Witam chciałbym zaprezentować krótką relację z wycieczki do parku narodowego Picos de Europa i jednodniówki w Bilbao.
Sam park narodowy znany głównie z idyllicznego obrazka ze szczytem Naranjo de Bulnes (Picu Urriellu) do zgooglowania. Nam tego kadru złapać się nie udało.
Sam wyjazd to niespodzianka od mojej żony z okazji okrągłej rocznicy urodzin i ślubu. W konspiracji poprosiła mojego przyjaciela o organizację wspólnego wyjazdu górskiego. O Picos gadaliśmy już od jakiegoś czasu, więc cel był dość oczywisty. O biletach nie będę się rozpisywał bo nie szukałem nie optymalizowałem przyszedłem na gotowe. Loty LH via MUC/FRA do Bilbao. Bagaż nadany ponieważ niezbędny był namiot i kampingowy szpej. Pierwotnie miała być wyrypa z namiotem, jednak pozostaliśmy przy campingu na dole.
Przylecieliśmy do Bilbao późnym wieczorem, w Europcar pan czekał jedynie na nas aby zamknąć interes, dostaliśmy MG3 z pełnym ubezpieczeniem na 5 dni za 177EUR. Jako że ubezpieczenie full to cała procedura trwała może 2 minuty. Po drodze w kierunku zatrzymaliśmy się w jakimś randomowym hotelu po drodze. W góry ruszaliśmy następnego dnia.
Jako naszą bazę na pierwsze dwa dni wybraliśmy camping w Las Arenas o standardowej nazwie Naranjo de Bulnes. Sam kamping bardzo fajny, na miejscu restauracja i czyste pojemne sanitariaty. Jedynym minusem brak zaplecza kuchennego. Jest jadalnia i lodówka jednak bez swojego sprzętu do gotowania jemy "na mieście" lub na zimno. Generalnie wszystko co potrzebne do kupienia w sklepie turystycznym w Las Arenas, nam brakowało jedynie kartusza więc nie było z tym problemu. Pierwszy tip - wg cennika sezon wysoki rozpoczyna się w sierpniu, ceny lipcowe sa niższe i za osobe płacimy 5EUR + namiot i samochód na parceli kolejne 4EUR.
Po rekonesansie ruszyliśmy dalej w kierunku Bulnes na pierwszy szlak a mianowicie Ruta del Cares.
Na forum jest parę wzmianek, ale napiszę o nim po swojemu. A więc tak szlak zaczyna się w Poncebos i prowadzi do Cain. W Poncebos za mostek można wjechać jeśli pierwsza asfaltowa część drogi nie jest zapchana (w lipcu przy dobrej pogodzie od 10ej już nie wjedziemy) w innym wypadku trzeba parkować przy ulicy przed miejscowością lub w połowie drogi między Arenas a Poncebos. Z samego Arenas jeździ autobus dość regularnie, przy pętli duży darmowy parking. Cares to jedna z trzech rzek przecinająca z południa na północ pasmo Picos, ale jedyna gdzie przejazd samochodem nie jest możliwy, były próby budowy drogi w tej dolinie jednak zostały zaniechane ze względu na ciągłe obsypywanie się zboczy. Całość ma 12km długości, pierwsze 3,5km to podejście o około 300m do góry wygodnymi zakosami, po około 1,5h osiągamy najwyższy punkt wycieczki a mianowicie około 500mnpm miejsce nazywa się Los Collaos.
I tu zaczęły się nasze przygody, ponieważ popełniłem błąd debiutanta zakładając nieodpowiedni skarpetki które zaczęły mnie obcierać. Chcieliśmy pójść dalej i po godzinie zawrócić, jednak w ciągu godziny osiągnęliśmy V one i bliżej nam było do Cain. Tak więc szliśmy dalej, mimo bólu w całkiem dobrym tempie. Szlak jest dość szeroki i równy, nawet podczas nagłego załamania pogody jest się gdzie schować przed deszczem czy burzą, ponieważ jest sporo małych tuneli. Jeśli miałbym wskazać która część szlaku jest najbardziej spektakularna to chyba bym wskazał właśnie ostatnią godzinę przed Cain. Wąwóz jest w tym miejscu najwęższy i wręcz przygniata ogromem, co najważniejsze do tego miejsca dochodzi się praktycznie po płaskim. Jednak tuż przed Cain mamy do pokonania dość długie jaskinie gdzie warto mieć jakieś źródło światła jeśli nie chce się iść po kostki w wodzie.
