Podróżowanie po Stanach Zjednoczonych jest jak podróż przez wiele różnych krajów, których czasami naprawdę niewiele łączy. Praktycznie każdy stan wygląda trochę inaczej, ludzie są inni i nawet prawodawstwo może się mocno różnić. Kontrasty są olbrzymie. Niektóre miejsca wcale nie przypominają Ameryki! Kulinarnie to też niesamowita przygoda. Znamy w większości tylko kilka głównych miejsc jak Nowy Jork, Kalifornię, Parki Narodowe Zachodu i może Chicago. Ale USA to naprawdę o wiele więcej! Mam swoje własne wyzwanie poznać całe USA i jestem na dobrej drodze, bo mój licznik obecnie wskazuje na odwiedzone 44 stany i jedno terytorium zależne (Puerto Rico). Korzystam więc z każdej możliwej okazji (jak obecna podróż służbowa) aby zobaczyć coś więcej. W tej relacji będziemy zaglądać do Oklahomy i Nowego Meksyku – dwóch bardzo nieoczywistych stanów na podróże turystyczne ? Ale najpierw uchylę przed wami sekretów władzy w Waszyngtonie. Taki Waszyngton za zamkniętymi drzwiami! Zaczynam swoją kolejną podróż do USA dwa dni po inauguracji nowej administracji właśnie w Waszyngtonie. No i na początek – jak miasto przyjmuje nowego prezydenta?
Tu zdradzę Wam trochę tajemnic. Aby poznać co się będzie działo w administracji (i mieć wpływ na wydarzenia!) w Kongresie i Senacie koniecznie musicie zamieszkać w hotelu Mayflower (sieć Marriott). To historyczne miejsce niedaleko Białego Domu staje się po wyborach na jakiś czas domem wszystkich ważnych amerykańskich lobbystów krążących wokół nowej władzy. Dookoła Białego Domu jest też sieć restauracji, starannie dobranych w których owi lobbyści wraz ze swoimi kontrahentami bywają obowiązkowo wieczorem. W ciągu dnia spotkam ich oczywiście w budynkach Senatu lub Kongresu i na niezliczonych nieoficjalnych przyjęciach w różnych agencjach i kancelariach prawnych. Trzeciego dnia poznaję już ich twarze i pozdrawiają mnie na korytarzach Mayflowera jakbym był jednym z nich....
Tak rodzi się nowa polityka zaraz po zmianie prezydenta. No i wpadłem w ten wir a nawet w sam jego środek. Niewiarygodnie, na pewno tego nie wiecie zwiedzając Waszyngton, że do budynków Senatu i Kongresu można spokojnie wejść z ulicy!
Jeżeli chcecie spotkać Senatorów lub Kongresmenów to wejście do ich biur jest absolutnie otwarte dla każdego Amerykanina a także takiego dżentelmena z Polski jak np. ja. Budynki Senatu takie jak Hart czy Russel mają tylko bramkę typu lotniskowego i …. Volla jesteśmy pod biurami senatorów:
Możemy wejść na oficjalne przesłuchania kongresowe, zjeść kanapkę w oficjalnej mesie senatorskiej (można się nasłuchać historii dookoła!) i to wszystko …. z ulicy. Jednego tylko nie wolno zrobić czyli zjechać na poziom -2 gdzie znajduje się podziemna kolejka prosto na Kapitol. Tu Secret Service wyłapie każdego, kto nie ma na szyi stosownej przepustki, nie ma żartów, trzeba szybko abarot do windy ze spokojnym wytłumaczeniem "sorry, wrong floor"! Nie inaczej sprawa wygląda w Kongresie. Tu moim ulubionym budynkiem jest przepiękny Cannon House (wchodzicie jak do skarbówki w Polsce…. – grunt to pewna mina i zalecany „nieturystyczny” wygląd).
Tu można podziwiać biura kongresmanów i nawet umówić się na spotkanie u ich asystentów:
Tam też można się organoleptycznie przekonać jakie są priorytety Ameryki w polityce zagranicznej. Nic nie było Ukrainie ale za to o Bliskim Wschodzie – bardzo dużo! To wyjaśnia sporo z obecnego zachowania administracji....
