Zbliżając się do lądowania na lotnisku w Bogocie nie mogłem powstrzymać się od myśli, że podróż poślubna do Kolumbii to jednak absurdalny pomysł. W ciągu ostatniego miesiąca główne wieści docierające do Polski z tego państwa dotyczyły trzęsienia ziemi, powodzi i postrzelenia kandydata na prezydenta. Na to wszystko nakładała się jeszcze perspektywa zagrożenia zwykłą, można by powiedzieć – przyziemną przestępczością, której nadal sporo w dużych miastach i niektórych rejonach. Jakby tego było jeszcze mało, prognozy pogody zgodnie wskazywały na umiarkowane, mocne lub apokaliptyczne ulewy na terenie kraju przez cały nasz pobyt.
Trzy tygodnie później, czekając na lotnisku w Bogocie na samolot powrotny, nasz obraz Kolumbii przedstawiał się już nieco lepiej. Część obaw okazała się bezpodstawna, inne z kolei wręcz przeciwnie, natomiast przede wszystkim jest to kraj wielu paradoksów i kontrastów. W jakimś stopniu widzimy to po wrażeniach z wyjazdu, bo z jednej strony nie żałujemy żadnej chwili spędzonej w Kolumbii (no dobra, może poza jedną nocą w Santa Marta, ale o tym później), a z drugiej niechętnie wyobrażam sobie przeprowadzkę tutaj na stałe albo nawet na dłuższy czas.
Z kolei ze wspomnianych na wstępie strachów w zasadzie wszystkie okazały się prawdziwe, tylko żadne z nich nie były czarno-białe. Dla przykładu: senator Miguel Uribe faktycznie został postrzelony, na dodatek dwukrotnie (i jeszcze w głowę), ale wbrew wszelkiej logice ma szansę na wyzdrowienie. Na dodatek miejscowi sami uznają to za wyjątkową sytuację, bo jak twierdzą, takie rzeczy skończyły się w Kolumbii jakieś 20 lat temu. Z kolei przestępczość wszelkiego rodzaju ma się dobrze, również według relacji spotkanych podróżnych, ale znowu – nas osobiście nie dotknęła. Faktycznie, był moment, w którym moja świeżo upieczona małżonka mało nie zginęła pod dawnym domem Pablo Escobara, tylko że w całą sprawę w ogóle nie byli zaangażowani Kolumbijczycy. Bezpieczeństwu w Kolumbii poświęcę zresztą odrębny post, bo to obszerne zagadnienie i sami przed wyjazdem szukaliśmy informacji na ten temat. Jedynie nasze troski co do pogody okazały się zupełną bzdurą, bo prognozy w Kolumbii sprawdzają się podobnie jak przepowiednie końca świata. Dla ułatwienia życia potencjalnym naśladowcom w odrębnym miejscu zbiorę też szereg praktycznych porad i innych informacji, które mogą być przydatne przy planowaniu wyjazdu do Kolumbii na własną rękę.
Pierwsze wrażenia i przerażenia
Już sam transport z lotniska był dla nas nowym doświadczeniem. W pierwszych godzinach na kolumbijskiej ziemi nie odważyliśmy się skorzystać jeszcze z transportu publicznego, więc zamówiliśmy Ubera pod adres wskazany na naszej rezerwacji. Pan kierowca okazał się całkiem rozmowny, a patrząc na nasze wielkie plecaki i wschodnioeuropejską urodę, nie omieszkał doradzić nam, abyśmy bardzo na siebie uważali. Coś go też tchnęło i dopytał się, czy aby na pewno wpisaliśmy w aplikacji dobry adres naszego hotelu. Przed przyjazdem wyczytałem, że co do zasady ulice w Kolumbii nie posiadają nazw, a wyłącznie numery. System jest skonstruowany mniej więcej tak, że ulice idące ze wschodu na zachód nazywają się “calle”, a te z północy na południe “carretera”. Typowy adres wygląda więc tak: Calle 11 #4-41, co oznacza, że jest to budynek na calle 11, znajdujący się 41 metrów od skrzyżowania z carretera 4. Oczywiście, bywa to bardziej skomplikowane, bo często ulice nie mogą iść dokładnie wzdłuż linii prostej. W Bogocie jest jednak jeszcze jeden problem, którego zupełnie nie byłem świadomy. Mianowicie – wszystkie adresy są w rzeczywistości… zdublowane. W ten sposób ten sam adres występuje w części północnej, jak i w południowej (chociaż wtedy dodaje mu się na końcu “sur”). Z jakiegoś powodu aplikacja wyznaczyła mi trasę do adresu położonego w południowej części miasta, który od swojego północnego odpowiednika dzielił może kilometr. Szybko ustaliliśmy lekką korektę kursu, a taksówkarz uznał, że w pierwotnym miejscu i tak by nas nie wysadził, bo tam nie czeka nas nic dobrego. Dla uniknięcia wątpliwości wykonał jeszcze charakterystyczny gest ręką wzdłuż szyi, który w każdej kulturze oznacza to samo. Po dotarciu na miejsce podziękowaliśmy mu serdecznie i powstrzymując siłą woli incydent kałowy, zameldowaliśmy się w hotelu.
Podczas 3 dni w Bogocie mieszkaliśmy w dzielnicy La Candelaria, będącej historycznym centrum miasta. Znajduje się na niej sporo eleganckiej, kolonialnej architektury, główne budynki kolumbijskiej państwowości, mnóstwo restauracji i od groma sklepów. Ten egzotyczny obrazek na ulicach uzupełniają jeszcze tłumy turystów, lokalnych sprzedawców i lam, wymieszanych w różnych proporcjach. Wygląda to wszystko całkiem przyjemnie i atrakcyjnie, choć nad wszystkim unosi się specyficzna atmosfera. W La Candelarii odnosiliśmy na każdym kroku wrażenie, że bezpieczeństwo na ulicy nie jest stanem domyślnym, lecz należy je najpierw osiągnąć i włożyć sporo energii w jego utrzymanie. Według zamysłu władz, niewielka starówka ma stanowić w miarę bezpieczny bastion dla podróżnych i miejscowych, przynajmniej jak na kolumbijskie standardy. Jeszcze przed naszym wyjściem na ulicę nakreślił nam to nasz gospodarz i precyzyjnie wskazał ulice, których na La Candelarii nie należy przekraczać. Na każdym kroku widywaliśmy więc uzbrojone patrole policji i wojska, a budki strażnicze stały też przy niektórych uliczkach prowadzących do tej dzielnicy. Wrażenie robił też widok drutu kolczastego we wszystkich rozmiarach i wzorach, którym miejscowi z jakiegoś powodu hojnie dekorują dachy swoich domów. Pomimo tego wszystkiego, La Candelarię zwiedzało się bardzo przyjemnie i było to dobre miejsce do rozpoczęcia naszej przygody z Kolumbią. Zdziwiliśmy się nawet jakiś czas później, kiedy kilku turystów z różnych stron świata mówiło nam, że w swojej podróży pominęli Bogotę, bo jest tam brzydko i niebezpiecznie. Pierwszy argument uważam za zupełnie bezsensowny, a jeśli chodzi o drugi, to cóż, sprawa jest bardziej złożona.
Przedstawiony powyżej obraz La Candelarii zmieniał się bowiem wyraźnie wraz z nastaniem nocy. Sprzedawcy szybciutko zawijali swoje stragany, a policjanci opuszczali budki strażnicze. Jeśli natomiast któryś z miejscowych decydował się wyjść na spacer, to zabierał ze sobą psa rasy naturalnie przystosowanego do rozszarpywania niemiłych przechodniów. Uwierzcie mi, robi to pewne wrażenie, kiedy wracając do hotelu o zmroku zza zakrętu wyłania się nagle dorodny doberman bez żadnego kagańca albo smyczy. Chwilę później piesek minął nas bez mrugnięcia okiem wraz ze swoim właścicielem, a dla nas był to wyraźny sygnał, że chyba czas już do łóżka. Trzeba mieć przy tym na uwadze, że w Bogocie dzień i noc trwają przez cały rok niemal równo po 12 godzin, a chwilę po 18:00 robi się już ciemno. Starówka może więc nie być dla was idealnym miejscem, jeśli w stolicy szukacie przede wszystkim życia nocnego.
Jak w każdym mieście w Kolumbii, główny plac nosi imię Simona Bolivara.
Na ulicach Bogoty można spotkać na przykład lamy.
Ładnie, kolorowo, ale sielski obrazek trochę zaburza wszechobecny drut kolczasty.
Kolumbijczycy uwielbiają napisy z nazwą miejscowości. Każda szanująca się destynacja musi posiadać przynajmniej jeden taki, a najlepiej kilka. Co nie znaczy jednak, że kręci się wokół nich wielu turystów.
Kolorowe, ładne i zakorkowane uliczki La Candelarii.
Bogota zapiera dech w piersiach
Lokalizacja miasta niesie za sobą jeszcze więcej skutków dla podróżnych. Jeden z nich zauważyliśmy prawie od razu, choć pierwotnie tłumaczyliśmy go zmęczeniem po podróży. Otóż już po krótkim spacerze pod górę zaczynaliśmy dyszeć jak psy i to w sposób zupełnie nieadekwatny do włożonego wysiłku. Wyjaśnienie tej zagadki nie tkwiło jednak w naszym siedzącym trybie życia, a w położeniu Bogoty na wysokości ponad 2 600 metrów n.p.m. To nawet wyżej, niż nasze Rysy, a na dodatek od zachodu miasto otaczają jeszcze wyższe góry. Podczas nagłego rozwoju miasta w ciągu ostatnich 50 lat stanowiły one przeszkodę nie do pokonania nawet dla zdeterminowanych Kolumbijczyków. Z tego powodu stolica kraju rozwijała się wyłącznie na wschód i – przede wszystkim – na północ oraz południe od swoich historycznych granic. Nie był to jednak rozwój równomierny, bo najbogatsi mieszkańcy wyprowadzali się stopniowo na północ, podczas gdy południe zamieniło się w slumsy.
Położenie Bogoty ma też swoje plusy, bo przez cały rok w mieście panuje podobna temperatura, wynosząca w ciągu dnia mniej więcej 20 stopni. Muszę przyznać, że po nieludzkich upałach w Madrycie była to miła odmiana. Zresztą, przyjemny chłód stolicy jeszcze kilka razy wspominaliśmy z utęsknieniem w innych częściach Kolumbii. Swoją drogą, kolejną zaletą położenia miasta wysoko w górach jest zupełny brak komarów, a przynajmniej tych roznoszących choroby tropikalne. Niby drobiazg, ale dla hiszpańskich kolonizatorów był to jeden z kilku istotnych argumentów przemawiających za umiejscowieniem stolicy prowincji tak daleko od wybrzeża.