Z Cain wg wiadomości z internetów miał być autobus, niestety tylko w sierpniu. Po drodze praktycznie nie ma zasięgu więc nie mieliśmy opcji weryfikacji. Tak więc byliśmy w d. Ze względu na stan moich pięt po tych 12km nie byłem w stanie wrócić tą samą drogą. Cain to dziura, kilka barów i domów, najbliższa większa miejscowość jest 20km dalej - Posada de Valdeon. Są taksówki po 30EUR, zabieramy się z parą Holendrów ustalając podział kosztów. W drodze okazuje się że powrót do Poncebos będzie problematyczny, żaden taksówkarz nie podejmie się przejazdy 150km na pusto w drodze powrotnej (chyba że za 200EUR) a o zbiorkomie można pomarzyć. Miła parka Holendrów dowiadując się tego stwierdza że mamy większe problemy i odpuszcza nam 15EUR za taksówkę mimo że wbrew cebulowej opinii mamy niezbędne środki i wykazujemy się chęcią opłaty. Tak więc starym sposobem udajemy się na skraj miejscowości i łapiemy stopa
:) ruch na drodze mizerny, ale po około 15 minutach zatrzymuje się małżeństwo z Sewilli i podwozi nas do drogi krajowej kolejne 20km dalej. Wydawać by się mogło że ruch tam będzie większy - nic bardziej mylnego. Siedzieliśmy przy punkcie widokowym jakieś 40minut, aż w końcu zatrzymał sie kierowca obsługujący wycieczki po parku. Wytłumaczył nam że nie może nas podwieźć do Cagnas czyli najwiekszego miasta w okolicy skąd mieliśmy mieć autobus do Arenas, ale wyrzuci nas kolejne 20km dalej od miejsca gdzie byliśmy. Małymi kroczkami ujechaliśmy już prawie połowę trasy. Po drodze okazało się że ludzie po których jechał odwołali przejazd, więc zaproponował że podpiszę z nami umowę na "wycieczkę" i dowiezie nas do samego Poncebos. Daliśmy za tę przyjemność po 40EUR nie mieliśmy siły ani ochoty się targować więc deal done. Po 1,5h byliśmy w punkcie wyjścia. Za to dowiedzieliśmy się sporo o okolicy, historii Asturii, życiu w parku narodowym, prawdziwym regionalnym tyglu w którym znajduję się park narodowy (styk trzech regionów z których każdy jest inny kulturowo i politycznie). Pierwszy dzień zakończyliśmy na wspomnianym kampingu, jednak już wiedziałem że plan górski nie będzie możliwy do realizacji ze względu na brak skóry na piętach.
cdnDzień drugi zaczął się od bólu, mimo zaopatrzenie pięt nie wyglądało to dobrze. Mogłem założyć jedynie klapki.
Tu chciałbym wyjaśnić tytuł posta. Prognozy pogody już od tygodnia nie zapowiadała się najlepiej. Deszcz miał być naszym przyjacielem. Pierwszy dzień miał być tym z najlepszą pogodą i tak jak było w prognozach zaczęło padać dopiero wieczorem. Tym razem miało być inaczej. Jednak ranek był obiecujący. Nie chciało nam się jeść na kampingu więc wybraliśmy się wcześnie rano samochodem jeszcze raz w kierunku Poncebos. Kawałek za wspomnianym mostkiem gdzie zaczyna się parking na Ruta del Cares jest odbicie do miejscowości Camarmena. 1,5km droga asfaltowa pod górę kilka serpentyn, droga w miarę szeroka na samej górze kilka pojedynczych miejsc parkingowych. Widok nieziemski, widać wspomniane Naranjo de Bulnes i samo Bulnes czyli miejscowość do której można się dostać jedynie kolejką terenową lub szlakiem górskim. W punkcie widokowym do którego prowadzą dobrze widoczne znaki jest piękne miejsce na piknik, bieżąca woda, kamienne stoły i ławy, wszystko w cieniu - no bajka. Nie omieszkaliśmy skorzystać z miejsca i okoliczności i zjeść tam śniadanie, wszystkie rzeczy mieliśmy niżej na parkingu, nie uprzedzę faktów jak powiem że było to jedno z przyjemniejszych miejsc na posiłek gdzie miałem okazję jeść
:)
W sumie nie wiedzieliśmy co robić dalej bo prognozy były kiepskie, a z drugiej strony czekaliśmy jeszcze na jednego towarzysza podróży na stałe mieszkające w Katalonii który miał dołączyć do nas popołudniu. W między czasie postanowiłem coś zrobić ze stopami. W miejscowości Carrena znalazłem ambulatorium do którego się udaliśmy po informacji z pobliskiej apteki że zostanie otwarte niedługo udaliśmy się na punkt widokowy w miejscowości Asiego, to właśnie z niego pochodzi wspomniany na początku kadr, u nas wyglądało to tak:
Po 1,5h pani ratowniczka zaopatrzyła mi stopy jakimiś specyfikami doprowadzając prawie do płaczu, rany były "grande", oczywiście EKUŚ obowiązkowy. W oczekiwaniu na kolegę zwiedziliśmy okoliczne knajpki stwierdzając jednomyślnie że ceny są kosmicznie niskie. Np. Tinto verano 3EUR <szok i niedowierzanie> Przy głównej drodze znajduje się też kolejny punkt widokowy na Naranjo de Bulnes. Generalnie jak wspomniałem wszystkie one są świetnie oznakowane i utrzymane. Praktycznie w każdym da się usiąść, zjeść czy odpocząć nie ważne czy jedziemy samochodem/motorem czy idziemy pieszo.
