Zanim uchylę rąbka tajemnicy o co chodzi w tytule to podam kilka szczegółów dotyczących podróży. Kiedy narodził się pomysł, żeby jechać, a właściwie wrócić do Australii? Jakieś pięć lat temu, kiedy córka skończyła 2 lata i ciągle słyszeliśmy ją stojącą pod ramką ze zdjęciem jak trzymamy koale - "dlaczego pojechaliście beze mnie". Odpowiedź "bo nie było cię na świecie" jej ewidentnie nie satysfakcjonowała, więc wstępnie uznaliśmy, że jak skończy 7-8 lat i będzie miała kilka dłuższych lotów za sobą to podejmiemy temat powrotu. Jak już wspomniałem to jest nasz powrót do Australii więc wielu najbardziej znanych miejsc nie będzie w tej relacji, bo bardziej nastawialiśmy się na zwierzęta, a ponadto jest jeszcze tytułowy Alfred, który przez ponad dwa tygodnie był naszym towarzyszem i ostro mieszał w naszych planach. Mniej więcej wiosną 2024 rozpocząłem proces sprawdzania cen. Jak wiadomo można trafić coś z chińczykiem ale nie uśmiechało mi się czekać do ostatniej chwili na dobre ceny. Na początku jedyne co trafiałem to LH/SQ z Londynu za +- 4000 zł ale jak do tego doliczyć dolot to już słabo wygląda. W okolicach kwietnia pojawiła się oferta BA za nieco ponad 4100-4200 zł z WAW lub BER. Postanowiłem trochę w tym pogrzebać i uznaliśmy z żoną, że "jak ma być drogo to niech chociaż będzie fajnie" i kupiliśmy składaka WAW-LHR-HKG-BNE-SYD-SIN-LHR-WAW na termin 18.02-11.03 za ok 4400 zł z bagażami. W tym jest 2 dniowy stop w Hongkongu. Niestety zupełnie rozjechaliśmy się z feriami w naszym województwie ale to była świadoma decyzja, bo w datach 26.02-06.03 mieliśmy na oku rejs z Brisbane na wyspy Pacyfiku. Wyszło tak, że dzieciaki miały ferie a córka robiła zadania do przodu, żeby nie mieć zaległości po powrocie. Oczywiście tuż przed wyjazdem w szkole epidemia, a młoda wróciła z kaszlem. Szybka profilaktyka i udało się to zatrzymać na poziomie pozwalającym mieć nadzieję, że gorzej nie będzie. Oczywiście dobijanie tego trwało jeszcze przez pierwszy tydzień podróży ale to już taki standard i stały element. Najdłuższy segment wyprawy przypada na Brisbane, dlatego że to port startowy i końcowy naszego rejsu, a także dlatego że mamy tam rodzinę i obowiązkowo musieliśmy ich odwiedzić, a dodatkowo nie musimy martwić się o hotel. Przez rodzinę mam na myśli Australijczyków urodzonych w Australii i nie mówiących nic po polsku (maksymalnie kilka słów). Ich dziadek/tata i moja babcia byli rodzeństwem. Z opowieści wiem, że wujek wyjechał tuż po II wojnie z obozu dla uchodźców. Mimo, że oboje już nie żyją mamy dobry kontakt z całą rodziną, a nasi Australijczycy są świadomi korzeni, czasami gotują jakieś potrawy kojarzące im się z Polską, np. gołąbki. Mamy też inną stronę rodziny (od dziadka) ale to są już emigranci z lat 80, żyjący w polskiej społeczności, mówiący po polsku i utrzymujący kontakt z Polską.
To na zakończenie tego przydługiego wstępu kwestia tytułu: już tak mamy, że jak gdzieś jedziemy to dzieją się dziwne rzeczy. Na Sycylii tuż po naszym powrocie była erupcja Etny, na Islandii przebudził się wulkan. W kilku miejscach były mniejsze lub większe protesty uliczne. Kuzynka znała to z naszych opowieści i cały czas żartowała "Wiecie co, przez 50 lat nie było cyklonu w Brisbane. Wy przyjechaliście i co?" Tak więc przepraszamy Brisbane.