Niektórzy doradzają powolną aklimatyzację na takiej wysokości przez pierwszych kilka dni, aby organizm mógł przestawić się na nowe warunki atmosferyczne. My, niestety, nie mieliśmy do dyspozycji w tym celu ani kilku dni, ani cierpliwości, ani (i to przede wszystkim) zdrowego rozsądku. W związku z tym postanowiliśmy zacząć nasz drugi dzień w Kolumbii od spaceru na pobliskie wzgórze Monserrate, na którym znajduje się katolickie sanktuarium. Na szczyt można było się również dostać za pomocą kolejki, no ale szanujmy się, nie będziemy wjeżdżali na byle jaki pagórek.
Oj, wspaniały był to pomysł. Według oficjalnych informacji wejście na Monserrate zajmuje od 50 minut do 3 godzin. Spory rozstrzał, a jeszcze umiem wyobrazić sobie takich, którzy postanowią się zawrócić i przeprosić z kolejką linową. Szczyt znajduje się na wysokości około 3 150 metrów n.p.m., a na dodatek wiedzie do niego dość stroma ścieżka. Nam wejście zajęło trochę ponad godzinę, przy czym bliżej szczytu przerwy robiliśmy nawet co kilka minut. W ten sposób mogliśmy po pierwsze złapać jakikolwiek oddech, a po drugie w końcu spokojnie przyjrzeć się całej otoczce tej atrakcji turystycznej. Jeśli w takim miejscu oczekujecie atmosfery spokojnego spaceru po górach, to w zasadzie macie racje, chociaż raczej w wydaniu Krupówek skrzyżowanych z imprezą reggaeton. Na całej długości ścieżki ustawione były wszelkiego rodzaju stragany i obwoźni sprzedawcy oferujący wszystko – od zdjęcia z lamą, poprzez dziwne miejscowe słodycze, na toalecie kończąc. Ogólnie jednak po raz pierwszy w Bogocie czuliśmy się na trasie całkiem bezpiecznie, a co jakiś czas i tak dodatkowo mijaliśmy piesze lub konne patrole policji. Dodatkowo na Monserrate wchodziliśmy w poniedziałek w miarę rano, a najwidoczniej co najmniej połowa Bogoty zdecydowała podobnie zacząć ten tydzień. Zagadka tłumów w dzień roboczy wyjaśniła się trochę później, kiedy dowiedzieliśmy się o istnieniu kolumbijskich “długich weekendów”. Okazało się, że Kolumbijczycy dosyć często mogą odebrać sobie dzień wolny za wszelkiego rodzaju święta wypadające w weekend, a tych najwidoczniej mają całkiem sporo. W praktyce jednak prawie wszyscy biorą wolne w najbliższy poniedziałek, przez co dla podróżnych wygląda on zupełnie jak dzień świąteczny.
Udało nam się w końcu wejść na szczyt chwilę przed 10:00, o której w sanktuarium rozpoczynała się msza. Nie skorzystaliśmy, co prawda, z tej okazji do rozwoju duchowego, ale krzyki, śmiechy i śpiewy dobiegające z głośników pozwoliły nam przypuszczać, że miejscowe obrzędy wyglądają trochę inaczej niż w naszej rodzimej wersji katolicyzmu. Przede wszystkim wdrapaliśmy się na Monserrate dla ładnego widoku na Bogotę, a ten był naprawdę spektakularny. Dopiero stojąc na wzgórzu można zobaczyć, jak ogromna jest stolica Kolumbii. Oficjalne szacunki mówią o blisko 12 milionach mieszkańców w rejonie metropolii lub 8 milionach w samych granicach administracyjnych. Można się niby spierać, na ile dokładne są te szacunki, ale to w zasadzie i tak bez znaczenia. Miasto ciągnie się dosłownie po horyzont, przynajmniej tam, gdzie jego dalszego rozwoju nie blokują góry. Robi to duże wrażenie zwłaszcza wtedy, kiedy uświadomimy sobie, że jeszcze przed 1960 rokiem Bogota liczyła mniej więcej milion ludzi. Żadna administracja i infrastruktura nie jest w stanie przyjąć z powodzeniem takiej liczby mieszkańców w tak krótkim czasie i nie zdziwię was mówiąc, że w Bogocie absolutnie się to nie udało.
Wspomniany wcześniej podział na nierównomiernie rozwiniętą północ i południe stolicy znajduje odzwierciedlenie między innymi w poziomie bezpieczeństwa. Patrząc na tak ogromne miasto uświadamiasz też sobie, że jako podróżny o aparycji gringo praktycznie nie masz szans na zobaczenie jego lwiej części. W odróżnieniu jednak od wielu innych miejsc, w Bogocie powstrzymuje Cię przed tym nie tyle brak czasu, co całkiem uzasadniony strach o własną skórę i posiadane mienie.
Ten kościółek na szczycie wzgórza to właśnie cel naszej wycieczki.
Co sprytniejsi lub bardziej leniwi wjeżdżają na górę kolejką linową albo szynową.
Krupówki w kolumbijskim wydaniu.
Bogota w pełnej okazałości.
Świąteczna toaleta za rozsądną cenę.
Kolejny z napisów „Bogota”, tym razem zdecydowanie lepiej umieszczony.
La Candelaria i nieśmiały wypad nieco dalej
Przez kilka dni w Bogocie zdeptaliśmy chyba po kilka razy każdą uliczkę La Candelarii. Na szczęście trafiła nam się też piękna pogoda, co w ogóle nie jest oczywiste w tym mieście. Podobno w Bogocie zawsze pada, trochę pada lub tak jakby chciało padać, dlatego też deszcz nie robi na nikim wrażenia. Szybko nauczyliśmy się też nie ufać w Kolumbii prognozom pogody, a już na pewno nie dostosowywać do nich planów dnia. Na cały nasz pobyt w Bogocie prognozy wskazywały na coś pomiędzy zwykłymi ulewami a katastroficznymi burzami, natomiast w praktyce pokropiło może łącznie przez kilka godzin, a i wtedy nie popsuło to nam planów. Zresztą, w innych częściach kraju miejscowi mówili nam, że jak i wszystko inne w Kolumbii, tak i prognoza jest całkowicie nieprzewidywalna.
Chodzenie po Bogocie to trochę loteria. Niekiedy tuż za rogiem znajdziesz fajną alejkę, pełną kolorowych murali, modnych knajp i kukurydzianego bimbru o smaku mango, sprzedawanego w plastikowych butelkach. Z kolei na innej uliczce wylosujesz typów spod ciemnej gwiazdy przeplatanych grupkami narkomanów. Natomiast jedna rzecz pozostaje zawsze niezmienna – wszechobecny krzyk i hałas. Jak powszechnie wiadomo, podstawowym narzędziem handlu jest reklama. Tak się jednak składa, że w Kolumbii najchętniej praktykowana jest reklama słowna, muzyczna lub krzycząco-piszcząca. Każdy szanujący się sprzedawca uliczny co chwilę głośno zachwala swoje produkty, a co bardziej obrotni ogarnęli sobie nawet zapętlone odtwarzanie reklam z głośników. W takich warunkach człowiek aż tęskni za panującą nad Wisłą reklamozą banerową. Dodatkowo Kolumbijczycy uwielbiają słuchać muzyki, a swoją pasją chętnie dzielą się ze wszystkimi wokół. Przy tym najwidoczniej wszystkie miejscowe głośniki sprzedawane są z pewną wadą fabryczną, bo mogą być albo wyłączone albo rozkręcone do granic możliwości. Kolumbijczycy zdają się też podzielać przekonanie, że nic tak nie zachęca klientów do odwiedzin lokalu, jak odpowiednio głośna muzyka.
W tym całym w gruncie rzeczy bezpiecznym rozgardiaszu La Candelarii nie dawał mi spokoju fakt, że tak naprawdę widzimy jedynie drobny wycinek całego miasta. Bardzo chcieliśmy zobaczyć cokolwiek innego, ale na odwiedziny w południowej części Bogoty mieliśmy za mało odwagi i za dużo do stracenia. Ostatecznie zamówiliśmy Ubera do Usaquen, obecnie jednej z północnych dzielnic stolicy, a kiedyś stanowiącego odrębne miasteczko. Przy okazji mieliśmy też okazję pooglądać miasto przez szybę taksówki, fundując sobie przynajmniej taki substytut zwiedzania. Jakie było jednak nasze zdziwienie, kiedy gdzieś po trasie zobaczyliśmy nagle najbardziej typowego Azjatę z jeszcze bardziej typowym aparatem, spacerującego sobie w zadumie. Do tej pory sam nie wiem, czy to my jesteśmy tacy bojaźliwi, czy po prostu pan Azjata urodził się z workiem mosznowym wykonanym z wolframu.
Niestety nie wiem, jak dalej potoczyły się losy wojownika z Dalekiego Wschodu. My natomiast w końcu wysiedliśmy z samochodu i nagle poczuliśmy się, jakbyśmy przenieśli się nie tylko w przestrzeni, ale też po drabinie społecznej. Na ulicy od razu rzuciły się nam w oczy eleganckie knajpy, równe chodniki i w ogóle jakiś taki powiew generowanego PKB. Ludzie ładni, pachnący, aż sam mimowolnie poprawiłem wygięte elementy garderoby. Zamiast obwoźnych sprzedawców przy głównej ulicy stało natomiast centrum handlowe, a w nim salon samochodowy i cukiernia, która oferowała croissanty w złotej polewie po 15 zł sztuka. W okolicy za to strzeżone osiedla, strzeżone szkoły i pozostałe osiągnięcia segregacji społecznej. Inny świat, inni ludzie.