Po przyjeździe kolegi zdecydowaliśmy się pojechać z Arenas nad jeziora Covadonga. Na kamerkach sprawdziliśmy że mimo chmur i ogólnej dupówy jest szansa na jakieś widoki. Przejazd z Arenas do Covadongi to około 1h. Od głównej drogi w kierunku miejscowości znajdują się 4 parkingi, duże i bezpłatne. Nam udało się dojechać do ostatniego, akurat w miejscowej bazylice odbywała się procesja także dojazd do samej miejscowości był zamknięty. I teraz jak dostać się do samych jezior. Opcji są 3. - pieszo. 13km około 1000m pod górę, każdy kto umie liczyć niech sobie policzy
;) - autobus. 9EUR w obu kierunkach, jeżdżą wg rozkładu od najniższego parkingu zatrzymując się na kolejnych, pierwszy o 8.30 ostatni 18.30 co 1h15min. Ostatni zjazd o 20ej - taksówka 12EUR (za osobę) w obu kierunkach stała cena, jednak rusza dopiero po uzbieraniu kompletu 8 osób. Po opłaceniu dostajemy bilecik z numerami taksówek które zwiozą nas na dół. Wjazd prywatnym samochodem w okresie letnim jest niemożliwy nawet z samego rana, poza sezonem była możliwość wjazdy jednak postawiono szlabany z odczytem upoważnień i chyba nie jest to możliwe nawet gdy nie ma wielu turystów. Nie chciało nam się czekać na ostatni autobus tym bardziej że biletów mogło nie być więc wybraliśmy taksówkę z parkingu przy Bazylice, niestety przez pół godziny nie zebrała się pozostała 5 pasażerów. Ostatecznie zaproponowaliśmy 50EUR za kurs za naszą trójkę. Podróż trwa jakieś 20 minut, droga jest przepiękna i widokowa. Na górze są dwa parkingi z jednego odjeżdżają autobusy z drugiego taksówki, są dwa bary i makieta całego masywu. Obszar jest obleczony licznymi ścieżkami odpowiednimi na chodzenie w klapkach czy nawet z wózkiem dziecięcym. Można tam spokojnie spędzić cały dzień, teren jest tak duży że każdy znajdzie miejsce dla siebie. Główna ścieżka do obu jezior przez punkt widokowy z którego widać oba to około 1h. Trochę z boku są też stare kopalnie żelaza i liczne pastwiska. Jakby ktoś chciał połączyć Rutę del Cares z jeziorami to istnieje Ruta Rekonwkista, przejście jej to 9h w górę (dol. Cares -> jeziora) po drodze znajduje się schronisko, jednak pierwsze kroki z doliny Cares to naprawdę ciężkie podejście. Może kiedyś się uda
;)
Z ciekawostek na portalu windy.com znajduję link do kamery internetowej znad jeziora więc można szybko zweryfikować pogodę na górze.Zanim o kolejnym dniu to może szerzej o pogodzie. Jaka pogoda jest/bywa w górach wie każdy nawet jeśli tam nigdy nie był. Wiadomo, że gdy cirrus na niebie to pogoda się z... zepsuje. Ale w Pico prognozowaniem pogody może się zająć jedynie słynny kamień.
Ale przypomnieliśmy sobie rozmowę z "przewodnikiem" który podwoził nas pierwszego dnia i wspominał że różnica temperatury między Arenas (płn.) a Posadą (płd) może wynieść nawet ponad 10stopni. Także szybko sprawdzając obecny stan pogody i kamerki stwierdzamy że na południu masywu jest lampa i powinna się utrzymać cały dzień
:) Wyjaśniając ten fenomen nie będąc meteorologiem powiem że w Picos poza tradycyjną inwersją kondensacją pary wodnej w okolicach szczytów mamy jeszcze jednego ważnego gracza a mianowicie Zatokę Biskajską odległą w linii prostej o jakieś 20km a za zatoką Atlantyk z którego wilgoć pchana bryzą od północy trafia na masyw Picos, a tan zaś "chroni" południe przed chmurami i chłodem, oczywiście jeśli w tym samym czasie przeważające wiatry zachodnie nie zepchną całej tej masy w kierunku Bilbao gdzie przez to może padać jak w dżungli, ale o tym później.
Generalnie prognozy były złe lub bardzo złe. Ale jak do tej pory mocne 4+ za pogodę mógłbym wystawić. Jednak kolejnego dnia od rana czuć było że długo słońcem się nie nacieszymy, mimo wczesnej pobudki chmury już siedziały nad najbliższymi pagórkami. Zapadła decyzja aby ruszyć na południe, jednak najpierw powtórzyliśmy przejazd do Poncebos tym razem docierając bardziej na wschód do miejscowości Sortes oddalonej o jakieś 12km i połączonej z Sortes linią busików. Po raz kolejny droga cudowna, widokowa i wspaniała. Samo Sortes sztos. Pieknie położone ponad dnem doliny z cudownym widokiem na południe masywu. Stąd zaczyna się też jedyna "normalna" ścieżka do Bulnes, był nawet plan by ją przejść jednak zachmurzenie szło od północy więc trzeba było uciekać przed deszczem na południe, bo transport mokrego namiotu samolotem to nic przyjemnego. Oczywiście jak na każde ładnie miasteczko w okolicy to również oferowało łatwo dostępny punkt widokowy, z widokiem na szlak na którego końcu znajdziemy się za 2h jadąc a jakżeby inaczej na około
:) Przejście go zajęłoby około 7-8h i patrząc po mapie to można to zrobić pchając wózek, jednak co potem.
Tak więc droga na południe rozpoczyna się od powrotu do Arenas i jazdą w kierunku Potes przez kolejną dolinę mianowicie rzeki Deva, to jedna z tych trzech rzek wspominanych na początku jednak tu jest droga jednak 20km odcinek wrzynający sie w skały jest w remoncie i praktycznie cała droga to wahadełka różnej długości, przez co czas przejazdy mocno się wydłuża. Co ciekawe praca wre nawet w niedziele, jednak nie widzę by mieli to skończyć do początku high season. Po minięciu Potes wjeżdżamy w kierunku Fuente De, wspinamy się trochę pod górę i dojeżdżamy do miejscowości położonej w kotlinie, droga tu się kończy rondem podem dolną stacją kolejki linowej. Kawałek dalej jest camping z którego korzystaliśmy i również mogę polecić, tutaj jedyna wada to czystość sanitariatów, ale za to bar, sklep (pieczywo na zamówienie! o czym zapomniano nas poinformować) a najważniejsze śliczna mięciutka trawka przez co spać można było bez karimaty w namiocie. Jednak zanim to wszystko zdecydowaliśmy się na wjazd kolejką do góry i pochodzenie po trochę wyższych partiach gór niż w poprzednich dniach.
