A wszystko zaczęło się oczywiście od wrzutki z forum - Paryż-Jakarta Saudią za 1500 zł. Pełen kalendarz. Kilka godzin myślenia i kupuję dla całej rodziny na ferie na 2 tygodnie. A potem myślenie, kurcze, Indonezja różni się porą deszczową od reszty Azji Południowo-Wschodniej i przecież trafiamy w sam środek. Pytam koleżanki z pracy, która mieszka w Jakarcie i mówi, że bywa bardzo źle.
Zaczęło się szukanie co dalej. Od razu na myśl przyszło mi Perth. Loty AirAsia po niecałe 100 euro za odcinek. Chyba jedyna szansa by zabrać całą rodzinę do Australii, bo normalnie to ceny lotów są kosmiczne... A na powrocie może jednak coś zobaczymy w tej Indonezji? Może niecałe 3 dni na Bali wystarczą?
Potem jeszcze AirAsia skasowała bezpośredni lot Jakarta-Perth i przerzuciła nas przez Bali. Szkoda, bo planowaliśmy dzień zwiedzania stolicy, a tu po przylocie wieczornym trzeba odlatywać rano.
Pozostał dolot do Paryża. Wydawał mi się najmniejszym problemem, bo przecież zima, lata LO, AF, FR i W6. A tu się okazało, że ceny były spore, albo rozkłady beznadziejne. Koniec końców decydujemy się na LO za aż niecałe 900 zł, a w powrocie zostawiamy sobie 1.5 dnia na Paryż, jakby coś się posypało z powrotem.
Koniec końców wyszło jakieś 3k na bilety od osoby, co wydaje się całkiem niezłą ceną przy sztywnym terminie.
WAW-CDG LO CDG-JED-CGK Saudia CGK-DPS-PER Air Asia PER-DPS AirAsia DPS-CGK Transnusa CGK-JED-CDG Saudia CDG-WAW LO
Całkiem ładne kreski.
Dawało nam to 8 pełnych dni w Australii Zachodniej. Na mapie wszystko wydaje się blisko, ale po policzeniu kilometrów byłem lekko przerażony. Tzn. sam bym jeździł na maxa, ale po bardzo długich lotach chciałem rodzinie dać na luz i trochę czasu spędzić nad morzem i po prostu chłonąć atmosferę. Dlatego Ningaloo Coast odpadło. Dojedziemy max do Shark Bay.
Rezerwacje samochodu i noclegów. Czy jest faktycznie tak drogo w Australii? Jak się rezerwuje na długo przed, to może być tanio. W Avis, przez expedię, zarezerwowałem Mid-size SUV na tydzień za 700 zł! I dostaliśmy nówkę Mitsubishi Outlandera. Noclegi w centrum w Perth w 4* Crowne Plaza, wielki pokój z 3 łóżkami (2 podwójne) ze śniadaniem kosztował niecałe 500 zł. Noclegi dalej na trasie 350-450 (dla 4 osób). Benzyna na miejscu 4.5-5 zł! Nie zbankrutujemy
;-)Mało brakowało abyśmy w ogóle nie polecieli. Tydzień przed wylotem młody miał potwierdzoną grypę typu A i 39 stopni gorączki. Na 3 dni przed lotem mówił, że go ucho boli i laryngolog stwierdził, że to ostre ropne zapalenie ucha i antybiotyk. Kontrola laryngologiczna na dzień przed wylotem nie pokazała znaczącej poprawy, ale przynajmniej młody już nie mówił, że go ucho boli.
Stwierdziliśmy, że zaryzykujemy i polecimy do Paryża. Jak będzie źle to wrócimy po kilku dniach, a jak będzie dobrze to lecimy dalej. Dostaliśmy wskazówki od laryngologa co zrobić w razie perforacji. Na szczęście lot do Paryża nie przyniósł żadnych przygód zdrowotnych. Jedynie nasza duża walizka pękła i trzeba było zgłosić do LOTu na miejscu. Mieliśmy 5h na przesiadkę, ale szybko się to kurczyło. Samolot przyleciał później, potem walka z tą walizką, zmiana terminala i ogromne kolejki do kontroli paszportowej, bo w Paryżu jak lecisz z dzieckiem to musisz stać z armią ludzi non-UE.