:(
Mnie spotkała za to śmieszna przygoda, jak wychodziłem z Cannon House oficjalnym wyjściem, pod krawatem w garniturze, to akurat pod Kongresem przechodziła demonstracja (tak, w Waszyngtonie to dość powszechny widok). Może mam poważny wygląd ale tysięczny tłum zaczął do mnie machać jakbym był jednym z Kongresmanów ? Banan na twarz i Ave do demonstracji oczywiście! Nikt się nie kapnął a dostałem sporo wiwatów
:D
W tej akurat demonstracji są też polskie akcenty.
Taki folklor Waszyngtonu. No ale wieczorem trzeba koniecznie przenieść się do owych wybranych restauracji aby dobić umówionego dealu. Zdradzę Wam jedno miejsce (oczywiście rezerwacja obowiązkowa z góry najlepiej przez zaprzyjaźnionego lobbystę). To Joe's Seafood, Prime Steak & Stone Crab :
No tutaj jest to dla mnie danie obowiązkowe:
A to sam budynek Kapitolu, po lewej obraduje senat, po prawej kongres
Nie wiem czy wiecie, że jak się pali wieczorem światło w kopule to znaczy, że obrady jednej z Izb ciągle trwają. No i Waszyngton dwa dni po inauguracji zastawiony jest barierkami. Są one sukcesywnie usuwane przez meksykańskich (100%) robotników. Patrzyłem na ich miny i zastanawiałem się czy już wiedzą, że część z nich będzie musiała wracać do domu niedługo…
Waszyngton to też oczywiście wspaniałe budynki, muzea, pomniki i wystawy itp. ale ja niestety nie mam na to czasu.
Zabieram się z waszyngtońskiego lotniska DCA (trzy dni przed katastrofą, mnie też zastanawiały te helikoptery latające nad Potomakiem podczas startu) do Oklahomy, mojej nowej destynacji w USA.
Stay tuned…Oklahoma jest kompletnie nie po drodze. Za daleko aby dojechać tam samochodem ze znanych miejsc a jednocześnie brak tam jakiegokolwiek hubu aby chociażby się można się było przesiadać. Leży dokładnie pośrodku USA nad Teksasem. Jest to stan wybitnie rolniczy a całe życie skupia się w Oklahoma City. Miasto ma 600.000 mieszkańców i wraz z trochę mniejszą Tulsą stanowią dwa największe ośrodki stanu. Reszta to pola uprawne bawełny i kukurydzy oraz farmy z bydłem hodowlanym. Całkiem niedawno cała Oklahoma była jednym wielkim rezerwatem Indian. Stąd właśnie pochodzi plemię Osage, sportretowane w świetnym imho filmie „Czas krwawego księżyca” z Leonardo DiCaprio. No właśnie, jest tu ropa i gaz ziemny w sporych ilościach i już na wyjeździe z lotniska widać wszędzie kiwaczki:
Ląduję w stolicy stanu, Oklahoma City i od razu wypożyczam samochód, na piechotę się tu nie da. Zarezerwowałem sobie hotel w Bricktown, modnej obecnie dzielnicy Oklahoma City, pełnej klubów i restauracji a w przeszłości byłym centrum przemysłowym
No oczywiście nazwa wzięła się z materiału, z którego zrobione jest większość tutejszych budynków – czerwonej cegły. Mój przyjaciel, mieszkaniec Oklahoma City robi nam tour po „atrakcjach” miasta. Podziwiam trochę przydrogi jak dla mnie The Skirvin Hilton znany z historii o białej damie, która straszy gości na 8-mym piętrze
Obowiązkowo wizytuję też miejscowy Kapitol. Indian jest sporo więc ich pomniki też są powszechne
Wielka galeria handlowa w centrum mieści się we wspaniałym budynku – dawnym banku. Główna hala banku, dziś zamieniona na restaurację robi nadal wspaniałe wrażenie
A w galerii sklepy dla…. no dla miejscowych ?