Problem w tym, że w Usaquen nie bardzo jest co zwiedzać. Jest tu jeden ładny kościółek, obok niego niewielki park, a poza tym kilka zadbanych uliczek i popularny pchli targ. Na kilka godzin spaceru to wystarczy, natomiast na cały dzień już nie za bardzo. Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało, głównymi atrakcjami dzielnicy są przede wszystkim spokój i bezpieczeństwo. Po wypiciu dobrej kawy i obejrzeniu kilku straganów zaczęliśmy się powoli rozglądać za Uberem do domu, tym bardziej, że zbliżał się już zmrok. Chociaż Usaquen za dnia wyglądał na zupełnie bezpieczny, to nie mieliśmy chęci ani potrzeby oglądać go po nocy. Opuszczając dzielnicę chwilę po 17:00 nie wzięliśmy jednak pod uwagę tego, że zaczynają się właśnie godziny szczytu. Warto przy tym dodać, że kolumbijskie miasta są notorycznie zakorkowane bez wyraźnego powodu, bo posiadają infrastrukturę przystosowaną do mniej więcej 10-krotnie mniejszej liczby ludzi i co najmniej do 20-krotnie mniejszej liczby pojazdów. W efekcie popołudniowy ruch uliczny może doprowadzić do furii nawet świętego, a Kolumbijczycy nie słyną specjalnie ze stoicyzmu. I w ten oto sposób na koniec dnia w jednym korku solidarnie stoją tak samo bogaci, jak i biedni. Oczywiście, niemiłosiernie przy tym trąbiąc.
Na starówce Bogoty znajdziemy też kilka uliczek o hipstersko-artystycznym klimacie. Podróżni o bardziej przyziemnym nastawieniu znajdą na nich za to kukurydziany bimber we wszystkich smakach.
Co kawałek na ulicach starówki stoją różnego rodzaju budki strażnicze albo patrole służb.
Jeden z setek ładnych murali Bogoty.
Na wysokości ponad 2 600 metrów n.p.m. nawet najmniejsze wzniesienie jest odczuwalne.
Pałac Prezydencki w Bogocie.
Patacony, czyli kulinarne odkrycie wyjazdu do Kolumbii. Są to smażone placki z bananów, które podawane są jako przystawka, dodatek albo bez wyraźnego powodu.
Capitolio Nacional de Colombia, czyli siedziba Kongresu Kolumbii.
Bardzo ładny kościół, który kilkukrotnie próbowaliśmy odwiedzić i ani razu nie udało nam się wejść do środka.
Usaquen. Jedna z bogatych dzielnic na północy Bogoty.
Mały, ale ładny park w Usaquen.
Miejscowy przysmak – gorące kakao serwowane razem z żółtym serem. Ser nie wyróżnia się niczym szczególnym poza tym, że wkłada się go do filiżanki z napojem. Zaskoczę was – smakuje wtedy dokładnie tak, jak możecie sobie wyobrazić goudę umoczoną w kakao. Z jakiegoś powodu Kolumbijczykom rzekomo pasuje takie połączenie.
Kulturalna strona Bogoty
W końcu ostatniego dnia w Bogocie poranek przywitał nas tradycyjną, deszczową pogodą. Na upartego mogliśmy jeszcze zarzucić na siebie kurtkę i kontynuować zwiedzanie starówki z przyległości, tylko że tak naprawdę niewiele jeszcze zostało nam do zobaczenia. Zachęceni dodatkowo deszczem, odpuściliśmy sobie więc dalsze spacery i postanowiliśmy spędzić dzień na wizytach w licznych muzeach Bogoty. Tak szczerze mówiąc, na wyjazdach chodzimy po nich raczej rzadko, a praktycznie nigdy nie odwiedzamy więcej, niż jednego w danym mieście. Ani się tym nie chwalę, ani nie jest mi szczególnie głupio, po prostu zazwyczaj brakuje na to czasu. W stolicy Kolumbii okazało się to jednak trafionym pomysłem, bo i ciekawych instytucji kultury nie brakuje, jest w nich bezpiecznie, no i na głowę nie pada.
W La Candelarii znajduje się co najmniej kilkanaście muzeów albo innych atrakcji umożliwiających zwiedzanie, z czego my zrobiliśmy sobie tournee po pięciu z nich (chociaż jedno odwiedziliśmy w zasadzie przez przypadek). Niekiedy też ich otoczka i przysłuchiwanie się innym turystom było równie ciekawe, co same eksponaty.
Zaczęliśmy od najbardziej znanego obiektu, największej chluby miasta, czyli Muzeum Złota. Kilkupoziomowy, odnowiony budynek zawiera mnóstwo eksponatów dawnej sztuki złotniczej i jeszcze więcej informacji na temat jej powstania i rozwoju. Trzeba przy tym przyznać, że czego jak czego, ale złota to akurat nie brakowało kulturom prekolumbijskim. Wszelkiej maści wyrobów zgromadzono w muzeum od groma, a łącznej wartości obiektów nawet nie próbuję szacować. Swoją drogą, w środku zdarzyło się nam podsłuchać rozmowy kilku turystów z Polski, którzy w zasadzie byli trochę rozczarowani ekspozycją. Pierwsi oczekiwali, że na miejscu “będzie mnóstwo sztabek złota”, które – jak powszechnie wiadomo – bardzo się od siebie różnią i w ogóle prezentują się ciekawiej, niż jakieś tam jaguary ze złota. Druga grupa była bardziej szczodra w komplementach, ale nie obce były im też patriotyczne uczucia. Innymi słowy, muzeum było “fajne, no ale Muzeum Powstania Warszawskiego jest lepsze”.
Podążając tropem złotniczo-jubilerskim wybraliśmy się od razu do pobliskiego Muzeum Szmaragdów i tu kilka zaskoczeń czekało nas jeszcze przed wejściem. Przede wszystkim, muzeum nie jest wcale tak łatwo znaleźć, bo mieści się w wieżowcu naprzeciwko Muzeum Złota, a z poziomu ulicy nie uświadczycie żadnej tabliczki. Co więcej, przed wejściem musimy wyrobić sobie przepustki, okazać paszporty i w ogóle podążać za przydzielonym nam opiekunem. Następnie wjeżdżamy na 23-cie piętro wspomnianego wieżowca, gdzie wita nas imponujący widok na całą Bogotę i kilku uzbrojonych ochroniarzy. Dopiero po przejściu przez wszystkie procedury możemy kupić bilet na zwiedzanie placówki, koniecznie z przewodnikiem. Na szczęście pod tym kątem jest dużo mniej luksusowo, bo taka rozrywka kosztuje tylko 6 tysięcy pesos (mniej więcej 6 złotych). Na pytanie o preferowany język wycieczki my nieopatrznie odpowiedzieliśmy, że może być hiszpański, a kasjerka nie zadała sobie trudu, żeby sprawdzić nasze kompetencje językowe. Mogę tylko powiedzieć, że nie była to najlepsza decyzja, bo nasz przewodnik dostosował poziom komunikatów raczej do towarzyszącej nam grupy Chilijczyków, ale co się naoglądaliśmy szmaragdów, to nasze. Na dodatek na większości ekspozycji nie można było robić zdjęć, bo podobno “muzeum jest prywatne”. Na moje (skądinąd głupie) pytanie, “a co to w zasadzie zmienia?”, usłyszałem mniej więcej, żebym się nie interesował, bo kociej mordki dostanę. Czy jakoś tak, jak wspomniałem, przewodnik nie mówił najwyraźniej.
Z ciekawych miejsc odwiedziliśmy tego dnia jeszcze Muzeum Policji, mieszczące się w dawnej komendzie głównej tej formacji. Mili panowie w mundurach sprawdzili na wejściu, czy nie wnosimy ze sobą przypadkiem broni, nie mamy narkotyków i nie widniejemy w jakichś kartotekach, a potem życzyli nam udanego zwiedzania. Do oglądania były za to między innymi “pamiątki” z czasów poszukiwań Pablo Escobara, wystawy historycznego uzbrojenia kolumbijskiej policji i cała masa zdjęć bardzo ważnych dyrektorów oraz komendantów. Pomysł ciekawy, wykonanie dobre, zabrakło może nam tylko odwagi, aby poprosić któregoś z policjantów o krótkie oprowadzenie. Gdyby natomiast komuś było mało atrakcji wewnątrz, to wokół muzeum znajduje się cała masa sklepów z tak zwanymi militariami i innym wyposażeniem małego komandosa. Do kupienia były między innymi repliki medali za walkę z narkobiznesem oraz etui na legitymacje funkcjonariuszy kolumbijskiej policji. Wyglądały całkiem profesjonalnie, więc jeśli ktoś chciałby sprawdzić swoich sił jako policjant na ulicach Bogoty, to za niewygórowaną cenę mógł spełnić swoje marzenie. Wydaje mi się jednak, że żaden z punktów handlowych nie przyjmował reklamacji.
Na sam koniec poszliśmy jeszcze do Muzeum Botero oraz połączonych z nim Muzeum Monet i chyba jakimś innym muzem sztuki całkiem współczesnej. Przyznaję się bez bicia, ostatnie dwie pozycje odwiedziliśmy głównie dlatego, że zgubiliśmy drogę na koniec zwiedzania. Natomiast pierwszej części nie żałuję ani trochę, bo Fernando Botero wypracował sobie styl równie niepodrabialny, co absurdalny. W zasadzie wszystkie jego dzieła posiadają zupełnie zaburzone proporcje, trochę przypominające karykaturę, a trochę chorobliwą otyłość. Był przy tym równie płodnym malarzem, co rzeźbiarzem, a niektóre jego posągi można spotkać wystawione na ulicach kolumbijskich miast, w tym przede wszystkim Medellin.
Całodniowe tournee po muzeach dobitnie uświadomiło nam, że czas już powoli opuszczać Bogotę. Pierwszy etap podróży po Kolumbii zakończyliśmy zdrowi, w prawie suchych ubraniach i bez popadania w konflikty z prawem lub bezprawiem. Zadowoleni z wyniku znacznie powyżej oczekiwań, ruszyliśmy w dalszą drogę do Salento i Doliny Cocora.
Część druga (prawdopodobnie) wkrótce nastąpi.
Dowód na to, że prekolumbijską Amerykę zasiedlały jamniczki.
Kryształ szmaragdu, jednego z bogactw naturalnych Kolumbii.
Mam wrażenie, że w Bogocie nadal pracują nad planem zagospodarowania przestrzennego.
Jedno z najbardziej znanych dzieł Botero, którym kilka wieków wcześniej inspirował się da Vinci.
Adam i Ewa, również autorstwa Botero.
Obraz pod tytułem „Pierwsza dama”. Nie wiem, czy podziwiać kunszt, czy odwagę malarza.
Muzeum Złota mieści się w charakterystycznym budynku przy głównej ulicy. Wewnątrz prezentuje się znacznie lepiej.