Na zakończenie dodam tylko, że dzięki Alfredowi było sporo nerwów, sporo stresu i sporo zrujnowanych planów. Nie będę spojlerował czy przygoda zakończyła się pozytywnie czy z problemami. Przeczytajcie sami. cdn.Dzień 0 Dojazd do Warszawy. Odlot był w okolicach południa, a mieszkamy w zachodniej Polsce, więc nie kombinowaliśmy z jazdą zimą, po nocach. Wyjechaliśmy dzień wcześniej i wzięliśmy nocleg w Ibis Reduta. Połowa lutego była słoneczna, więc droga minęła sprawnie.
Dzień 1 Mieliśmy wykupiony Easy Parking, który razem z wieloma innymi znajduje się z tyłu za lotniskiem przy ul. Wykusz. Dojazd z hotelu w porannym szczycie ok 20 minut. Planowo chcieliśmy zjeść śniadanie w saloniku ale spotkała nas niemiła niespodzianka od BA, bo chcek-in na Okęciu otwierają dopiero na 2 godziny przed odlotem. Dobrze, że mieliśmy Vouchery na fast trak, bo czas śniadania znacząco by się skrócił. Tak czy siak mieliśmy poniżej godziny czasu, więc zamiast na spokojnie to raczej wszystko w pośpiechu. Pierwszy odcinek poszedł bezproblemowo, przesiadka w LHR była stosunkowo krótka, więc w związku z limitem wejść na PP postanowiliśmy sobie odpuścić salonik. Zamiast tego pokręciliśmy się po sklepach i oczywiście dziewczyny wypatrzyły jakiś pięciopak małych perfum. Wyszedł podział, że dla nich po dwa, a jeden dla mnie
:) Przylot i odlot mieliśmy z T5 ale ma on 3 strefy (a b c) które trzeba pokonać kolejką. Bramka miała być ogłoszona 45 minut przed odlotem, ale na szczęście okazało się, że zostajemy w strefie a. Załadunek do HKG poszedł sprawnie. Sam lot też bez większych przygód. Jak to w samolocie, w ekonomy: ciasno, jedzenie średnie ale jadalne. Gorzej z córką, która jak pewnie większość dzieci ma swoje ulubione potrawy i nie tknie nic co jej wizualnie się nie spodoba. Profilaktycznie zamówiłem jej przed lotem menu dziecięce, co w żaden sposób nie rozwiązało problemu. Dostała makaron w sosie pomidorowym, który jej się nie spodobał. Ostatecznie nie pamiętam co wybrałem ja ale skończyłem z makaronem, a ona zjadła moje.
Dzień 2 Lądujemy w Hongkongu po południu. Odbieramy bagaże wychodzimy przed wyjście i zamawiam ubera do hotelu. Dostaje wskazanie lokalizacji i za nic w świecie nie możemy jej znaleźć. Miotam się i pytam. Któraś osoba skierowała nas z powrotem na lotnisko. Okazało się, że mamy udać się na parking P4 i tam jest strefa pick-up/pick-in ale po wyjściu z lotniska nie było już żadnych znaków w tamtym kierunku. Dopiero po powrocie do budynku udało się ustalić kierunek. Przyjechała po nas Honda Jazz w którą musieliśmy zapakować 2 duże walizki, jeden plecak 90L, 3 małe walizki i 3 osoby. Co ciekawe - udało się
:D Dotarliśmy do hotelu ibis Hong Kong Central and Sheung Wan. Trafił nam się pokój na 28 piętrze z takim widokiem:
W hotelu byliśmy dość późno więc w zasadzie zostało rozejrzeć się za jedzeniem. Po drodze rozejrzeliśmy się po okolicy.
Od razu rzuciły się w oczy tramwaje.
W sklepie z przyprawami nie pozwalali robić zdjęć ale udało się uchwycić z ulicy. Zastanawialiśmy się co to są te duże suszone dziwne rzeczy i wyszło nam że to suszony pęcherz pławny ryb. Chyba.
Ze nalezieniem jedzenia nie było problemu. Gorzej ze znalezieniem knajpy która akceptowałaby nasze karty. Wszędzie tylko chińskie płatności lub karta Octopus. Ostatecznie już nam się nie chciało szukać, zwłaszcza że jedna knajpa nam się spodobała, więc poszedłem do bankomatu i wypłaciłem miejscowe dolary.
Po kolacji powrót do hotelu i próba odespania podróży, bo jutro zapowiada się intensywny dzień. Dziewczyny przespały noc bez problemu, a moja przygoda z jet lagiem dopiero się zaczęła.Dzień 3 Zapowiada się intensywny dzień. Zaczynamy od okolicy hotelu więc można iść piechotą. Na pierwszy ogień poszło Man Mo Temple i Hollywood Rd. Po drodze śniadanie w piekarni.
