+1
zawiert 17 marca 2025 15:12
Witajcie, to znowu ja, i znowu o Afryce.
Wprawdzie po zeszłorocznej relacji (tej pisanej od końca do początku Link) winien jestem Wam jeszcze ze cztery podróże mniejsze i większe, ale zacznijmy od tego najważniejszego wyjazdu, czyli Afryka 2025.

Jestem już dość stary, żeby pamiętać dobrze reklamę z 1999 roku, gdzie obiecywano nam "złotą jesień" w ramach OFE, albo mówiono coś o fantazji i pieniądzach. Wprawdzie mi do emerytury zostało jeszcze wiele lat (a pewnie i więcej niż mi się zdaje), o tyle moi teściowie są już szczęśliwie stypendystami ZUSu i szczęśliwie cieszą się sobą i wolnym czasem, a fantazji zdecydowanie im nie brakuje (a pieniądze można zaoszczędzić jak się ma na to plan). :)

Prawdą jest, że z zabieraniem na wyjazdy tej dwójki (teściów) nigdy nam nie szło - pierwszy wypad, opisany tutaj "mroźna Sycylia", skończył się zapaleniem płuc, potem jeszcze był dość hardcorowy Londyn w jeden dzień i to skutecznie przekonało Tatę, wbrew naszej intencji, żeby z nami nigdzie nie latać. Mama chętnie poleciała z nami dwa razy do Izraela, gdy jeszcze było to bardziej możliwe, ale Tato już nie, "bo nie". I gdy już prawie byliśmy gotowi się poddać i więcej nie namawiać go do szalonych przygód, przyszedł nam do głowy fortel, czyli spełnić jego jedno wielkie marzenie - Rzym. Tym sposobem zabraliśmy go, o zgrozo, do Rzymu na Wielkanoc, i był to wyjazd trudny pod wieloma względami, ale chyba rozwiązujący pewien węzeł gordyjski...

Wiedzieliśmy, że Mama była zachwycona naszą opowieścią o Imire, i że być może uda się ją namówić do wyjazdu z nami, ale kurtuazyjnie po udanym rzymskim wyjeździe zaprosiliśmy oboje rodziców i ku wielkiemu zaskoczeniu oboje się zdecydowali, niemalże w ciągu kilku godzin. A ponieważ równolegle namawialiśmy też naszego przyjaciela J., który spędził z nami kilka dni w Wietnamie podczas naszej podróży dookoła świata, ostatecznie w połowie maja na mojej skrzynce mailowej leżała rezerwacja lotnicza na 8 osób w liniach Ethiopian. W tamtym momencie wiedzieliśmy, że chcemy tydzień spędzić w Imire, a poza tym zobaczyć coś jeszcze, więc specjalnie kupiliśmy rezerwację do Victoria Falls, a z powrotem z Harare - Zimbabwe było więc pewnikiem, a reszta wyprawy musiała być dość dobrze przemyślana.

Pierwszy pomysł padł na Zambię, ale jechać gdzieś daleko w głąb kraju nie mieliśmy ochoty, a w rejonie Vic. Falls wiele do oglądania przez tydzień nie było. Drugi pomysł padł na parki narodowe Zimbabwe, ale tutaj nasze pomysły szybko studziły ceny wejściówek, campów i ogólnie panujący klimat w Zimbabwe. Ostatecznie więc padło na coś, czego w życiu bym sam nie wymyślił - Selfrdive 4x4 Safari w Botswanie w pierwszym tygodniu, a potem przelot do Harare i tydzień wolontariatu w Imire. Plan doskonały...

Rodzice dostali listę zdań do wykonania, kiedy szczepienia, kiedy lekarz, jakie recepty, jakie papiery wyrobić itp, i widać było, że są strasznie wkręceni w temat, oboje - mama i tato. Aż tu nagle, we wrześniu, diagnoza lekarska i pilne skierowanie na poważną operację. My z M. zaczynamy poważnie się zastanawiać czy nie zwalniać jednego miejsca w Imire, ale mama mówi: "poczekajmy". Lekarze wiedzą o "wyjeździe do Afryki" (chyba szczęśliwie nie znają detali), i mówią, że "czemu nie". W listopadzie wyniki leczenia są dobre, ale konieczna jest dalsza terapia, co miesiąc w szpitalu. Tata zadaje lekarzom tylko jedno pytanie: "ale mogę jechać do Afryki"? I o dziwo jest zgoda, ustawią terapię tak, aby wyjazd był "pomiędzy". Widać, że Afryka i nasz szalony plan zabrania Emerytów na Safari jest czymś, co ich mocno motywuje i trzyma w ryzach i za nic w świecie nie odpuszczą tego wyjazdu, choćby nie wiem co.

Zapraszam do Afryki z szalonymi Emerytami.

ImagePodróż na miejsce albo jest ciekawa i z międzylądowaniami i zwiedzaniem różnych miejsc, albo nudna jak flaki z olejem i ta druga opcja ostatnio zdarza nam się częściej. Niemniej jednak nie będę tego nudnego fragmentu pomijać, proszę zatem o odrobinę cierpliwości - Afryka i ciekawsze zdjęcia pojawią się w dalszych odcinkach.

Szykowanie się do takiej wyprawy (dla moich teściów - Wyprawy przez wielkie W), jak zawsze obejmuje wiele warstw planowania i komplikowania rzeczy pozornie prostych. Kto kiedyś podróżował w większej grupie (a u nas to zwykle 2+3), ten wie. Szukanie odpowiednich noclegów dla 8 osób to już nie lada zadanie, tak samo jak loty (aby wszystkich mieć na jednym bilecie), transfery itd.
Z lotami poszło prawie dobrze, wybraliśmy Ethiopian bo miał dobre ceny do Afryki, ale pół dnia zwłoki w namyślaniu się Dziadków kosztowało nas +500 zł na bilecie (a termin wyjazdu był na sztywno ustalony pod turnusy w Imire i ferie szkolne w Polsce). Później doszły przepychanki z Booking.com dotyczące lotu wewnątrz Zimbabwe oraz rozmyślanie nad tym jak przemieszczać się taką grupą między Zimbabwe, Zambią i Botswaną.

Z rzeczy podstawowych, poza biletami lotniczymi i miłym panem z Whatsappa zambijskiego, który "no worries" obiecał że załatwi nam przejazdy z Victoria Falls do Livingstone, z Livingstone do Kasane i z Kasane do Vic Falls, musieliśmy jakoś ogarnąć to nasze botswańskie safari. I tutaj bezwładność naszej grupy i jednakowo uciążliwy brak elastyczności (nie możemy sobie pozwolić na jazdę w ciemno, zwłaszcza że to nasze pierwsze safari) skierował nas do konkretnej firmy z Europy, która kompleksowo ustawiła nam temat Botswańskiej części wyjazdu - wiedzieliśmy, że mamy dwie Toyoty z namiotami na dachu i pełnym wyposażeniem, do odbioru w sobotę, do zwrotu w niedzielę tydzień później. W ramach rezerwacji (i ceny) dostaliśmy opłacone auta i opłacone z góry rezerwacje kempingów (o które w wysokim sezonie trudno). Wprawdzie na miejscu się okazało, że na większości kempingów byliśmy sami, ale z fotela komputerowego we Wrocławiu ta informacja była nie do ustalenia, więc ostatecznie decyzji skorzystania z pośrednika nie żałujemy (z wyjątkiem pewnych komplikacji natury kosztów własnych w ubezpieczeniu, ale o tym później).

Rzutem na taśmę kupiliśmy ebooka od Kobusów, i dobrze, bo bez pewnych informacji pojechalibyśmy jako naiwniacy, którzy w wielu krajach świata byli, ale nigdy nie wpadliby na to, że trzeba wozić tłumaczenia przysięgłe aktów urodzenia dzieci :) W każdym razie ebook się przydał, tak samo jak papierowa mapa Tracks4Africa, bo żaden GPS, łącznie z garminem, miejscami nie wyrobił na botswańskich bezdrożach.

