Ja, oczywiście, wciąż zielony, jeśli chodzi o Afrykę (no cóż, moja Tanzania, Mauretania i Algieria to nic w porównaniu do tego, co chłopaki robili na Czarnym Lądzie), czekam, co mają do powiedzenia. Piszą coś o rezerwacie Dzanga-Sangha, coś o Wagnerowcach… Ja tylko lajkuję wiadomości, nie mając pojęcia, co to i gdzie to jest.
Coś tam w Turystyce mieliśmy o Afryce, ale wiadomo – bardziej taka Afryka dla turystów, a nie globtroterów.
I w końcu zapada decyzja. W kalendarzu mamy zablokować 2–12.01.2025, a potem szukać lotów do Kamerunu oraz Republiki Środkowoafrykańskiej. Wstępny plan: przelot do Jaunde w Kamerunie, powrót z Bangi w Republice Środkowoafrykańskiej i jakoś dostać się z Jaunde do rezerwatu Dzanga-Sangha, a potem do Bangi.
Z wielką ulgą i radością przyjęliśmy nowe połączenie Ethiopiana z Warszawy. Jednak co jak co, daje to łatwiejszą możliwość dostania się na Czarny Ląd, więc za pozbierane mile kupujemy WAW-ADD-NSI/BGF-ADD-WAW (oczywiście ja z @Apocalipse dodajemy doloty z pierwszej i drugiej stolicy Polski do tymczasowej w WAW-ie).
Niestety, przerosła nas logistyka – zarówno finansowo, jak i czasowo. Dostać się z Kamerunu do Dzangi to pikuś, ale problemy zaczynają się z Dzangi do Bangi. To albo 2–3 dni jazdy po 500 km drodze (i nie, 9h, jak twierdzi Google, to NIEREALNE) albo lot samolotem ONZ, który lata raz na parę dni za 500 EUR w jedną stronę.
Szybka narada, co robić. Loty mamy z Bangi, szkoda odpuścić zaliczenie i zwiedzanie tego kraju (co jak co, ciężko znaleźć kogoś, kto by wiedział, co to RŚA, a co dopiero go odwiedził), więc zapada decyzja: robimy Kamerun, a z Duali lecimy do Bangi (s)Camairem.
I oto ostateczny plan zwiedzania Afryki:
Szybkie zwiedzanie Jaunde, potem dojazd do Somalomo i zaliczenie jednej z dwóch atrakcji UNESCO – Rezerwatu Dja. Następnie dojazd do Duali, gdzie łączymy siły z @cart i @pawfazi, by zwiedzić szympansy w Pongo Songo. Wspólny lot do Bangi i dwa dni tam.
Plan idealny. Tak idealny, że kolejne osoby dołączają – @pbak i @novart.
Rezerwacje hoteli, przelewy dla fixerów, potem święta i już z górki... aż tu nagle ZONG.
Dosłownie parę dni przed naszym wylotem (s)Camair anuluje nasz lot z Duali do Bangi, przerzucając nas na kolejną rotację – 11.01. A my wylot z Bangi mamy 12.01, więc zwiedzanie kraju traci sens.
Szybkie kombinowanie, co dalej. Niektórym chłopakom udaje się przebookować powrót z 12.01 na 13.01 z Bangi do Addis – mi niestety nie, co skutkuje paroma problemami później.
Niestety połączenia do Bangi to ekstrawagancja. Niby są, ale jak z kroplówki, a ceny prawie jak za bilet Europa–USA w dwie strony.
Po wielu godzinach narady kamo znajduje opcję – można kupić bilet na Rwandaira za aviosy z Qatar Airways, ze śmiesznymi dopłatami, na 10.01. To oznacza dzień zmarnowany w RŚA, ale za to mam dodatkowy dzień w Kamerunie i mogę podjechać do “Angielskiego Kamerunu”.
Pożar ugaszony, można świętować Nowy Rok i się spakować. Nie wiedząc, co mnie czeka parę godzin przed wylotem…
Test1 stycznia. Bez kaca, pakuję ostatnie rzeczy do plecaka, przygotowuję się. Chłopaki z ekipy chwalą się, że odprawa poszła im gładko i wypluła boarding passy na całą trasę.
No to może i ja spróbuję. Dostaję boarding passa do Warszawy i kolejne info: „Proszę się skontaktować ze stanowiskiem check-in.” No nic, zdarza się – pewnie muszą sprawdzić, czy mam wizy, szczepienia itp.
2 stycznia. Żegnam się z rodzicami (tego dnia lecieli z Katowic do Aten), wracam do pracy aż do momentu, kiedy @sko1czek pisze: „Panowie, są wolne miejsca na powrót z Bangui 13/1.”
E no super, wolę odpuścić darmowy nocleg w Addis (bo kiedyś na 100% tam wrócę) i zostać u Wagnerowców.
Dzwonię do Miles – informacja, że na stronie może są widoczne, ale u nich ich nie ma.
No cóż, życie. Potem pracownik informuje mnie, że były zmiany w lotach (w krajówkach) i pyta, czy je potwierdzam. Tak, potwierdzam. Pytam go, czy teraz mogę się odprawić na całość. „Tak, tak, loty i miejsca w samolocie ma pan potwierdzone.”
Próbuję. To samo guano. Mogę się odprawić do Warszawy, ale dalej nie. Dzwonię jeszcze trzy razy do Miles – wszyscy potwierdzają, że bilet jest wystawiony, wszystko jest pięknie i mogę lecieć.