No i właśnie – lista atrakcji Oklahoma City zaczyna się kurczyć. To po prostu średniej wielkości pustawe amerykańskie miasto zbudowane na przemyśle wydobywczym, rolnictwie i hodowli bydła. Jedziemy więc jeszcze zobaczyć wielki targ bydła pod miastem – Stockyard city. Zjeżdżają tu wszyscy okoliczni hodowcy krów, owiec i koni na wielki targ zwierząt. Po dobiciu targu wszyscy udają się swoimi pickupami (to właściwie dominujący typ samochodu w Oklahomie) na steki do najlepszej knajpy w Stockyard City – Cattlemens Steakhouse. W dniu targowym można zapomnieć tu o wolnym stoliku. Dziś w sobotę jest luźniej co nie znaczy, że nie czekami na miejsce.
Knajpa ma fajną historię, w 1945 ówczesny właściciel, hazardzista zastawił lokal przy grze w kości za wyrzucenie przez drugiego gracza, zastawiającego swoją fortunę, dwóch trójek (Hard Six). No i tak przegrał właśnie słynny lokal i od tego czasu dwie trójki stanowią jego symbol. Ale zanim spróbuję słynnego oklahomskiego T-Bone dostaję na przystawkę lokalny przysmak:
Mam nie patrzeć w kartę tylko spróbować. No smakuje…. hmm jak jakiś delikates w panierce z ostrym sosem. Co to takiego jest? Otóż oczywiście padam ofiarą standardowego żartu kelnerów robionym wszystkim „greenhorns” w Cattlemens Steakhouse. Zjadłem właśnie Lamb Fries czyli ….. baranie jaja w cieście
:shock: Zdegustowałem i żyję
8-) ? No ale zaraz po wchodzi już mój oczekiwany T-Bone wielki jak stodoła (nie ma mniejszych steków!)
Obok jest wieeelki sklep dla kowbojów, takich prawdziwych kowbojów, których tu oczywiście nie brakuje. Na witrynie sklepu rzuca się nam w oczy plakat:
Rodeo! Musimy oczywiście iść. No ale na rodeo nie wpuszczą mnie bez prawdziwego kapelusza kowbojskiego. Wielki salon takich kapeluszy jest właśnie w tym sklepie. Jeżeli kiedyś kupowaliście kowbojski kapelusz, taki prawdziwy, Stetsona albo Resistola to wiecie, że w pudełkach leżą kapelusze w kolorach i rozmiarach a formowaniem kształtu zajmują się fachowi kapelusznicy.
Odbywa się to na miejscu i jak już wybiorę kolor i obwód, kapelusz jest cały ogarniany gorącą parą i wspominany specjalista formuje go dla mnie w pożądany kształt. Gorzej potem przy kasie niestety bo to oryginał a nie chińska ani meksykańska podróba… ?
No ale na wieczór zostaje nam jeszcze jedno miejsce z którego znana jest Oklahoma. Niestety jest to memoriał zamachu terrorystycznego, który miał miejsce w Oklahoma City w 1995 roku. Przed budynkiem federalnym, w którym notabene mieściło się też przedszkole, rodowity Amerykanin zaparkował furgonetkę wypełnioną domorosłymi materiałami wybuchowymi i zdetonował w środku miasta o poranku. Efekt był porażający, zginęło 168 osób w tym wiele dzieci a budynek zawalił się w połowie. I to nie był żaden arabski terrorysta tylko sfrustrowany białas, chcący wywołać rebelię przeciw rządowi za pacyfikację sekty Koresha w Waco jakiś czas wcześniej. Złapano go następnego dnia i skazano na karę śmierci, wyrok wykonano. Niestety ta smutna historia pokazuje, że freaków w USA nie brakuje. A w miejscu zamachu stoi obecnie memoriał, który warto zobaczyć właśnie po zmroku.
W miejscu zburzonego budynku federalnego jest staw a obok stoją krzesła symbolizujące poległych ludzi. Małe krzesła, których jest niepokojąco dużo, symbolizują dzieci
Amerykanie amerykanom to zgotowali...
