0
Bulusia 1 lutego 2025 16:22
Marazm, zniechęcenie, brak wiary i liderów. I strach. Rewolucja w Gruzji zakończyła się nim na dobre zdążyła się rozpocząć.

W Batumi prawosławne Boże Narodzenie. Na Placu Europejskim w centrum miasta setki osób faluje w rytm skocznej muzyki. Na scenie miejscowy zespół śpiewa hity w stylu disco polo. Jest wata cukrowa, kiermasze, kucyki i dmuchana zjeżdżalnia. Ludzie bawią się, śmieją, objadają łakociami. Z boku placu, tuż na wprost siedziby autonomicznego rządu Adżarii, nastroje zgoła inne. Z ustawionych głośników wybrzmiewają dynamiczne gruzińskie pieśni patriotyczne, słychać bębny, jak wezwanie do wojny, muzyka narasta, przytłacza. Dwóch starszych panów wymachuje flagami gruzińską i europejską. W takt niepokojącej muzyki trudno jednak wymachiwać ciężkimi drzewcami. Brakuje sił, ręce mdleją, panowie szybko się męczą, odpuszczają, flagi smętnie zwisają. Przygląda się temu może z 50 osób. To antyrządowy i proeuropejski protest w jednym z największych miast Gruzji. Kuriozum i żenada, jak cała ta „rewolucja”.
Gdy pod koniec października zeszłego roku odbyły się kolejne sfałszowane wybory parlamentarne wydawało się, że w Gruzinach coś pękło. Niby zdążyli się przyzwyczaić, że Gruzińskie Marzenie, partia rządząca od 2014 roku, z każdą elekcją pozwala sobie na więcej fałszerstw i manipulacji, ale jednak nie zdarzyło się jeszcze by działała tak otwarcie i z tak jawną pogardą dla demokratycznych procedur. Media społecznościowe zalały nagrania tajemniczych ludzi wrzucających do urn dziesiątki kart do głosowania, pobito działaczy opozycji, grożono zwolnieniami z pracy nieprawomyślnie głosujących. Skala fałszerstw zaskoczyła Gruzinów, którzy od uzyskania niepodległości w 1991 roku widzieli przecież niejedno. Świat zareagował sankcjami, Unia zawiesiła rozmowy akcesyjne, opozycja zbojkotowała prace nowego parlamentu, a gruziński premier… obraził się na wszystkich. Gruzja po raz kolejny w swojej historii stanęła na rozdrożu.
Rosyjska kolonia
Państwa, które w 2003 roku w wyniku rewolucji róż stworzyli wspólnie Micheil Saakaszwili, Nino Burdżanadze i Zurab Żwania już nie ma. I to nawet nie dlatego, że Żwania nie żyje, Saakaszwili siedzi w więzieniu, a Burdżanadze przeszła na rosyjskie pozycje. Gruzji nowoczesnej i dumnej nie ma, bo zwyczajnie zwyciężyły pieniądze. Rosja kupiła Gruzinów swoimi rublami, wypłacanymi natychmiast i w gotówce. Nie to co Unia Europejska stawiająca wymogi, surowa i kontrolująca. – Chcemy wejść do Unii na własnych warunkach – oświadczył premier, nakreślając negocjacyjną strategię, zgodnie z którą Unia ma płacić i nie zadawać pytań. Zresztą nikt nie powinien, Gruzińskie Marzenie, zgodnie z nazwą, wie przecież o czym marzą Gruzini.
Przez kilka dni wydawało się, że podobnie jak 20 lat temu stanowczość narodu zmiecie skorumpowane władze. Tyle że wtedy, w 2003 roku, Gruzinom naprawdę zależało i miał kto ich prowadzić. Dziś utknęli w niemocy między Wschodem a Zachodem, między Rosją, Turcją i Iranem, na tym swoim Zakaukaziu, który nie wiadomo czy jeszcze jest Europą czy może już Azją, a na pewno dla wszystkich tu żyjących jest politycznym zadupiem i pułapką bez wyjścia.