Dobra, to jednak pojadę wcześniej na lotnisko w Krakowie, może tam coś zdziałam.
Stawiam się na stanowisku Business Class, podaję paszport. – Dokąd pan? – Do Yaoundé, w Kamerunie. Wzrok innych pracowników mówi wszystko: O Kulfonie, coś nowego! – Poproszę dokumenty. – A jakie pan chce dokumenty? – Nie wiem, wszystkie. No to mu podaję: promesę wizową, druk noclegów w Kamerunie, pro-formę wycieczki w Parku Dja, książeczkę szczepień. Za nim ktoś sprawdza na Google Maps, gdzie leży Kamerun, a laska ze stanowiska obok informuje go, co to jest Timatic (na litość boską!).
Dzwoni do Warszawy, bo nie może mi wydrukować karty pokładowej. Nic. – Ma pan bagaż do nadania? – Nie, bo znając życie, ciule z lotowskiego handlingu by nie dali rady i bagaż by krążył po świecie zamiast być ze mną. – A to dobrze się składa, bo i tak byśmy nadali go tylko do WAW, a pan musiałby go odebrać i nadać ponownie na stanowisku Ethiopiana (a przesiadka tylko godzina).
Po chwili: – Dobra, ma pan bilet do Warszawy. Teraz będzie pan problemem Warszawy. Boarding passy pan odbierze na stanowisku transferowym LOT-u.
No co zrobić. Szybka salonka w Krakowie, skanowanie boarding passa do Kraków Loyalty i boarding, gdzie spotykam tego samego handlera: – Powodzenia.
Oho, zapowiada się dobrze. Lot opóźniony, do tego odladzanie, i z 1h przesiadki robi się 40 minut. Błagam, żeby w Wawie nie było autobusu, tylko rękaw.
Jest rękaw! Szybki marsz do Transfer Desku LOT. – To nie do nas, proszę się skierować do gate Ethiopiana.
I tu cios. – Tak, znam pana sytuację. Gadałem z Ethiopianem w Wiedniu. Nie ma pana na liście pasażerów. Lufthansa chyba zapomniała wystawić panu biletu.
Już załamanie. Tak bardzo chciałem lecieć i tu taki gwóźdź… Dzwonię do Miles & More. Odbiera Niemiec, sprawdza tickety: – O kurcze blade! (Ale bardziej po niemiecku). Co za chaos! Jak oni mogli coś takiego zrobić?! Dobra, postaram się panu ASAP to naprawić. Niech pan idzie do Transfer Desku LOT i gra na czas, może mail przyjdzie przed odlotem.
Transfer Desk LOT twierdzi, że wszystko jest ok: Booking Status OK. Chłopaki (dziękuję bardzo za pomoc) robią sztuczny tłok, żebym wygrał na czasie, aż do momentu, kiedy personel Ethiopiana zaczął im grozić wyrzuceniem z samolotu.
Dziękuję im, informuję, że będę na bieżąco raportować (mieli stopa w Wiedniu) i idę do Pierwszej Pomocy.
Dzwonię do Miles & More. Po pół godziny rozmowy udaje mi się – przebookowują mnie za darmo na jutro przez Brukselę z Brussels Airlines i informują, że przysługuje mi nocleg.
Szukam tego noclegu, ale technicznie nikt nie wie, który handling jest odpowiedzialny (LS do Welcome, Welcome do LS), więc ich całkowicie olewam i wybieram airside do czasu otwarcia salonki LO.
Do salonki wlazłem jak Janusz na ofertę karpia w Lidlu. Czyli czekałem łaskawie 30 minut przed otwarciem, żeby jak najwięcej skorzystać i zaliczyć prysznic.
Ostatnie dobre piwo na dłuuuuugo.
Przepyszny omlet.
Boarding i w drogę.
Lotu w ogóle nie kojarzę. Przespałem calutki aż do Brukseli, gdzie przywitała mnie rakieta, którą Tintin i inni bohaterowie Hergé polecieli na Księżyc.
Mini drugie śniadanko w salonce, spotkanie się z @pbak i ponownie boarding.
No i ten piękny widok na TARMAC z salonki.
Sukces! Bilet jest, jestem na liście pasażerów, mam potwierdzenie, że wszystko gra, więc już na 1000% wiem, że będę lecieć!
Samolot prawie pusty, czas spędzam na nadrabianiu filmów i oglądaniu Sahary algierskiej aż do lądowania.
Kontrola sanitarna, graniczna i celna poszły błyskawicznie (jakby nie Afryka!) i mogę na spokojnie powiedzieć:
Bienvenue au Cameroun!
Transfer do hotelu podjechał po chwili, gdy do niego napisałem. Kierowca, Alex, pochodzi z samozwańczego państwa Ambazonii.
To samozwańcze państwo jest kontynuacją problemów związanych z "dzieleniem" afrykańskich krajów przy pomocy linijek. Teren ten był częścią Angielskiego Kamerunu, który powstał po podziale Kamerunu Niemieckiego po I wojnie światowej. W wyniku tego językiem urzędowym jest tam angielski, natomiast francuski funkcjonuje jako drugi, co do dziś powoduje wiele problemów w kraju.
Alex mówi perfekcyjnie po angielsku, co bardzo pomaga w rozmowie o Kamerunie – kraju, którego w ogóle nie znałem.
Pierwsze wrażenia z Jaunde: czysto, zadbane, a miejscami przypomina mi niektóre przedmieścia Aten.
Docieramy do noclegu, który będzie naszym ostatnim luksusem na najbliższe kilka dni.