Wjazd up & down dla osoby dorosłej to 30EUR. Ale warte jest to swojej ceny, bo podchodzenie zajmuję kilka godzin i sądząc po przebiegu szlaku do przyjemnych nie należy. Mimo dość późnej pory (15-16) na dole kręci jeszcze sporo ludzi, ostatnia kolejka zjeżdża na dół o 18.50. W sierpniu godzinę później. Na górze widać już chmurki które nieco niszczą widok w stronę centrum masywu jednak jest przepięknie.
Na górze wybraliśmy szlak w kierunku hotelu Aliva, chyba najpopularniejszy jeśli chodzi o łatwo dostępne ścieżki. Innej nie próbowaliśmy bo pomimo chęci nie byłem w stanie iść po typowo górskim szlaku, ale na szutrowej ścieżce na przekór uśmieszkom "oszpejowanych super turystów" moje klapki radziły sobie świetnie
:) Po raz kolejny jak nad jeziorami ilość, szlaków, odnóg ścieżek jest niezliczona, owszem na głównych panuję duży ruch jednak już kawałek z boku jest pusto. Do samego hotelu nie doszliśmy, bo mój klapek zaczął się niepokojąco rozciągać, więc piwo zamiast w schronisku wypiliśmy sobie trochę na uboczu głównego szlaku pod pięknymi ścianami Pena Olvidada. Miejsce to do złudzenia przypomina mi szlak wokół Tri Cime, górki ciut niższe ale przewyższenie i majestat podobne. To był nasz ostatni górski akcent w Picos de Europa. I mogę z czystym sumieniem powiedzieć że miejsce to wbiła się na top 3 jeśli chodzi o stosunek ilości treków i widoków w przeliczeniu na wkurzenie spowodowane tłumami ludzi. Jest po prostu fantastyczne!!!
Teraz pozostało nam dostać się rano do Bilbao gdzie mamy zaplanowany już kolejny wieczór pod znakiem tapasów, pintxosów i piwa
:) Ale o tym już nie dziś.Na koniec nadszedł czas na powrót do Bilbao, niestety jedyny sensowny powrót odbył się tą samą drogą przez wahadełka, które z racji poniedziałku były o wiele bardziej oblegane, dłużyło się strasznie. Wylot z Bilbao mieliśmy następnego dnia wczesnym popołudniem tak więc mieliśmy prawie 24h do zagospodarowania. Samochód nie był nam potrzebny tym bardziej że kolega z Katalonii posiadał swój więc najpierw udaliśmy by oddać naszego "chińczyka". Z racji pełnego ubezpieczenia wszystko zajęło pół minuty na miejscu. Na naszą bazę wybraliśmy Sercotel Colisseo tuż obok dworca głównego, świetny punkt do zwiedzania miasta, jednak jest ono na tyle kompaktowe że nasze mustsee znajdowały się w zasięgu spaceru. Sam hotel bardzo fajny, duże pokoje, duże łazienki, parking płatny 22EUR za dobę. Jedyne do czego można się przyczepić to śniadanie. Dość ubogie aczkolwiek smaczne. Standardowo brak warzyw. Pierwsze kroki skierowaliśmy na Nuevo San Mames, stadion robi wrażenie, piękna bryła 3 stacje metra od centrum. Bilet na metro dwa przejazdy w 1 strefie 3,9EUR. W środku na drugim piętrze knajpa z widokiem na trybuny. O dziwo knajpa całkiem tania za 3 piwa i pinczosy dla trzech osób zapłaciliśmy 20EUR. Jak na miejsce wydaję mi się to uczciwą ceną.
Ze stadionu udaliśmy się w kierunku Muzeum Guggenheima, bardzo przyjemny spacer. Miasto jest bardzo czyste, dużo zieleni, budynki zadbane. Oczywiście po drodze pełno mniejszych i większych barów i restauracji. Samo muzeum robi wrażenie bryłą, jednak w głowie miałem że jego fasada jest biała a tu się okazało że jest złota. Wstęp do środka 20EUR, koledzy poszli ja poszedłem na polowanie pamiątek dla dzieci. Wokół muzeum fajna promenada, słynna rzeźba pająka i szczeniak z kwiatów.
Po uczcie dla umysłu przyszedł czas na ucztę dla żołądka. Wybraliśmy się na drugą stronę rzeki na "stare miasto" (Zazpikaleak) i tu kolejne zaskoczenie jest naprawdę mega czysto i schludnie. Efekt Bilbao jest efektem WoW. Na pierwszy rzut wybraliśmy się na Plaza Nuevo do Gure Toki, pinczosy prze pysz ne, polecam szczególnie z rybą w śmietanie i czymś co przypominało kaszankę. Oczywiście knajp wokół jest mnóstwo mniej i bardziej obleganych. Kolejnym miejsce był Bar Rotterdam który również polecam. Świetny kurczak i małże. Co do cen to 30% taniej niż na przykład w Barcelonie, o ogólnym porządku i spokoju nawet nie wspominam
:)
Sam park narodowy znany głównie z idyllicznego obrazka ze szczytem Naranjo de Bulnes (Picu Urriellu) do zgooglowania. Nam tego kadru złapać się nie udało.