Spakowani w plecaki stawiliśmy się w punkcie zbiórki na Okęciu w czwartkowe popołudnie. Czekał nas lot przerywany by Ethiopian, z Warszawy do Addis Abeby (ze stopem w Wiedniu), i dalej do Vic. Falls. Dla naszych Emerytów miał być to pierwszy lot z jedzeniem i rozrywką pokładową, ale nie wypadło to najlepiej. Po pierwsze, przez to lądowanie w Wiedniu serwis zrobili gdzieś około 22:00 naszego czasu i nieobeznany z lotami Tato stwierdził "kto to widział obiad o tej godzinie". Po drugie, samolot był bardziej zdezelowany niż jego wiek, niby kilkuletni 787, a jednak mój fotel rozpadał się jak w starym PKS, a ekran u Mamy restartował regularnie co 60 sekund. Tak więc miało być spoko, wyszło tak sobie. W Addis przesiadka też jakaś dziwna, wsadzili nas do autobusu, który miał nas dostarczyć na płytę lotniska, i tak sobie staliśmy w tym autobusie godzinę czasu. Potem nas z niego wywalili, przez 30 minut przeganiali między gate'ami aby na końcu z dwugodzinnym opóźnieniem zabrać w parugodzinny lot do Victoria Falls. Szczęście w nieszczęściu, można powiedzieć, że Afryka nie dodaje jeszcze gratis jetlaga w takich podróżach, bo by nam w ogóle ekipa padła ze zmęczenie. Ostatecznie po 20h od wyruszenia z Warszawy, zawitaliśmy w gorącym i wilgotnym klimacie Zimbawe, opłaciliśmy wizę, i czym prędzej pojechaliśmy w stronę granicy, aby jak najszybciej z tego Zimbawe się wydostać :)

Zdjęcie referencyjne, kraj się zgadza, bagaże też, ale na to lotnisko przylecieliśmy dopiero tydzień później. Z lotniska VFA uciekaliśmy tak szybko jak się dało, więc żadnego zdjęcia nie ma.Początek przygody - trzy afrykańskie kraje w dwa dni.

Bałem się tego początku w Afryce dosyć mocno, ale ostatecznie Rodzice znieśli to godnie i z uśmiechem. Na dobry początek dostaliśmy scenę deportacji młodego czarnoskórego chłopaka, który błagał w okienku obok aby panowie nie unieważniali mu paszportu, podczas gdy my grzecznie czekaliśmy na wystawienie 8 wiz do Zimbabwe w opcji double-entry. Panie urzędniczki były na tyle miłe, że mękę wypisywania i obserwowania procedury przeżywałem tylko ja, a reszta ekipy poszła odfoliować nasze plecaki, które ku mojej wielkiej radości dotarły na miejsce w komplecie. Po wyjściu na halę przylotów od razu spotkaliśmy naszego kierowcę, który stał z karteczką fivetofly.pl (a co tam, spytali co mają napisać to sobie zażartowaliśmy), a ten zaprowadził nas do przyzwoitego busika z działającą klimatyzacją. Chcieliśmy jak najszybciej dostać się do Zambii, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg, ale coś chyba nie poszło według planów naszych przewoźników. O ile bowiem transport, umawiany na pół roku do przodu, wydawał się zza polskiego biurka całkiem ok, o tyle na tydzień przed wyjazdem wyszły dwa "niuanse": pierwszy, że będzie drożej o 20 USD, drugi, że nasze busiki będą w opcji przesiadkowej, bo żaden z nich żadnej z granic nie ma zamiaru przekraczać, a my sami musimy temat ogarnąć. O o ile granice Zambia-Botswana czy Botswana-Zimbabwe są dość proste do przekroczenia, o tyle jadąc z Victoria Falls do Livingstone musimy zaliczyć posterunek przed wodospadami i za nimi (to tak w uproszczeniu), a pomiędzy tymi posterunkami setka cieżarówek, zabytkowy most i rzeka Zambezi w dole. Gdy dojeżdżamy do granicy na posterunku Zimbabwe nikt o nic nie pyta, wbijają szybko pieczątki, i po 45 minutach pobytu formalnie opuszczamy Zimbabwe, ale w sumie nie odpuszczamy, bo nie ma nas kto zabrać. Nasz kierowca mówi, że są jakieś problemy, kontakt whatsapp pisze "please wait", no i tak czekamy z dobrą godzinę, szczęście tylko że auto jest włączone i działa klima. Po godzinie nasz obecny kierowca, dość wściekły, mówi, że ta druga strona zawaliła temat i on niestety nas musi przewieźć przez most na drugą stronę. Mi to wszystko jedno kto nas wiezie, bylebyśmy jechali.

Widok jest trudny, setki ciężarówek stoi po obu stronach drogi czekając na odprawę, widać, że będą tu jeszcze stać w tym słońcu wiele, wiele godzin. Obok tego ludzie, na piechotę lub na rowerach, przemierzają pas między dwoma granicami. A na to wszystko my, na trzeciego, jedziemy busem byleby jak najszybciej nas się pozbyć po zambijskiej stronie. Po kolejnych parunastu minutach mamy już zambijskie pieczątki w paszportach, a ja zgodnie z poleceniem pana z whatsappa zostawiam 220 USD naszemu kierowcy - za przejazd dzisiejszy i na poczet przejazdu "za tydzień". Marta lekko stuka się po głowie, gdy dowiaduje się, że zapłaciłem za coś z góry, ale trudno już, pan odjechał.

Wiozą nas dwoma autami do Jollyboys Backpackers, gdzie mamy od dawna rezerwację dla całej naszej grupy. Chcemy odpocząć, coś zjeść i nabrać sił na kolejny dzień zwiedzania, widać, że po nocce w przestworzach każdy marzy o wyciągnięciu się choć na godzinę na drzemkę. Standard tego miejsca jest mocno hostelowy, ale teściom wzięliśmy pokój premium więc mają własną klimę i łazienkę. Reszta w wersji economy, dostajemy trzy pokoje (3-kę, 2-ką i jednykę), stosownie do potrzeb. Klimy brak, wentylator ledwo zipie, komary latają, dobrze, że od wczoraj cała rodzinka grzecznie zajada się Malarone (Falcimarem).
Wieczorową porą ruszamy na jedzenie i zakupy. Okazuje się, że jest wielki problem z płaceniem, marudzą wszędzie, że USD to nie, że tylko duże nominały bo małych nikt nie wymienia itp, a mi się bardzo, ale to bardzo nie chce szukać jedynego działającego bankomatu w mieście. Na kolacji moja karta nie działa, tylko przechodzi Visa teściowej. W markecie ciut lepiej, ostatecznie kwestię rachunków USD "we don't like small bills" rozwiązuję przez dokupienie czegoś do okrągłej, większej sumy.

Mamy pierwsza afrykańską kolację. Teściowi marzyło się wielkie przyjęcie "boma dinner", ale akurat to robią po stronie Zimbabwe, a w Livingstone możemy sobie jedynie pozwolić na wizytę w polecanej Cafe Zambezi. Jedzenie jest słabe, ale może źle wybraliśmy. Natomiast uciecha z wizyty jest niemała, bo na przystawki wpadają robaki i krokodyl i Rodzice zjadają wszystko z zapałem godnym Sonny'ego z BEFRS. Gdy wracamy do hostelu jest już ciemno, i myślę sobie, że jednak nie jest to miejsce w którym chciałbym sam chodzić po zmierzchu.

Po jako-tako przespanej nocy (do północy młodsi mieszkańcy hostelu mają umpa-umpa imprezę nad basenem) mamy z samego rana jechać na Wodospady Wiktorii. Wszyscy jesteśmy gotowi o 6:00, z wyjątkiem naszego zamówionego w hotelu kierowcy, którego nie ma. I kontaktu z nim również. "Może Wy macie pieniądze, ale my tu w Afryce mamy czas". Ponieważ nie ma nawet kogo spytać co z kierowcą, bo pani w śniadaniowni nic nie wie, szybko zmieniamy plany i zamawiamy jedzenie. W międzyczasie objawia się kolega kierowcy, który dzwoni tu i ówdzie i ostatecznie półtora godziny po czasie mamy naszą podwózkę do parku narodowego. Zdecydowaliśmy się odwiedzić tylko jedną stronę wodospadów, raz, że nie mamy czasu na dwie, a dwa, że część od strony Zimbabwe wypada dość drogo.

Cóż tu powiedzieć. Jest rano, jesteśmy prawie sami, słońce jest już na tyle wysoko, że wszędzie pojawiają się tęcze. Tato chodzi z opadniętą szczęką i robi zdjęcia i filmiki dla kolegów z działki, Mama ze łzami w oczach powtarza tylko "jak piękne" i "nie wierzę, że tu jestem". Magia. Dla takich chwil warto ich tu było zabrać.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image



Spędzamy nad wodospadami dobre dwie godziny, żałuję tylko (uczciwie powiem, żal pojawił się po powrocie do domu w Polsce), że nie zrobiłem sobie zdjecia jak to, które Kydryński zamieścił w książce Biel. Nasz kierowca, tym razem już o czasie, odbiera nas z parku narodowego i zabiera do hostelu, gdzie już czeka na nas ekipa transportowa (ta sama, co wczoraj), aby przetransportować nas do Kasane w Botswanie. Droga jest długa i nudna, jedziemy w grupie męskiej w jednym aucie, a dziewczyny w damskiej w drugim. Tato nie może się nadziwić, że tu jest tyle niezagospodarowanej ziemi. Kierowca nie może się nadziwić, dlaczego ja nie otworzę jakiegoś biznesu w Zambii, np. mógłbym mieć sklep z telefonami komórkowymi, bo taki iphone jak mój byłby tutaj dużo warty. Hm....