Szybka pizza na kolację, parę szklanek whiskey na szczęście, że dotarłem, i idziemy spać.
Rano okazuje się, że hotel serwuje tylko jedno śniadanie na pokój (nawet jeśli mieszkały w nim dwie osoby). Śniadanie całkiem spoko – dobra, świeża jajecznica, której później będę mieć dość.
Pierwszym punktem zwiedzania Kamerunu jest Rezerwat Przyrody Dja, jedna z dwóch atrakcji wpisanych na listę światowego dziedzictwa UNESCO w tym kraju.
Do Dja, a konkretnie do wsi Somalomo, jedziemy prywatnym transferem zorganizowanym przez rezerwat. Ma być minibus, dla naszego komfortu, bo czeka nas 7-8 godzin jazdy. Większość trasy to autostrada, ale ostatnie 50 km to coś, czego nawet Colin McRae by nie przejechał.
Ruszamy, czując się jak sardynki w puszce, i na szybko zwiedzam Jaunde przez okno auta.
Mijamy m.in. Katedrę Matki Bożej Zwycięskiej w Jaunde.
Po drodze wymieniamy walutę po kursie czarnorynkowym i kontynuujemy podróż.
Pierwsze zaskoczenie – jakość dróg. Podobnie jak w Mauretanii, są w wyśmienitym stanie. Brak dużych dziur, jedzie się wygodnie i szybko.
Pierwszy postój – prostujemy nogi przy handlarzu ananasów. Kamerun może nie jest światową potęgą w ich produkcji, a rynek jest głównie wewnętrzny, ale za to są kosmicznie tanie (za koszyk zawierający 6-7 ananasów płacimy 1500 XAF, czyli 10 zł) i niesamowicie soczyste.
Wracamy na trasę i zatrzymujemy się w Akonolinga. Kierowca załatwia skan paszportów, a my mamy chwilę na odpoczynek.
Miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Mieszkańcy suszą ziarna kakao i niezbyt chętnie pozwalają na robienie zdjęć, więc przenosimy się do kościoła zielonoświątkowego.
Ksiądz jest zachwycony, że przyszli biali turyści, pokazuje nam wnętrze kościoła i opowiada jego historię. Nawet nie ma problemu z robieniem zdjęć. Miłe doświadczenie.
Najbardziej charakterystycznym punktem miasta jest most nad rzeką Nyong.
Formalności załatwione, jedziemy dalej. Po chwili kierowca przypomina sobie, że mieliśmy jeszcze zwiedzić plantację, targ i inne miejsca uzgodnione z kierownikiem parku.
Dopytuje lokalnych taksówkarzy na motorynkach, gdzie one są. Ci, jak prawdziwi "złotówy", opowiadają, że są daleko i niebezpiecznie, więc musimy jechać z asystą – oczywiście za dodatkową opłatą.
Olewamy ich, olewamy plantację, bo przed nami jeszcze kawał drogi do wsi.
Kolejny postój nad rzeką Nyong.
Droga była dobra, piękna i prosta... aż do momentu, gdy zobaczyliśmy znak "Somalomo 50 km". Wtedy wpadliśmy nie tylko na szutrową nawierzchnię, ale także na hiper dziurawą, czerwoną od pyłu drogę.
Po godzinie mamy już lekko dość, a to dopiero połowa trasy. Wszyscy pokryci czerwonym pyłem, plecaki wyglądają jeszcze gorzej. Prosimy o ostatni postój przed Somalomo, żeby żołądki miały szansę "zresetować się" po tym bujaniu.
Kakao.
W końcu, w całkowitej ciemności, docieramy do Somalomo, gdzie czeka na nas nasz przewodnik Luc. Pokazuje nam pokoje.
Podaje kolację (co jak co, ale wyborna jak na warunki bez prądu), otwieramy piwka i ustalamy, że jutro o 8:00 ruszamy w teren.
Wieczór kończy się przy piwie, whiskey i cygarach – w ramach odstraszania komarów.Jak to w Afryce, godziny śniadania i wyjścia są umowne. Tak samo było tutaj. Od pobudki do podania śniadania minęła ponad godzina.
Na śniadanie: omlet z suszoną rybą, mielonka brazylijska, serki, czerstwy chleb. Luksusów brak, ale dobre i to.
Gotowi, spakowani w najważniejsze rzeczy, kierujemy się do biura parku. Tam szybka kontrola dokumentów oraz naszych zawodów i możemy ruszać do parku.
Założony w 1950 roku Rezerwat Fauny Dja jest jedną z dwóch atrakcji na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Wpisanie go na listę uzasadniono dużą różnorodnością żyjących tu organizmów. Podzielony jest na cztery strefy zwiedzania, a najłatwiejsza do dostania się jest od strony zachodniej, chociaż najciekawsza znajduje się na północy. Nie wspomnę, że zalecany jest tu co najmniej 10-dniowy trekking.
My mieliśmy wykupiony pakiet 2-dniowy. Jeden dzień z Pigmejami Baka, a drugi to “safari” w poszukiwaniu zwierząt.
Żeby dostać się do parku, trzeba przekroczyć rzekę Dja. Niby jest tam jakiś prom, ale wygląda raczej na pokazówkę, bo dostajemy pirogę do przeprawy. To moja pierwsza styczność z tym środkiem transportu i skończy się to bardzo źle.
Po krótkim spacerze przez busz
docieramy do obozowiska Pigmejów Baka.