Sam wyjazd to niespodzianka od mojej żony z okazji okrągłej rocznicy urodzin i ślubu. W konspiracji poprosiła mojego przyjaciela o organizację wspólnego wyjazdu górskiego. O Picos gadaliśmy już od jakiegoś czasu, więc cel był dość oczywisty.
O biletach nie będę się rozpisywał bo nie szukałem nie optymalizowałem przyszedłem na gotowe. Loty LH via MUC/FRA do Bilbao. Bagaż nadany ponieważ niezbędny był namiot i kampingowy szpej.
Pierwotnie miała być wyrypa z namiotem, jednak pozostaliśmy przy campingu na dole.
Przylecieliśmy do Bilbao późnym wieczorem, w Europcar pan czekał jedynie na nas aby zamknąć interes, dostaliśmy MG3 z pełnym ubezpieczeniem na 5 dni za 177EUR. Jako że ubezpieczenie full to cała procedura trwała może 2 minuty. Po drodze w kierunku zatrzymaliśmy się w jakimś randomowym hotelu po drodze. W góry ruszaliśmy następnego dnia.
Jako naszą bazę na pierwsze dwa dni wybraliśmy camping w Las Arenas o standardowej nazwie Naranjo de Bulnes. Sam kamping bardzo fajny, na miejscu restauracja i czyste pojemne sanitariaty. Jedynym minusem brak zaplecza kuchennego. Jest jadalnia i lodówka jednak bez swojego sprzętu do gotowania jemy "na mieście" lub na zimno. Generalnie wszystko co potrzebne do kupienia w sklepie turystycznym w Las Arenas, nam brakowało jedynie kartusza więc nie było z tym problemu.
Pierwszy tip - wg cennika sezon wysoki rozpoczyna się w sierpniu, ceny lipcowe sa niższe i za osobe płacimy 5EUR + namiot i samochód na parceli kolejne 4EUR.
Po rekonesansie ruszyliśmy dalej w kierunku Bulnes na pierwszy szlak a mianowicie Ruta del Cares.
Na forum jest parę wzmianek, ale napiszę o nim po swojemu.
A więc tak szlak zaczyna się w Poncebos i prowadzi do Cain. W Poncebos za mostek można wjechać jeśli pierwsza asfaltowa część drogi nie jest zapchana (w lipcu przy dobrej pogodzie od 10ej już nie wjedziemy) w innym wypadku trzeba parkować przy ulicy przed miejscowością lub w połowie drogi między Arenas a Poncebos.
Z samego Arenas jeździ autobus dość regularnie, przy pętli duży darmowy parking.
Cares to jedna z trzech rzek przecinająca z południa na północ pasmo Picos, ale jedyna gdzie przejazd samochodem nie jest możliwy, były próby budowy drogi w tej dolinie jednak zostały zaniechane ze względu na ciągłe obsypywanie się zboczy.
Całość ma 12km długości, pierwsze 3,5km to podejście o około 300m do góry wygodnymi zakosami, po około 1,5h osiągamy najwyższy punkt wycieczki a mianowicie około 500mnpm miejsce nazywa się Los Collaos.
I tu zaczęły się nasze przygody, ponieważ popełniłem błąd debiutanta zakładając nieodpowiedni skarpetki które zaczęły mnie obcierać. Chcieliśmy pójść dalej i po godzinie zawrócić, jednak w ciągu godziny osiągnęliśmy V one i bliżej nam było do Cain. Tak więc szliśmy dalej, mimo bólu w całkiem dobrym tempie. Szlak jest dość szeroki i równy, nawet podczas nagłego załamania pogody jest się gdzie schować przed deszczem czy burzą, ponieważ jest sporo małych tuneli.
Jeśli miałbym wskazać która część szlaku jest najbardziej spektakularna to chyba bym wskazał właśnie ostatnią godzinę przed Cain. Wąwóz jest w tym miejscu najwęższy i wręcz przygniata ogromem, co najważniejsze do tego miejsca dochodzi się praktycznie po płaskim. Jednak tuż przed Cain mamy do pokonania dość długie jaskinie gdzie warto mieć jakieś źródło światła jeśli nie chce się iść po kostki w wodzie.
Z Cain wg wiadomości z internetów miał być autobus, niestety tylko w sierpniu. Po drodze praktycznie nie ma zasięgu więc nie mieliśmy opcji weryfikacji. Tak więc byliśmy w d.
Ze względu na stan moich pięt po tych 12km nie byłem w stanie wrócić tą samą drogą.
Cain to dziura, kilka barów i domów, najbliższa większa miejscowość jest 20km dalej - Posada de Valdeon. Są taksówki po 30EUR, zabieramy się z parą Holendrów ustalając podział kosztów. W drodze okazuje się że powrót do Poncebos będzie problematyczny, żaden taksówkarz nie podejmie się przejazdy 150km na pusto w drodze powrotnej (chyba że za 200EUR) a o zbiorkomie można pomarzyć.
Miła parka Holendrów dowiadując się tego stwierdza że mamy większe problemy i odpuszcza nam 15EUR za taksówkę mimo że wbrew cebulowej opinii mamy niezbędne środki i wykazujemy się chęcią opłaty.