Ozdobna fasada dawnej komendy policji, w której teraz mieści się muzeum tej służby.
Pamiątkowy manifest FARC, jeden z eksponatów.
Gotowy materiał na mural. Część II: Salento i Valle de Cocora
Podczas pobytu w Salento spotkaliśmy parę Słowenek, które zorganizowały sobie ekspresowy wyjazd po Ameryce Południowej. W ciągu dwóch tygodni planowały odwiedzić chyba z 5 państw i siłą rzeczy na ich liście znajdowały się wyłącznie topowe atrakcje turystyczne każdego z nich. Pomijając sam pomysł organizacji takiego “LatinoExpress”, dużo to chyba mówi o samym miejscu naszego spotkania.
Dolina Cocora (Valle de Cocora) wraz z kilkoma uroczymi miasteczkami leży około 200 kilometrów w linii prostej na wschód od Bogoty. Przekłada się to na mniej więcej godzinę lotu krajowymi liniami lub bliżej nieokreśloną wieczność w autobusie. Podróżowanie po Kolumbii drogą lądową bywa bowiem mocno kłopotliwe, bo nie pomaga w nim ani górzyste ukształtowanie terenu, ani nieustannie zakorkowane drogi. Chcąc więc oszczędzić trochę czasu, kupiliśmy bilety na samolot z Bogoty do Armenii.
Wypada może doprecyzować, że mowa tu o mieście w Kolumbii, a nie o kraju na Kaukazie. Konsternacja jest jednak jak najbardziej zrozumiała, bo wcześniej sam nie miałem pojęcia o istnieniu takiego miasteczka. Co znamienne, geografia obydwu Ameryk pełna jest takich zapożyczeń ze “Starego Świata”. W samej Kolumbii znajdziemy na przykład wspomnianą Armenię, ale też Palestine, Barcelonę, Belen (Betlejem), Turin, Palermo i Medellin, nazwany tak od wsi położonej gdzieś w Hiszpanii. Niektóre nazwy wyraźnie wskazują na pochodzenie migrantów-założycieli, a jak można zauważyć na powyższej liście, jest to mieszanka z całego świata. Współcześni Kolumbijczycy są przez to bardzo zróżnicowani, a ich przodkowie pochodzą z Europy, Azji, Afryki albo rdzennych plemion tego regionu. Przodków z Bliskiego Wschodu ma choćby Shakira, największa gwiazda Kolumbii. Nie każdy też wie, że ta kolumbijska piosenkarka kilkukrotnie otrzymywała propozycje małżeństwa od Polaka, ale ostatecznie zdecydowała się na zgłoszenie moich wiadomości jako “naruszających normy społeczności”.
Salento - miasteczko z pocztówki
W samej Armenii nie ma za bardzo czego zwiedzać, co potwierdził zarówno nasz kierowca Ubera, jak i widok za oknem samochodu. W mieście odwiedziliśmy więc wyłącznie dworzec autobusowy i od razu przesiedliśmy się do lokalnego busika, jadącego do Salento. Bilet na godzinną trasę kosztował grosze, a w cenie był dodatkowo klimat wschodnioeuropejskiej marszrutki i radio grające najgorętsze hity discolatino. Wypoczęci po takich luksusach, zrzuciliśmy z siebie plecaki w hotelu i ruszyliśmy rozeznać się w okolicy.
Już po pierwszych chwilach w Salento czuliśmy, że panują tu zupełnie inne warunki, niż w gigantycznej Bogocie. Po zadbanych, kolorowych uliczkach kręciły się tłumy turystów, a liczne bary i sklepy z pamiątkami zachęcały do odwiedzin i pozostawienia w nich kilku pesos. Atmosfera czujności i wiszącego gdzieś nad głową nieokreślonego zagrożenia zupełnie wyparowała. Innymi słowy – ładne, choć trochę typowe turystyczne miasteczko, jakich wiele na całym świecie. Po kilku dniach w stolicy Kolumbii zrobiło jednak na nas bardzo dobre wrażenie i przyjemnie było na jakiś czas opuścić gardę podczas naszej, jakby nie było, podróży poślubnej.
Główny rynek miasteczka idealnie dopełnia wizerunek sielskiej miejscowości wypoczynkowej. Kolonialna architektura nieodłącznej trójcy ratusza, kościoła i posterunku policji, uzupełniona jeszcze niewielkim parkiem (obowiązkowo im. Bolivara) i przytulnymi knajpami aż prosi się o umieszczenie na pocztówce albo innym magnesie made in China. Przez plac przewija się codziennie też morze turystów, bo odjeżdżają stąd jeepy do większości okolicznych atrakcji. Istny raj dla backpackerów i faktycznie jest ich w mieście pod dostatkiem. Swoją drogą, zastanawiam się czasem, jakim cudem ci wszyscy ludzie na wakacjach są tacy czyści, eleganccy i w ogóle jakby prosto z reklamy Jacka Wolfskine. My po tygodniu albo dwóch noszenia swojego dobytku na plecach prezentujemy sobą wiele rzeczy, ale reklamować moglibyśmy co najwyżej środki na grzybicę lub poparzenia słoneczne. W dodatku nawet jeśli miałem kiedyś jakieś wyprasowane ubrania, to po takim czasie już dawno zmieniły one swoją pierwotną formę, a niekiedy nawet i stan skupienia. Niezależnie jednak od tajemnicy schludnego wyglądu grupek backpackerów, ich liczna obecność w Salento wyraźnie świadczyła, że mają tutaj dogodne warunki środowiskowe.
Poza rynkiem i kilkoma odchodzącymi od niego ulicami, najpopularniejszą atrakcją w samym miasteczku jest położone w centrum niewielkie wzgórze. Rozciąga się z niego ładny widok na zieloną do granic możliwości okolicę, który przyciąga co sprawniejszych fizycznie turystów. Miejsce w sam raz nadaje się do wypicia czegoś zimnego o zachodzie słońca, a miejscowi dobrze wyczuli potrzeby rynku. Trzeba jednak pamiętać, że miejscowy handel nie może się obejść bez reklamy słowno-muzycznej. Chociaż okrzyki i gwar ze straganów nie odbiegały od tutejszej normy, to jednak w tym całym obrazku coś mnie zdziwiło. Tym niepasującym elementem był ubrany po cywilnemu Kolumbijczyk z karabinem, który jakby od niechcenia przechadzał się pomiędzy stoiskami. Sprzedawcy usilnie starali się nie zwracać na niego uwagi, a może faktycznie nie stanowił dla nich żadnej nowości. Dla nas jednak widok młodego faceta, który bez żadnych emblematów albo nawet głupiej czapeczki z napisem “seguridad” nosi karabin w miejscu publicznym był bardzo daleki od definicji “nic nadzwyczajnego”. Mimo wszystko nie chcieliśmy wyjść na na nieobeznanych w lokalnych tradycjach, dlatego też po jakiś czasie poszliśmy sobie poszukać ładnych widoków troszeczkę dalej.
Kolorowe uliczki Salento.
Główny plac miasteczka, obowiązkowo imienia Simona Bolivara.
Wszystkie atrakcje w Salento są od siebie o rzut kamieniem i akurat tym razem nie jest to przenośnia.
Trucha, czyli pstrąg. Lokalny przysmak z górskich rzek.
Kawa, kakao i palmy woskowe
Okoliczna natura jest jednym z głównych powodów, dla których turyści gromadnie zjeżdżają się w okolice Salento. Wszystko odbywa się przy tym w klimatach eko, bio i w ogóle miłości do Pachamamy oraz kolumbijskiej ziemi. W pobliżu miasteczka można odwiedzić jedną z kilkunastu plantacji, produkujących głównie kawę albo kakako. O walorach uprawy kakao akurat się nie wypowiem, bo nie wystarczyło nam na nią czasu, ale wizyta na farmie kawy była naprawdę super. Zwiedzanie przyjmuje w sumie formę warsztatów, podczas których nie tylko można wypić najlepszą kawę na świecie, ale i zobaczyć cały proces, jaki ta roślina przechodzi od maleńkiego ziarenka do porannej kolejki pod ekspresem w zakładzie pracy. Ogólnie w takim momencie człowiek uświadamia sobie, jak wielkim ignorantem jest w kwestii kawy, bo w zasadzie każdy element procesu jej produkcji ma wpływ na finalny smak napoju. I nie są to bynajmniej różnice czysto kosmetyczne, bo faktycznie kawę na farmie serwowali doskonałą.
Żeby dodatkowo dopełnić wrażenia z wizyty, turyści zaganiani są też na jakiś czas do zbiorów samych owoców kawy. Do tej czynności wydawany jest oczywiście podstawy sprzęt BHP w postaci sombrero oraz koszyczka na zbiory, po czym gringos kierowani są na stanowiska pracy na pobliskich stokach. Warto założyć do tej czynności solidne buty, bo jeśli akurat wcześniej trochę popada, to w zwykłych adidasach bardzo łatwo wyrżnąć na ziemię. Ogólnie rzecz biorąc jest to praca niewdzięczna, kontuzjogenna i jak to zwykle z takimi bywa, słabo płatna. Miejscowy robotnik za kilogram zebranych owoców dostaje 1000 pesos, czyli mniej więcej 1 złotówkę. Zakładając więc nawet wyjątkową sprawność niektórych Kolumbijczyków w tym zakresie, w żaden sposób nie jest to lukratywne zajęcie.
Dobra, dość zresztą o kawie, bo jak ktoś chce sobie posłuchać nowinek rolniczych, to sobie może włączyć Agrobiznes. W okolicach Salento znajduje się bowiem jedno z najbardziej fotogenicznych miejsc w całej Kolumbii i to właśnie tam przede wszystkim ciągnie większość podróżnych. Mowa oczywiście o wściekle zielonej Valle de Cocora (Dolinie Cocora), położonej raptem 10 kilometrów od miasteczka.
Do Doliny Cocora, jak też i do innych atrakcji w sąsiedztwie, dojeżdża się z Salento jeepami, nazywanymi pieszczotliwie “willisami”. Ta druga nazwa jest zresztą znacznie bliższa nomenklatury producenta, bo wykorzystywany w Salento model pojazdu to Willys MB, zaprojektowany w USA jeszcze za ostatniej Wojny Światowej. Wycieczka takim jeepem to przy okazji przeżycie samo w sobie, już pomijając nawet cel wyjazdu. W pełni komfortowo w willisie mieści się jakieś 9 osób, w tym kierowca i 6 osób na pace. W praktyce turyści zwykle jeżdżą po 12-14 osób, w zależności od odwagi i gabarytów, natomiast miejscowi podobno pakują się do nich nawet i po 30-tu, bardziej trzymając się pojazdu, niż realnie w nim siedząc. Nie muszę chyba dodawać, że Kolumbijczycy są raczej wyluzowani w sprawie przepisów ruchu drogowego.