Również po drodze trafiamy na Sheung Wan's Hundred Herbs Garden
Odrobina wieżowców
Dotarliśmy do Man Mo Temple i okazało się, że jest tam dość spory ruch, chyba ze względu na porę dnia.
Przed świątynią jeszcze znaleźliśmy figurki pand.
Kolejny punkt programu to Hong-Kong Park i tam już musimy dojechać. Wyszukujemy połączenia w google maps i idziemy szukać przystanku. Pojawiają sie pierwsze problemy, bo nie do końca zgadzają się nr autobusów zatrzymujących się z nr autobusów na tabliczkach przystankowych. Nasz autobus nie podjeżdża, ale udaje się rozczytać z tabliczki, że inne autobusy jadą w stronę parku tylko od drugiej strony. Dopytuję jeszcze kierowcę i odbijamy karty kredytowe i debetową dla córki (trzeba było jednak kupić te Octopusy) i jedziemy. Park to właściwie ogród botaniczny, więc nie brakuje zieleni
W Tai Chi Garden jest taka oto wieża
Pomnik ofiar SARS
Zielona część ogrodu
W środku jest ciekawa ptaszarnia
Po wyjściu z parku postanowiliśmy cofnąć się kawałek i pójść do ogrodu zoologicznego, w którym jest też mała cześć botaniczna
Są flamingi:
Akurat co do kaczki, to uważam że najlepsza jest po pekińsku
bruce09lili napisał:Nie po to tłukliśmy się na drugi koniec świata, żeby wrócić po odwiedzeniu jednego zoo w Brisbane. Nie taki był plan. A ten rejs to nic?
:)
Powiedzmy, że będąc uwięzionym na rejsie i anulując kolejne zaplanowane dni skupialiśmy się bardziej na negatywnych emocjach bieżących i przyszłych, niż na pozytywnych przeżyciach z poprzednich dni. Jeśli nie uda nam się przedłużyć pobytu to można powiedzieć, że Australia była tylko krótkim przystankiem, a nie miejscem docelowym. Co do samego rejsu, to napiszę jeszcze o nim podsumowanie ale mogę zdradzić, że to był nasz pierwszy rejs z taką ilością dni na morzu. Zazwyczaj wybieramy trasy gdzie jest znacznie intensywniej, jeśli chodzi o zwiedzanie. Kolejny tego typu rejs będzie pewnie dopiero na emeryturze
:) Przy czym w tym konkretnym wypadku byliśmy z trasy zadowoleni, bo po prostu odległości w tym kierunku były na tyle duże i trzeba było z tym żyć.
Kiedy narodził się pomysł, żeby jechać, a właściwie wrócić do Australii? Jakieś pięć lat temu, kiedy córka skończyła 2 lata i ciągle słyszeliśmy ją stojącą pod ramką ze zdjęciem jak trzymamy koale - "dlaczego pojechaliście beze mnie". Odpowiedź "bo nie było cię na świecie" jej ewidentnie nie satysfakcjonowała, więc wstępnie uznaliśmy, że jak skończy 7-8 lat i będzie miała kilka dłuższych lotów za sobą to podejmiemy temat powrotu. Jak już wspomniałem to jest nasz powrót do Australii więc wielu najbardziej znanych miejsc nie będzie w tej relacji, bo bardziej nastawialiśmy się na zwierzęta, a ponadto jest jeszcze tytułowy Alfred, który przez ponad dwa tygodnie był naszym towarzyszem i ostro mieszał w naszych planach.