Następnego dnia zamierzamy przejechać się do Tulsy słynną drogą Route 66, która przecina całą Oklahomę w poprzek. Jest to dzisiaj zwykła jednopasmowa szosa. Co jakiś czas przy drodze można zobaczyć pozostałości jej świetności z czasów wielkich szlaków migracyjnych. Jak pamiętacie może powieść „Grona Gniewu” Johna Steinbecka, dziejącą się w czasach Wielkiego Kryzysu właśnie w Oklahomie to stąd ruszali zbankrutowani farmerzy drogą Route 66 na zachód do wymarzonej Kalifornii:
Symboli Route 66 jest po drodze pełno:
Spotykamy stare zajazdy
Znaki drogowe
Budynki już nieużywane i rozwalające się
A także perełki „starej” architektury jak ta okrągła stodoła
Wszędzie można się zatrzymać i porobić klimatyczne fotki
A tutaj oryginalny most z czasów Route 66
Wprawdzie nie przejeżdżamy jej motorem (jest w końcu styczeń i zima) ale nasz midSUV musi wystarczyć dla złapania klimatu.
Na popołudnie trzeba wracać do miasta. Jest jeszcze jedna drobna atrakcja. To pomnik kowboja chwytającego na lasso … .chmurkę. Taka alegoria kowboja – „Cloud Puncher”.
No i w końcu idziemy na rodeo, obowiązkowo pickupem i w kapeluszach ?
Cennik, jakoś drogo nie jest:
Na dzień dobry dostaję w dłoń piwo – noooo piękny rozmiar puszki!!
Na rodeo walą całe rodziny z dziećmi. Widać, że to lokalna mega atrakcja. Ale arena nie jest zapełniona nawet w połowie. Mój lokales, wychowany na miejscowej farmie, opowiada ze smutkiem, że prawdziwa tradycja kowbojska jest już w odwocie, coraz mniej młodych chce się pałać tym zawodem, po prostu dobrobyt amerykański dotarł pod strzechy farm. No ale zaczynamy od hymnu i obwożenia amerykańskiej flagi.
Zaraz po tym kobieca woltyżerka i możemy zaczynać rodeo. Całość trwa bite trzy godziny i dla lokalesów to jest super ekscytujące przeżycie. Oczywiście najważniejsze są statystyki poszczególnych kowbojów, jest wielka tablica z danymi o każdej konkurencji i graczu. Zaczynamy od ujeżdżania koni. Zdjęcia robiłem telefonem więc wyszły słabo
Potem łapanie na lasso młodych byczków. Co ciekawe osobna konkurencja jest też dla Pań –„kowbojek”
W międzyczasie wyścigi Pań dookoła trzech beczek i na końcu crème-de-la-creme: ujeżdżanie wielkich byków
Wytrzymuję do końca ze względu na mojego przyjaciela, który jara się niesamowicie całym występem i co chwila klepie mnie i pyta czy widziałem, że ten Johnny z Tulsy wytrzymał całe 9 sekund!... taaa, ekscytujące ….
W końcu wszystkie byki ujeżdżone, nie ma strat w ludziach i mogę zamknąć rozdział „być na rodeo przynajmniej raz w życiu” ?
Koniec Oklahomy, lecę następnego dnia do Nowego Meksyku – do Albuquerque.
Stay tuned…Do Albuquerque zabiera nas American z przesiadką w Dallas. Na przesiadkę 40 minut i na szczęście czeka gość z karteczką aby nas przejąć. Niby ta sama linia lotnicza ale stanowisko do Albuquerque jest dokładnie po przeciwnej stronie dość sporego lotniska jakim jest DFW.
W Albuquerque miałem zamiar od razu pojechać do Los Pollos Hermanos (kto oglądał Breaking Bad ten wie) ale szybkie googlanie uświadamia mi, że ty tylko lokacja filmowa ☹. Przez Albuquerque biegnie również już dobrze nam znana Route 66 ale tym razem nie mamy czasu jej eksplorować
Zabieramy się więc prosto do Santa Fe – stolicy stanu Nowy Meksyk. Nie wiem czy wiecie ale w stanie Nowy Meksyk, który ma powierzchnie pi razy drzwi jak Polska żyje tylko ….. 2 miliony mieszkańców. Czyli większość to pustkowia, pustynie i góry. Połowa tych mieszkańców to Latynosi więc hiszpański jest językiem dominującym. Santa Fe – jak to fajnie brzmi znajomo. Gdzieś się ta nazwa kołacze po głowie w związku z Meksykiem, koreańskim samochodem i oczywiście westernami. Wybrałem na nocowanie lokalny Hilton. No mieści się w historycznym budynku i naprawdę robi wrażenie:
mi powiedzili jak zwiedzałem Capitol, że Izba Reprezentantów i Senat zbierają się tylko na głosowania nad ustaleniami które się dokonują w biurach itdpo za tym czekam na dalszy ciąg!