Saudia otworzyła check-in dość wcześnie. Nadajemy tym razem 3 rzeczy, bo na każdego z nas na bilecie przysługują 2 darmowe. Dreamliner do JED napakowany na maxa. Oczywiście sporo młodych chłopaków poubieranych w ręczniki, no ale przekonań religijnych nie będę komentował
;-). Natomiast jak ktoś chce się pomodlić to w IFE jest odliczanie do każdej modlitwy, a z tyłu samolotu jest specjalnie wydzielone miejsce za zasłonami, gdzie faktycznie można się pokiwać.
Jedzenie poprawne, dzieciaki dodatkowo dostają plecaczki z prezentami (jest nawet kabel do ładowania), alko oczywiście brak. Lot nam dość szybko zlatuje. W JED mamy 3h na przesiadkę i czas spędzamy w jednym z saloników
JED-CGK to już inna bajka. Pełny 777-300 z Indonezyjczykami wracającymi z pielgrzymki. Większość z nich chyba pierwszy raz leciała samolotem. Nie umieli zamykać kibli, więc kilka osób nakryłem. Nie umieli też spuszczać wody. Albo spuszczali z nie wiem z czym, bo w połowie lotu ponad połowa toalet była już zapchana. Dramat.
Immigration za to poszło szybko. Lotnisko przepiękne. Walizki wyjeżdżały przez godzinę, bo chyba te ponad 350 osób miało po 2 bagaże na głowę. Jeszcze tylko hotelowy shuttle i można zjeść kolację i pójść spać.
W hotelu śniadanie już od 2:30
:). My byliśmy przed 6 i było pełno. Podjeżdżamy z powrotem na lotnisko i czeka nas lot przez Bali do Perth. Tak jak wcześniej pisałem, miał być bezpośredni, ale pokasowali. Nawet te loty jakoś minęły. Łącznie 5 odcinków i nasz niespełna 4-latek naprawdę świetnie wszystko zniósł.
W PER bierzemy taxi i meldujemy się w Crowne Plaza. Hotel jest genialnie położony, z basenem na 3 piętrze z widokiem na ogromny trawnik i zatokę. Korzystamy jeszcze szybko z basenu i idziemy spać. Wylecieliśmy w sobotę rano, a przylecieliśmy w poniedziałek wieczór
;-)
Kolejny dzień bierzemy na luzaka. Po śniadaniu biorę Ubera i jadę po samochód do Avisa. Dostaję prawie nówkę Mitsubishi Outlandera za te 700 zł. Do tej pory nie mogę uwierzyć. Wracam po zgraję i jedziemy do Fremantle. To tylko 20km stąd. Fremantle to chyba najstarsza część tutejszej aglomeracji. Ogólnie to jest ładnie, czysto, nowiuśko, zadbanie i jesteśmy totalnie zachwyceni pierwszymi widokami. Chyba Afryka dała mi w kość, bo czujemy się super. 10 zł za godzinę parkowania na ulicy to trochę sporo, ale staramy się nie marudzić
;-)
Ciepło. Prognozy były na 28-40, a dochodzi do 38. Ani chmurki.
Oglądamy kilka historycznych budynków. Jest nawet armata, z której pan strzelił.
Wszystko elegancko dopasowane dla rodzin z wózkami, więc nie mamy kłopotów z chodzeniem.
Kawka. Lody. Można kupić co się chce i z dobrą jakością.
Na koniec spaceru przypomniałem sobie jeszcze o Fremantle Prison. To jedno z więzień rozsianych po całej Australii i wpisanych na listę Unesco. Kto by nie chciał być takim zesłańcem do Australii?
:)
Oglądamy tylko z zewnątrz i kilka sal pokazowych przy wejściu. Resztę zwiedza się z przewodnikiem, a że młody zasnął w samochodzie to nie było nawet jak się wytoczyć.
Resztę dnia spędzamy na spacerach po centrum Perth i na basenie. W końcu są wakacje.Czas ruszyć na północ. Nasz pierwszy przystanek to Yanchep National Park. Tam można spotkać koale
:). A koale to wcale nie misie, tylko torbacze. Na wolności występują głównie w południowo-wschodniej Australii, więc tu musieli je przywieźć. Koale jedzą głównie eukaliptusy, a z drzewa schodzą tylko po to by wejść na inne drzewo.