Tak więc starym sposobem udajemy się na skraj miejscowości i łapiemy stopa :) ruch na drodze mizerny, ale po około 15 minutach zatrzymuje się małżeństwo z Sewilli i podwozi nas do drogi krajowej kolejne 20km dalej. Wydawać by się mogło że ruch tam będzie większy - nic bardziej mylnego. Siedzieliśmy przy punkcie widokowym jakieś 40minut, aż w końcu zatrzymał sie kierowca obsługujący wycieczki po parku. Wytłumaczył nam że nie może nas podwieźć do Cagnas czyli najwiekszego miasta w okolicy skąd mieliśmy mieć autobus do Arenas, ale wyrzuci nas kolejne 20km dalej od miejsca gdzie byliśmy. Małymi kroczkami ujechaliśmy już prawie połowę trasy.
Po drodze okazało się że ludzie po których jechał odwołali przejazd, więc zaproponował że podpiszę z nami umowę na "wycieczkę" i dowiezie nas do samego Poncebos. Daliśmy za tę przyjemność po 40EUR nie mieliśmy siły ani ochoty się targować więc deal done. Po 1,5h byliśmy w punkcie wyjścia. Za to dowiedzieliśmy się sporo o okolicy, historii Asturii, życiu w parku narodowym, prawdziwym regionalnym tyglu w którym znajduję się park narodowy (styk trzech regionów z których każdy jest inny kulturowo i politycznie).
Pierwszy dzień zakończyliśmy na wspomnianym kampingu, jednak już wiedziałem że plan górski nie będzie możliwy do realizacji ze względu na brak skóry na piętach.
cdnDzień drugi zaczął się od bólu, mimo zaopatrzenie pięt nie wyglądało to dobrze. Mogłem założyć jedynie klapki.
Tu chciałbym wyjaśnić tytuł posta. Prognozy pogody już od tygodnia nie zapowiadała się najlepiej. Deszcz miał być naszym przyjacielem. Pierwszy dzień miał być tym z najlepszą pogodą i tak jak było w prognozach zaczęło padać dopiero wieczorem. Tym razem miało być inaczej. Jednak ranek był obiecujący.
Nie chciało nam się jeść na kampingu więc wybraliśmy się wcześnie rano samochodem jeszcze raz w kierunku Poncebos. Kawałek za wspomnianym mostkiem gdzie zaczyna się parking na Ruta del Cares jest odbicie do miejscowości Camarmena.
1,5km droga asfaltowa pod górę kilka serpentyn, droga w miarę szeroka na samej górze kilka pojedynczych miejsc parkingowych. Widok nieziemski, widać wspomniane Naranjo de Bulnes i samo Bulnes czyli miejscowość do której można się dostać jedynie kolejką terenową lub szlakiem górskim.
W punkcie widokowym do którego prowadzą dobrze widoczne znaki jest piękne miejsce na piknik, bieżąca woda, kamienne stoły i ławy, wszystko w cieniu - no bajka. Nie omieszkaliśmy skorzystać z miejsca i okoliczności i zjeść tam śniadanie, wszystkie rzeczy mieliśmy niżej na parkingu, nie uprzedzę faktów jak powiem że było to jedno z przyjemniejszych miejsc na posiłek gdzie miałem okazję jeść :)
W sumie nie wiedzieliśmy co robić dalej bo prognozy były kiepskie, a z drugiej strony czekaliśmy jeszcze na jednego towarzysza podróży na stałe mieszkające w Katalonii który miał dołączyć do nas popołudniu. W między czasie postanowiłem coś zrobić ze stopami. W miejscowości Carrena znalazłem ambulatorium do którego się udaliśmy po informacji z pobliskiej apteki że zostanie otwarte niedługo udaliśmy się na punkt widokowy w miejscowości Asiego, to właśnie z niego pochodzi wspomniany na początku kadr, u nas wyglądało to tak:
Po 1,5h pani ratowniczka zaopatrzyła mi stopy jakimiś specyfikami doprowadzając prawie do płaczu, rany były "grande", oczywiście EKUŚ obowiązkowy.
W oczekiwaniu na kolegę zwiedziliśmy okoliczne knajpki stwierdzając jednomyślnie że ceny są kosmicznie niskie. Np. Tinto verano 3EUR <szok i niedowierzanie>
Przy głównej drodze znajduje się też kolejny punkt widokowy na Naranjo de Bulnes. Generalnie jak wspomniałem wszystkie one są świetnie oznakowane i utrzymane. Praktycznie w każdym da się usiąść, zjeść czy odpocząć nie ważne czy jedziemy samochodem/motorem czy idziemy pieszo.
Po przyjeździe kolegi zdecydowaliśmy się pojechać z Arenas nad jeziora Covadonga. Na kamerkach sprawdziliśmy że mimo chmur i ogólnej dupówy jest szansa na jakieś widoki. Przejazd z Arenas do Covadongi to około 1h. Od głównej drogi w kierunku miejscowości znajdują się 4 parkingi, duże i bezpłatne. Nam udało się dojechać do ostatniego, akurat w miejscowej bazylice odbywała się procesja także dojazd do samej miejscowości był zamknięty.
I teraz jak dostać się do samych jezior. Opcji są 3.
- pieszo. 13km około 1000m pod górę, każdy kto umie liczyć niech sobie policzy ;)
- autobus. 9EUR w obu kierunkach, jeżdżą wg rozkładu od najniższego parkingu zatrzymując się na kolejnych, pierwszy o 8.30 ostatni 18.30 co 1h15min. Ostatni zjazd o 20ej
- taksówka 12EUR (za osobę) w obu kierunkach stała cena, jednak rusza dopiero po uzbieraniu kompletu 8 osób. Po opłaceniu dostajemy bilecik z numerami taksówek które zwiozą nas na dół.