Szczerze mówiąc, bałem się, że spotkam coś w rodzaju tańczących Masajów z Tanzanii, którzy chcą szylinga za każdy skok, ale spotkaliśmy ludzi, którzy mieli na nas lekko "wywalone".
Wódz wioski z ochroniarzem
Po godzince i wybornym obiedzie
zbieramy się i razem z Pigmejami wyruszamy do lasu.
W pakiecie mamy pokaz survivalu Pigmejów, który ostatecznie okazuje się pokazem medycyny lokalnej.
Na przykład "soki" tego drzewa pomagają poprawić wzrok.
Zeus napisał:W Katowicach, na mini spotkaniu grupy Katowickiej (rozmawiamy na signalu z ekipą pociągu z Mauretanii ze może jakiś wspólny lot na Afrykę w 2025.No nie, nie dość że w towarzystwie, to nawet słowem nie pisnął... Foch
:evil:
;)
Korę nam nie dali...A mieliśmy swoje whiskeyCo do smaku pigmejski whiskey, ja piłem różne rzeczy, ale to, było obrzydliwe. Ciężko jakoś to porównać do czegoś. Jakbym pił jakiś diesel/kerozynę
Zeus napisał:Co do smaku pigmejski whiskey, ja piłem różne rzeczy, ale to, było obrzydliwe. Ciężko jakoś to porównać do czegoś. Jakbym pił jakiś diesel/kerozynęBardzo prosto porównać. Tani, podlaski bimber, który nienajlepiej się udał, ale jak wszystko inne się skończy...
Z tą kameruńską whisky palmową to nie tak. Jeszcze się w Dja nasze własne zapasy nie pokończyły. Ale chcieliśmy, wszyscy, spróbować lokalnego produktu bio (biologique), to po pierwsze. Po drugie, rdzenni Kameruńczycy bardzo zachęcali. Po trzecie Luc, nasz przewodnik, zdecydowanie był wielbicielem i jego postawa nas przekonała ostatecznie. Kosztowałem już gorszy bimber w życiu, raz, może nawet dwa razy. Nie uwieczniłem na zdjęciach, niestety, tego trunku. Mam za to legendarny omlet z suszoną rybą, serwowany w przybytku w Somalomo na śniadanie. Spożycie omleta wywoływało skrajnie odmienne odczucia w naszej grupce. Bez innych następstw, zdrowo, organicznie.
Apocalipse napisał:Zeus napisał:Co do smaku pigmejski whiskey, ja piłem różne rzeczy, ale to, było obrzydliwe. Ciężko jakoś to porównać do czegoś. Jakbym pił jakiś diesel/kerozynęBardzo prosto porównać. Tani, podlaski bimber, który nienajlepiej się udał, ale jak wszystko inne się skończy...Widzimy tu roznice w gustach lub tez stopien wypalenia kubkow smakowych. Mi smakowalo
:)
pabien napisał:@Zeus czy pozostali pasażerowie pierogi też tak przeżywali tę podróż, czy tylko Ty. Nie będę ukrywał, że byłem jednym z tych "trzycyfrowych" na pirodze @Zeusa. Każdy z nas przeżywał podróż nieco inaczej. Czułem się jak w drewnianej kanadyjce, która jest grubo przeciążona i stopniowo nabiera wody z powodu zbyt dużego zanurzenia. Ławeczki w canoe były niedbale włożonymi sękatymi kawałami drewna, tak więc wkrótce po starcie siedziałem na dnie łodzi ze zdrętwiałym, obolałym i kompletnie mokrym zadem. Z drugiej strony, poziom zagrożenia w mojej głowie nie był alarmujący. Po brzegu rzeki Dja nie szwędały się niedźwiedzie - co zdarzyło się w kanadyjskiej głuszy na wyprawie canoe. Krokodyle, jeśli w ogóle były, to miały być niegroźne. A drobnoustrojów, o których trochę rozmyślałem, jednak gołym okiem ne widać. Rzeczywiście, przypomniała mi się Bilharcja. Ale w wodzie płynącej oraz daleko od większych ludzkich siedlisk prawdopodobieństwo zakażenia jest dużo mniejsze niż w takim np. Jeziorze Malawi. Na koniec wszyscy się zamoczyliśmy, ale po prawdzie to nasz sternik i nasz wioślarz zmoczyli się dużo bardziej, bo podczas 2 godzinnej wyprawy kilkanaście razy spychali pirogę z mielizny. W sumie super wycieczka. Koledzy z drugiej, suchej pirogi patrzyli z zazdrością. Jak pół godziny po nich dotarliśmy do Somalomo.
@sko1czek przygoda super! W mojej głowie nie ma czegoś takiego jak nieszkodliwe krokodyle mogące pływać w mętnej wodzie, wiec w sumie umysł różne może plątać figle
:D
Zeus - czy dodasz więcej zdjęć lokalnych kolei plus czy podzielisz się szerszymi wrażeniami z przejazdu pociągiem (jaki standard, składy, ceny etc).Bardzo nietypowy kraj na taką atrakcję
Bilet 1 klasy na trasie Yaounde - Douala kosztował tuż przed odjazdem 9000 XAF, czyli 58 PLN. Trochę to trwało, bo było nas 8. Dla pasażerów 1 klasy była osobna poczekalnia (klimatyzowana) z barkiem w którym można było zakupić różne produkty spożywcze.Wagony już lekko przechodzone, ale fotele były całkiem wygodne. Dostępny był także wagon restauracyjny z całkiem smacznymi jak się okazało daniami.Klika zdjęć z pociągu, jedno z wagonu 1 klasy, pozostałe z wagonu restauracyjnego.