Bardzo chcieliśmy wyrobić się na miejscu z przejściem najdłuższej trasy, najlepiej jeszcze przed tłumami innych zwiedzających, dlatego do Valle de Cocora ruszyliśmy jednym z pierwszych jeepów o poranku. Życie najwyraźniej wyczuło nasze ambitne plany, bo w gratisie dostaliśmy na start kilka kilometrów spaceru więcej. Okazało się, że spory kawałek od wejścia do parku uszkodził się jeden z mostków. Chociaż willis to maszyna nie do zajechania, to jednak nad rzeką nie przefrunie. Kierowcy podziękowali więc grzecznie pasażerom i wskazali im dalszą drogę stromo pod górę, pocieszając przy okazji “że to już niedaleko”.
Po dotarciu na start właściwego szlaku byliśmy już lekko zmachani, ale dziarsko ruszyliśmy przed siebie. Co ciekawe, formalnie Valle de Cocora stanowi część parku narodowego Los Nevados, ale za wejście na poszczególne ścieżki i tak trzeba dodatkowo zapłacić właścicielowi pobliskiego pola. Nie wchodziliśmy jednak w dyskusje na temat podstaw takiej opłaty i grzecznie zrekompensowaliśmy panu Kolumbijczykowi deptanie jego nieużytków. Jako że jeszcze pogoda tego dnia dopisała, szło się przyjemnie, choć faktycznie momentami szlak bywał średnio oznaczony i niekiedy wymagający. W zasadzie największym zagrożeniem było ryzyko… przegapienie szczytu, a dokładniej to znajdującego się pod nim najwyżej położonego punktu widokowego. Nawet w takim wypadku nie byłaby to jednak poważna strata, bo najładniejsze widoki i tak znajdowały się już na drodze powrotnej, czyli na drugiej, łatwiejszej trasie na szczyt.
Rosły wzdłuż niej przede wszystkim dziesiątki nieprawdopodobnie wielkich palm woskowych, stanowiących główny symbol Valle de Cocora. Rośliny te potrafią osiągnąć nawet 60 metrów wysokości, aczkolwiek ile dokładnie miały widziane przez nas okazy, to nie próbuję nawet zgadywać. Przy okazji, nazywają się palmami woskowymi, bo – tu niespodzianka- kiedyś pozyskiwano z nich wosk. Teraz jednak znajdują się pod ścisłą ochroną, bo dużo lepszy interes robi się mimo wszystko na turystach. Schodząc jeszcze dalej odkryliśmy w końcu ostatnią z dostępnych tras, acz jest to określenie lekko na wyrost. Spod samego parkingu prowadziła bowiem kilkusetmetrowa ścieżka pod dwa główne punkty widokowe, na których można było zrobić sobie zdjęcia ze wspomnianymi palmami. Jak tłumaczyli nam to miejscowi, Kolumbijczycy co do zasady nie bardzo lubią spacery po górach czy też inne formy wysiłku. Z tego powodu idealnym sposobem zwiedzania przez nich parków narodowych jest zostawienie samochodu jak najbliżej głównej atrakcji, pstryknięcie kilku fotek i powrót do domu.
Zadowoleni z widoków i odrobiny ruchu, wróciliśmy na ostatnią noc do sielskiego Salento. Muszę przyznać, że grając w makao na rynku o zachodzie słońca i z zimnym piwkiem w dłoni można je było naprawdę polubić. Poznani tu Kolumbijczycy opowiadali przy okazji, że cała okolica w ogóle jest jakby małą enklawą spokoju na tle reszty kraju. Podobno nawet w najgorszych latach 80-tych i 90-tych było tu dość bezpiecznie, chociaż Salento i Medellin dzieli niewiele ponad 200 kilometrów. Z kolei według niektórych źródeł, lokalna przyroda i architektura była też jedną z głównych inspiracji do powstania “Magicznego Encanto” Disneya. Tak czy inaczej, jest to z pewnością jedno z najładniejszych miejsc w całej Kolumbii i cieszyliśmy się, że udało się je odwiedzić.
Odrestaurowany willis, który być może pamięta jeszcze czerwone maki pod Monte Cassino.
W osobnym temacie na forum zebrałem wszystkie informacje praktyczne dotyczące naszego wyjazdu. Być może komuś pomogą one zaoszczędzić kilka minut, kilka pesos albo przynajmniej uniknąć popełnionych przez nas błędów. Post dostępny jest pod tym adresem.
Trzy tygodnie później, czekając na lotnisku w Bogocie na samolot powrotny, nasz obraz Kolumbii przedstawiał się już nieco lepiej. Część obaw okazała się bezpodstawna, inne z kolei wręcz przeciwnie, natomiast przede wszystkim jest to kraj wielu paradoksów i kontrastów. W jakimś stopniu widzimy to po wrażeniach z wyjazdu, bo z jednej strony nie żałujemy żadnej chwili spędzonej w Kolumbii (no dobra, może poza jedną nocą w Santa Marta, ale o tym później), a z drugiej niechętnie wyobrażam sobie przeprowadzkę tutaj na stałe albo nawet na dłuższy czas.
Z kolei ze wspomnianych na wstępie strachów w zasadzie wszystkie okazały się prawdziwe, tylko żadne z nich nie były czarno-białe. Dla przykładu: senator Miguel Uribe faktycznie został postrzelony, na dodatek dwukrotnie (i jeszcze w głowę), ale wbrew wszelkiej logice ma szansę na wyzdrowienie. Na dodatek miejscowi sami uznają to za wyjątkową sytuację, bo jak twierdzą, takie rzeczy skończyły się w Kolumbii jakieś 20 lat temu. Z kolei przestępczość wszelkiego rodzaju ma się dobrze, również według relacji spotkanych podróżnych, ale znowu – nas osobiście nie dotknęła. Faktycznie, był moment, w którym moja świeżo upieczona małżonka mało nie zginęła pod dawnym domem Pablo Escobara, tylko że w całą sprawę w ogóle nie byli zaangażowani Kolumbijczycy. Bezpieczeństwu w Kolumbii poświęcę zresztą odrębny post, bo to obszerne zagadnienie i sami przed wyjazdem szukaliśmy informacji na ten temat. Jedynie nasze troski co do pogody okazały się zupełną bzdurą, bo prognozy w Kolumbii sprawdzają się podobnie jak przepowiednie końca świata. Dla ułatwienia życia potencjalnym naśladowcom w odrębnym miejscu zbiorę też szereg praktycznych porad i innych informacji, które mogą być przydatne przy planowaniu wyjazdu do Kolumbii na własną rękę.
Pierwsze wrażenia i przerażenia
Już sam transport z lotniska był dla nas nowym doświadczeniem. W pierwszych godzinach na kolumbijskiej ziemi nie odważyliśmy się skorzystać jeszcze z transportu publicznego, więc zamówiliśmy Ubera pod adres wskazany na naszej rezerwacji. Pan kierowca okazał się całkiem rozmowny, a patrząc na nasze wielkie plecaki i wschodnioeuropejską urodę, nie omieszkał doradzić nam, abyśmy bardzo na siebie uważali. Coś go też tchnęło i dopytał się, czy aby na pewno wpisaliśmy w aplikacji dobry adres naszego hotelu. Przed przyjazdem wyczytałem, że co do zasady ulice w Kolumbii nie posiadają nazw, a wyłącznie numery. System jest skonstruowany mniej więcej tak, że ulice idące ze wschodu na zachód nazywają się “calle”, a te z północy na południe “carretera”. Typowy adres wygląda więc tak: Calle 11 #4-41, co oznacza, że jest to budynek na calle 11, znajdujący się 41 metrów od skrzyżowania z carretera 4. Oczywiście, bywa to bardziej skomplikowane, bo często ulice nie mogą iść dokładnie wzdłuż linii prostej. W Bogocie jest jednak jeszcze jeden problem, którego zupełnie nie byłem świadomy. Mianowicie – wszystkie adresy są w rzeczywistości… zdublowane. W ten sposób ten sam adres występuje w części północnej, jak i w południowej (chociaż wtedy dodaje mu się na końcu “sur”). Z jakiegoś powodu aplikacja wyznaczyła mi trasę do adresu położonego w południowej części miasta, który od swojego północnego odpowiednika dzielił może kilometr. Szybko ustaliliśmy lekką korektę kursu, a taksówkarz uznał, że w pierwotnym miejscu i tak by nas nie wysadził, bo tam nie czeka nas nic dobrego. Dla uniknięcia wątpliwości wykonał jeszcze charakterystyczny gest ręką wzdłuż szyi, który w każdej kulturze oznacza to samo. Po dotarciu na miejsce podziękowaliśmy mu serdecznie i powstrzymując siłą woli incydent kałowy, zameldowaliśmy się w hotelu.
Podczas 3 dni w Bogocie mieszkaliśmy w dzielnicy La Candelaria, będącej historycznym centrum miasta. Znajduje się na niej sporo eleganckiej, kolonialnej architektury, główne budynki kolumbijskiej państwowości, mnóstwo restauracji i od groma sklepów. Ten egzotyczny obrazek na ulicach uzupełniają jeszcze tłumy turystów, lokalnych sprzedawców i lam, wymieszanych w różnych proporcjach. Wygląda to wszystko całkiem przyjemnie i atrakcyjnie, choć nad wszystkim unosi się specyficzna atmosfera. W La Candelarii odnosiliśmy na każdym kroku wrażenie, że bezpieczeństwo na ulicy nie jest stanem domyślnym, lecz należy je najpierw osiągnąć i włożyć sporo energii w jego utrzymanie. Według zamysłu władz, niewielka starówka ma stanowić w miarę bezpieczny bastion dla podróżnych i miejscowych, przynajmniej jak na kolumbijskie standardy. Jeszcze przed naszym wyjściem na ulicę nakreślił nam to nasz gospodarz i precyzyjnie wskazał ulice, których na La Candelarii nie należy przekraczać. Na każdym kroku widywaliśmy więc uzbrojone patrole policji i wojska, a budki strażnicze stały też przy niektórych uliczkach prowadzących do tej dzielnicy. Wrażenie robił też widok drutu kolczastego we wszystkich rozmiarach i wzorach, którym miejscowi z jakiegoś powodu hojnie dekorują dachy swoich domów. Pomimo tego wszystkiego, La Candelarię zwiedzało się bardzo przyjemnie i było to dobre miejsce do rozpoczęcia naszej przygody z Kolumbią. Zdziwiliśmy się nawet jakiś czas później, kiedy kilku turystów z różnych stron świata mówiło nam, że w swojej podróży pominęli Bogotę, bo jest tam brzydko i niebezpiecznie. Pierwszy argument uważam za zupełnie bezsensowny, a jeśli chodzi o drugi, to cóż, sprawa jest bardziej złożona.