W Yanchep jest krótki boardwalk, gdzie można je podziwiać. Pomimo wczesnej pory jest już piekielnie gorąco. Koala siedzi na drzewie i ma mgiełkę z wody by się chłodzić
:)
Są cudowne
:). Takie powolne. 2/3 życia przesypiają. Drugi osobnik wykręcił się do nas tyłem.
Jest też Kukabura chichotliwa. Też przenoszona do Zachodniej Australii.
No ale my chcemy kangury! Gdzie są kangury? Wszędzie widać tylko ich odchody. Pytam jakiegoś rangera i mówi by iść w stronę pola golfowego, bo tam chowają się pod drzewami. Idziemy wzdłuż rozlewisk, gdzie straszą krokodylami, ale nic nie widać, ani krokodyli, ani kangurów.
Wracamy do samochodu i jeszcze objeżdżamy wszystkie uliczki samochodem, ale dalej nie widać
:(. Może uda się później.
Jedziemy dalej do Lancelin. Tutaj są wielkie białe wydmy. W tym słońcu totalnie biją po oczach. I ten kontrast z granatowym niebem jest ogromny.
Można wypożyczyć quady, albo buggy do pojeżdżenia po wydmach. Nawet się zastanawiamy, ale wypożyczalnia nie chciała pozwolić aby nasz najmłodszy jechał z uwagi na bezpieczeństwo, więc rezygnujemy.
Niektórzy zjeżdżają na snowboardach, wydmy są całkiem strome.
W Cervantes zjadamy lobstera na lunch i jedziemy jeszcze kawał drogi do Geraldton. Limit prędkości na drodze to 110 kph, ustawiam 120 na tempomat i po 5 minutach łapie mnie policja jadąc z naprzeciwka. Mandat 100 AUD. Szybko się wyleczyłem z jechania szybciej.Jedziemy w stronę Parku Narodowego Kalbarri, a nasz pierwszy punkt widokowy to Pink Lake
:) Faktycznie różowy. Jezioro zawdzięcza swój kolor algom.
Pierwszy raz widzimy jakichś zagranicznych turystów, wyglądają na Chińczyków. Na szczęście jest ich niewielu więc nie ma tragedii, że zwiedzamy coś w "tłumach"
Sam park Kalbarri to mnóstwo ciekawych formacji skalnych, wąwozy, itd. Idziemy najpierw na krótki spacer do Mushroom Rock:
O godzinie 11 robi się naprawdę gorąco i samochód pokazuje 38 stopni. Dobrze, że szlaki są krótkie. Na zmianę odwiedzamy skywalk, bo młodszy akurat zasnął w samochodzie.
Do Nature Window jest troszkę dłuższy szlak. Jest piekielnie gorąco, młodego chowamy w wózek, znosimy po schodach i da się na szczęście dojechać pod sam koniec. Dziura ciekawa, ale nie umywa się do Arches NP...
Na Z-Bend zachodzę już sam. Reszta siedzi w klimie w samochodzie. Jest 40 stopni.
Wracamy do miasteczka Kalbarri na lunch, ale prawie wszystko jest zamknięte. Udaje nam się znaleźć małą knajpkę, gdzie serwują nieśmiertelne fish&chips i dobrą kawę.
Czeka nas jeszcze 370 km monotonnej drogi do Denham w Shark Bay. Dojeżdżamy tam na wieczór. Mamy domek dla siebie. Niedaleko jest otwarta restauracja i mają dwa krafty. 38 zł to trochę drogo, ale pół litra złotego napoju było mi trzeba.Jedną z największych atrakcji Shark Bay jest podglądanie delfinów w Monkey Mia. Karmienie jest codziennie od 7:45 do 10. Zajeżdżamy na sam początek. Zapominam aparat z hotelu, więc zdjęcia robię tylko telefonem...
A zaraz przed Monkey Mia widzimy w końcu kangura przebiegającego przez drogę
:)
Delfiny przypływają praktycznie codziennie i dla nich to taka przekąska, bo otrzymują max 10% dziennej porcji ryb.
O ile się nie mylę to jest 11 osobników. My widzieliśmy 8. Każdy ma imię i jest opisany. Pani opowiada o życiu delfinów i o ich zachowaniu. Można dowiedzieć się dużo ciekawych rzeczy.
I co ciekawe, jednym z pracowników jest Polak. Zaczepia nas i zamieniamy kilka słów.
Po karmieniu zostajemy jeszcze na chwilę. Z pomostu oglądamy też pływające żółwie.