Granica Zambii z Botswaną jest nowocześnie urządzona, przejeżdża się przez nowiutki most nad Zambezi (niektórzy powiedzą, że na tym moście jedzie się przez 4 kraje, ale prawda jest taka, że ani Namibii ani Zimabawe ten most nie dotyka), a za mostem jest OSB, czyli One Stop Border - duży terminal, gdzie pod jednym dachem załatwia się formalności i Zambijskie, i Botswańskie. I tutaj niespodzianka (no prawie), czyli pierwszy raz ever ktoś prosi nas o dokumenty dzieci. I nie chodzi o paszporty, ale o akty urodzenia i notarialne tłumaczenia. Jakim cudem, zadaję sobie to pytanie, do tej pory odwiedziliśmy z dzieciakami kilkadziesiąt państw, mniej lub bardziej cywilizowanych, i nikt nigdy o ot nie spytał, a tutaj - pyk, w obu okienkach ta sama rozmowa. Szczęście, żeśmy o tych wymogach przeczytali w tym przewodniku kupionym na tydzień przed wyjazdem, inaczej byłaby spina (pewnie ostatecznie by nas puścili na piękne oczy, ale kto ich wie). Po odprawie (całość zajęła może 30 minut) zabierają już nas ludzie z Bushlore, czyli firmy, która wynajmie nam nasze auta 4x4. Najbliższe 8 dni spędzimy w Botswanie.Pierwsze dni Safari.

W sobotnie popołudnie stawiamy się w siedzibie Bushlore w Kazunguli (w Botswanie), ledwo 1km od granicy, aby odebrać nasze samochody. Procedura jest długa i skomplikowana, bo poza standardową procedurą jak to bywa w wypożyczalni (blokada depozytu, spisanie kierowców głównych i dodatkowych), dochodzą nam wszystkie zawiłe tematy dotyczące obsługi auta, namiotów, sprzętu kempingowego i czego tam jeszcze.
W gruncie rzeczy wygląda to dość dobrze, dostajemy dwie prawie nowe Toyoty Hilux w automacie, na każdej z nich są 2 namioty 2-osobowe, do tego w zasadzie kompletne wyposażenie: lodówka, stoły, krzesełka, śpiwory, pościel, naczynia, narzędzia, kompresor, dwa zapasowe koła. Jak zawsze w takiej sytuacji euforia i chęć ruszenia w podróż są na tyle duże, że przymykamy oko na pewne braki: dostajemy tylko jedną nawigację gps, auta nie mają snorke'a więc max. zanurzenie to 70cm, nie mamy wyciągarki (ale będziemy zawsze mieli drugie auto obok), ubezpieczenie nie obejmuje utopienia i dachowania. Oczywiście OWU jest długie i nie ma jak nawet tego przeczytać w całości (czego pożałujemy po oddaniu aut), ale w takiej sytuacji to i tak nie ma znaczenia, przecież nie zrezygnujemy z tego wynajmu, no nie?

Mili panowie z Bushlore wbijają nam do nawigacji kierunek na supermarket w Kasane i ruszamy. Ja jestem głównym kierowcą auta "prowadzącego", w drugim aucie kieruje J., który nigdy w życiu nie jeździł po lewej stronie drogi, więc ma trochę pietra przez pierwsze dwa dni.
Zakupy w Kasane musimy zrobić rozsądnie, nie można kupić niektórych rzeczy z zapasem, bo jadąc w stronę Nata musimy przejechać kontrolę sanitarną, i na bank nam przeszukają lodówki. Obok supermarketu w Kasane jest bankomat, więc podczas gdy rodzina walczy z zakupami (przede wszystkim trzeba kupić absurdalnie dużo wody mineralnej w baniakach), ja wypłacam lokalne pieniądze. Niestety w sobotnie popołudnie nie udaje nam się kupić karty SIM, nie jest to wielki problem, ale jednak później będziemy lekko żałować tej decyzji (w zasadzie na każdym Campie był maszt GSM).

Po skończonej aprowizacji jedziemy z powrotem do Kazunguli, a potem na południe, aby trafić do naszego pierwszego kempingu - Senyati. Zabieramy się za pierwsze rozbijanie obozowiska, i jest to obraz nędzy i rozpaczy - chodzimy wokół tych namiotów, szukamy brakujących (?) elementów, jest gorąco i nerwowo, i dopiero po 2h udaje nam się mieć gotowe obozowisko. Zdecydowanie ten element będzie wymagał poprawy, bo się wykończymy z tymi namiotami. Gdy zapada zmrok, idziemy do baru na lemoniadę. W Senyati mają taras widokowy na oczko wodne, ale poza stadem kaczek nic się nie pojawia, więc wracamy do namiotów. W czasie kolacji, już przy namiotach, słychać jakieś odgłosy dzikich zwierząt, i najbardziej ślepa osoba w naszej grupie (czyli ja) wypatruje stado słoni przy wodopoju. Rodzice nie idą, nie mają siły, więc idziemy w podgrupie i rzeczywiście jest ich kilkanaście osobników. Tata rano będzie żałował.

Poranek niedzielny zaczynamy ogarnięciem obozowiska (tym razem idzie nam szybciej) i poranną mszą w buszu, a potem ruszamy w nudną i długą drogę na południe. Nie będzie zwierzątek, będzie za to kilkaset kilometrów asfaltu, bo musimy przejechać łącznie 400 km do Planet Baobab w Gweta. Szczęśliwie droga jest bardzo dobra, można wrzucić tempomat i po prostu jechać i wypatrywać ciekawostek, jak na przykład zabitego "przed chwilą" lamparta, który został potrącony przez jakąś osobówkę i obok czerwonego zderzaka leży teraz na poboczu. Musiał mieć pecha wpakować się pod auto na drodze, gdzie prawie nic nie jeździ. Kontrola sanitarna na drodze rzeczywiście sprawdza nasze lodówki, ale nie grzebie w nich zbyt mocno, natomiast paczki mięsa zdecydowanie by się nie prześlizgnęły. Gdzieś w trakcie trasy, przed Nata, robimy jeszcze pit-stop w Elephant Sands na lunch (który zostanie okrzyknięty najlepszymi tostami w Afryce), a potem skręcamy na zachód w stronę Maun i szukamy naszego kolejnego kempingu - "legendarnego" Planet Baobab. Droga robi się dużo, dużo gorsza. Tak zła, że jedziemy gruntową drogą poniżej osi jezdni, bo jest w lepszym stanie niż nawierzchnia na środku drogi. Do Planet Baobab przyjeżdżamy późno i w kiepskich nastrojach, bo w aucie nr 2 padła klimatyzacja i wiadomo, że nie da się tak jechać na dłuższą metę.
W Planet Baobab jesteśmy sami, oni ledwo co się otworzyli po pożarze z listopada więc fakt, że jest to częściowo pogorzelisko oraz, że jest niski sezon, sprawia, że mamy cały kultowy campsite dla siebie. Na szczęście (zwłaszcza dla ekipy z auta nr 2) basen działa, więc do zmroku siedzimy w wodzie (z wyjątkiem mnie, ja idę na żebry do recepcji aby przez wifi zdobyć kontakt do Bushlore i zgłosić awarię auta i poprosić o naprawę w Maun, gdzie oni mają swój serwis, a gdzie się tak czy inaczej mamy pojawić następnego dnia).