@hiszpan przyjrzałem się cenom kapeluszy i zwalają z nóg. W tym jednym miejscu jest tak drogo czy to normalna cena za kapelusz kowbojski? Ciekawe czy dawno temu na Dzikim Zachodzie ceny kapeluszy też były tak wysokie, a może każdy mógł sobie na nie pozwolić?
Mam swoje własne wyzwanie poznać całe USA i jestem na dobrej drodze, bo mój licznik obecnie wskazuje na odwiedzone 44 stany i jedno terytorium zależne (Puerto Rico).
Korzystam więc z każdej możliwej okazji (jak obecna podróż służbowa) aby zobaczyć coś więcej. W tej relacji będziemy zaglądać do Oklahomy i Nowego Meksyku – dwóch bardzo nieoczywistych stanów na podróże turystyczne ?
Ale najpierw uchylę przed wami sekretów władzy w Waszyngtonie. Taki Waszyngton za zamkniętymi drzwiami!
Zaczynam swoją kolejną podróż do USA dwa dni po inauguracji nowej administracji właśnie w Waszyngtonie. No i na początek – jak miasto przyjmuje nowego prezydenta?
Tu zdradzę Wam trochę tajemnic. Aby poznać co się będzie działo w administracji (i mieć wpływ na wydarzenia!) w Kongresie i Senacie koniecznie musicie zamieszkać w hotelu Mayflower (sieć Marriott). To historyczne miejsce niedaleko Białego Domu staje się po wyborach na jakiś czas domem wszystkich ważnych amerykańskich lobbystów krążących wokół nowej władzy. Dookoła Białego Domu jest też sieć restauracji, starannie dobranych w których owi lobbyści wraz ze swoimi kontrahentami bywają obowiązkowo wieczorem.
W ciągu dnia spotkam ich oczywiście w budynkach Senatu lub Kongresu i na niezliczonych nieoficjalnych przyjęciach w różnych agencjach i kancelariach prawnych. Trzeciego dnia poznaję już ich twarze i pozdrawiają mnie na korytarzach Mayflowera jakbym był jednym z nich....
Tak rodzi się nowa polityka zaraz po zmianie prezydenta. No i wpadłem w ten wir a nawet w sam jego środek. Niewiarygodnie, na pewno tego nie wiecie zwiedzając Waszyngton, że do budynków Senatu i Kongresu można spokojnie wejść z ulicy!
Jeżeli chcecie spotkać Senatorów lub Kongresmenów to wejście do ich biur jest absolutnie otwarte dla każdego Amerykanina a także takiego dżentelmena z Polski jak np. ja. Budynki Senatu takie jak Hart czy Russel mają tylko bramkę typu lotniskowego i …. Volla jesteśmy pod biurami senatorów:
Możemy wejść na oficjalne przesłuchania kongresowe, zjeść kanapkę w oficjalnej mesie senatorskiej (można się nasłuchać historii dookoła!) i to wszystko …. z ulicy.
Jednego tylko nie wolno zrobić czyli zjechać na poziom -2 gdzie znajduje się podziemna kolejka prosto na Kapitol. Tu Secret Service wyłapie każdego, kto nie ma na szyi stosownej przepustki, nie ma żartów, trzeba szybko abarot do windy ze spokojnym wytłumaczeniem "sorry, wrong floor"!
Nie inaczej sprawa wygląda w Kongresie. Tu moim ulubionym budynkiem jest przepiękny Cannon House (wchodzicie jak do skarbówki w Polsce…. – grunt to pewna mina i zalecany „nieturystyczny” wygląd).