Wjazd prywatnym samochodem w okresie letnim jest niemożliwy nawet z samego rana, poza sezonem była możliwość wjazdy jednak postawiono szlabany z odczytem upoważnień i chyba nie jest to możliwe nawet gdy nie ma wielu turystów.
Nie chciało nam się czekać na ostatni autobus tym bardziej że biletów mogło nie być więc wybraliśmy taksówkę z parkingu przy Bazylice, niestety przez pół godziny nie zebrała się pozostała 5 pasażerów. Ostatecznie zaproponowaliśmy 50EUR za kurs za naszą trójkę.
Podróż trwa jakieś 20 minut, droga jest przepiękna i widokowa. Na górze są dwa parkingi z jednego odjeżdżają autobusy z drugiego taksówki, są dwa bary i makieta całego masywu. Obszar jest obleczony licznymi ścieżkami odpowiednimi na chodzenie w klapkach czy nawet z wózkiem dziecięcym. Można tam spokojnie spędzić cały dzień, teren jest tak duży że każdy znajdzie miejsce dla siebie. Główna ścieżka do obu jezior przez punkt widokowy z którego widać oba to około 1h. Trochę z boku są też stare kopalnie żelaza i liczne pastwiska.
Jakby ktoś chciał połączyć Rutę del Cares z jeziorami to istnieje Ruta Rekonwkista, przejście jej to 9h w górę (dol. Cares -> jeziora) po drodze znajduje się schronisko, jednak pierwsze kroki z doliny Cares to naprawdę ciężkie podejście. Może kiedyś się uda ;)
Z ciekawostek na portalu windy.com znajduję link do kamery internetowej znad jeziora więc można szybko zweryfikować pogodę na górze.Zanim o kolejnym dniu to może szerzej o pogodzie.
Jaka pogoda jest/bywa w górach wie każdy nawet jeśli tam nigdy nie był. Wiadomo, że gdy cirrus na niebie to pogoda się z... zepsuje. Ale w Pico prognozowaniem pogody może się zająć jedynie słynny kamień.
Ale przypomnieliśmy sobie rozmowę z "przewodnikiem" który podwoził nas pierwszego dnia i wspominał że różnica temperatury między Arenas (płn.) a Posadą (płd) może wynieść nawet ponad 10stopni. Także szybko sprawdzając obecny stan pogody i kamerki stwierdzamy że na południu masywu jest lampa i powinna się utrzymać cały dzień :) Wyjaśniając ten fenomen nie będąc meteorologiem powiem że w Picos poza tradycyjną inwersją kondensacją pary wodnej w okolicach szczytów mamy jeszcze jednego ważnego gracza a mianowicie Zatokę Biskajską odległą w linii prostej o jakieś 20km a za zatoką Atlantyk z którego wilgoć pchana bryzą od północy trafia na masyw Picos, a tan zaś "chroni" południe przed chmurami i chłodem, oczywiście jeśli w tym samym czasie przeważające wiatry zachodnie nie zepchną całej tej masy w kierunku Bilbao gdzie przez to może padać jak w dżungli, ale o tym później.
Generalnie prognozy były złe lub bardzo złe. Ale jak do tej pory mocne 4+ za pogodę mógłbym wystawić. Jednak kolejnego dnia od rana czuć było że długo słońcem się nie nacieszymy, mimo wczesnej pobudki chmury już siedziały nad najbliższymi pagórkami. Zapadła decyzja aby ruszyć na południe, jednak najpierw powtórzyliśmy przejazd do Poncebos tym razem docierając bardziej na wschód do miejscowości Sortes oddalonej o jakieś 12km i połączonej z Sortes linią busików.
Po raz kolejny droga cudowna, widokowa i wspaniała.
Samo Sortes sztos. Pieknie położone ponad dnem doliny z cudownym widokiem na południe masywu. Stąd zaczyna się też jedyna "normalna" ścieżka do Bulnes, był nawet plan by ją przejść jednak zachmurzenie szło od północy więc trzeba było uciekać przed deszczem na południe, bo transport mokrego namiotu samolotem to nic przyjemnego. Oczywiście jak na każde ładnie miasteczko w okolicy to również oferowało łatwo dostępny punkt widokowy, z widokiem na szlak na którego końcu znajdziemy się za 2h jadąc a jakżeby inaczej na około :) Przejście go zajęłoby około 7-8h i patrząc po mapie to można to zrobić pchając wózek, jednak co potem.
Tak więc droga na południe rozpoczyna się od powrotu do Arenas i jazdą w kierunku Potes przez kolejną dolinę mianowicie rzeki Deva, to jedna z tych trzech rzek wspominanych na początku jednak tu jest droga jednak 20km odcinek wrzynający sie w skały jest w remoncie i praktycznie cała droga to wahadełka różnej długości, przez co czas przejazdy mocno się wydłuża. Co ciekawe praca wre nawet w niedziele, jednak nie widzę by mieli to skończyć do początku high season.