M_Karol napisał:Zeus - czy dodasz więcej zdjęć lokalnych kolei plus czy podzielisz się szerszymi wrażeniami z przejazdu pociągiem (jaki standard, składy, ceny etc).Bardzo nietypowy kraj na taką atrakcjęPisałem tu
:)kolej-kamerunska,580,176373&p=1747959#p1747959
W przerwie relacji podrzucę cos do obejrzenia (nasz hotel czasami w tle, szczególnie pod koniec). Na youtube jest masa dobrych reportaży o wojnie w RSA, ale niewiele o zwykłym życiu miejscowych. Ostatni znalazłem taka perełkę:https://www.youtube.com/watch?v=sY1buvsWwW8Maly spoiler alert a jednocześnie przykład poziomu cen na miejscu: dłubane drewniane canoe kosztuje prawie 400 usd. Sredni roczny dochód w kraju to 520 usd.
Zeus napisał:Niestety @cart zepsuł zabawę twierdząc ze nie można to zaliczyć jako nowy kraj według Nomadmanii
:([/i]Tak z ciekawości, kiedy można zaliczyć?
O jest listahttps://nomadmania.com/minimal-visit/Leaving the port area, even a little bit, is accepted as a visit – accepted by 60% even in the most minimal departure from the port. This contradicts the stricter principle of railway and vehicle travel, however, the argument can be made that boat travel by definition is often ‘freer’ and outdoors, and results in a better understanding of a place.In the event that there is no established port area, ‘putting a foot’ on the region when disembarking the vessel is considered a minimal visit.Stopę postawiłem na lądzie (na leżąco, ale stopa to stopa), ale to była wysepka w RŚA: https://maps.app.goo.gl/U8jy5o4JdxQF7mwE9
@Zeus w żadnym przypadku nie zaliczone. @cart ostrzegał, że wyspa rzeczna jest po stronie RŚA - wbrew twierdzeniom zalogi łajby - a lokalizacja na twojej mapce to potwierdza.
No to i słowo końcowe.Tak jak pisałem na początku, dla mnie Afryka to terra incognita. Oczywiście, byłem w Tanzanii (ale to bardziej turystyczna Afryka) oraz w Mauretanii, Maroku i Algierii (ale to z kolei Maghreb).Kamerun może jako tako obił mi się o uszy, coś tam wiedziałem i tyle. Parę lat temu nie było opcji, żebym powiedział cokolwiek o tym kraju.Ale o Republice Środkowoafrykańskiej to już na 1000% nie wiedziałbym, co powiedzieć. Kraj, który mógł być potęgą w Afryce ze względu na swoje położenie – dokładnie w centrum kontynentu – dziś jest jednym z najbiedniejszych państw świata, funkcjonującym niemal wyłącznie dzięki pomocy NGO.Zupełnie inaczej spojrzałem na ten kraj po przeczytaniu świetnej książki od mojego ulubionego wydawnictwa Czarne: Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (https://czarne.com.pl/katalog/ksiazki/karawana-kryzysu), która pokazuje, jak funkcjonuje wiele krajów dzięki ogromnej patologii w systemie pomocy humanitarnej.Czy mi się podobało? TAK. Byłem przygotowany na najgorsze, a wyszedł z tego naprawdę dobry wyjazd. Wyjazd z podtytułem: Kochanie, nie będzie mnie dwa tygodnie, bo mamy męski/chłopski wypad.Sporo śmiechu, dobre cytaty i niesamowity flow.Niestety, przez ten wyjazd zaraziłem się Afryką i wiem, że w 2026 roku tam wrócę. Czy to będzie Angola, VFA, czy jakiś inny dziwny kraj – zobaczymy.Dziękuję wszystkim za czytanie mojej relacji oraz Lufthansie za „prezent” 600 euro i dofinansowanie mojego wyjazdu do Ameryki Środkowej w tym roku.Wielkie dzięki za wspólny wyjazd @novart @kamo375 @Apocalipse @sko1czek @pbak @pawfazi @cart @JanuszOnTour Myślę ze wyjazd nie byłby tak udany jakby nie wy.A na koniec, święte słowa mędrca z Kamerunu. Odpowiedz na każde pytanie to:TakTrzy
W Katowicach, na mini-spotkaniu grupy katowickiej (nie-wysle-ci-pocztowek-z-paragwaju,212,175838#p1686611), rozmawiamy na Signalu z ekipą pociągu z Mauretanii (panowie-to-co-wskakujemy-przejazd-mauretanskim-pociagiem,213,169507) o tym, czy może ogarniemy jakiś wspólny lot do Afryki w 2025.
Ja, oczywiście, wciąż zielony, jeśli chodzi o Afrykę (no cóż, moja Tanzania, Mauretania i Algieria to nic w porównaniu do tego, co chłopaki robili na Czarnym Lądzie), czekam, co mają do powiedzenia. Piszą coś o rezerwacie Dzanga-Sangha, coś o Wagnerowcach… Ja tylko lajkuję wiadomości, nie mając pojęcia, co to i gdzie to jest.
Coś tam w Turystyce mieliśmy o Afryce, ale wiadomo – bardziej taka Afryka dla turystów, a nie globtroterów.
I w końcu zapada decyzja. W kalendarzu mamy zablokować 2–12.01.2025, a potem szukać lotów do Kamerunu oraz Republiki Środkowoafrykańskiej. Wstępny plan: przelot do Jaunde w Kamerunie, powrót z Bangi w Republice Środkowoafrykańskiej i jakoś dostać się z Jaunde do rezerwatu Dzanga-Sangha, a potem do Bangi.