W informacji pytam się jeszcze o diugonie. To takie śmieszne roślinożerne ssaki, które są bardzo rzadkie. Można wziąć łódkę ale kosztuje masakryczne pieniądze. Ponoć można czasami je spotkać na północnym krańcu parku narodowego Francois Peron albo przy Eagle Bluff. Cóż, innym razem.
Resztę dnia spędzamy na leniuchowaniu. Pomimo tylko 32 stopni, żar leje się z nieba i słońce jest bardzo ostre. Wychodzimy po południu na trochę na plac zabaw i popluskać się w oceanie. Przychodzą do nas 3 sztuki emu
:)
Kolejnego dnia wracamy powoli z powrotem. Mamy do przejechania 700 km i zatrzymujemy się tylko na początku na Shell Beach.
Śpimy w Cervantes i korzystamy z basenu hotelowego. Temperatury są tutaj dużo bardziej przyjemne.W okolicy Cervantes zaglądamy najpierw do Lake Thetis. To małe jeziorko, ale słynne jest ze stromatolitów. To najstarsze formy życia na Ziemi, jeszcze z epoki archaicznej... Mają 3.5 miliarda lat
A kawałek dalej jest Nambung National Park ze słynną Pinnacles Desert.
W szoku byliśy jakie to duże. Można jeździć samochodem po ścieżce i potem spacerować. Formy mają nawet do 4 metrów wysokości.
Wg legendy Aborygenów, każdy z tych stożków to wróg zamieniony w kamień...
Sprawnie dojeżdżamy do Perth i mamy jeszcze mnóstwo czasu. Postanowiliśmy odwiedzić Kohunu Koala Park, bo koali nigdy za wiele
:) Mają tu półotwarty park. Można sobie nawet koale poprzytulać, ale rezygnujemy z tej atrakcji.
A jeden cwaniak i tak chciał wejść na mnie i mnie podrapał po ręce, próbując się wspiąć.
W parku są też inne zwierzęta, kangury, emu, strusie...
Fajna relacja, przypomina mi moją z 2019 r., gdzie też do Perth lecieliśmy z przystankami w obie strony na Bali. My pojechaliśmy jeszcze w Australii po Wave Rock niżej na południe, na plażę z kangurami i wracaliśmy wybrzeżem do Perth.
Wywołałeś wspomnienia , te fajne i mniej ..Te fajne to zachodnia Australia. Miałam tam też parę dni, nawet mniej niż ty a potem niestety Bali. Trasa w Au trochę podobna , szkoda że Wave Rock nie udało mi się zobaczyć , super wygląda na twoich fotkach.Na Bali jakoś się nie mogłam odnależć, nie moje klimaty Btw, piękne ujęcia
A potem myślenie, kurcze, Indonezja różni się porą deszczową od reszty Azji Południowo-Wschodniej i przecież trafiamy w sam środek. Pytam koleżanki z pracy, która mieszka w Jakarcie i mówi, że bywa bardzo źle.
Zaczęło się szukanie co dalej. Od razu na myśl przyszło mi Perth. Loty AirAsia po niecałe 100 euro za odcinek. Chyba jedyna szansa by zabrać całą rodzinę do Australii, bo normalnie to ceny lotów są kosmiczne...
A na powrocie może jednak coś zobaczymy w tej Indonezji? Może niecałe 3 dni na Bali wystarczą?
Potem jeszcze AirAsia skasowała bezpośredni lot Jakarta-Perth i przerzuciła nas przez Bali. Szkoda, bo planowaliśmy dzień zwiedzania stolicy, a tu po przylocie wieczornym trzeba odlatywać rano.
Pozostał dolot do Paryża. Wydawał mi się najmniejszym problemem, bo przecież zima, lata LO, AF, FR i W6. A tu się okazało, że ceny były spore, albo rozkłady beznadziejne. Koniec końców decydujemy się na LO za aż niecałe 900 zł, a w powrocie zostawiamy sobie 1.5 dnia na Paryż, jakby coś się posypało z powrotem.
Koniec końców wyszło jakieś 3k na bilety od osoby, co wydaje się całkiem niezłą ceną przy sztywnym terminie.
WAW-CDG LO
CDG-JED-CGK Saudia
CGK-DPS-PER Air Asia
PER-DPS AirAsia
DPS-CGK Transnusa
CGK-JED-CDG Saudia
CDG-WAW LO
Całkiem ładne kreski.