Tu można podziwiać biura kongresmanów i nawet umówić się na spotkanie u ich asystentów:
Tam też można się organoleptycznie przekonać jakie są priorytety Ameryki w polityce zagranicznej. Nic nie było Ukrainie ale za to o Bliskim Wschodzie – bardzo dużo! To wyjaśnia sporo z obecnego zachowania administracji.... :(
Mnie spotkała za to śmieszna przygoda, jak wychodziłem z Cannon House oficjalnym wyjściem, pod krawatem w garniturze, to akurat pod Kongresem przechodziła demonstracja (tak, w Waszyngtonie to dość powszechny widok). Może mam poważny wygląd ale tysięczny tłum zaczął do mnie machać jakbym był jednym z Kongresmanów ? Banan na twarz i Ave do demonstracji oczywiście! Nikt się nie kapnął a dostałem sporo wiwatów :D
W tej akurat demonstracji są też polskie akcenty.
Taki folklor Waszyngtonu. No ale wieczorem trzeba koniecznie przenieść się do owych wybranych restauracji aby dobić umówionego dealu. Zdradzę Wam jedno miejsce (oczywiście rezerwacja obowiązkowa z góry najlepiej przez zaprzyjaźnionego lobbystę). To Joe's Seafood, Prime Steak & Stone Crab :
No tutaj jest to dla mnie danie obowiązkowe:
A to sam budynek Kapitolu, po lewej obraduje senat, po prawej kongres
Nie wiem czy wiecie, że jak się pali wieczorem światło w kopule to znaczy, że obrady jednej z Izb ciągle trwają.
No i Waszyngton dwa dni po inauguracji zastawiony jest barierkami. Są one sukcesywnie usuwane przez meksykańskich (100%) robotników. Patrzyłem na ich miny i zastanawiałem się czy już wiedzą, że część z nich będzie musiała wracać do domu niedługo…
Waszyngton to też oczywiście wspaniałe budynki, muzea, pomniki i wystawy itp. ale ja niestety nie mam na to czasu.
Zabieram się z waszyngtońskiego lotniska DCA (trzy dni przed katastrofą, mnie też zastanawiały te helikoptery latające nad Potomakiem podczas startu) do Oklahomy, mojej nowej destynacji w USA.
Stay tuned…Oklahoma jest kompletnie nie po drodze. Za daleko aby dojechać tam samochodem ze znanych miejsc a jednocześnie brak tam jakiegokolwiek hubu aby chociażby się można się było przesiadać.
Leży dokładnie pośrodku USA nad Teksasem. Jest to stan wybitnie rolniczy a całe życie skupia się w Oklahoma City. Miasto ma 600.000 mieszkańców i wraz z trochę mniejszą Tulsą stanowią dwa największe ośrodki stanu. Reszta to pola uprawne bawełny i kukurydzy oraz farmy z bydłem hodowlanym.
Całkiem niedawno cała Oklahoma była jednym wielkim rezerwatem Indian. Stąd właśnie pochodzi plemię Osage, sportretowane w świetnym imho filmie „Czas krwawego księżyca” z Leonardo DiCaprio.
No właśnie, jest tu ropa i gaz ziemny w sporych ilościach i już na wyjeździe z lotniska widać wszędzie kiwaczki:
Ląduję w stolicy stanu, Oklahoma City i od razu wypożyczam samochód, na piechotę się tu nie da. Zarezerwowałem sobie hotel w Bricktown, modnej obecnie dzielnicy Oklahoma City, pełnej klubów i restauracji a w przeszłości byłym centrum przemysłowym
No oczywiście nazwa wzięła się z materiału, z którego zrobione jest większość tutejszych budynków – czerwonej cegły.
Mój przyjaciel, mieszkaniec Oklahoma City robi nam tour po „atrakcjach” miasta. Podziwiam trochę przydrogi jak dla mnie The Skirvin Hilton znany z historii o białej damie, która straszy gości na 8-mym piętrze
Obowiązkowo wizytuję też miejscowy Kapitol. Indian jest sporo więc ich pomniki też są powszechne
Wielka galeria handlowa w centrum mieści się we wspaniałym budynku – dawnym banku. Główna hala banku, dziś zamieniona na restaurację robi nadal wspaniałe wrażenie
A w galerii sklepy dla…. no dla miejscowych ?
No i właśnie – lista atrakcji Oklahoma City zaczyna się kurczyć. To po prostu średniej wielkości pustawe amerykańskie miasto zbudowane na przemyśle wydobywczym, rolnictwie i hodowli bydła.
Jedziemy więc jeszcze zobaczyć wielki targ bydła pod miastem – Stockyard city. Zjeżdżają tu wszyscy okoliczni hodowcy krów, owiec i koni na wielki targ zwierząt.