Pierwszy nasz plan zakładał, że z Jaunde dostaniemy się jakoś do Libongo (https://maps.app.goo.gl/9iuiDexnHo8ya4gQA) przy granicy z RŚA, potem pirogą do Lidjombo w RŚA (https://maps.app.goo.gl/P6c1qrSpnQc64Xak9) i dalej jakoś do Bayangi, gdzie znajduje się Park Narodowy Dzanga-Sangha.
Niestety, przerosła nas logistyka – zarówno finansowo, jak i czasowo. Dostać się z Kamerunu do Dzangi to pikuś, ale problemy zaczynają się z Dzangi do Bangi. To albo 2–3 dni jazdy po 500 km drodze (i nie, 9h, jak twierdzi Google, to NIEREALNE) albo lot samolotem ONZ, który lata raz na parę dni za 500 EUR w jedną stronę.
Szybka narada, co robić. Loty mamy z Bangi, szkoda odpuścić zaliczenie i zwiedzanie tego kraju (co jak co, ciężko znaleźć kogoś, kto by wiedział, co to RŚA, a co dopiero go odwiedził), więc zapada decyzja: robimy Kamerun, a z Duali lecimy do Bangi (s)Camairem.
I oto ostateczny plan zwiedzania Afryki:
Szybkie zwiedzanie Jaunde, potem dojazd do Somalomo i zaliczenie jednej z dwóch atrakcji UNESCO – Rezerwatu Dja. Następnie dojazd do Duali, gdzie łączymy siły z @cart i @pawfazi, by zwiedzić szympansy w Pongo Songo. Wspólny lot do Bangi i dwa dni tam.
Plan idealny. Tak idealny, że kolejne osoby dołączają – @pbak i @novart.
Zabawa z wizami:
? Wiza Kamerun: kamerun-wiza,636,171055#p1737943
? Wiza RŚA: wiza,617,176150#p1730907
Rezerwacje hoteli, przelewy dla fixerów, potem święta i już z górki... aż tu nagle ZONG.
Dosłownie parę dni przed naszym wylotem (s)Camair anuluje nasz lot z Duali do Bangi, przerzucając nas na kolejną rotację – 11.01. A my wylot z Bangi mamy 12.01, więc zwiedzanie kraju traci sens.
Szybkie kombinowanie, co dalej. Niektórym chłopakom udaje się przebookować powrót z 12.01 na 13.01 z Bangi do Addis – mi niestety nie, co skutkuje paroma problemami później.
Niestety połączenia do Bangi to ekstrawagancja. Niby są, ale jak z kroplówki, a ceny prawie jak za bilet Europa–USA w dwie strony.
Po wielu godzinach narady kamo znajduje opcję – można kupić bilet na Rwandaira za aviosy z Qatar Airways, ze śmiesznymi dopłatami, na 10.01. To oznacza dzień zmarnowany w RŚA, ale za to mam dodatkowy dzień w Kamerunie i mogę podjechać do “Angielskiego Kamerunu”.
Pożar ugaszony, można świętować Nowy Rok i się spakować. Nie wiedząc, co mnie czeka parę godzin przed wylotem…
Test1 stycznia. Bez kaca, pakuję ostatnie rzeczy do plecaka, przygotowuję się. Chłopaki z ekipy chwalą się, że odprawa poszła im gładko i wypluła boarding passy na całą trasę.
No to może i ja spróbuję. Dostaję boarding passa do Warszawy i kolejne info: „Proszę się skontaktować ze stanowiskiem check-in.” No nic, zdarza się – pewnie muszą sprawdzić, czy mam wizy, szczepienia itp.
2 stycznia. Żegnam się z rodzicami (tego dnia lecieli z Katowic do Aten), wracam do pracy aż do momentu, kiedy @sko1czek pisze: „Panowie, są wolne miejsca na powrót z Bangui 13/1.”
E no super, wolę odpuścić darmowy nocleg w Addis (bo kiedyś na 100% tam wrócę) i zostać u Wagnerowców.
Dzwonię do Miles – informacja, że na stronie może są widoczne, ale u nich ich nie ma.
No cóż, życie. Potem pracownik informuje mnie, że były zmiany w lotach (w krajówkach) i pyta, czy je potwierdzam. Tak, potwierdzam. Pytam go, czy teraz mogę się odprawić na całość.
„Tak, tak, loty i miejsca w samolocie ma pan potwierdzone.”
Próbuję. To samo guano. Mogę się odprawić do Warszawy, ale dalej nie. Dzwonię jeszcze trzy razy do Miles – wszyscy potwierdzają, że bilet jest wystawiony, wszystko jest pięknie i mogę lecieć.
Dobra, to jednak pojadę wcześniej na lotnisko w Krakowie, może tam coś zdziałam.
Stawiam się na stanowisku Business Class, podaję paszport.
– Dokąd pan?
– Do Yaoundé, w Kamerunie.
Wzrok innych pracowników mówi wszystko: O Kulfonie, coś nowego!
– Poproszę dokumenty.
– A jakie pan chce dokumenty?
– Nie wiem, wszystkie.
No to mu podaję: promesę wizową, druk noclegów w Kamerunie, pro-formę wycieczki w Parku Dja, książeczkę szczepień.
Za nim ktoś sprawdza na Google Maps, gdzie leży Kamerun, a laska ze stanowiska obok informuje go, co to jest Timatic (na litość boską!).