Po zachodzie słońca gasną światła nad basenem, nasza ekipa idzie w stronę aut, a ja z Martą ruszam na poszukiwanie baru - "szukajcie dużego baobabu". Udaje nam się to dopiero po paru minutach, i nie tyle bar robi wrażenie, co baobab. Myślę, że takie coś miał na myśli Sienkiewicz wymyślając "Kraków" w opowieści o przygodach Stasia i Nel. Jest potężny, a pod jego gałęziami urządzony jest bar i restauracja z trzema stolikami (główna restauracja padła ofiarą pożaru). Za barem jest młoda uśmiechnięta Afrykanka, która zaprasza nas na kolację. My grzecznie odmawiamy, ale mówimy, że chętnie przyprowadzimy resztę rodziny na coś do picia. Gdy, po kempingowej kolacji, zjawiamy się w barze z całą ósemką, dzieją się ciekawe sprawy. Dziewczyna podaje nam zamówione napoje, a następnie wychodzi z inicjatywą i organizuje zabawę. Mamy, my i ona, wykonywać różne zadania, trzeba zatańczyć, zaśpiewać, coś opowiedzieć, coś odegrać, zrobić ćwiczenie itp. Do tego przychodzą też 3 inne panie, w białych fartuchach, które pracują w kuchni, a z racji tego, że nie ma klientów, za bardzo nic innego do roboty nie mają. Robi się cudowna, rodzinna atmosfera. Rodzicom trochę przeszkadza bariera językowa, ale walczą z tym godnie i jak przychodzi do śpiewania, Tato uczy Afrykanki "szła dzieweczka do laseczka". Jak przychodzi do tańczenia, pokazujemy im jak się tańczy poloneza (a co, w końcu jest nas 8 osób). Dla mnie jednym z mocniejszych momentów tego radosnego spotkania jest zadanie, które ma wykonać pomoc kuchenna: dostaje pytanie "opowiedz o jakimś miłym i radosnym wydarzeniu, które ci się przytrafiło", i ona odpowiada (i jestem w stu procentach przekonany, że to szczera i prawdziwa wypowiedź): "jest to dzisiaj, kiedy pierwszy raz mogłam porozmawiać i bawić się z naszymi klientami".

Image

Sami byśmy lepiej tego nie zaplanowali, w tym pogorzelisku w najniższym momencie niskiego sezonu. A niebo tej nocy jest bardziej ugwieżdżone i mniej zanieczyszczone światłem niż na przereklamowanej Atacamie. :)Pierwszy offroad, pierwszy Park Narodowy.

Obsługa obozowiska powoli zaczyna wychodzić nam lepiej, wystarczyło podejść do sprawy systematycznie: dyżur kuchenny robi śniadanie, dyżur namiotowy zwija obozowisko i szykuje samochody do jazdy.
W normalnej sytuacji byśmy pewnie nawet brali pod uwagę wycieczkę do surykatek (jest to swoista atrakcja w Planet Baobab), ale nie jest to budżetowa atrakcja, a przede wszystkim jest ona czasochłonna, a my z tyłu głowy mamy niedziałającą klimatyzację w drugiej toyocie i konieczność przyjazdu do Maun w rozsądnej godzinie. Z tego też powodu usuwamy z naszych planów rozbudowaną wersję wizyty w Nxai Pan NP - zamiast jechać daleko do "w park", pojedziemy tylko do zagajnika baobabów (Baines’ Baobabs), a wyprawy na wielkie pastwiska z zebrami czasu już nie starczy. Trochę nam szkoda, bo Nxai jest znany z tego, że na jego terenie jest druga co do wielkości (po Serengeti) migracja zwierząt w Afryce, i powinna mniej więcej w tym terminie się odbywać, ale trudno, siła wyższa.

Nxai Pan NP ma w zasadzie tylko jeden wjazd, w przeciwieństwie do pozostałych parków nie da się go uwzględnić w większej trasie przejazdu. Zamiast tego traktujemy go jako przystanek na trasie z Gweta do Maun, choć prawda jest taka, że gdy ma się więcej czasu, oczywiście ten przystanek może zająć i 2-3 dni.

Ponieważ jest to nasz pierwszy park, musimy zapoznać się z procedurą wjazdu: formalności załatwiamy w biurze, gdzie płaci się kartą za wstęp (od osoby, plus auto, dzieci mają zniżkę - u nas za 2 auta i 8 osób wychodzi jakieś 400 PLN za całość). Trzeba wpisać się do książki wjazdów, wyjazdów, podając podstawowe dane. Od razu widać, że sezon jest niski, średnio 1-2 auta dziennie, dzisiaj ktoś wjechał do parku przed nami, ale nie podał kraju pochodzenia tylko wpisał Maun. Polaków dawno nie było, ostatni raz w grudniu.
Strażnik tłumaczy nam jak jechać, aby trafić do baobabów, bo są tam dwie drogi, z czego jedna jest aktualnie pod wodą. Na koniec postoju obniżamy ciśnienie w oponach i ruszamy w park. Droga jest dobra, ale tylko przez pierwsze 5 minut, ponieważ później zaczyna się głęboki piach i nasza walka z jazdą w takim terenie. Oczywiście przez kolejne dni przywykniemy do tego stylu jazdy, ale ten pierwszy odcinek jest dla nas sporym wyzwaniem - auto jedzie prosto przed siebie, kierownica jest skręcona na stałe jakieś 45*, kontrolka ESP świeci w zasadzie cały czas, a my jedziemy. Ja prowadzę pierwsze auto, więc jak będzie wtopa, to będzie wiadomo kto zawinił, drugie auto jest z nami w łączności radiowej, więc wiem, że im też ten odcinek nie przypada do gustu.


Image

Po półgodzinnej walce w piachu skręcamy w boczną drogę, do baobabów, i płyniemy wśród metrowych traw. I się zaczyna: słoń, żyrafa, słoń, strusie, antylopy, znowu słonie. Rodzice nawet nie wiedzą w którą stronę patrzeć i co filmować (filmowanie telefonami wszystkiego co popadnie będzie później przedmiotem żartów dla całej rodziny). Jest super, choć jedzie się trudno bo jest wąsko na drodze i często przerysowujemy cały bok auta o jakieś krzewy. Przy baobabach jesteśmy sami, zwierząt w okolicy nie widać więc robimy chwilę postoju na popas i zdjęcia. Niestety, zegar w Maun odlicza minuty do zamknięcia serwisu, więc po kilkunastu minutach odpoczynku wracamy tę samą drogą do gate'u i do głównej drogi. W międzyczasie Marta przez krótkofalówkę mi mówi, że ten samochód co mijaliśmy to prowadzili Polacy, bo w książce wejść było napisane Kobus, więc może to Ci od przewodnika?

Image

Image


W Maun jesteśmy o 15-tej (warsztat pracuje do 17), jedziemy najpierw zostawić Rodziców i dzieciaki na campingu (Audi Camp), a potem w korku na drugi koniec miasta do Bushlore. Tego dnia od rana miałem sceptyczne nastawienie co to tej naprawy, że pewnie będą cudować 2-3 dni, jednak szybko moje wątpliwości zostają rozwiane po przyjeździe na miejsce. Gość z bazy Bushlore tylko sprawdza nasz kontrakt czy mamy naprawy w pakiecie (nie wyobrażam sobie, żeby tego nie mieć), i biorą auto na warsztat. My jedziemy drugim samochodem na zakupy, a po godzinie mamy Toyotę już naprawioną. Facet pokazuje mi uszkodzony przewód aluminiowy od klimatyzacji (widać, że już nie raz był lutowany), mówi, że było tutaj mikropęknięcie ale wymienili na inny (pewnie dawcą było inne auto z bazy, bo stoi ich tutaj kilkanaście sztuk). Klima działa, to najważniejsze, i to, że ogarnęli to w ekspresowym czasie.

Wracamy o zmroku na kemping, dzisiaj wyjątkowo śpimy w namiotach "stałych", samochody i spanie na dachu wróci od jutra. W Audi Camp idziemy na kolację do restauracji, jesteśmy jedynymi klientami, bo i cały kemping jest pusty. Jedzenie jest wyśmienite, ceny taniej niż w Polsce. W porównaniu z Zambią i Zambezi Cafe - przepaść. Widać, że ktoś tutaj wiele zainwestował w wyszkolenie kucharzy, bo czy stek, czy jakieś azjatyckie jedzenie wszystko jest zrobione jak trzeba. (Jak ktoś się zastanawia po licho jeść tajskie w Afryce, odpowiem, że tak sobie nastolatki życzyły). Świetny koniec udanego dnia, zostaje nam jeszcze wyspać się porządnie, bo przed nami kilka dni w Moremi.Gdy pół roku wcześniej zaczynaliśmy planować botswańską część naszego wyjazdu, między innymi tu na forum fly4free przeczytałem kilka relacji z Botswany i Delty Okawango (np. @cart), i jakoś szczególnie mnie w to miejsce nie ciągnęło. Raz, że w sumie można podobne atrakcje spotkać bliżej Kasane, dwa, że przejazd przez Moremi GR, jak to ktoś napisał, może być poza strefą komfortu.
No ale moje wizje to jedno, a drugie to rzeczywistość, czyli plan wyjazdu i za dużo dni żeby siedzieć w samym Kasane. Ostatecznie uznaliśmy, że jakoś to będzie, w końcu jedziemy na dwa auta, chyba sobie poradzimy (aczkolwiek żaden z kierowców doświadczenia w offroad nie miał).