Przedstawiony powyżej obraz La Candelarii zmieniał się bowiem wyraźnie wraz z nastaniem nocy. Sprzedawcy szybciutko zawijali swoje stragany, a policjanci opuszczali budki strażnicze. Jeśli natomiast któryś z miejscowych decydował się wyjść na spacer, to zabierał ze sobą psa rasy naturalnie przystosowanego do rozszarpywania niemiłych przechodniów. Uwierzcie mi, robi to pewne wrażenie, kiedy wracając do hotelu o zmroku zza zakrętu wyłania się nagle dorodny doberman bez żadnego kagańca albo smyczy. Chwilę później piesek minął nas bez mrugnięcia okiem wraz ze swoim właścicielem, a dla nas był to wyraźny sygnał, że chyba czas już do łóżka. Trzeba mieć przy tym na uwadze, że w Bogocie dzień i noc trwają przez cały rok niemal równo po 12 godzin, a chwilę po 18:00 robi się już ciemno. Starówka może więc nie być dla was idealnym miejscem, jeśli w stolicy szukacie przede wszystkim życia nocnego.
Jak w każdym mieście w Kolumbii, główny plac nosi imię Simona Bolivara.
Na ulicach Bogoty można spotkać na przykład lamy.
Ładnie, kolorowo, ale sielski obrazek trochę zaburza wszechobecny drut kolczasty.
Kolumbijczycy uwielbiają napisy z nazwą miejscowości. Każda szanująca się destynacja musi posiadać przynajmniej jeden taki, a najlepiej kilka. Co nie znaczy jednak, że kręci się wokół nich wielu turystów.
Kolorowe, ładne i zakorkowane uliczki La Candelarii.
Bogota zapiera dech w piersiach
Lokalizacja miasta niesie za sobą jeszcze więcej skutków dla podróżnych. Jeden z nich zauważyliśmy prawie od razu, choć pierwotnie tłumaczyliśmy go zmęczeniem po podróży. Otóż już po krótkim spacerze pod górę zaczynaliśmy dyszeć jak psy i to w sposób zupełnie nieadekwatny do włożonego wysiłku. Wyjaśnienie tej zagadki nie tkwiło jednak w naszym siedzącym trybie życia, a w położeniu Bogoty na wysokości ponad 2 600 metrów n.p.m. To nawet wyżej, niż nasze Rysy, a na dodatek od zachodu miasto otaczają jeszcze wyższe góry. Podczas nagłego rozwoju miasta w ciągu ostatnich 50 lat stanowiły one przeszkodę nie do pokonania nawet dla zdeterminowanych Kolumbijczyków. Z tego powodu stolica kraju rozwijała się wyłącznie na wschód i – przede wszystkim – na północ oraz południe od swoich historycznych granic. Nie był to jednak rozwój równomierny, bo najbogatsi mieszkańcy wyprowadzali się stopniowo na północ, podczas gdy południe zamieniło się w slumsy.
Położenie Bogoty ma też swoje plusy, bo przez cały rok w mieście panuje podobna temperatura, wynosząca w ciągu dnia mniej więcej 20 stopni. Muszę przyznać, że po nieludzkich upałach w Madrycie była to miła odmiana. Zresztą, przyjemny chłód stolicy jeszcze kilka razy wspominaliśmy z utęsknieniem w innych częściach Kolumbii. Swoją drogą, kolejną zaletą położenia miasta wysoko w górach jest zupełny brak komarów, a przynajmniej tych roznoszących choroby tropikalne. Niby drobiazg, ale dla hiszpańskich kolonizatorów był to jeden z kilku istotnych argumentów przemawiających za umiejscowieniem stolicy prowincji tak daleko od wybrzeża.
Niektórzy doradzają powolną aklimatyzację na takiej wysokości przez pierwszych kilka dni, aby organizm mógł przestawić się na nowe warunki atmosferyczne. My, niestety, nie mieliśmy do dyspozycji w tym celu ani kilku dni, ani cierpliwości, ani (i to przede wszystkim) zdrowego rozsądku. W związku z tym postanowiliśmy zacząć nasz drugi dzień w Kolumbii od spaceru na pobliskie wzgórze Monserrate, na którym znajduje się katolickie sanktuarium. Na szczyt można było się również dostać za pomocą kolejki, no ale szanujmy się, nie będziemy wjeżdżali na byle jaki pagórek.
Oj, wspaniały był to pomysł. Według oficjalnych informacji wejście na Monserrate zajmuje od 50 minut do 3 godzin. Spory rozstrzał, a jeszcze umiem wyobrazić sobie takich, którzy postanowią się zawrócić i przeprosić z kolejką linową. Szczyt znajduje się na wysokości około 3 150 metrów n.p.m., a na dodatek wiedzie do niego dość stroma ścieżka. Nam wejście zajęło trochę ponad godzinę, przy czym bliżej szczytu przerwy robiliśmy nawet co kilka minut. W ten sposób mogliśmy po pierwsze złapać jakikolwiek oddech, a po drugie w końcu spokojnie przyjrzeć się całej otoczce tej atrakcji turystycznej. Jeśli w takim miejscu oczekujecie atmosfery spokojnego spaceru po górach, to w zasadzie macie racje, chociaż raczej w wydaniu Krupówek skrzyżowanych z imprezą reggaeton. Na całej długości ścieżki ustawione były wszelkiego rodzaju stragany i obwoźni sprzedawcy oferujący wszystko – od zdjęcia z lamą, poprzez dziwne miejscowe słodycze, na toalecie kończąc. Ogólnie jednak po raz pierwszy w Bogocie czuliśmy się na trasie całkiem bezpiecznie, a co jakiś czas i tak dodatkowo mijaliśmy piesze lub konne patrole policji. Dodatkowo na Monserrate wchodziliśmy w poniedziałek w miarę rano, a najwidoczniej co najmniej połowa Bogoty zdecydowała podobnie zacząć ten tydzień. Zagadka tłumów w dzień roboczy wyjaśniła się trochę później, kiedy dowiedzieliśmy się o istnieniu kolumbijskich “długich weekendów”. Okazało się, że Kolumbijczycy dosyć często mogą odebrać sobie dzień wolny za wszelkiego rodzaju święta wypadające w weekend, a tych najwidoczniej mają całkiem sporo. W praktyce jednak prawie wszyscy biorą wolne w najbliższy poniedziałek, przez co dla podróżnych wygląda on zupełnie jak dzień świąteczny.
Udało nam się w końcu wejść na szczyt chwilę przed 10:00, o której w sanktuarium rozpoczynała się msza. Nie skorzystaliśmy, co prawda, z tej okazji do rozwoju duchowego, ale krzyki, śmiechy i śpiewy dobiegające z głośników pozwoliły nam przypuszczać, że miejscowe obrzędy wyglądają trochę inaczej niż w naszej rodzimej wersji katolicyzmu. Przede wszystkim wdrapaliśmy się na Monserrate dla ładnego widoku na Bogotę, a ten był naprawdę spektakularny. Dopiero stojąc na wzgórzu można zobaczyć, jak ogromna jest stolica Kolumbii. Oficjalne szacunki mówią o blisko 12 milionach mieszkańców w rejonie metropolii lub 8 milionach w samych granicach administracyjnych. Można się niby spierać, na ile dokładne są te szacunki, ale to w zasadzie i tak bez znaczenia. Miasto ciągnie się dosłownie po horyzont, przynajmniej tam, gdzie jego dalszego rozwoju nie blokują góry. Robi to duże wrażenie zwłaszcza wtedy, kiedy uświadomimy sobie, że jeszcze przed 1960 rokiem Bogota liczyła mniej więcej milion ludzi. Żadna administracja i infrastruktura nie jest w stanie przyjąć z powodzeniem takiej liczby mieszkańców w tak krótkim czasie i nie zdziwię was mówiąc, że w Bogocie absolutnie się to nie udało.
Wspomniany wcześniej podział na nierównomiernie rozwiniętą północ i południe stolicy znajduje odzwierciedlenie między innymi w poziomie bezpieczeństwa. Patrząc na tak ogromne miasto uświadamiasz też sobie, że jako podróżny o aparycji gringo praktycznie nie masz szans na zobaczenie jego lwiej części. W odróżnieniu jednak od wielu innych miejsc, w Bogocie powstrzymuje Cię przed tym nie tyle brak czasu, co całkiem uzasadniony strach o własną skórę i posiadane mienie.
Ten kościółek na szczycie wzgórza to właśnie cel naszej wycieczki.
Co sprytniejsi lub bardziej leniwi wjeżdżają na górę kolejką linową albo szynową.
Krupówki w kolumbijskim wydaniu.
Bogota w pełnej okazałości.
Świąteczna toaleta za rozsądną cenę.
Kolejny z napisów „Bogota”, tym razem zdecydowanie lepiej umieszczony.
La Candelaria i nieśmiały wypad nieco dalej
Przez kilka dni w Bogocie zdeptaliśmy chyba po kilka razy każdą uliczkę La Candelarii. Na szczęście trafiła nam się też piękna pogoda, co w ogóle nie jest oczywiste w tym mieście. Podobno w Bogocie zawsze pada, trochę pada lub tak jakby chciało padać, dlatego też deszcz nie robi na nikim wrażenia. Szybko nauczyliśmy się też nie ufać w Kolumbii prognozom pogody, a już na pewno nie dostosowywać do nich planów dnia. Na cały nasz pobyt w Bogocie prognozy wskazywały na coś pomiędzy zwykłymi ulewami a katastroficznymi burzami, natomiast w praktyce pokropiło może łącznie przez kilka godzin, a i wtedy nie popsuło to nam planów. Zresztą, w innych częściach kraju miejscowi mówili nam, że jak i wszystko inne w Kolumbii, tak i prognoza jest całkowicie nieprzewidywalna.