Dzwoni do Warszawy, bo nie może mi wydrukować karty pokładowej. Nic.
– Ma pan bagaż do nadania?
– Nie, bo znając życie, ciule z lotowskiego handlingu by nie dali rady i bagaż by krążył po świecie zamiast być ze mną.
– A to dobrze się składa, bo i tak byśmy nadali go tylko do WAW, a pan musiałby go odebrać i nadać ponownie na stanowisku Ethiopiana (a przesiadka tylko godzina).
Po chwili:
– Dobra, ma pan bilet do Warszawy. Teraz będzie pan problemem Warszawy. Boarding passy pan odbierze na stanowisku transferowym LOT-u.
No co zrobić. Szybka salonka w Krakowie, skanowanie boarding passa do Kraków Loyalty i boarding, gdzie spotykam tego samego handlera:
– Powodzenia.
Oho, zapowiada się dobrze. Lot opóźniony, do tego odladzanie, i z 1h przesiadki robi się 40 minut. Błagam, żeby w Wawie nie było autobusu, tylko rękaw.
Jest rękaw! Szybki marsz do Transfer Desku LOT.
– To nie do nas, proszę się skierować do gate Ethiopiana.
I tu cios.
– Tak, znam pana sytuację. Gadałem z Ethiopianem w Wiedniu. Nie ma pana na liście pasażerów. Lufthansa chyba zapomniała wystawić panu biletu.
Już załamanie. Tak bardzo chciałem lecieć i tu taki gwóźdź… Dzwonię do Miles & More. Odbiera Niemiec, sprawdza tickety:
– O kurcze blade! (Ale bardziej po niemiecku). Co za chaos! Jak oni mogli coś takiego zrobić?! Dobra, postaram się panu ASAP to naprawić. Niech pan idzie do Transfer Desku LOT i gra na czas, może mail przyjdzie przed odlotem.
Transfer Desk LOT twierdzi, że wszystko jest ok: Booking Status OK.
Chłopaki (dziękuję bardzo za pomoc) robią sztuczny tłok, żebym wygrał na czasie, aż do momentu, kiedy personel Ethiopiana zaczął im grozić wyrzuceniem z samolotu.
Dziękuję im, informuję, że będę na bieżąco raportować (mieli stopa w Wiedniu) i idę do Pierwszej Pomocy.
Dzwonię do Miles & More. Po pół godziny rozmowy udaje mi się – przebookowują mnie za darmo na jutro przez Brukselę z Brussels Airlines i informują, że przysługuje mi nocleg.
Szukam tego noclegu, ale technicznie nikt nie wie, który handling jest odpowiedzialny (LS do Welcome, Welcome do LS), więc ich całkowicie olewam i wybieram airside do czasu otwarcia salonki LO.
Do salonki wlazłem jak Janusz na ofertę karpia w Lidlu. Czyli czekałem łaskawie 30 minut przed otwarciem, żeby jak najwięcej skorzystać i zaliczyć prysznic.
Ostatnie dobre piwo na dłuuuuugo.
Przepyszny omlet.
Boarding i w drogę.
Lotu w ogóle nie kojarzę. Przespałem calutki aż do Brukseli, gdzie przywitała mnie rakieta, którą Tintin i inni bohaterowie Hergé polecieli na Księżyc.
Mini drugie śniadanko w salonce, spotkanie się z @pbak i ponownie boarding.
No i ten piękny widok na TARMAC z salonki.
Sukces! Bilet jest, jestem na liście pasażerów, mam potwierdzenie, że wszystko gra, więc już na 1000% wiem, że będę lecieć!
Samolot prawie pusty, czas spędzam na nadrabianiu filmów i oglądaniu Sahary algierskiej aż do lądowania.
Kontrola sanitarna, graniczna i celna poszły błyskawicznie (jakby nie Afryka!) i mogę na spokojnie powiedzieć:
Bienvenue au Cameroun!
Transfer do hotelu podjechał po chwili, gdy do niego napisałem. Kierowca, Alex, pochodzi z samozwańczego państwa Ambazonii.
To samozwańcze państwo jest kontynuacją problemów związanych z "dzieleniem" afrykańskich krajów przy pomocy linijek. Teren ten był częścią Angielskiego Kamerunu, który powstał po podziale Kamerunu Niemieckiego po I wojnie światowej. W wyniku tego językiem urzędowym jest tam angielski, natomiast francuski funkcjonuje jako drugi, co do dziś powoduje wiele problemów w kraju.
Alex mówi perfekcyjnie po angielsku, co bardzo pomaga w rozmowie o Kamerunie – kraju, którego w ogóle nie znałem.
Pierwsze wrażenia z Jaunde: czysto, zadbane, a miejscami przypomina mi niektóre przedmieścia Aten.
Docieramy do noclegu, który będzie naszym ostatnim luksusem na najbliższe kilka dni.
Szybka pizza na kolację, parę szklanek whiskey na szczęście, że dotarłem, i idziemy spać.
Rano okazuje się, że hotel serwuje tylko jedno śniadanie na pokój (nawet jeśli mieszkały w nim dwie osoby). Śniadanie całkiem spoko – dobra, świeża jajecznica, której później będę mieć dość.
Pierwszym punktem zwiedzania Kamerunu jest Rezerwat Przyrody Dja, jedna z dwóch atrakcji wpisanych na listę światowego dziedzictwa UNESCO w tym kraju.