Dawało nam to 8 pełnych dni w Australii Zachodniej. Na mapie wszystko wydaje się blisko, ale po policzeniu kilometrów byłem lekko przerażony. Tzn. sam bym jeździł na maxa, ale po bardzo długich lotach chciałem rodzinie dać na luz i trochę czasu spędzić nad morzem i po prostu chłonąć atmosferę. Dlatego Ningaloo Coast odpadło. Dojedziemy max do Shark Bay.
Rezerwacje samochodu i noclegów. Czy jest faktycznie tak drogo w Australii? Jak się rezerwuje na długo przed, to może być tanio. W Avis, przez expedię, zarezerwowałem Mid-size SUV na tydzień za 700 zł! I dostaliśmy nówkę Mitsubishi Outlandera. Noclegi w centrum w Perth w 4* Crowne Plaza, wielki pokój z 3 łóżkami (2 podwójne) ze śniadaniem kosztował niecałe 500 zł. Noclegi dalej na trasie 350-450 (dla 4 osób). Benzyna na miejscu 4.5-5 zł! Nie zbankrutujemy ;-)Mało brakowało abyśmy w ogóle nie polecieli. Tydzień przed wylotem młody miał potwierdzoną grypę typu A i 39 stopni gorączki. Na 3 dni przed lotem mówił, że go ucho boli i laryngolog stwierdził, że to ostre ropne zapalenie ucha i antybiotyk. Kontrola laryngologiczna na dzień przed wylotem nie pokazała znaczącej poprawy, ale przynajmniej młody już nie mówił, że go ucho boli.
Stwierdziliśmy, że zaryzykujemy i polecimy do Paryża. Jak będzie źle to wrócimy po kilku dniach, a jak będzie dobrze to lecimy dalej. Dostaliśmy wskazówki od laryngologa co zrobić w razie perforacji.
Na szczęście lot do Paryża nie przyniósł żadnych przygód zdrowotnych. Jedynie nasza duża walizka pękła i trzeba było zgłosić do LOTu na miejscu. Mieliśmy 5h na przesiadkę, ale szybko się to kurczyło. Samolot przyleciał później, potem walka z tą walizką, zmiana terminala i ogromne kolejki do kontroli paszportowej, bo w Paryżu jak lecisz z dzieckiem to musisz stać z armią ludzi non-UE.
Saudia otworzyła check-in dość wcześnie. Nadajemy tym razem 3 rzeczy, bo na każdego z nas na bilecie przysługują 2 darmowe. Dreamliner do JED napakowany na maxa. Oczywiście sporo młodych chłopaków poubieranych w ręczniki, no ale przekonań religijnych nie będę komentował ;-). Natomiast jak ktoś chce się pomodlić to w IFE jest odliczanie do każdej modlitwy, a z tyłu samolotu jest specjalnie wydzielone miejsce za zasłonami, gdzie faktycznie można się pokiwać.
Jedzenie poprawne, dzieciaki dodatkowo dostają plecaczki z prezentami (jest nawet kabel do ładowania), alko oczywiście brak. Lot nam dość szybko zlatuje. W JED mamy 3h na przesiadkę i czas spędzamy w jednym z saloników
JED-CGK to już inna bajka. Pełny 777-300 z Indonezyjczykami wracającymi z pielgrzymki. Większość z nich chyba pierwszy raz leciała samolotem. Nie umieli zamykać kibli, więc kilka osób nakryłem. Nie umieli też spuszczać wody. Albo spuszczali z nie wiem z czym, bo w połowie lotu ponad połowa toalet była już zapchana. Dramat.
Immigration za to poszło szybko. Lotnisko przepiękne. Walizki wyjeżdżały przez godzinę, bo chyba te ponad 350 osób miało po 2 bagaże na głowę. Jeszcze tylko hotelowy shuttle i można zjeść kolację i pójść spać.
W hotelu śniadanie już od 2:30 :). My byliśmy przed 6 i było pełno. Podjeżdżamy z powrotem na lotnisko i czeka nas lot przez Bali do Perth. Tak jak wcześniej pisałem, miał być bezpośredni, ale pokasowali.
Nawet te loty jakoś minęły. Łącznie 5 odcinków i nasz niespełna 4-latek naprawdę świetnie wszystko zniósł.