Po dobiciu targu wszyscy udają się swoimi pickupami (to właściwie dominujący typ samochodu w Oklahomie) na steki do najlepszej knajpy w Stockyard City – Cattlemens Steakhouse. W dniu targowym można zapomnieć tu o wolnym stoliku. Dziś w sobotę jest luźniej co nie znaczy, że nie czekami na miejsce.
Knajpa ma fajną historię, w 1945 ówczesny właściciel, hazardzista zastawił lokal przy grze w kości za wyrzucenie przez drugiego gracza, zastawiającego swoją fortunę, dwóch trójek (Hard Six). No i tak przegrał właśnie słynny lokal i od tego czasu dwie trójki stanowią jego symbol.
Ale zanim spróbuję słynnego oklahomskiego T-Bone dostaję na przystawkę lokalny przysmak:
Mam nie patrzeć w kartę tylko spróbować. No smakuje…. hmm jak jakiś delikates w panierce z ostrym sosem. Co to takiego jest? Otóż oczywiście padam ofiarą standardowego żartu kelnerów robionym wszystkim „greenhorns” w Cattlemens Steakhouse. Zjadłem właśnie Lamb Fries czyli ….. baranie jaja w cieście :shock: Zdegustowałem i żyję 8-) ?
No ale zaraz po wchodzi już mój oczekiwany T-Bone wielki jak stodoła (nie ma mniejszych steków!)
Obok jest wieeelki sklep dla kowbojów, takich prawdziwych kowbojów, których tu oczywiście nie brakuje. Na witrynie sklepu rzuca się nam w oczy plakat:
Rodeo! Musimy oczywiście iść. No ale na rodeo nie wpuszczą mnie bez prawdziwego kapelusza kowbojskiego. Wielki salon takich kapeluszy jest właśnie w tym sklepie.
Jeżeli kiedyś kupowaliście kowbojski kapelusz, taki prawdziwy, Stetsona albo Resistola to wiecie, że w pudełkach leżą kapelusze w kolorach i rozmiarach a formowaniem kształtu zajmują się fachowi kapelusznicy.
Odbywa się to na miejscu i jak już wybiorę kolor i obwód, kapelusz jest cały ogarniany gorącą parą i wspominany specjalista formuje go dla mnie w pożądany kształt. Gorzej potem przy kasie niestety bo to oryginał a nie chińska ani meksykańska podróba… ?
No ale na wieczór zostaje nam jeszcze jedno miejsce z którego znana jest Oklahoma. Niestety jest to memoriał zamachu terrorystycznego, który miał miejsce w Oklahoma City w 1995 roku. Przed budynkiem federalnym, w którym notabene mieściło się też przedszkole, rodowity Amerykanin zaparkował furgonetkę wypełnioną domorosłymi materiałami wybuchowymi i zdetonował w środku miasta o poranku. Efekt był porażający, zginęło 168 osób w tym wiele dzieci a budynek zawalił się w połowie. I to nie był żaden arabski terrorysta tylko sfrustrowany białas, chcący wywołać rebelię przeciw rządowi za pacyfikację sekty Koresha w Waco jakiś czas wcześniej. Złapano go następnego dnia i skazano na karę śmierci, wyrok wykonano.
Niestety ta smutna historia pokazuje, że freaków w USA nie brakuje. A w miejscu zamachu stoi obecnie memoriał, który warto zobaczyć właśnie po zmroku.
W miejscu zburzonego budynku federalnego jest staw a obok stoją krzesła symbolizujące poległych ludzi. Małe krzesła, których jest niepokojąco dużo, symbolizują dzieci
Amerykanie amerykanom to zgotowali...