Mniej więcej wiosną 2024 rozpocząłem proces sprawdzania cen. Jak wiadomo można trafić coś z chińczykiem ale nie uśmiechało mi się czekać do ostatniej chwili na dobre ceny. Na początku jedyne co trafiałem to LH/SQ z Londynu za +- 4000 zł ale jak do tego doliczyć dolot to już słabo wygląda. W okolicach kwietnia pojawiła się oferta BA za nieco ponad 4100-4200 zł z WAW lub BER. Postanowiłem trochę w tym pogrzebać i uznaliśmy z żoną, że "jak ma być drogo to niech chociaż będzie fajnie" i kupiliśmy składaka WAW-LHR-HKG-BNE-SYD-SIN-LHR-WAW na termin 18.02-11.03 za ok 4400 zł z bagażami. W tym jest 2 dniowy stop w Hongkongu. Niestety zupełnie rozjechaliśmy się z feriami w naszym województwie ale to była świadoma decyzja, bo w datach 26.02-06.03 mieliśmy na oku rejs z Brisbane na wyspy Pacyfiku. Wyszło tak, że dzieciaki miały ferie a córka robiła zadania do przodu, żeby nie mieć zaległości po powrocie. Oczywiście tuż przed wyjazdem w szkole epidemia, a młoda wróciła z kaszlem. Szybka profilaktyka i udało się to zatrzymać na poziomie pozwalającym mieć nadzieję, że gorzej nie będzie. Oczywiście dobijanie tego trwało jeszcze przez pierwszy tydzień podróży ale to już taki standard i stały element.
Najdłuższy segment wyprawy przypada na Brisbane, dlatego że to port startowy i końcowy naszego rejsu, a także dlatego że mamy tam rodzinę i obowiązkowo musieliśmy ich odwiedzić, a dodatkowo nie musimy martwić się o hotel. Przez rodzinę mam na myśli Australijczyków urodzonych w Australii i nie mówiących nic po polsku (maksymalnie kilka słów). Ich dziadek/tata i moja babcia byli rodzeństwem. Z opowieści wiem, że wujek wyjechał tuż po II wojnie z obozu dla uchodźców. Mimo, że oboje już nie żyją mamy dobry kontakt z całą rodziną, a nasi Australijczycy są świadomi korzeni, czasami gotują jakieś potrawy kojarzące im się z Polską, np. gołąbki. Mamy też inną stronę rodziny (od dziadka) ale to są już emigranci z lat 80, żyjący w polskiej społeczności, mówiący po polsku i utrzymujący kontakt z Polską.
To na zakończenie tego przydługiego wstępu kwestia tytułu: już tak mamy, że jak gdzieś jedziemy to dzieją się dziwne rzeczy. Na Sycylii tuż po naszym powrocie była erupcja Etny, na Islandii przebudził się wulkan. W kilku miejscach były mniejsze lub większe protesty uliczne. Kuzynka znała to z naszych opowieści i cały czas żartowała "Wiecie co, przez 50 lat nie było cyklonu w Brisbane. Wy przyjechaliście i co?" Tak więc przepraszamy Brisbane.
Na zakończenie dodam tylko, że dzięki Alfredowi było sporo nerwów, sporo stresu i sporo zrujnowanych planów. Nie będę spojlerował czy przygoda zakończyła się pozytywnie czy z problemami. Przeczytajcie sami. cdn.Dzień 0
Dojazd do Warszawy. Odlot był w okolicach południa, a mieszkamy w zachodniej Polsce, więc nie kombinowaliśmy z jazdą zimą, po nocach. Wyjechaliśmy dzień wcześniej i wzięliśmy nocleg w Ibis Reduta. Połowa lutego była słoneczna, więc droga minęła sprawnie.
Dzień 1
Mieliśmy wykupiony Easy Parking, który razem z wieloma innymi znajduje się z tyłu za lotniskiem przy ul. Wykusz. Dojazd z hotelu w porannym szczycie ok 20 minut. Planowo chcieliśmy zjeść śniadanie w saloniku ale spotkała nas niemiła niespodzianka od BA, bo chcek-in na Okęciu otwierają dopiero na 2 godziny przed odlotem. Dobrze, że mieliśmy Vouchery na fast trak, bo czas śniadania znacząco by się skrócił. Tak czy siak mieliśmy poniżej godziny czasu, więc zamiast na spokojnie to raczej wszystko w pośpiechu. Pierwszy odcinek poszedł bezproblemowo, przesiadka w LHR była stosunkowo krótka, więc w związku z limitem wejść na PP postanowiliśmy sobie odpuścić salonik. Zamiast tego pokręciliśmy się po sklepach i oczywiście dziewczyny wypatrzyły jakiś pięciopak małych perfum. Wyszedł podział, że dla nich po dwa, a jeden dla mnie :)
Przylot i odlot mieliśmy z T5 ale ma on 3 strefy (a b c) które trzeba pokonać kolejką. Bramka miała być ogłoszona 45 minut przed odlotem, ale na szczęście okazało się, że zostajemy w strefie a. Załadunek do HKG poszedł sprawnie. Sam lot też bez większych przygód. Jak to w samolocie, w ekonomy: ciasno, jedzenie średnie ale jadalne. Gorzej z córką, która jak pewnie większość dzieci ma swoje ulubione potrawy i nie tknie nic co jej wizualnie się nie spodoba. Profilaktycznie zamówiłem jej przed lotem menu dziecięce, co w żaden sposób nie rozwiązało problemu. Dostała makaron w sosie pomidorowym, który jej się nie spodobał. Ostatecznie nie pamiętam co wybrałem ja ale skończyłem z makaronem, a ona zjadła moje.