Chodzenie po Bogocie to trochę loteria. Niekiedy tuż za rogiem znajdziesz fajną alejkę, pełną kolorowych murali, modnych knajp i kukurydzianego bimbru o smaku mango, sprzedawanego w plastikowych butelkach. Z kolei na innej uliczce wylosujesz typów spod ciemnej gwiazdy przeplatanych grupkami narkomanów. Natomiast jedna rzecz pozostaje zawsze niezmienna – wszechobecny krzyk i hałas. Jak powszechnie wiadomo, podstawowym narzędziem handlu jest reklama. Tak się jednak składa, że w Kolumbii najchętniej praktykowana jest reklama słowna, muzyczna lub krzycząco-piszcząca. Każdy szanujący się sprzedawca uliczny co chwilę głośno zachwala swoje produkty, a co bardziej obrotni ogarnęli sobie nawet zapętlone odtwarzanie reklam z głośników. W takich warunkach człowiek aż tęskni za panującą nad Wisłą reklamozą banerową. Dodatkowo Kolumbijczycy uwielbiają słuchać muzyki, a swoją pasją chętnie dzielą się ze wszystkimi wokół. Przy tym najwidoczniej wszystkie miejscowe głośniki sprzedawane są z pewną wadą fabryczną, bo mogą być albo wyłączone albo rozkręcone do granic możliwości. Kolumbijczycy zdają się też podzielać przekonanie, że nic tak nie zachęca klientów do odwiedzin lokalu, jak odpowiednio głośna muzyka.
W tym całym w gruncie rzeczy bezpiecznym rozgardiaszu La Candelarii nie dawał mi spokoju fakt, że tak naprawdę widzimy jedynie drobny wycinek całego miasta. Bardzo chcieliśmy zobaczyć cokolwiek innego, ale na odwiedziny w południowej części Bogoty mieliśmy za mało odwagi i za dużo do stracenia. Ostatecznie zamówiliśmy Ubera do Usaquen, obecnie jednej z północnych dzielnic stolicy, a kiedyś stanowiącego odrębne miasteczko. Przy okazji mieliśmy też okazję pooglądać miasto przez szybę taksówki, fundując sobie przynajmniej taki substytut zwiedzania. Jakie było jednak nasze zdziwienie, kiedy gdzieś po trasie zobaczyliśmy nagle najbardziej typowego Azjatę z jeszcze bardziej typowym aparatem, spacerującego sobie w zadumie. Do tej pory sam nie wiem, czy to my jesteśmy tacy bojaźliwi, czy po prostu pan Azjata urodził się z workiem mosznowym wykonanym z wolframu.
Niestety nie wiem, jak dalej potoczyły się losy wojownika z Dalekiego Wschodu. My natomiast w końcu wysiedliśmy z samochodu i nagle poczuliśmy się, jakbyśmy przenieśli się nie tylko w przestrzeni, ale też po drabinie społecznej. Na ulicy od razu rzuciły się nam w oczy eleganckie knajpy, równe chodniki i w ogóle jakiś taki powiew generowanego PKB. Ludzie ładni, pachnący, aż sam mimowolnie poprawiłem wygięte elementy garderoby. Zamiast obwoźnych sprzedawców przy głównej ulicy stało natomiast centrum handlowe, a w nim salon samochodowy i cukiernia, która oferowała croissanty w złotej polewie po 15 zł sztuka. W okolicy za to strzeżone osiedla, strzeżone szkoły i pozostałe osiągnięcia segregacji społecznej. Inny świat, inni ludzie.
Problem w tym, że w Usaquen nie bardzo jest co zwiedzać. Jest tu jeden ładny kościółek, obok niego niewielki park, a poza tym kilka zadbanych uliczek i popularny pchli targ. Na kilka godzin spaceru to wystarczy, natomiast na cały dzień już nie za bardzo. Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało, głównymi atrakcjami dzielnicy są przede wszystkim spokój i bezpieczeństwo. Po wypiciu dobrej kawy i obejrzeniu kilku straganów zaczęliśmy się powoli rozglądać za Uberem do domu, tym bardziej, że zbliżał się już zmrok. Chociaż Usaquen za dnia wyglądał na zupełnie bezpieczny, to nie mieliśmy chęci ani potrzeby oglądać go po nocy. Opuszczając dzielnicę chwilę po 17:00 nie wzięliśmy jednak pod uwagę tego, że zaczynają się właśnie godziny szczytu. Warto przy tym dodać, że kolumbijskie miasta są notorycznie zakorkowane bez wyraźnego powodu, bo posiadają infrastrukturę przystosowaną do mniej więcej 10-krotnie mniejszej liczby ludzi i co najmniej do 20-krotnie mniejszej liczby pojazdów. W efekcie popołudniowy ruch uliczny może doprowadzić do furii nawet świętego, a Kolumbijczycy nie słyną specjalnie ze stoicyzmu. I w ten oto sposób na koniec dnia w jednym korku solidarnie stoją tak samo bogaci, jak i biedni. Oczywiście, niemiłosiernie przy tym trąbiąc.
Na starówce Bogoty znajdziemy też kilka uliczek o hipstersko-artystycznym klimacie. Podróżni o bardziej przyziemnym nastawieniu znajdą na nich za to kukurydziany bimber we wszystkich smakach.
Co kawałek na ulicach starówki stoją różnego rodzaju budki strażnicze albo patrole służb.
Jeden z setek ładnych murali Bogoty.
Na wysokości ponad 2 600 metrów n.p.m. nawet najmniejsze wzniesienie jest odczuwalne.
Pałac Prezydencki w Bogocie.
Patacony, czyli kulinarne odkrycie wyjazdu do Kolumbii. Są to smażone placki z bananów, które podawane są jako przystawka, dodatek albo bez wyraźnego powodu.
Capitolio Nacional de Colombia, czyli siedziba Kongresu Kolumbii.
Bardzo ładny kościół, który kilkukrotnie próbowaliśmy odwiedzić i ani razu nie udało nam się wejść do środka.
Usaquen. Jedna z bogatych dzielnic na północy Bogoty.
Mały, ale ładny park w Usaquen.
Miejscowy przysmak – gorące kakao serwowane razem z żółtym serem. Ser nie wyróżnia się niczym szczególnym poza tym, że wkłada się go do filiżanki z napojem. Zaskoczę was – smakuje wtedy dokładnie tak, jak możecie sobie wyobrazić goudę umoczoną w kakao. Z jakiegoś powodu Kolumbijczykom rzekomo pasuje takie połączenie.
Kulturalna strona Bogoty
W końcu ostatniego dnia w Bogocie poranek przywitał nas tradycyjną, deszczową pogodą. Na upartego mogliśmy jeszcze zarzucić na siebie kurtkę i kontynuować zwiedzanie starówki z przyległości, tylko że tak naprawdę niewiele jeszcze zostało nam do zobaczenia. Zachęceni dodatkowo deszczem, odpuściliśmy sobie więc dalsze spacery i postanowiliśmy spędzić dzień na wizytach w licznych muzeach Bogoty. Tak szczerze mówiąc, na wyjazdach chodzimy po nich raczej rzadko, a praktycznie nigdy nie odwiedzamy więcej, niż jednego w danym mieście. Ani się tym nie chwalę, ani nie jest mi szczególnie głupio, po prostu zazwyczaj brakuje na to czasu. W stolicy Kolumbii okazało się to jednak trafionym pomysłem, bo i ciekawych instytucji kultury nie brakuje, jest w nich bezpiecznie, no i na głowę nie pada.
W La Candelarii znajduje się co najmniej kilkanaście muzeów albo innych atrakcji umożliwiających zwiedzanie, z czego my zrobiliśmy sobie tournee po pięciu z nich (chociaż jedno odwiedziliśmy w zasadzie przez przypadek). Niekiedy też ich otoczka i przysłuchiwanie się innym turystom było równie ciekawe, co same eksponaty.
Zaczęliśmy od najbardziej znanego obiektu, największej chluby miasta, czyli Muzeum Złota. Kilkupoziomowy, odnowiony budynek zawiera mnóstwo eksponatów dawnej sztuki złotniczej i jeszcze więcej informacji na temat jej powstania i rozwoju. Trzeba przy tym przyznać, że czego jak czego, ale złota to akurat nie brakowało kulturom prekolumbijskim. Wszelkiej maści wyrobów zgromadzono w muzeum od groma, a łącznej wartości obiektów nawet nie próbuję szacować. Swoją drogą, w środku zdarzyło się nam podsłuchać rozmowy kilku turystów z Polski, którzy w zasadzie byli trochę rozczarowani ekspozycją. Pierwsi oczekiwali, że na miejscu “będzie mnóstwo sztabek złota”, które – jak powszechnie wiadomo – bardzo się od siebie różnią i w ogóle prezentują się ciekawiej, niż jakieś tam jaguary ze złota. Druga grupa była bardziej szczodra w komplementach, ale nie obce były im też patriotyczne uczucia. Innymi słowy, muzeum było “fajne, no ale Muzeum Powstania Warszawskiego jest lepsze”.
Podążając tropem złotniczo-jubilerskim wybraliśmy się od razu do pobliskiego Muzeum Szmaragdów i tu kilka zaskoczeń czekało nas jeszcze przed wejściem. Przede wszystkim, muzeum nie jest wcale tak łatwo znaleźć, bo mieści się w wieżowcu naprzeciwko Muzeum Złota, a z poziomu ulicy nie uświadczycie żadnej tabliczki. Co więcej, przed wejściem musimy wyrobić sobie przepustki, okazać paszporty i w ogóle podążać za przydzielonym nam opiekunem. Następnie wjeżdżamy na 23-cie piętro wspomnianego wieżowca, gdzie wita nas imponujący widok na całą Bogotę i kilku uzbrojonych ochroniarzy. Dopiero po przejściu przez wszystkie procedury możemy kupić bilet na zwiedzanie placówki, koniecznie z przewodnikiem. Na szczęście pod tym kątem jest dużo mniej luksusowo, bo taka rozrywka kosztuje tylko 6 tysięcy pesos (mniej więcej 6 złotych). Na pytanie o preferowany język wycieczki my nieopatrznie odpowiedzieliśmy, że może być hiszpański, a kasjerka nie zadała sobie trudu, żeby sprawdzić nasze kompetencje językowe. Mogę tylko powiedzieć, że nie była to najlepsza decyzja, bo nasz przewodnik dostosował poziom komunikatów raczej do towarzyszącej nam grupy Chilijczyków, ale co się naoglądaliśmy szmaragdów, to nasze. Na dodatek na większości ekspozycji nie można było robić zdjęć, bo podobno “muzeum jest prywatne”. Na moje (skądinąd głupie) pytanie, “a co to w zasadzie zmienia?”, usłyszałem mniej więcej, żebym się nie interesował, bo kociej mordki dostanę. Czy jakoś tak, jak wspomniałem, przewodnik nie mówił najwyraźniej.