W PER bierzemy taxi i meldujemy się w Crowne Plaza. Hotel jest genialnie położony, z basenem na 3 piętrze z widokiem na ogromny trawnik i zatokę. Korzystamy jeszcze szybko z basenu i idziemy spać. Wylecieliśmy w sobotę rano, a przylecieliśmy w poniedziałek wieczór ;-)
Kolejny dzień bierzemy na luzaka. Po śniadaniu biorę Ubera i jadę po samochód do Avisa. Dostaję prawie nówkę Mitsubishi Outlandera za te 700 zł. Do tej pory nie mogę uwierzyć. Wracam po zgraję i jedziemy do Fremantle. To tylko 20km stąd. Fremantle to chyba najstarsza część tutejszej aglomeracji. Ogólnie to jest ładnie, czysto, nowiuśko, zadbanie i jesteśmy totalnie zachwyceni pierwszymi widokami. Chyba Afryka dała mi w kość, bo czujemy się super. 10 zł za godzinę parkowania na ulicy to trochę sporo, ale staramy się nie marudzić ;-)
Ciepło. Prognozy były na 28-40, a dochodzi do 38. Ani chmurki.
Oglądamy kilka historycznych budynków. Jest nawet armata, z której pan strzelił.
Wszystko elegancko dopasowane dla rodzin z wózkami, więc nie mamy kłopotów z chodzeniem.
Kawka. Lody. Można kupić co się chce i z dobrą jakością.
Na koniec spaceru przypomniałem sobie jeszcze o Fremantle Prison. To jedno z więzień rozsianych po całej Australii i wpisanych na listę Unesco. Kto by nie chciał być takim zesłańcem do Australii? :)
Oglądamy tylko z zewnątrz i kilka sal pokazowych przy wejściu. Resztę zwiedza się z przewodnikiem, a że młody zasnął w samochodzie to nie było nawet jak się wytoczyć.
Resztę dnia spędzamy na spacerach po centrum Perth i na basenie. W końcu są wakacje.Czas ruszyć na północ. Nasz pierwszy przystanek to Yanchep National Park. Tam można spotkać koale :). A koale to wcale nie misie, tylko torbacze. Na wolności występują głównie w południowo-wschodniej Australii, więc tu musieli je przywieźć. Koale jedzą głównie eukaliptusy, a z drzewa schodzą tylko po to by wejść na inne drzewo.
W Yanchep jest krótki boardwalk, gdzie można je podziwiać. Pomimo wczesnej pory jest już piekielnie gorąco. Koala siedzi na drzewie i ma mgiełkę z wody by się chłodzić :)
Są cudowne :). Takie powolne. 2/3 życia przesypiają. Drugi osobnik wykręcił się do nas tyłem.
Jest też Kukabura chichotliwa. Też przenoszona do Zachodniej Australii.
No ale my chcemy kangury! Gdzie są kangury? Wszędzie widać tylko ich odchody. Pytam jakiegoś rangera i mówi by iść w stronę pola golfowego, bo tam chowają się pod drzewami.
Idziemy wzdłuż rozlewisk, gdzie straszą krokodylami, ale nic nie widać, ani krokodyli, ani kangurów.
Wracamy do samochodu i jeszcze objeżdżamy wszystkie uliczki samochodem, ale dalej nie widać :(. Może uda się później.
Jedziemy dalej do Lancelin. Tutaj są wielkie białe wydmy. W tym słońcu totalnie biją po oczach. I ten kontrast z granatowym niebem jest ogromny.
Można wypożyczyć quady, albo buggy do pojeżdżenia po wydmach. Nawet się zastanawiamy, ale wypożyczalnia nie chciała pozwolić aby nasz najmłodszy jechał z uwagi na bezpieczeństwo, więc rezygnujemy.
Niektórzy zjeżdżają na snowboardach, wydmy są całkiem strome.
W Cervantes zjadamy lobstera na lunch i jedziemy jeszcze kawał drogi do Geraldton. Limit prędkości na drodze to 110 kph, ustawiam 120 na tempomat i po 5 minutach łapie mnie policja jadąc z naprzeciwka. Mandat 100 AUD.
Szybko się wyleczyłem z jechania szybciej.Jedziemy w stronę Parku Narodowego Kalbarri, a nasz pierwszy punkt widokowy to Pink Lake :)
Faktycznie różowy. Jezioro zawdzięcza swój kolor algom.