Na początku stycznia zrobiło się nieciekawie - najpierw przyszedł email od naszej agencji, żebyśmy "uważali, bo w tym roku niespotykanie dużo opadów w Moremi i wszędzie stoi woda". Potem komunikaty o zamkniętych mostach i nieprzejezdnych drogach (zamknięty most przy North Gate oznacza, że musimy wracać ekstra 600km, więc plan wyjazdu zdemolowany). Na koniec znajomy Portugalczyk (poznaliśmy go w Imire rok wcześniej) napisał na naszym IG do mojej żony, że właśnie wrócił z Moremi i 80% czasu wyjazdu to była albo walka z deszczem albo odkopywanie z błota samochodów, którymi się poruszali. Ups...

Na tydzień przed wyjazdem nerwowo sprawdzałem pogodę co parę godzin, ale wydawało się, że deszczu chwilowo nie ma, więc woda powinna opadać. I rzeczywiście, kilka dni przed naszym przyjazdem most w Khwai przywrócono do użytku.

Ruszamy więc rankiem z Audi Camp, najpierw koniecznie zatankować samochody do pełna, jedzenie już mamy kupione i aprowizację na kolejne 4 dni zapewnioną. Dorzucamy jeszcze kupione przy drodze pęczki drewna na ognisko, bo coś mi mówi, że na miejscu w parku drewno może być już wyzbierane a okoliczności do chodzenia po buszu po chrust gorsze niż w Jasiu i Małgosi :) Co ma być, to będzie, trzeba jechać do przodu bo przecież samochody same się w Kasane nie pojawią.

Najpierw jest asfalt, potem szutrowa droga szeroka na 10 samochodów, a potem już piach. Przy South Gate jesteśmy zgodnie z planem, droga z Maun była całkiem ok a klimatyzacja tym razem już nie sprawiała problemów. Na bramie parkowej powtórka znanej nam procedury - wpis do księgi wjazdów, rejestracja samochodów, płatność za park za nas i za samochody (kwota już taka bardziej konkretna), musimy opłacić 3 doby (bo mamy 2 noclegi). Strażnik nam udziela kilku wskazówek: mówi, że mosty (te słynne mosty w Moremi), są w złym stanie, i czynny jest tylko Third Bridge, pozostałe wymagają objazdów ale mamy się tym nie martwić (żadna z map, które mamy, nie ma naniesionej informacji o nieczynnych mostach ani tym bardziej o objazdach). Poza tym mówi, że do Third Bridge mamy 2h drogi, więc jak nie dojedziemy tam w 4h to ktoś zauważy i wyjadą sprawdzić czy wszystko jest u nas ok. Pyta też, czy mamy telefon satelitarny, na co ja odpowiadam, że oczywiście nie. Chyba coś jeszcze chce powiedzieć, ale ostatecznie nie mówi nic, a mi przestaje się to podobać.

Dosłownie minuta od wjazdu do parku i pierwsze zwierzaki, od razu startujemy wysoko, bo mamy leżące w krzakach lwy. Fajnie, że udało je się spotkać, bo w porze deszczowej o lwy trudno w parkach - jest wysoka trawa i pełno młodych zwierzaków, więc lwy większość czasu są najedzone i leżą w zaroślach.

Image

Image

Dalej mamy już prawdziwy offroad, droga jest wąska, lawiruje wśród zarośli, co chwila trzeba robić objazd wielkiego bajora, a czasami objazd do objazdu. Dobrze, że te objazdy są, bo gdyby ich nie było, nie ma ratunku - na prawo i na lewo od drogi gęste zarośla z drzewami i bez karczowania lasu (nierealnego) nie ma jak przejechać. No ale na razie jedziemy, łączność radiowa między samochodami w zasadzie cały czas jest utrzymywana (błąd!, bo nie mamy ładowarki samochodowej i krótkofalówki nam padną w połowie pobytu w parkach). Samochody z błotem i przeszkodami radzą sobie dobrze, w zasadzie większość czasu jadę na wysokich biegach 4x4, kilka razy zrzucam na niski bieg a blokada "dyferów" wpada może jeden raz tego dnia. Ale z perspektywy drugiego auta wygląda to podobno inaczej - Marta mówi, że ilekroć oni widzą mnie wjeżdżającego w błoto to zastanawiają się po pierwsze czy w ogóle wyjadę, a po drugie czy mają jechać dokładnie po moich (rozjeżdżonych) śladach, czy walczyć inaczej. Jest przygoda, jak to ktoś mówi "taka chłopacka zabawa", ale poruszamy się sukcesywnie do przodu, aż do Mostów. W wysokich trawach widać od czasu do czasu różne antylopy i zebry, poza tym zwierzaków innych nie widać w tej gęstwinie.

Przy Mostach zaczyna się robić emocjonująco. Gość na gate mówił, że 1 i 2 most są uszkodzone i mamy jechać objazdem. Rzeczywiście, First Bridge nie wygląda najlepiej, ale objazdu ani widu ani słychu. Równolegle do mostu, zaraz obok niego, jest wprawdzie przejazd przez bród, ale analiza badylem mówi, że mamy 1m wody i miękki piach, więc nikt o zdrowych zmysłach w to coś nie wjedzie. Trudno, trzeba sprawdzić "na oko" stan tego mostu, i potem powoli (bez pasażerów), powoli przetoczyć się autami na drugą stronę, co szczęśliwie udaje nam się wykonać. (Na razie jesteśmy jeszcze w strefie komfortu).
Drugi most nie pozostawia wątpliwości - jest zdemolowany i na wszelki wypadek wjazd na Second Bridge zastawiono konarami drzew, tutaj już odwaga lub szaleństwo nie pomogą, trzeba szukać objazdu, ale na szczęście kilkadziesiąt metrów przed mostem widać ślady, że ktoś przez wysokie trawy jechał autem i zgadujemy, że to ten "objazd".
Do Third Bridge dojeżdżamy lekko powiedzieć 2h później niż zakładaliśmy, ale wbrew temu co opowiadał nam strażnik z gate nikt się tym nie przejmuje, bo też nikogo nie interesuje skąd jedziemy i dokąd, a Third Bridge Camp to nie jest nasze miejsce docelowe tego dnia, tylko mieliśmy tam mieć postój na szybki lunch. W Campie nie ma prawie nikogo - jest pani ze sklepiku sprzedająca napoje w puszkach i dwóch Botswańczyków z otwartego ogromnego auta "dla turystów safari", którym rozładował się akumulator i nie mogą ruszyć z miejsca. Próbują odpalić auto kablami od nas, ale tego potwora musieliby ładować kilka godzin, a tyle czasu nie mamy. Proponuję im, że ich pociągnę na linie holowniczej i ruszą "na pych", i mój pomysł się udaje, a my ruszamy dalej w stronę naszego campu.

Image

Image

Przed nami zostaje Fourth Bridge, wg mapy jest stary uszkodzony i obok niego nowy, sprawny. Przewodnik papierowy mówi, że w tym rejonie zawsze siedzą lwy (często na moście), więc za nic w świecie nie wolno nam wychodzić z samochodów. Z Third Bridge mamy teoretycznie krótką drogę, więc jedziemy wg nawigacji przez trawy i gdy już wydaje się, że jest ok, to przestaje być ok, bo trawy zmieniają się w mokradła, wokół nas z wody wychodzą hipopotamy (!), a pod kołami zamiast drogi pojawia się coraz to większa woda. Koniec, tędy dalej nie przejedziemy przez bajora, wszystko zalane, musi być inna droga do mostu i rzeczywiście, znajdujemy ją, ale przed samym mostem okazuje się, że most jest nieprzejezdny a ślady samochodów "do objazdu" prowadzą do wielkiego jeziora. Dead end normalnie. Mi odpala się nerwowy panic mode, jedziemy w każdą możliwą dróżkę w okolicy wg mapy papierowej i GPS, ale wszystko zalane, a do zachodu zostało może 90 minut, więc sytuacja nieciekawa. Ustalamy, że jak nie znajdziemy drogi w 30 minut to wracamy na noc do Third Bridge Camp, inaczej będzie z nami krucho. Ostatecznie próbujemy jeszcze jechać wg mojej mapy w Garminie i rzeczywiście w pewnym miejscu jest w zaroślach znak strzałki, ledwo widoczny, i ta strzałka prowadzi w krzaki i do objazdu. To tuż obok hipcia, którego spotkaliśmy godzinę temu, rzeczywiście jest to objazd i to całkiem porządny (jak już się go znajdzie). Gdy mi już powoli spada ciśnienie, z przeciwka pojawia się pierwsze tego dnia auto z turystami, którzy pozdrawiają nas i mówią, że przed nami jest na drodze duży, agresywny słoń, i może być problem z przejazdem. No jeszcze mi tego brakowało...