Po minięciu Potes wjeżdżamy w kierunku Fuente De, wspinamy się trochę pod górę i dojeżdżamy do miejscowości położonej w kotlinie, droga tu się kończy rondem podem dolną stacją kolejki linowej. Kawałek dalej jest camping z którego korzystaliśmy i również mogę polecić, tutaj jedyna wada to czystość sanitariatów, ale za to bar, sklep (pieczywo na zamówienie! o czym zapomniano nas poinformować) a najważniejsze śliczna mięciutka trawka przez co spać można było bez karimaty w namiocie.
Jednak zanim to wszystko zdecydowaliśmy się na wjazd kolejką do góry i pochodzenie po trochę wyższych partiach gór niż w poprzednich dniach.
Wjazd up & down dla osoby dorosłej to 30EUR. Ale warte jest to swojej ceny, bo podchodzenie zajmuję kilka godzin i sądząc po przebiegu szlaku do przyjemnych nie należy. Mimo dość późnej pory (15-16) na dole kręci jeszcze sporo ludzi, ostatnia kolejka zjeżdża na dół o 18.50. W sierpniu godzinę później. Na górze widać już chmurki które nieco niszczą widok w stronę centrum masywu jednak jest przepięknie.
Na górze wybraliśmy szlak w kierunku hotelu Aliva, chyba najpopularniejszy jeśli chodzi o łatwo dostępne ścieżki. Innej nie próbowaliśmy bo pomimo chęci nie byłem w stanie iść po typowo górskim szlaku, ale na szutrowej ścieżce na przekór uśmieszkom "oszpejowanych super turystów" moje klapki radziły sobie świetnie :)
Po raz kolejny jak nad jeziorami ilość, szlaków, odnóg ścieżek jest niezliczona, owszem na głównych panuję duży ruch jednak już kawałek z boku jest pusto. Do samego hotelu nie doszliśmy, bo mój klapek zaczął się niepokojąco rozciągać, więc piwo zamiast w schronisku wypiliśmy sobie trochę na uboczu głównego szlaku pod pięknymi ścianami Pena Olvidada. Miejsce to do złudzenia przypomina mi szlak wokół Tri Cime, górki ciut niższe ale przewyższenie i majestat podobne.
To był nasz ostatni górski akcent w Picos de Europa. I mogę z czystym sumieniem powiedzieć że miejsce to wbiła się na top 3 jeśli chodzi o stosunek ilości treków i widoków w przeliczeniu na wkurzenie spowodowane tłumami ludzi. Jest po prostu fantastyczne!!!
Teraz pozostało nam dostać się rano do Bilbao gdzie mamy zaplanowany już kolejny wieczór pod znakiem tapasów, pintxosów i piwa :) Ale o tym już nie dziś.Na koniec nadszedł czas na powrót do Bilbao, niestety jedyny sensowny powrót odbył się tą samą drogą przez wahadełka, które z racji poniedziałku były o wiele bardziej oblegane, dłużyło się strasznie.
Wylot z Bilbao mieliśmy następnego dnia wczesnym popołudniem tak więc mieliśmy prawie 24h do zagospodarowania. Samochód nie był nam potrzebny tym bardziej że kolega z Katalonii posiadał swój więc najpierw udaliśmy by oddać naszego "chińczyka". Z racji pełnego ubezpieczenia wszystko zajęło pół minuty na miejscu.
Na naszą bazę wybraliśmy Sercotel Colisseo tuż obok dworca głównego, świetny punkt do zwiedzania miasta, jednak jest ono na tyle kompaktowe że nasze mustsee znajdowały się w zasięgu spaceru.
Sam hotel bardzo fajny, duże pokoje, duże łazienki, parking płatny 22EUR za dobę. Jedyne do czego można się przyczepić to śniadanie. Dość ubogie aczkolwiek smaczne. Standardowo brak warzyw.
Pierwsze kroki skierowaliśmy na Nuevo San Mames, stadion robi wrażenie, piękna bryła 3 stacje metra od centrum. Bilet na metro dwa przejazdy w 1 strefie 3,9EUR.
W środku na drugim piętrze knajpa z widokiem na trybuny. O dziwo knajpa całkiem tania za 3 piwa i pinczosy dla trzech osób zapłaciliśmy 20EUR. Jak na miejsce wydaję mi się to uczciwą ceną.
Ze stadionu udaliśmy się w kierunku Muzeum Guggenheima, bardzo przyjemny spacer. Miasto jest bardzo czyste, dużo zieleni, budynki zadbane. Oczywiście po drodze pełno mniejszych i większych barów i restauracji. Samo muzeum robi wrażenie bryłą, jednak w głowie miałem że jego fasada jest biała a tu się okazało że jest złota. Wstęp do środka 20EUR, koledzy poszli ja poszedłem na polowanie pamiątek dla dzieci. Wokół muzeum fajna promenada, słynna rzeźba pająka i szczeniak z kwiatów.
Po uczcie dla umysłu przyszedł czas na ucztę dla żołądka. Wybraliśmy się na drugą stronę rzeki na "stare miasto" (Zazpikaleak) i tu kolejne zaskoczenie jest naprawdę mega czysto i schludnie. Efekt Bilbao jest efektem WoW. Na pierwszy rzut wybraliśmy się na Plaza Nuevo do Gure Toki, pinczosy prze pysz ne, polecam szczególnie z rybą w śmietanie i czymś co przypominało kaszankę. Oczywiście knajp wokół jest mnóstwo mniej i bardziej obleganych. Kolejnym miejsce był Bar Rotterdam który również polecam. Świetny kurczak i małże. Co do cen to 30% taniej niż na przykład w Barcelonie, o ogólnym porządku i spokoju nawet nie wspominam :)