Do Dja, a konkretnie do wsi Somalomo, jedziemy prywatnym transferem zorganizowanym przez rezerwat. Ma być minibus, dla naszego komfortu, bo czeka nas 7-8 godzin jazdy. Większość trasy to autostrada, ale ostatnie 50 km to coś, czego nawet Colin McRae by nie przejechał.
Ruszamy, czując się jak sardynki w puszce, i na szybko zwiedzam Jaunde przez okno auta.
Mijamy m.in. Katedrę Matki Bożej Zwycięskiej w Jaunde.
Po drodze wymieniamy walutę po kursie czarnorynkowym i kontynuujemy podróż.
Pierwsze zaskoczenie – jakość dróg. Podobnie jak w Mauretanii, są w wyśmienitym stanie. Brak dużych dziur, jedzie się wygodnie i szybko.
Pierwszy postój – prostujemy nogi przy handlarzu ananasów. Kamerun może nie jest światową potęgą w ich produkcji, a rynek jest głównie wewnętrzny, ale za to są kosmicznie tanie (za koszyk zawierający 6-7 ananasów płacimy 1500 XAF, czyli 10 zł) i niesamowicie soczyste.
Wracamy na trasę i zatrzymujemy się w Akonolinga. Kierowca załatwia skan paszportów, a my mamy chwilę na odpoczynek.
Miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Mieszkańcy suszą ziarna kakao i niezbyt chętnie pozwalają na robienie zdjęć, więc przenosimy się do kościoła zielonoświątkowego.
Ksiądz jest zachwycony, że przyszli biali turyści, pokazuje nam wnętrze kościoła i opowiada jego historię. Nawet nie ma problemu z robieniem zdjęć. Miłe doświadczenie.
Najbardziej charakterystycznym punktem miasta jest most nad rzeką Nyong.
Formalności załatwione, jedziemy dalej. Po chwili kierowca przypomina sobie, że mieliśmy jeszcze zwiedzić plantację, targ i inne miejsca uzgodnione z kierownikiem parku.
Dopytuje lokalnych taksówkarzy na motorynkach, gdzie one są. Ci, jak prawdziwi "złotówy", opowiadają, że są daleko i niebezpiecznie, więc musimy jechać z asystą – oczywiście za dodatkową opłatą.
Olewamy ich, olewamy plantację, bo przed nami jeszcze kawał drogi do wsi.
Kolejny postój nad rzeką Nyong.
Droga była dobra, piękna i prosta... aż do momentu, gdy zobaczyliśmy znak "Somalomo 50 km". Wtedy wpadliśmy nie tylko na szutrową nawierzchnię, ale także na hiper dziurawą, czerwoną od pyłu drogę.
Po godzinie mamy już lekko dość, a to dopiero połowa trasy. Wszyscy pokryci czerwonym pyłem, plecaki wyglądają jeszcze gorzej. Prosimy o ostatni postój przed Somalomo, żeby żołądki miały szansę "zresetować się" po tym bujaniu.
Kakao.
W końcu, w całkowitej ciemności, docieramy do Somalomo, gdzie czeka na nas nasz przewodnik Luc.
Pokazuje nam pokoje.
Podaje kolację (co jak co, ale wyborna jak na warunki bez prądu), otwieramy piwka i ustalamy, że jutro o 8:00 ruszamy w teren.
Wieczór kończy się przy piwie, whiskey i cygarach – w ramach odstraszania komarów.Jak to w Afryce, godziny śniadania i wyjścia są umowne. Tak samo było tutaj. Od pobudki do podania śniadania minęła ponad godzina.
Na śniadanie: omlet z suszoną rybą, mielonka brazylijska, serki, czerstwy chleb. Luksusów brak, ale dobre i to.
Gotowi, spakowani w najważniejsze rzeczy, kierujemy się do biura parku. Tam szybka kontrola dokumentów oraz naszych zawodów i możemy ruszać do parku.
Założony w 1950 roku Rezerwat Fauny Dja jest jedną z dwóch atrakcji na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Wpisanie go na listę uzasadniono dużą różnorodnością żyjących tu organizmów.
Podzielony jest na cztery strefy zwiedzania, a najłatwiejsza do dostania się jest od strony zachodniej, chociaż najciekawsza znajduje się na północy. Nie wspomnę, że zalecany jest tu co najmniej 10-dniowy trekking.
My mieliśmy wykupiony pakiet 2-dniowy. Jeden dzień z Pigmejami Baka, a drugi to “safari” w poszukiwaniu zwierząt.
Żeby dostać się do parku, trzeba przekroczyć rzekę Dja. Niby jest tam jakiś prom, ale wygląda raczej na pokazówkę, bo dostajemy pirogę do przeprawy. To moja pierwsza styczność z tym środkiem transportu i skończy się to bardzo źle.
Po krótkim spacerze przez busz
docieramy do obozowiska Pigmejów Baka.
Szczerze mówiąc, bałem się, że spotkam coś w rodzaju tańczących Masajów z Tanzanii, którzy chcą szylinga za każdy skok, ale spotkaliśmy ludzi, którzy mieli na nas lekko "wywalone".
Wódz wioski z ochroniarzem
Po godzince i wybornym obiedzie
zbieramy się i razem z Pigmejami wyruszamy do lasu.
W pakiecie mamy pokaz survivalu Pigmejów, który ostatecznie okazuje się pokazem medycyny lokalnej.
Na przykład "soki" tego drzewa pomagają poprawić wzrok.
Kora, która pasuje do whiskey.
Kora, która pomaga na bóle głowy.