Szczęśliwie słonia nie spotykamy, jedziemy dalej w stronę Camp Xakanaxa i pojawia się przed nami duże stado likaonów (rewelacja, trudno je spotkać w parkach a nam trafia się całe stado). Na Camp ostatecznie trafiamy 30 minut przed zachodem słońca, jest tam drugie auto (starsi państwo), za to nie ma wody w łazienkach więc po wesołym i emocjonującym dniu zostaje nam się szybko umyć w misce i ewakuować do namiotów. Nie ma opcji na dłuższe siedzenie przy ognisku, tak samo jest zakaz przemieszczania się między obozowiskiem a łazienkami. Czemu? Ano dlatego, że botswańskie parki i campsite'y w tych parkach nie są ogrodzone, więc dowolny zwierzak może spokojnie wejść na teren obozowiska i podejść do namiotów. Zasypiamy szybko po długim dniu, słychać dookoła różne odgłosy. Rano, tuż przy naszych autach, znajdziemy ślady hipopotamów.Po pierwszej nocy w buszu mamy pozytywne doświadczenia - albo nie było tak strasznie jak zapowiadali w przewodnikach, albo mieliśmy dobry sen. W obozie, poza śladami zwierząt tuż obok naszych aut, nic nie widać. My bardziej zmęczeni fizycznie (kierowcy, jednak jest co się namachać kierownicą) i lekko psychicznie, bo poprzednie popołudnie i wieczór dały nam popalić. Nawet nie chodzi o to zgubienie drogi i lekki stresik, bo część ekipy nawet nie wiedziała, że coś jest "nie tak", ale o inne dodatki - brak wody na kempingu (po całym upalnym dniu i w gorący wieczór mało kto ma ochotę kłaść się spać bez prysznica...), drobny wypadek z butlą gazową (palnik, zapalony, odkręcił się od butli w czasie gotowania i zaczęło buchać ogniem, gasiliśmy to w panice czym się dało i tym samym pozbyliśmy się 10 litrów wody mineralnej z naszych zapasów).
Rano wszystko wygląda cicho i spokojnie, więc zwijamy obóz i ruszamy w drogę. Tego dnia według mapy mamy do przejechania krótki odcinek do Khwai, ale bogatsi o wczorajsze przygody z trasy wiemy, że równie dobrze może nam na tym zejść cały dzień.
Droga tego dnia jest trudna i nudna. Praktycznie cały czas jedziemy głównym szlakiem (drogi boczne są zalane i pozastawiane), a mimo tego 3 razy musimy zatrzymać auto i skorzystać z ochotniczki Marty, która wchodzi w sandałach do wielkich bajor na naszej trasie. Jest to jedyna opcja sprawdzenia przejazdu - tego dnia nikt przed nami nie jechał, nie ma śladów na piasku, woda jest mętna i nie ma nawet jak sprawdzić, jak głęboko jest na środku. Profilaktycznie montujemy na naszych autach zaczepy do lin holowniczych, a liny zarzucamy "na dach", bo w razie utopienia samochodu nie będzie jak tej liny już zaczepić. Ostatecznie okazuje się, że z tymi linami powiedzmy że trochę na wyrost zrobiliśmy, ale w jednym bajorze myślałem, że już nie wyjadę (mimo najmocniejszej wersji w napędzie i przy blokadzie na osiach). Niestety droga prowadzi przez gęsty busz, i do tego jest środek dnia, więc przez cały ten czas nie widzimy żadnej zwierzyny. Dosłownie zero. I w tej całej pracy "w terenie" w zasadzie nie robimy zdjęć, więc nie ma się czym tutaj za bardzo dzielić.

(screenshot z telefonu z nagrania video, sorry, nic lepszego nie ma):
Image

Na camp do Khwai przyjeżdżamy około 14-tej, więc do końca dnia dużo czasu. Pani z obsługi wyjaśnia nam, które miejsce mamy wyznaczone (choć nie ma to żadnego znaczenia, bo znowu jesteśmy samiuteńcy na całym campie) i podkreśla, że nawet za dnia do sanitariatów (jest bieżąca woda!) można tylko i wyłącznie jechać samochodem, ponieważ dwa dni temu właśnie w rejonie tychże łazienek widziano lwicę z młodymi. No ekstra.
Robimy sobie jakiś szybki lunch i zastanawiamy się, co dalej z tym dniem, skoro już mamy opłacony park i musimy tutaj zostać do jutra. Pierwszy pomysł to przejechać przez most do wioski, rozejrzeć się tam i może pojechać kawałek dalej, bo mapa pokazuje, że tutaj też jest przystań łodzi mokoro. No więc jedziemy, i ten most jest chyba najgorszy z trzech mostów, które pokonywaliśmy w Delcie Okawango, bo jest długi, koślawy, i trzeba go pokonać kilka razy (chociażby po to, żeby wrócić na kemping). We wsi jest sklepik, a w nim zimna coca-cola i kilka artykułów spożywczo-przemysłowych. Kawałek dalej drugi sklepik deluxe, ten ma większą lodówkę bo mają panele słoneczne i niezależne źródło prądu. W obu sklepikach rzecz jasna zapłacisz kartą. Dalej - Lodge: pytamy czy można do nich wjechać na lunch, ale nie chcą nas przyjąć, "for guest only". Dalej jeszcze podejmujemy próbę znalezienia przystani mokoro ale wszystko jest zarośnięte i pozamykane. Wracamy więc do wsi, potem przez ten most, i dalej eksplorować park w poszukiwaniu zwierząt. Niestety, większość dróg jest zlana i nieprzejezdna, więc jeździmy mniej więcej w taki sposób: wjazd w pierwsza dróżkę, prosto tak długo jak się da, rezygnacja, zawracanie auta na 10x, powrót, próba wjazdu w następną drogę. Tylko w centralnym punkcie stado impali patrzy na nas i pewnie się zastanawia co to za szalona karawana tutaj krąży i czego szuka.
Trudno, tego dnia pozostaje nam zadowolić się bliskim spotkaniem z impalami, oraz stadem małp które z zaciekawieniem przyglądają się nam, gdy rozkładamy obozowisko. Muszę przyznać, że akurat małp to ja się bałem, ale nie jako zagrożenia dla naszego zdrowia, ale jako potencjalnego źródła problemów - gdy bowiem w obozowisku są małpy, trzeba cały czas pilnować aby auto było pozmykane i żadne przedmioty nie leżały bez opieki. Zostawić telefon, aparat albo nie daj Boże kluczyki od samochodu bez opieki to recepta na poważne tarapaty.

Aby jednak ten dzień nie był nudny (a raczej ta relacja), opowiem trochę o naszym obozie. To już czwarty nocleg w terenie (nie liczę Audi Camp w Maun, tam mieliśmy namioty zewnętrzne), więc powoli procedury obozowe mamy opanowane. Rodzice i Ola odpowiadają za kuchnię - przygotowanie stołów, krzeseł, jedzenia, gotowanie i zmywanie. Ada, najmłodsza, harcerka, odpowiada za ognisko i jest to bardzo ważna funkcja ilekroć śpimy w dzikim miejscu. Reszta - Marta, Tosia ja i J. - rozkładamy namioty i szykujemy auta - jest to rzeczywiście praca dla kilku osób, bo nie dość, że trzeba siły fizycznej i sprawności (trzeba się wspinać na wóz), to jeszcze trzeba postępować według ściśle określonych kroków, inaczej następnego dnia straci się niepotrzebnie godzinę lub dwie na poskładanie tego majdanu. Pokrowce od namiotów muszą zostać na aucie, nigdy nie mogą być na ziemi (bo nie wiadomo co w nich by było zagnieżdżone po nocy), śledzie od namiotów dobrze napięte, drabinki dobrze ustawione, wywietrzniki pootwierane, bo w nocy jest upał niemiłosierny i pełno robactwa. Ale idzie nam to sprawnie, i mniej więcej w czasie przygotowania kolacji na ciepło, ekipa budowlana jest gotowa z całą konstrukcją. Zostaje wtedy sporo czasu na jedzenie, słuchanie ciszy (i czasem odgłosów zwierząt w oddali), dorzucanie drewna do ognia. A potem na szybką ewakuację, gdy robi się ciemno a rój robactwa zaczyna ignorować grube warstwy DEET czy innej chemii, którą mamy na sobie. I tak upływa wieczór i poranek, dzień kolejny :)