Następnego dnia zamierzamy przejechać się do Tulsy słynną drogą Route 66, która przecina całą Oklahomę w poprzek. Jest to dzisiaj zwykła jednopasmowa szosa. Co jakiś czas przy drodze można zobaczyć pozostałości jej świetności z czasów wielkich szlaków migracyjnych. Jak pamiętacie może powieść „Grona Gniewu” Johna Steinbecka, dziejącą się w czasach Wielkiego Kryzysu właśnie w Oklahomie to stąd ruszali zbankrutowani farmerzy drogą Route 66 na zachód do wymarzonej Kalifornii:
Symboli Route 66 jest po drodze pełno:
Spotykamy stare zajazdy
Znaki drogowe
Budynki już nieużywane i rozwalające się
A także perełki „starej” architektury jak ta okrągła stodoła
Wszędzie można się zatrzymać i porobić klimatyczne fotki
A tutaj oryginalny most z czasów Route 66
Wprawdzie nie przejeżdżamy jej motorem (jest w końcu styczeń i zima) ale nasz midSUV musi wystarczyć dla złapania klimatu.
Na popołudnie trzeba wracać do miasta. Jest jeszcze jedna drobna atrakcja. To pomnik kowboja chwytającego na lasso … .chmurkę. Taka alegoria kowboja – „Cloud Puncher”.
No i w końcu idziemy na rodeo, obowiązkowo pickupem i w kapeluszach ?
Cennik, jakoś drogo nie jest:
Na dzień dobry dostaję w dłoń piwo – noooo piękny rozmiar puszki!!
Na rodeo walą całe rodziny z dziećmi. Widać, że to lokalna mega atrakcja. Ale arena nie jest zapełniona nawet w połowie. Mój lokales, wychowany na miejscowej farmie, opowiada ze smutkiem, że prawdziwa tradycja kowbojska jest już w odwocie, coraz mniej młodych chce się pałać tym zawodem, po prostu dobrobyt amerykański dotarł pod strzechy farm.
No ale zaczynamy od hymnu i obwożenia amerykańskiej flagi.
Zaraz po tym kobieca woltyżerka i możemy zaczynać rodeo. Całość trwa bite trzy godziny i dla lokalesów to jest super ekscytujące przeżycie. Oczywiście najważniejsze są statystyki poszczególnych kowbojów, jest wielka tablica z danymi o każdej konkurencji i graczu.
Zaczynamy od ujeżdżania koni. Zdjęcia robiłem telefonem więc wyszły słabo
Potem łapanie na lasso młodych byczków. Co ciekawe osobna konkurencja jest też dla Pań –„kowbojek”
W międzyczasie wyścigi Pań dookoła trzech beczek i na końcu crème-de-la-creme: ujeżdżanie wielkich byków
Wytrzymuję do końca ze względu na mojego przyjaciela, który jara się niesamowicie całym występem i co chwila klepie mnie i pyta czy widziałem, że ten Johnny z Tulsy wytrzymał całe 9 sekund!... taaa, ekscytujące ….
W końcu wszystkie byki ujeżdżone, nie ma strat w ludziach i mogę zamknąć rozdział „być na rodeo przynajmniej raz w życiu” ?
Koniec Oklahomy, lecę następnego dnia do Nowego Meksyku – do Albuquerque.
Stay tuned…Do Albuquerque zabiera nas American z przesiadką w Dallas. Na przesiadkę 40 minut i na szczęście czeka gość z karteczką aby nas przejąć. Niby ta sama linia lotnicza ale stanowisko do Albuquerque jest dokładnie po przeciwnej stronie dość sporego lotniska jakim jest DFW.
W Albuquerque miałem zamiar od razu pojechać do Los Pollos Hermanos (kto oglądał Breaking Bad ten wie) ale szybkie googlanie uświadamia mi, że ty tylko lokacja filmowa ☹. Przez Albuquerque biegnie również już dobrze nam znana Route 66 ale tym razem nie mamy czasu jej eksplorować
Zabieramy się więc prosto do Santa Fe – stolicy stanu Nowy Meksyk. Nie wiem czy wiecie ale w stanie Nowy Meksyk, który ma powierzchnie pi razy drzwi jak Polska żyje tylko ….. 2 miliony mieszkańców. Czyli większość to pustkowia, pustynie i góry. Połowa tych mieszkańców to Latynosi więc hiszpański jest językiem dominującym.
Santa Fe – jak to fajnie brzmi znajomo. Gdzieś się ta nazwa kołacze po głowie w związku z Meksykiem, koreańskim samochodem i oczywiście westernami.
Wybrałem na nocowanie lokalny Hilton. No mieści się w historycznym budynku i naprawdę robi wrażenie: