje - w każdym odcieniu jaki można sobie wyobrazić. Zielony to zdecydowanie mój ulubiony kolor. I tak o to w tej zieleni mija mi krótka 50km podróż w chmurach.
Dojeżdzam na miejsce - liczę, że czeka mnie jakiś mały wysiłek chociaż... Odbieram kask - pracownik później pokazuje mi wklęsłą metalową barierkę - w którą uderzył kamień wystrzelony z krateru. Tak więc, staram się by kask jednak dobrze leżał na mej głowie.
No i ruszam...zdobyć wulkan...a przynajmniej taras widokowy na wulkan. I po kilku minutach - moim oczom ukazuje się ten jakże niespodziewany widok...
Który dokładnie z tego miejsca...powinien wyglądać tak...
No nie tak się to miało zacząć...pytam się przewodnika, czy to przejdzie - wzrusza tylko ramionami. Ehhh...no cóż. Schodze na parking - i ruszam dalej w droge. Kierunek La Fortuna. Wiadomo po co. A po drodze oddaje się cudnym zielonym widokom.
Po drodzę kierowca niespodziewanie zatrzymuje się i pokazuje mi przepiękny wodospad mówiąc że można za niego wejść - zachęcając mnie bym spróbował. Jak się póżniej okazało - był to jedynie wodospadzik..przy tym co dane mi jeszcze było oglądać podczas tego dnia. Sam wodospad jak i okolica - został lekko "przemodelowany" podczas silnego trzęsienia ziemi 13 lat wczesniej. Trzęsienie o magnitudzie ponad 6.
Idąc do auta po raz pierwszy lecz nie ostatni mam styczność z już nie tak dzikimi Coati - czyli ostronosami. Są bardzo ciekawskie - a te żyjące przy drogach, nauczone już "dobroci" ludzkiej - niestety coraz bardziej agresywne. Lokalni bardzo nie lubią jak się je dokarmia, gdyż dużo osób uważa je za skodzniki niszczące uprawy.
No nic...do busa. Kierunek Catarata Fortuna - czyli wodospad Fortuna. To właśnie przy nim poprzednio wspomniany wodospad La Paz wydaje się malutki. Po drodze zatrzymujemy się na posiłek gdyż jest już 14:00 a na talerz wjeżdza typowy kostarykański posiłek - ryż, fasola, plantan no i stek...
Po kolejnej godzinie jazdy, czeka mnie zejście pod sam wodospad mieżący circa 70m. Dla tych co są słabi w wizualizacje wysokości - to około 20-22 pięter. Około 500 schodów. Cudny widok.
Nie powiem...wysiłek troche był te kilkaset schodów w obie strony...na górze można chwile odsapnąć w pięknym ogrodzie...tylko trzeba uważać na węże.
Nocleg jednak nie w La Fortunie...jest już późno, troszkę zeszło. Idę spać...za oknem towarzyszą kaczki i cudne kolory kwiatów a na tarasie - kwintesencja Kostaryki. Recykling. Wiecie że w Kostaryce prawie 100% energi pochodze z OZE, odnawialnych źródeł energi? 100%?!
Do spania. Teraz mogę dopiero odespać podróż. Szybki ryż, fasola, plantan, Imperial...i do spania.Szybkie śniadanko...gallo pinto oczywiście. Ryż, fasola, plantan i w drogę. Dzisiejszy dzień w cieniu wulkanu Arenal. Troche suchych faktów. Ponad 1600m, najmłodszy - lecz najaktywniejszy wulkan Kostaryki, znajduje się na terenie narodowego parku o tej samej nazwie.
Rozpoczynam przyjemny trek do okoła wulkanu...circa 5km po zastygłej lawie i dzikiej roślinności. Kilka fotek z treku - za dużo ich nie robiłem. Sceneria piękna. Co jakiś czas widać jezioro...Arenal, a jak. Arenal to największy zbiornik wody w kraju - który dostarcza o zgrozo ponad połowe energi elektrycznej kraju.
Po drodze mijam dziko rosnące ananasy
Jeśli komuś ślinka pociekła na widok takiego - pędze z pomocą.
A po spacerze który zajął może z 2 godziny...chillout w knajpce gdzię wycieczka się zaczęła.
Powrót do La Fortuny gdzie wjeżdza cudny stek. Potem na dzikie kąpielisko - by poćwiczyć skakanie do wody - bo w dniu kolejnym w planach przemierzanie dżungli przez wszystkie jej wodospady, rzeki i zarośla.
Spacerek po La Fortunie mimo że na wieczór - zamówiłem typowe dla Kostaryki Chorreado - czyli kawa ze skarpety...
A podczas spacerku małe zakupy...
Wracam do hotelu...na szybie czeka mnie towarzysz całej nocy jak się okazało. Do spania...
A rano widok z hotelu - taki. Aż się nie chciało wyjeżdzać...i ten śpiew ptaków...
Odbierają mnie z hotelu i zawożą do siebie na firmę... Ubierają mnie w sprzęt do wspinaczki...czy jak to inaczej nazwać. I będziemy przemierzać dżungle - wywożą mnie gdzieś daleko. I lecimy...
Pamiętam że na tym wodospadzie - mój asekurant był na tyle zabawny...że odciągnął mnie od ściany z 3-4 metry...po czym przestał być asekurantem i puścił line - a ja spadłem do przyjemnej wody z 3-4m. Ale to tylko był początek zabawy...dalej już w sumie było samo skakanie z wodospadów do rzeki i pływanie - skoki od 3-4 do 14 metrów...przednia zabawa. Polecam każdemu choć troszkę wyczerpujące...pozostałą część dnia spędziłem nad basenem z imperialnym kolegą.
Rano ruszam dalej...cel:
Przed wejściem - delikatne orzeźwienie z rana
Po drodze po raz kolejny spotykam Coati...
No ale do brzegu jak to mówią - po godzinnej wędrówce jest i on.
Kosmiczny widok, zero filtrów - tak to wygląda na żywo. Poniżej info co do pochodzenia koloru.
"Źródłem charakterystycznego turkusowego koloru rzeki nie jest żaden gatunek chemiczny, ale zjawisko fizyczne znane jako rozpraszanie Mie. Rzeka Celeste jest zasilana przez dwie bezbarwne rzeki, Buenavista River i Sour Creek. Rzeka Buenavista niesie ze sobą duże stężenie cząstek glinokrzemianów o małej średnicy. Sour Creek, jak sama nazwa wskazuje, ma wysoką kwasowość z powodu aktywności wulkanicznej. Kiedy te dwa strumienie mieszają się, tworząc rzekę Celeste River, spadek pH powoduje, że cząstki glinokrzemianów agregują i powiększają się do średnicy około 566 nm. Te zawieszone cząstki powodują rozpraszanie Mie, które nadaje rzece silny turkusowy kolor."
Tutaj pokazane miejsce gdzie rzeki się mieszają.
Powrót do miasteczka...imperialny basen a w kolejnym dniu...wizyta w parku linowym, przejażdżka tyrolką o długości 1km z prędkością 60km/h. Zakończona wizytą w sanktuarium leniwców i motyli...
Wszystko się działo w styczniu 2022, tak więc początek czasu pocovidowego.
Miałem lecieć na koło podbiegunowe...ale na kilka dni przed wylotem okazało się, że nie będzie mi dane się załapać na ten wyjazd i tak o to na kilka dni przed wylotem po prostu postanowiłem kupić bilety do Kostaryki...tak więc z -30° do +30°. Bo czemu nie?
Przygoda zaczyna się o 20:00 w Katowicach na dworcu PKP gdzię ruszam do stolicy, by tam kontynuować kilkudziesięcio godzinną podróż do San Jose.
W Warszawie jestem przed 23:00 i udaje się do hotelu...gdzie czekają mnie 4 godziny snu. Niektórzy by poczekali na lotnisku ale nie ja - ja lubie łóżko, tym bardziej, że spanie na pokładzie wychodzi mi bardzo słabo.
Godzina 04:00 pobudka, transfer czeka - i na lotnisko, bo 06:05 odlot do CDG by AF. Szybka odprawa, na pokład i nieudana próba spania.
Lądujemy i w ten o to sposób podczas kołowania, pierwszy raz było mi dane zobaczyć na własne oczy tego oto legendarnego jegomościa. Wywołuje uśmiech na twarzy, daje troszkę do myślenia na kolejne 3,5h w oczkiwaniu na kolejny lot.
Udało się znaleźć na terminalu wygodne siedzisko z dostępem do gniazdka...nawet coś się zdrzemnąłem i znowu pora boardingu. Kosy czekają, pierwszy raz stycznośc z tym kolosem którego silnik jest większy niż kadłub 737...Podczas startu udaje się zobaczyć wieże Eiffla.
Z serwisu za dużo nie pamiętam, gdyż nie przywiązuje do niego dużej wagi...jedzenie dobre, alkohol na wyciągniecię ręki. Wino? Piwo? Proszę uprzejmie. Wtedy jeszcze za winem nie przepadałem a cytując klasyka - było już grubo po 7:00 to pozwoliłem sobie na kilka małych piwek. Pooglądałem jakiś film, coś tam poczytałem...poprosiłem o kolejną puszeczkę na co pani informuje, że te się skończyły. Sęk w tym, że widziałem kilka minut wcześniej podczas rozprostowania nóg - że zapas jeszcze spory więc poprosiłem jeszcze raz uprzejmie panią by jednak sprawdziła. Pani szepnęła mi, że z przodu pokładu znajduje się grupa panów którzy już troszkę za dużo wypili i boją się o eskalacje sytuacji i prosi mnie bym pił w miarę dyskretnie gdyż panom brytyjczykom alkohol już podawany nie jest...i alkoholu nie brakło do konća tego 12h lotu...
Nie wspomniałem...lecimy do MEX, tylko takie połączenie było, bezpośredni lot już był wyprzedany... Na miejscu czeka 5h przesiadki...lądujemy o 16:55 a wylot 21:50.
Z racji że MEX otoczone jest miastem decyduje się na opuszczenie lotniska by chociaż zasmakować prawdziwego meksykańskiego jedzenia. Nigdzie jechać nie trzeba, wychodzi się z lotniska...i już właściwie się jest w miejskim chaosie, pełno bezpańskich psów, amerykańskich pick-upów, splątanych kabli na słupach(wiadomo, do Azji im daleko) oraz stoisk z jedzeniem z wysłużonymi plastikowymi krzesłami ogrodowymi. Rozsiadam się. Wjeżdzają tacosy, lekko pikantne, tak jak lubie, jakaś gazowana soda, spacerek...i na lotnisko, złapać ostatni samolot. Pamiętam, że telefon miał już troszkę mało bateri, więc zdjęć brak... Tym razem Aeromexico ale dalej jako sharecode AF.
Ponad 40 godzin od wyjścia z domu....ostatnie 3h lotu...i jestem w San Jose, Kostaryka.
Jest godzina pierwsza w nocy...i mam lekkie problemy. Uber coś nie chce podjechać...taksówkarze nagabują...co tu robić? Wtedy nie znałem nawet podstaw hiszpańskiego, więc po 30 minutach walki z uberem - poddałem się, dogaduje się z panem który już nie pamiętam ile mnie kasuje, 20$? 30$? Uber pokazywał około 7$. I jadę w ciemnościach do hotelu...jest po 02:00. Szybki prysznic i podejrzewam, że przechodząc obok łóżka musiałem się potknąć i upadając uderzyć głową o róg poduszki i chyba straciłem przytomność...bo kolejne co pamiętam to budzik o 07:00...śniadanie jedzone w styczniu na zewnątrz przy 23° i szybko na autobus. Na zobaczenie San Jose przyjdzie jeszcze czas.
No ale do sedna...kończe dwie cudne kawki i lece z tobołami na transport który ma mnie zawieźć na sam parking pod Poás. Czyli jeden z najbardziej czynnych wulkanów Kostaryki - a kratety ma aż trzy!
Kostaryka...kraj zieleni, ten kolor tu dominuje - w każdym odcieniu jaki można sobie wyobrazić. Zielony to zdecydowanie mój ulubiony kolor. I tak o to w tej zieleni mija mi krótka 50km podróż w chmurach.
Dojeżdzam na miejsce - liczę, że czeka mnie jakiś mały wysiłek chociaż...
Odbieram kask - pracownik później pokazuje mi wklęsłą metalową barierkę - w którą uderzył kamień wystrzelony z krateru. Tak więc, staram się by kask jednak dobrze leżał na mej głowie.
No i ruszam...zdobyć wulkan...a przynajmniej taras widokowy na wulkan. I po kilku minutach - moim oczom ukazuje się ten jakże niespodziewany widok...
Który dokładnie z tego miejsca...powinien wyglądać tak...
No nie tak się to miało zacząć...pytam się przewodnika, czy to przejdzie - wzrusza tylko ramionami. Ehhh...no cóż. Schodze na parking - i ruszam dalej w droge. Kierunek La Fortuna. Wiadomo po co. A po drodze oddaje się cudnym zielonym widokom.
Po drodzę kierowca niespodziewanie zatrzymuje się i pokazuje mi przepiękny wodospad mówiąc że można za niego wejść - zachęcając mnie bym spróbował. Jak się póżniej okazało - był to jedynie wodospadzik..przy tym co dane mi jeszcze było oglądać podczas tego dnia. Sam wodospad jak i okolica - został lekko "przemodelowany" podczas silnego trzęsienia ziemi 13 lat wczesniej. Trzęsienie o magnitudzie ponad 6.
Idąc do auta po raz pierwszy lecz nie ostatni mam styczność z już nie tak dzikimi Coati - czyli ostronosami. Są bardzo ciekawskie - a te żyjące przy drogach, nauczone już "dobroci" ludzkiej - niestety coraz bardziej agresywne. Lokalni bardzo nie lubią jak się je dokarmia, gdyż dużo osób uważa je za skodzniki niszczące uprawy.
No nic...do busa. Kierunek Catarata Fortuna - czyli wodospad Fortuna. To właśnie przy nim poprzednio wspomniany wodospad La Paz wydaje się malutki. Po drodze zatrzymujemy się na posiłek gdyż jest już 14:00 a na talerz wjeżdza typowy kostarykański posiłek - ryż, fasola, plantan no i stek...
Po kolejnej godzinie jazdy, czeka mnie zejście pod sam wodospad mieżący circa 70m. Dla tych co są słabi w wizualizacje wysokości - to około 20-22 pięter. Około 500 schodów. Cudny widok.
Nie powiem...wysiłek troche był te kilkaset schodów w obie strony...na górze można chwile odsapnąć w pięknym ogrodzie...tylko trzeba uważać na węże.
Nocleg jednak nie w La Fortunie...jest już późno, troszkę zeszło. Idę spać...za oknem towarzyszą kaczki i cudne kolory kwiatów a na tarasie - kwintesencja Kostaryki. Recykling. Wiecie że w Kostaryce prawie 100% energi pochodze z OZE, odnawialnych źródeł energi? 100%?!