Image

Image

Image

Image

Image

Image

ImageTego dnia czeka nas zmiana parków - opuszczamy Moremi Game Reserve i ruszamy w stronę Chobe, kolejnego wielkiego parku narodowego w Botswanie. Droga tego dnia wydaje się łatwiejsza niż na Delcie Okawango, ale jednak wolimy nie robić zbyt wcześnie niepotrzebnych przerw. Po ostatniej już przeprawie przez lichy drewniany most mamy krótki odcinek drogami publicznymi i kolejna brama, Mababe, gdzie uiszczamy wstęp na trzy kolejne dni (tutaj niestety płacimy podwójnie, opłaciliśmy ten dzień w Moremi GR - bo wyruszamy z niego rano, i osobno kasują nas za Chobe NP, bo do niego wjeżdżamy). Dalej są dwie drogi do wyboru, albo "piaszczysty grzbiet" albo "bagienna droga" - miód na moje uszy. Szczęśliwie nie mamy dylematu którą z nich wybrać, bo jest pora deszczowa i marsh road jest "bardzo niezalecana", więc pakujemy się w długą i umiarkowanie uciążliwą jazdę drogą piaskową. Piach jest, to fakt, ale jedzie się dość sprawnie i bez większych efektów specjalnych. Co jakiś czas widać antylopy, czasami pojawi się żyrafa, roślinność jest niższa więc widać więcej zwierzaków i zdecydowanie charakter tego parku odbiega od zarośniętego Moremi. Na końcu sandridge road, według map i przewodnika, jeszcze przed Savuti Camp, jest sporo bocznych dróg, gdzie można pojechać w poszukiwaniu zwierząt. I rzeczywiście, są zebry, różne antylopy, kilka słoni oraz przerażające (i strasznie śmierdzące) ogromne stado sępów.

Przyjeżdżamy na Savuti Camp, meldujemy się na naszym miejscu (oczywiście znowu jesteśmy jedynymi klientami), i ruszamy dalej na północ od obozowiska, na kolejne "game drive". Najpierw jedziemy w stronę Quarry Hill, gdzie mieszka stado lwów i jedyna opcja dostania się na to wzgórze to wjazd autem na szczyt, ale uwaga - są ostre kamienie i można poprzebijać opony. Zniechęca nas to do tego pomysłu (a i tak błądząc w krzakach wjeżdżam na ostre kamienie i muszę się stamtąd wycofywać). Dalej krążymy wśród zarośli i młodych drzew (niestety jeden krzak okazuje się pniakiem i solidnie demoluje bok mojego samochodu), w okolicy widać pojedyncze słonie wśród drzew, jednak droga przez gęste zarośla utrudnia obranie dobrego kierunku. W pewnym momencie, za kolejnym zakrętem, na środku drogi pojawia się słoniątko i jego matka, która wyraźnie nie jest zadowolona z tej sytuacji. Ja o zgrozo nie mam jak wycofać, drugie auto mnie blokuje za zakrętem, a nasze walkie talkie są rozładowane więc nie mam nawet jak zaordynować ucieczki. Czekamy więc, a słonie stwierdzają, że jednak nie jesteśmy szczególnie groźni i idą w swoją stronę. Gdy ruszamy dalej, zaczyna się prawdziwy spektakl jak z filmów z niedzielnego popołudnia z mojego dzieciństwa - wszędzie spotykamy zwierzęta. Słonie wędrują w grupach po kilka, kilkanaście sztuk, dalej spotykamy stado wildebeast (gnu), spokojnie ponad sto sztuk. I tak już jest do końca tego dnia, wracamy ekstremalnie usatysfakcjonowani na nasz kemping, do pełni szczęścia brakowało nam chyba tych lwów, ale nie można mieć wszystkiego. Teściom już dawno skończyło się miejsce na filmiki w telefonach ;)

Rozbijamy szybko obóz (wiadomo, nie ma ogrodzenia), ogarniamy kolację i siedzimy przy ognisku aż się nie zrobi ciemno. Wraz z nadejściem nocy zaczynają się odzywać lwy, znamy ten głos z Imire, nie ma wątpliwości że są w okolicy i jest ich dużo. Po trzecim ryknięciu wszyscy już jesteśmy w namiotach, światła są zgaszone i powoli zasypiamy zastanawiając się, czy te odgłosy się przybliżają czy nie.
Rano przy naszych autach są ślady lwów, ale nikt niczego tej nocy nie słyszał ani nie widział.

Brama wjazdowa do Chobe NP od południa:
Image

Pierwsza żyrafa:
Image

Sklepik na kempingu (w naszym niskim sezonie sklepik był w Third Bridge Camp i w Savuti, no i w Khwai ale to we wsi)
Image

Ruszamy na game drive, ale zaraz po chwili pada nam radio (niestety akumulatorki do walkie-talkie ładowały się tylko z sieci, a my nie mieliśmy przetwornicy):
Image

No i w końcu jakaś zwierzyna, bez krzaków, więc można spokojnie poobserwować:
Image

Image

ImageParę lat temu nie mogłem się doczekać wrażeń z oglądania czystego, niezanieczyszczonego światłem miast nieba w Kolumbii, na pustyni Tatacoa. Albo jak rok później, na Atacamie, tam gdzie jest nagromadzenie teleskopów, zastanawiałem się o co chodzi, że niby takie polecane miejsce do obserwacji nieba, a pełno świateł z miast i wsi. Co innego w Moremi GM, na campie Savuti nie było żadnych przeszkód do wyjątkowych obserwacji nieba. No może poza stadem ryczących lwów. :)

Rano przy śniadaniu odkrywamy, że jedna z naszych dziewczyn posiała w piasku słuchawkę do telefonu (cóż, telefon ją widział, ale przeszukanie obszaru 50x50m piachu nie miało sensu), oraz, że jednak wczoraj te ostre kamienie przy Quarry Hill były rzeczywiście ostre, bo w moim aucie brakuje powietrza w jednej oponie. Z tym drugim problemem radzimy sobie dosyć sprawnie, mimo, że w teorii wiem jak zmienić koło to nigdy nie było sposobności a tutaj trzeba to zrobić w buszu. Wymiana idzie nam bardzo sprawnie, każde auto ma dwie zapasowe opony więc nawet nie bawimy się w doraźne naprawy (mamy też zestawy naprawcze), tylko zmieniamy na inne i ruszamy dalej.

Tego dnia musimy przejechać do drugiej części Chobe NP, opuszczamy Savuti i jedziemy nad rzekę, do części Riverfront. Te dwie sekcje parku są od siebie oddzielone otwartym, publicznym terenem, ale na szczęście tym razem to ten sam park, więc nie trzeba opłacać kolejnych biletów i permitów - to co zapłaciliśmy w Mababe Gate będzie działać do końca pobytu w Chobe.
Droga tym razem jest nudna, zwierząt praktycznie nie ma, czasami wyskoczy jakaś mała antylopa i to tyle. Przy wjeździe do Riverfront Section przypomina nam się, że mieliśmy po drodze zatankować auto, więc mamy nieplanowane zawracanie i 45 minut w plecy. Jedyna stacja w okolicy działa i jak każda inna w Botswanie jest cywilizowana, tankują ci auto, umyją szyby, wiadomo wypada odpalić napiwek jakiś i można jechać dalej.

Chobe Riverfront to zupełnie inne oblicze parku, tak odmienne od Savuti, a tym bardziej od Moremi GR. Jedzie się jedną główną drogą równolegle do rzeki i w zależności od poziomu wody w rzece Chobe podjeżdża bliżej lub dalej do koryta rzeki.
Zwierząt jest mnóstwo. Zatrzęsienie wręcz. Chcesz zebry? Będzie stado takie, że nie da się ich policzyć. Chcesz hipopotamy w rzece - pewnie, będzie ich kilkanaście w jednym miejscu. W zasadzie można jechać 5km/h i bez zatrzymywania obserwować wszystko co dzieje się dookoła. No i są słonie. Dziesiątki, słoni. Wszędzie. Krajobraz jest taki, że od koryta rzeki na zachód, w stronę Namibii, jest wielka połać niczego, więc ani krzaki ani drzewa nie przeszkadzają w obserwacji przyrody. Gdzieniegdzie pojawiają się lokalni rybacy, którzy nic nie robiąc sobie z hipopotamów, sprawdzają swoje sieci zanurzone w rozlewiskach. To chyba najlepszy ze wszystkich dni, bo zwierząt mamy tego dnia tyle, że można by dwa tygodnie safari tym opędzić. Po zameldowani się na kolejnym obozie, ostatnim "dzikim", jedziemy jeszcze na popołudniową wycieczkę aby porobić trochę zdjęć i uciekać przed słoniami, które zastawiają nam przejazd od czasu do czasu. :)
Wieczór spędzamy na campie tuż nad wodą, słychać w oddali słonie, widać też po połamanych gałęziach i krzewach, że bywają na tym capie dość często. W czasie, gdy robimy kolację, przechodzi pierwszy od tygodnia deszcz (przed naszym przyjazdem lało w zasadzie każdego dnia), ale po 10 minutach jest po opadach i możemy wrócić do naszych normalnych działań. Nawet ognisko nie zdążyło zgasnąć.
Gdy zachodzi słońce i zapada zmrok, słyszymy i widzimy jak w wodzie nieopodal nas zjawiają się słonie, aby nam się przyglądać. Od rzeki wieje przyjemny chłód, pierwszy raz od paru dni można zasnąć nie będąc zlanym potem.

Zebry:
Image

Image

Rybak i hipcio:
Image

Nasz site na kempingu:
Image

I sesje zdjęciowe:
Image

Image

Zachód nad Chobe River:
Image

Image

Dodaj Komentarz

Komentarze (12)

letadelko 17 marca 2025 18:35 Odpowiedz
Dobrze się zapowiada, więc czekam na cd dalszy :-)
letadelko 17 marca 2025 23:08 Odpowiedz
Dobrze się zapowiada, więc czekam na cd dalszy :-)
flus 18 marca 2025 12:08 Odpowiedz
Kol. @zawiertDoskonale pamietam te reklamy OFE, w tym i ta, ktora przytoczyles. I teraz z perspektywy czasu mozna powiedziec, ze one nie klamaly. Glowny indeks szerokiego rynku, WIG, wzrosl w tym czasie o prawie 500%, a to przeciez jeszcze nie koniec hossy na naszym rynku.Nawet pomimo przesuniecia polowy srodkow z OFE do ZUS w 2014, osoba, ktora od 1999 r. pozostawala caly czas w OFE i zarabiala powyzej sredniej, ma w tej chwili na rachunku OFE dobrze ponad 100 tys, a czesto blizej 150 czy nawet 200 tys. W przypadku mezczyzny przechodzacego w wieku 65 l. na emeryture da to przynajmniej 1,2-1,5 tys. miesiecznie dodatkowych srodkow do emerytury z ZUS, co pozwoli planowac ew. wyjazdy podczas jesieni zycia z wieksza 'fantazja'... Niestety ta decyzja z 2014 roku na tyle zniechecila ludzi, ze pozniej malo chcial nadal placic skladki do OFE, ale jesli ktos to robi, to na pewno moze dzis czuc sie wygranym.
januszjanuszewski 22 marca 2025 17:08 Odpowiedz
"W przypadku mezczyzny przechodzacego w wieku 65 l. na emeryture da to przynajmniej 1,2-1,5 tys. miesiecznie dodatkowych srodkow do emerytury z ZUS" Z ZUS czy z OFE?
flus 23 marca 2025 12:08 Odpowiedz
Kol. @JanuszJanuszewskiNie chce zaburzac swietnie sie zapowiadajacej relacji Kol. @zawiert, wiec odpowiem tylko na to, ale o ew. dalsze pytania prosze na priv lub mozna zalozyc dedykowany watek, byc moze informacje przydadza sie wiekszej ilosci osob.OFE z zasady nie bedzie wyplacac zadnych emerytur, poczawszy od 10 lat przed osiagnieciem wieku emerytalnego, srodki z OFE beda sukcesywnie przekazywane do ZUS i to finalnie ZUS bedzie wyplacal te emerytury. Niemniej jednak, tak jak napisalem, jesli ktos zarabial pow. sredniej, sumiennie oszczedzal w OFE od 1999 roku, ponownie sie zapisal do OFE w 2014 (gdy owczesny rzad wszystkich automatycznie wypisal), powinien miec teraz na rachunku ponad 100 tys, a byc moze nawet 150 lub blizej 200 tys. A to powinno spokojnie dodac 1,2-1,5 tys. miesiecznie do standardowej emerytury ZUSowskiej. Byc moze nawet wiecej, bo hossa na niedoszacowanej od lat GPW dopiero sie rozkreca i jednostki OFE moga jeszcze mocniej wzrosnac w najblizszych latach. .
m-karol 11 maja 2025 23:08 Odpowiedz
Przyjemnie się czyta relację, napięcie pod koniec ostatniego posta robi robotę :).Czekam na zdjęcia i więcej śladów zwierząt.
karpik 14 maja 2025 12:09 Odpowiedz
wspaniały styl pisania, wciągająca podróż, rewelacyjnie się to czyta. A na wodospadach wzruszyłam się razem z Teściami ;)
te-zet 18 maja 2025 23:09 Odpowiedz
flus napisał:Kol. @zawiertDoskonale pamietam te reklamy OFE, w tym i ta, ktora przytoczyles. I teraz z perspektywy czasu mozna powiedziec, ze one nie klamaly. Glowny indeks szerokiego rynku, WIG, wzrosl w tym czasie o prawie 500%, a to przeciez jeszcze nie koniec hossy na naszym rynku.Nawet pomimo przesuniecia polowy srodkow z OFE do ZUS w 2014, osoba, ktora od 1999 r. pozostawala caly czas w OFE i zarabiala powyzej sredniej, ma w tej chwili na rachunku OFE dobrze ponad 100 tys, a czesto blizej 150 czy nawet 200 tys. W przypadku mezczyzny przechodzacego w wieku 65 l. na emeryture da to przynajmniej 1,2-1,5 tys. miesiecznie dodatkowych srodkow do emerytury z ZUS, co pozwoli planowac ew. wyjazdy podczas jesieni zycia z wieksza 'fantazja'... Niestety ta decyzja z 2014 roku na tyle zniechecila ludzi, ze pozniej malo chcial nadal placic skladki do OFE, ale jesli ktos to robi, to na pewno moze dzis czuc sie wygranym.Sam tego nie liczyłem, ale wg danych z internetu wzrost wartości jednostki uczestnictwa w OFE w latach 2014-2024 był mniejszy niż waloryzacja środków na subkoncie w ZUS w tym okresie, więc z tym "czuciem się wygranym przez pozostanie w OFE" byłbym ostrożny. Poza tym przechodząc na emeryturę w wieku 65 lat średnie dalsze trwanie życia wynosi 220,8 miesiąca, więc zgromadzony kapitał 100tys. da dodatkowo 453 złote do emerytury, a 200 tys. da dodatkowo 906 złotych miesięcznie. Niestety to dość daleko do 1,2-1,5 tys o których piszesz :(
flus 19 maja 2025 12:08 Odpowiedz
Kol. @te-zetZanim zaczniesz poddawac w watpliwosc to co napisalem, wez pod uwage date mojego posta i zobacz, jaka wtedy byla stopa zwrotu, nie sugeruj sie tym co bylo do konca 2024, zwlaszcza, ze sam tego nie obliczyles, tylko jak pisales, korzystasz z danych w internecie. Zebys nie musial szukac, podam, ze np. WIG20 tylko od konca 2024 do polowy marca wzrosl o ponad 25%.Moj post napisalem jeszcze przed tapnieciem rynku po wprowadzeniu cel Trumpa, ktore zreszta teraz zostalo juz przez polska gielde z nawiazka odrobione. A perspektywy koniunktury na GPW na przyszlosc sa nadal bardzo korzystne i te podane przeze mnie wartosci prawdopodobnie beda nawet jeszcze wyzsze, oczywiscie tylko dla tych, ktorzy pozostali w OFE i caly czas odkladaja tam czesc swoich skladek emerytalnych. Jak ktos sie wycofal z OFE w 2014 moze teraz sobie pluc w brode..
sojek1 22 lipca 2025 05:08 Odpowiedz
Czekam niecierpliwie na dalsze losy wyprawy. Mam nadzieję, że nie zaniechasz tej relacji
aglaia 1 sierpnia 2025 12:08 Odpowiedz
Też niecierpliwie czekam na ciąg dalszy.
tit 7 sierpnia 2025 05:08 Odpowiedz
czekamy na dalsze przygody @zawiert :)