Protesty słabły więc każdego dnia, w zeszłym tygodniu antyrządowy wiec zgromadził w ponadmilionowej stolicy niespełna tysiąc osób, w Batumi – 50, w Zugdidi czy Kutaisi demonstracji nie było w ogóle. Skłócona opozycja nie ma liderów ani programu, który przyciągnąłby ludzi charyzmatycznych, świadomych i potrafiących wyjaśnić co w życiu jest ważne. Gdy w Tbilisi rozmawiałem z młodymi ludźmi o rewolucji róż i Gruzji z czasów Szewardnadzego czułem się jak wiarus opowiadający o wydarzeniach z dawno minionej epoki, których za bardzo nikt nie pamięta, a na dobrą sprawę nie do końca wiadomo czy w ogóle się wydarzyły. Kto dziś wie, że Gruzja jako jedyne państwo na świecie uznała niepodległość Czeczenii, że w Wąwozie Pankisskim w czasie wojen z Rosją leczyli się i odpoczywali czeczeńscy partyzanci? Dzisiejsi 20-latkowie nie chcą już słuchać o tym co było. Chcą nowej Gruzji i nowych liderów. Rzecz w tym, że tych starych nie ma kto zastąpić. – Salome Zurabiszwili może być liderem opozycji, ale nigdy nie będzie liderem narodu – usłyszałem w Tbilisi. Była prezydent odchodząc po zakończeniu swojej kadencji powiedziała chwytliwe słowa: - Opuszczam stanowisko, ale zabieram legitymację – dając do zrozumienia, że wybory nie były uczciwe. Tyle, że Salome ma 72 lata i też swoje za uszami, powszechnie wiadomo kto płacił za jej prezydencką kampanię i zanim się poróżniła, komu spłacała polityczne długi.
Dziś to Rosjanie zawładnęli Gruzją – okupują Abchazję i Osetię Południową, w Tbilisi, Batumi i Poti kupują domy i mieszkania, zakładają biznesy, zatrudniając innych Rosjan. Czują się jak u siebie i wcale tego nie ukrywają: pewni siebie, aroganccy i butni, wcale nie szeptają, nie kryją się po kątach – przeciwnie: język rosyjski słychać głośno i wyraźnie. Rosjan też widać: kożuszki i futerka dodawane do kurtek, bluzek, czapek, butów, nawet psich ubranek, nie pozostawiają złudzeń co do narodowości posiadacza. To wszystko celowe – są u siebie odkąd Kaukaz podbiła caryca Katarzyna. Ci, którzy to kontestują kończą jak Czeczeni. Albo Gruzini.
Rosjanie nie żyją w swoim getcie, przeciwnie: skoro są u siebie, podkreślają swoją wyższość, majętność, to oni jeżdżą drogimi samochodami, a w restauracjach zamawiają najdroższe dania. Gruzini gardzą nimi, wyśmiewają wydęte po operacjach usta rosyjskich kobiet, ekstrawagancki makijaż i strój, ale robią to po cichu, we własnym gronie, zwykle dopiero po szklaneczce czaczy. Nie są w tym uczciwi – alkohol i anonimowość dodaje odwagi, ale w obliczu Rosjan przyjmują pozycję pokorną, stoją w półzgięciu gotowi podnieść każdy rubel, który wypadnie z rosyjskiej kieszeni. Ci zawładnęli bowiem nie tylko gruzińską ziemią, ale i gruzińskimi umysłami. Puby i restauracje w Tbilisi nie słyszą już miejscowego języka, angielski też nie jest już potrzebny. Na gwałt wszyscy uczą się rosyjskiego: starsi przypominają sobie język dawnej epoki, młodsi rzucają w kąt rozmówki angielskie, niemieckie czy francuskie i wykupują lekcje rosyjskiego. W księgarniach królują słowniki rosyjsko-gruzińskie, w modnych restauracjach menu po angielsku zastąpiła cyrylica, wreszcie na billboardach i ulotkach proponuje się ekskursii po Gruzii, żadne tam Georgian trips.
Na promenadzie w Batumi wyłącznie język rosyjski. W przyległym doń parku im. Lecha i Marii Kaczyńskich stoi pomnik byłego prezydenta (dobrze, że podpisany, bo na cokole na pewno nie stoi Kaczyński). To dopiero okrutny chichot historii. Polski prezydent przyleciał do Tbilisi w 2008 roku, w trakcie rosyjskiej agresji, przywożąc wsparcie wolnego świata dla gruzińskiej niepodległości. Stał się ikoną, bohaterem narodowym Gruzji, który miał odwagę powiedzieć Rosji: dość! Blisko 20 lat później tonie w morzu Rosjan: panów Batumi, Suchumi, Cchinwali i wielu innych gruzińskich miast. – Jest nas 3,5 miliona – wzrusza ramionami młoda dziewczyna demonstrująca w centrum Tbilisi przed budynkiem parlamentu. – Co my możemy przeciw Rosji?
Więzień z kosmosu
Młodzi chcą żyć, kochać, uczyć się, a nie umierać za ojczyznę. Ich dziadkowie pamiętają jak wyglądała Gruzja po rozpadzie Związku Radzieckiego, gdy Zwiad Gamsahurdia utopił kraj we krwi walcząc z Abchazami, Adżarami i własnymi dowódcami. Gruzja w latach 90. była jak domek z kart złożony z niezależnych od stolicy prowincji, na czele których stali udzielni książęta z nadania komunistycznej partii. Na drogach grasowali rekieterzy okradający tiry, autobusy, osobówki i siebie nawzajem. Prąd był kilka godzin dziennie i tylko w największych miastach. Eduard Szewardnadze, który objął później rządy miał przynieść ukojenie, a przyniósł tę samą biedę i zniechęcenie. Miał dać nadzieję, a okazał się po prostu dawnym kacykiem, ostatnim ministrem spraw zagranicznych ZSRR z całym balastem, który się z tym wiązał. Ludzie powiedzieli dość, wybuchła rewolucja róż. Róż, bo zamiast karabinów ludzie „używali” kwiatów wkładając je w lufy czołgów i broni maszynowej.