Pierwszy raz widzimy jakichś zagranicznych turystów, wyglądają na Chińczyków. Na szczęście jest ich niewielu więc nie ma tragedii, że zwiedzamy coś w "tłumach"
Sam park Kalbarri to mnóstwo ciekawych formacji skalnych, wąwozy, itd. Idziemy najpierw na krótki spacer do Mushroom Rock:
O godzinie 11 robi się naprawdę gorąco i samochód pokazuje 38 stopni. Dobrze, że szlaki są krótkie. Na zmianę odwiedzamy skywalk, bo młodszy akurat zasnął w samochodzie.
Do Nature Window jest troszkę dłuższy szlak. Jest piekielnie gorąco, młodego chowamy w wózek, znosimy po schodach i da się na szczęście dojechać pod sam koniec.
Dziura ciekawa, ale nie umywa się do Arches NP...
Na Z-Bend zachodzę już sam. Reszta siedzi w klimie w samochodzie. Jest 40 stopni.
Wracamy do miasteczka Kalbarri na lunch, ale prawie wszystko jest zamknięte. Udaje nam się znaleźć małą knajpkę, gdzie serwują nieśmiertelne fish&chips i dobrą kawę.
Czeka nas jeszcze 370 km monotonnej drogi do Denham w Shark Bay. Dojeżdżamy tam na wieczór. Mamy domek dla siebie. Niedaleko jest otwarta restauracja i mają dwa krafty. 38 zł to trochę drogo, ale pół litra złotego napoju było mi trzeba.Jedną z największych atrakcji Shark Bay jest podglądanie delfinów w Monkey Mia. Karmienie jest codziennie od 7:45 do 10. Zajeżdżamy na sam początek. Zapominam aparat z hotelu, więc zdjęcia robię tylko telefonem...
A zaraz przed Monkey Mia widzimy w końcu kangura przebiegającego przez drogę :)
Delfiny przypływają praktycznie codziennie i dla nich to taka przekąska, bo otrzymują max 10% dziennej porcji ryb.
O ile się nie mylę to jest 11 osobników. My widzieliśmy 8. Każdy ma imię i jest opisany. Pani opowiada o życiu delfinów i o ich zachowaniu. Można dowiedzieć się dużo ciekawych rzeczy.
I co ciekawe, jednym z pracowników jest Polak. Zaczepia nas i zamieniamy kilka słów.
Po karmieniu zostajemy jeszcze na chwilę. Z pomostu oglądamy też pływające żółwie.
W informacji pytam się jeszcze o diugonie. To takie śmieszne roślinożerne ssaki, które są bardzo rzadkie. Można wziąć łódkę ale kosztuje masakryczne pieniądze. Ponoć można czasami je spotkać na północnym krańcu parku narodowego Francois Peron albo przy Eagle Bluff. Cóż, innym razem.
Resztę dnia spędzamy na leniuchowaniu. Pomimo tylko 32 stopni, żar leje się z nieba i słońce jest bardzo ostre. Wychodzimy po południu na trochę na plac zabaw i popluskać się w oceanie. Przychodzą do nas 3 sztuki emu :)
Kolejnego dnia wracamy powoli z powrotem. Mamy do przejechania 700 km i zatrzymujemy się tylko na początku na Shell Beach.
Śpimy w Cervantes i korzystamy z basenu hotelowego. Temperatury są tutaj dużo bardziej przyjemne.W okolicy Cervantes zaglądamy najpierw do Lake Thetis. To małe jeziorko, ale słynne jest ze stromatolitów. To najstarsze formy życia na Ziemi, jeszcze z epoki archaicznej... Mają 3.5 miliarda lat
A kawałek dalej jest Nambung National Park ze słynną Pinnacles Desert.
W szoku byliśy jakie to duże. Można jeździć samochodem po ścieżce i potem spacerować. Formy mają nawet do 4 metrów wysokości.
Wg legendy Aborygenów, każdy z tych stożków to wróg zamieniony w kamień...
Sprawnie dojeżdżamy do Perth i mamy jeszcze mnóstwo czasu. Postanowiliśmy odwiedzić Kohunu Koala Park, bo koali nigdy za wiele :)
Mają tu półotwarty park. Można sobie nawet koale poprzytulać, ale rezygnujemy z tej atrakcji.
A jeden cwaniak i tak chciał wejść na mnie i mnie podrapał po ręce, próbując się wspiąć.
W parku są też inne zwierzęta, kangury, emu, strusie...