Dzień 2
Lądujemy w Hongkongu po południu. Odbieramy bagaże wychodzimy przed wyjście i zamawiam ubera do hotelu. Dostaje wskazanie lokalizacji i za nic w świecie nie możemy jej znaleźć. Miotam się i pytam. Któraś osoba skierowała nas z powrotem na lotnisko. Okazało się, że mamy udać się na parking P4 i tam jest strefa pick-up/pick-in ale po wyjściu z lotniska nie było już żadnych znaków w tamtym kierunku. Dopiero po powrocie do budynku udało się ustalić kierunek. Przyjechała po nas Honda Jazz w którą musieliśmy zapakować 2 duże walizki, jeden plecak 90L, 3 małe walizki i 3 osoby. Co ciekawe - udało się :D
Dotarliśmy do hotelu ibis Hong Kong Central and Sheung Wan. Trafił nam się pokój na 28 piętrze z takim widokiem:
W hotelu byliśmy dość późno więc w zasadzie zostało rozejrzeć się za jedzeniem. Po drodze rozejrzeliśmy się po okolicy.
Od razu rzuciły się w oczy tramwaje.
W sklepie z przyprawami nie pozwalali robić zdjęć ale udało się uchwycić z ulicy. Zastanawialiśmy się co to są te duże suszone dziwne rzeczy i wyszło nam że to suszony pęcherz pławny ryb. Chyba.
Ze nalezieniem jedzenia nie było problemu. Gorzej ze znalezieniem knajpy która akceptowałaby nasze karty. Wszędzie tylko chińskie płatności lub karta Octopus. Ostatecznie już nam się nie chciało szukać, zwłaszcza że jedna knajpa nam się spodobała, więc poszedłem do bankomatu i wypłaciłem miejscowe dolary.
Po kolacji powrót do hotelu i próba odespania podróży, bo jutro zapowiada się intensywny dzień. Dziewczyny przespały noc bez problemu, a moja przygoda z jet lagiem dopiero się zaczęła.Dzień 3
Zapowiada się intensywny dzień. Zaczynamy od okolicy hotelu więc można iść piechotą. Na pierwszy ogień poszło Man Mo Temple i Hollywood Rd. Po drodze śniadanie w piekarni.
Również po drodze trafiamy na Sheung Wan's Hundred Herbs Garden
Odrobina wieżowców
Dotarliśmy do Man Mo Temple i okazało się, że jest tam dość spory ruch, chyba ze względu na porę dnia.
Przed świątynią jeszcze znaleźliśmy figurki pand.
Kolejny punkt programu to Hong-Kong Park i tam już musimy dojechać. Wyszukujemy połączenia w google maps i idziemy szukać przystanku. Pojawiają sie pierwsze problemy, bo nie do końca zgadzają się nr autobusów zatrzymujących się z nr autobusów na tabliczkach przystankowych. Nasz autobus nie podjeżdża, ale udaje się rozczytać z tabliczki, że inne autobusy jadą w stronę parku tylko od drugiej strony. Dopytuję jeszcze kierowcę i odbijamy karty kredytowe i debetową dla córki (trzeba było jednak kupić te Octopusy) i jedziemy.
Park to właściwie ogród botaniczny, więc nie brakuje zieleni
W Tai Chi Garden jest taka oto wieża
Pomnik ofiar SARS
Zielona część ogrodu
W środku jest ciekawa ptaszarnia
Po wyjściu z parku postanowiliśmy cofnąć się kawałek i pójść do ogrodu zoologicznego, w którym jest też mała cześć botaniczna
Są flamingi:
Akurat co do kaczki, to uważam że najlepsza jest po pekińsku
Siatka trochę przeszkadza:
Czapla z Kung-Fu Panda :)