Do spania. Teraz mogę dopiero odespać podróż. Szybki ryż, fasola, plantan, Imperial...i do spania.Szybkie śniadanko...gallo pinto oczywiście. Ryż, fasola, plantan i w drogę. Dzisiejszy dzień w cieniu wulkanu Arenal. Troche suchych faktów. Ponad 1600m, najmłodszy - lecz najaktywniejszy wulkan Kostaryki, znajduje się na terenie narodowego parku o tej samej nazwie.
Rozpoczynam przyjemny trek do okoła wulkanu...circa 5km po zastygłej lawie i dzikiej roślinności. Kilka fotek z treku - za dużo ich nie robiłem. Sceneria piękna. Co jakiś czas widać jezioro...Arenal, a jak. Arenal to największy zbiornik wody w kraju - który dostarcza o zgrozo ponad połowe energi elektrycznej kraju.
Po drodze mijam dziko rosnące ananasy
Jeśli komuś ślinka pociekła na widok takiego - pędze z pomocą.
A po spacerze który zajął może z 2 godziny...chillout w knajpce gdzię wycieczka się zaczęła.
Powrót do La Fortuny gdzie wjeżdza cudny stek. Potem na dzikie kąpielisko - by poćwiczyć skakanie do wody - bo w dniu kolejnym w planach przemierzanie dżungli przez wszystkie jej wodospady, rzeki i zarośla.
Spacerek po La Fortunie mimo że na wieczór - zamówiłem typowe dla Kostaryki Chorreado - czyli kawa ze skarpety...
A podczas spacerku małe zakupy...
Wracam do hotelu...na szybie czeka mnie towarzysz całej nocy jak się okazało. Do spania...
A rano widok z hotelu - taki. Aż się nie chciało wyjeżdzać...i ten śpiew ptaków...
Odbierają mnie z hotelu i zawożą do siebie na firmę...
Ubierają mnie w sprzęt do wspinaczki...czy jak to inaczej nazwać. I będziemy przemierzać dżungle - wywożą mnie gdzieś daleko. I lecimy...
Pamiętam że na tym wodospadzie - mój asekurant był na tyle zabawny...że odciągnął mnie od ściany z 3-4 metry...po czym przestał być asekurantem i puścił line - a ja spadłem do przyjemnej wody z 3-4m. Ale to tylko był początek zabawy...dalej już w sumie było samo skakanie z wodospadów do rzeki i pływanie - skoki od 3-4 do 14 metrów...przednia zabawa. Polecam każdemu choć troszkę wyczerpujące...pozostałą część dnia spędziłem nad basenem z imperialnym kolegą.
Rano ruszam dalej...cel:
Przed wejściem - delikatne orzeźwienie z rana
Po drodze po raz kolejny spotykam Coati...
No ale do brzegu jak to mówią - po godzinnej wędrówce jest i on.
Kosmiczny widok, zero filtrów - tak to wygląda na żywo. Poniżej info co do pochodzenia koloru.
"Źródłem charakterystycznego turkusowego koloru rzeki nie jest żaden gatunek chemiczny, ale zjawisko fizyczne znane jako rozpraszanie Mie. Rzeka Celeste jest zasilana przez dwie bezbarwne rzeki, Buenavista River i Sour Creek. Rzeka Buenavista niesie ze sobą duże stężenie cząstek glinokrzemianów o małej średnicy. Sour Creek, jak sama nazwa wskazuje, ma wysoką kwasowość z powodu aktywności wulkanicznej. Kiedy te dwa strumienie mieszają się, tworząc rzekę Celeste River, spadek pH powoduje, że cząstki glinokrzemianów agregują i powiększają się do średnicy około 566 nm. Te zawieszone cząstki powodują rozpraszanie Mie, które nadaje rzece silny turkusowy kolor."
Tutaj pokazane miejsce gdzie rzeki się mieszają.
Powrót do miasteczka...imperialny basen a w kolejnym dniu...wizyta w parku linowym, przejażdżka tyrolką o długości 1km z prędkością 60km/h. Zakończona wizytą w sanktuarium leniwców i motyli...