Byłem tam wtedy. Wjeżdżałem do upadłego, zdemoralizowanego państwa z Turcji, przez przejście graniczne w Sarpi. Pamiętam wielki billboard z napisem po gruzińsku i angielsku: „Na tym przejściu łapówek nie bierzemy”. Saakaszwili był jak przybysz z kosmosu – otoczony ochroniarzami z pasami nabojów skrzyżowanymi na piersiach jak w filmach o Rambo biegłym angielskim opowiadał dziennikarzom o Gruzji swoich marzeń. Po starym i zmęczonym Szewardnadze miał carte blanche na wszystko. Asłan Abaszydze, czerwony książę Adżarii uciekł do Moskwy na sam dźwięk nazwiska nowego prezydenta. Świat udzielał kredytów, wrócił prąd do gniazdek, mafijna policja drogowa została rozwiązana. Misza dał nadzieję, znów chciało się żyć. – Saakaszwili był jak młody Bóg i chyba w pewnym momencie uwierzył, że faktycznie nim jest – mówi mi Irakli Kaładze, lokalny polityk rządzącej partii Gruzińskie Marzenie. – Uznał, że nie ma żadnych ograniczeń.
I wtedy – jak zawsze niestety – rewolucja zaczęła zjadać swoje dzieci – najpierw pochłonęła Zuraba Żwanię, który umarł w niejasnych okolicznościach po kłótniach z prezydentem. Później Burdżanadze, która nie mogąc konkurować z Saakaszwilim, postawiła na Rosję, spotykała się z prezydentem Putinem, a wreszcie wystartowała w wyborach prezydenckich przeciw Saakaszwilemu jako polityk prorosyjski. Wreszcie samego Saakaszwilego. Jeszcze jakiś czas rósł i rósł. Łącząc w sobie cechy Balcerowicza i Wałęsy reformował kraj nie oglądając się na społeczne koszty. A te były niemałe. Gdy przedsiębiorstwa nie dawały rady w gospodarce rynkowej, zamykał je z dnia na dzień, a załogę zwalniał. Zmieniał stolicę, za unijne pieniądze wyremontował starówkę, powstały futurystyczne budowle, aleja Rustavelego w centrum miasta z butikami Zary, Ermenegildo Zegny czy Gucci niczym nie różniła się od zachodnich modnych miejscówek. PKB rósł, podobnie jak ludzka frustracja. W 2007 r były minister obrony oskarżył Saakaszwilego o spisek w celu zamordowania biznesmena. Ludzie wyszli na ulice, a policja brutalnie zdusiła protesty. Saakaszwili zagrał wtedy va banque: podał się do dymisji i wystartował w przyspieszonych wyborach. I znów je wygrał – był mężem opatrznościowym Gruzji, jej zbawieniem i przekleństwem. Skoro ponownie dostał mandat, uznał, że jak przed laty nic go nie ogranicza: dał się sprowokować Rosjanom, którzy tylko na to czekali. Wybuchła 5-dniowa wojna 2008 roku. To wtedy świat zobaczył dwie twarze polityki: cynicznego kapitulanta Nicolasa Sarkozy`ego i „kartofla” z niemieckiej prasy, Lecha Kaczyńskiego, który jako jedyny ze światowych przywódców miał odwagę nazwać rzeczy po imieniu. Ale dla gruzińskiego prezydenta to był koniec. Gruzja przegrała wojnę, a on sam został oskarżony o nadużycie władzy. Wyjechał jeszcze na Ukrainę, dostał nawet ukraińskie obywatelstwo, a w 2021 roku wrócił do Gruzji i został aresztowany. Siedzi w więzieniu do dziś, a w zeszłym tygodniu w Tbilisi jedna tylko osoba z tysiąca demonstrantów trzymała w ręku hasło z żądaniem jego uwolnienia.
W czasach Gamsahurdii czy Szewardnadzego władza z ludźmi nie rozmawiała, podobnie jak słaba opozycja. Liderzy jednych i drugich kryli się po domach i prowadzili własne gry, podczas gdy ludzie na ulicach w grupkach wzajemnej adoracji bez emocji i przekonania, zastraszeni, udawali, że są gotowi do walki. Dziś jest podobnie, Gruzja zatoczyła koło.

Dodaj Komentarz