Z ciekawych miejsc odwiedziliśmy tego dnia jeszcze Muzeum Policji, mieszczące się w dawnej komendzie głównej tej formacji. Mili panowie w mundurach sprawdzili na wejściu, czy nie wnosimy ze sobą przypadkiem broni, nie mamy narkotyków i nie widniejemy w jakichś kartotekach, a potem życzyli nam udanego zwiedzania. Do oglądania były za to między innymi “pamiątki” z czasów poszukiwań Pablo Escobara, wystawy historycznego uzbrojenia kolumbijskiej policji i cała masa zdjęć bardzo ważnych dyrektorów oraz komendantów. Pomysł ciekawy, wykonanie dobre, zabrakło może nam tylko odwagi, aby poprosić któregoś z policjantów o krótkie oprowadzenie. Gdyby natomiast komuś było mało atrakcji wewnątrz, to wokół muzeum znajduje się cała masa sklepów z tak zwanymi militariami i innym wyposażeniem małego komandosa. Do kupienia były między innymi repliki medali za walkę z narkobiznesem oraz etui na legitymacje funkcjonariuszy kolumbijskiej policji. Wyglądały całkiem profesjonalnie, więc jeśli ktoś chciałby sprawdzić swoich sił jako policjant na ulicach Bogoty, to za niewygórowaną cenę mógł spełnić swoje marzenie. Wydaje mi się jednak, że żaden z punktów handlowych nie przyjmował reklamacji.
Na sam koniec poszliśmy jeszcze do Muzeum Botero oraz połączonych z nim Muzeum Monet i chyba jakimś innym muzem sztuki całkiem współczesnej. Przyznaję się bez bicia, ostatnie dwie pozycje odwiedziliśmy głównie dlatego, że zgubiliśmy drogę na koniec zwiedzania. Natomiast pierwszej części nie żałuję ani trochę, bo Fernando Botero wypracował sobie styl równie niepodrabialny, co absurdalny. W zasadzie wszystkie jego dzieła posiadają zupełnie zaburzone proporcje, trochę przypominające karykaturę, a trochę chorobliwą otyłość. Był przy tym równie płodnym malarzem, co rzeźbiarzem, a niektóre jego posągi można spotkać wystawione na ulicach kolumbijskich miast, w tym przede wszystkim Medellin.
Całodniowe tournee po muzeach dobitnie uświadomiło nam, że czas już powoli opuszczać Bogotę. Pierwszy etap podróży po Kolumbii zakończyliśmy zdrowi, w prawie suchych ubraniach i bez popadania w konflikty z prawem lub bezprawiem. Zadowoleni z wyniku znacznie powyżej oczekiwań, ruszyliśmy w dalszą drogę do Salento i Doliny Cocora.
Część druga (prawdopodobnie) wkrótce nastąpi.
Dowód na to, że prekolumbijską Amerykę zasiedlały jamniczki.
Kryształ szmaragdu, jednego z bogactw naturalnych Kolumbii.
Mam wrażenie, że w Bogocie nadal pracują nad planem zagospodarowania przestrzennego.
Jedno z najbardziej znanych dzieł Botero, którym kilka wieków wcześniej inspirował się da Vinci.
Adam i Ewa, również autorstwa Botero.
Obraz pod tytułem „Pierwsza dama”. Nie wiem, czy podziwiać kunszt, czy odwagę malarza.
Muzeum Złota mieści się w charakterystycznym budynku przy głównej ulicy. Wewnątrz prezentuje się znacznie lepiej.
Ozdobna fasada dawnej komendy policji, w której teraz mieści się muzeum tej służby.
Pamiątkowy manifest FARC, jeden z eksponatów.
Gotowy materiał na mural. Część II: Salento i Valle de Cocora
Podczas pobytu w Salento spotkaliśmy parę Słowenek, które zorganizowały sobie ekspresowy wyjazd po Ameryce Południowej. W ciągu dwóch tygodni planowały odwiedzić chyba z 5 państw i siłą rzeczy na ich liście znajdowały się wyłącznie topowe atrakcje turystyczne każdego z nich. Pomijając sam pomysł organizacji takiego “LatinoExpress”, dużo to chyba mówi o samym miejscu naszego spotkania.
Dolina Cocora (Valle de Cocora) wraz z kilkoma uroczymi miasteczkami leży około 200 kilometrów w linii prostej na wschód od Bogoty. Przekłada się to na mniej więcej godzinę lotu krajowymi liniami lub bliżej nieokreśloną wieczność w autobusie. Podróżowanie po Kolumbii drogą lądową bywa bowiem mocno kłopotliwe, bo nie pomaga w nim ani górzyste ukształtowanie terenu, ani nieustannie zakorkowane drogi. Chcąc więc oszczędzić trochę czasu, kupiliśmy bilety na samolot z Bogoty do Armenii.
Wypada może doprecyzować, że mowa tu o mieście w Kolumbii, a nie o kraju na Kaukazie. Konsternacja jest jednak jak najbardziej zrozumiała, bo wcześniej sam nie miałem pojęcia o istnieniu takiego miasteczka. Co znamienne, geografia obydwu Ameryk pełna jest takich zapożyczeń ze “Starego Świata”. W samej Kolumbii znajdziemy na przykład wspomnianą Armenię, ale też Palestine, Barcelonę, Belen (Betlejem), Turin, Palermo i Medellin, nazwany tak od wsi położonej gdzieś w Hiszpanii. Niektóre nazwy wyraźnie wskazują na pochodzenie migrantów-założycieli, a jak można zauważyć na powyższej liście, jest to mieszanka z całego świata. Współcześni Kolumbijczycy są przez to bardzo zróżnicowani, a ich przodkowie pochodzą z Europy, Azji, Afryki albo rdzennych plemion tego regionu. Przodków z Bliskiego Wschodu ma choćby Shakira, największa gwiazda Kolumbii. Nie każdy też wie, że ta kolumbijska piosenkarka kilkukrotnie otrzymywała propozycje małżeństwa od Polaka, ale ostatecznie zdecydowała się na zgłoszenie moich wiadomości jako “naruszających normy społeczności”.
Salento - miasteczko z pocztówki
W samej Armenii nie ma za bardzo czego zwiedzać, co potwierdził zarówno nasz kierowca Ubera, jak i widok za oknem samochodu. W mieście odwiedziliśmy więc wyłącznie dworzec autobusowy i od razu przesiedliśmy się do lokalnego busika, jadącego do Salento. Bilet na godzinną trasę kosztował grosze, a w cenie był dodatkowo klimat wschodnioeuropejskiej marszrutki i radio grające najgorętsze hity discolatino. Wypoczęci po takich luksusach, zrzuciliśmy z siebie plecaki w hotelu i ruszyliśmy rozeznać się w okolicy.
Już po pierwszych chwilach w Salento czuliśmy, że panują tu zupełnie inne warunki, niż w gigantycznej Bogocie. Po zadbanych, kolorowych uliczkach kręciły się tłumy turystów, a liczne bary i sklepy z pamiątkami zachęcały do odwiedzin i pozostawienia w nich kilku pesos. Atmosfera czujności i wiszącego gdzieś nad głową nieokreślonego zagrożenia zupełnie wyparowała. Innymi słowy – ładne, choć trochę typowe turystyczne miasteczko, jakich wiele na całym świecie. Po kilku dniach w stolicy Kolumbii zrobiło jednak na nas bardzo dobre wrażenie i przyjemnie było na jakiś czas opuścić gardę podczas naszej, jakby nie było, podróży poślubnej.
Główny rynek miasteczka idealnie dopełnia wizerunek sielskiej miejscowości wypoczynkowej. Kolonialna architektura nieodłącznej trójcy ratusza, kościoła i posterunku policji, uzupełniona jeszcze niewielkim parkiem (obowiązkowo im. Bolivara) i przytulnymi knajpami aż prosi się o umieszczenie na pocztówce albo innym magnesie made in China. Przez plac przewija się codziennie też morze turystów, bo odjeżdżają stąd jeepy do większości okolicznych atrakcji. Istny raj dla backpackerów i faktycznie jest ich w mieście pod dostatkiem. Swoją drogą, zastanawiam się czasem, jakim cudem ci wszyscy ludzie na wakacjach są tacy czyści, eleganccy i w ogóle jakby prosto z reklamy Jacka Wolfskine. My po tygodniu albo dwóch noszenia swojego dobytku na plecach prezentujemy sobą wiele rzeczy, ale reklamować moglibyśmy co najwyżej środki na grzybicę lub poparzenia słoneczne. W dodatku nawet jeśli miałem kiedyś jakieś wyprasowane ubrania, to po takim czasie już dawno zmieniły one swoją pierwotną formę, a niekiedy nawet i stan skupienia. Niezależnie jednak od tajemnicy schludnego wyglądu grupek backpackerów, ich liczna obecność w Salento wyraźnie świadczyła, że mają tutaj dogodne warunki środowiskowe.
Poza rynkiem i kilkoma odchodzącymi od niego ulicami, najpopularniejszą atrakcją w samym miasteczku jest położone w centrum niewielkie wzgórze. Rozciąga się z niego ładny widok na zieloną do granic możliwości okolicę, który przyciąga co sprawniejszych fizycznie turystów. Miejsce w sam raz nadaje się do wypicia czegoś zimnego o zachodzie słońca, a miejscowi dobrze wyczuli potrzeby rynku. Trzeba jednak pamiętać, że miejscowy handel nie może się obejść bez reklamy słowno-muzycznej. Chociaż okrzyki i gwar ze straganów nie odbiegały od tutejszej normy, to jednak w tym całym obrazku coś mnie zdziwiło. Tym niepasującym elementem był ubrany po cywilnemu Kolumbijczyk z karabinem, który jakby od niechcenia przechadzał się pomiędzy stoiskami. Sprzedawcy usilnie starali się nie zwracać na niego uwagi, a może faktycznie nie stanowił dla nich żadnej nowości. Dla nas jednak widok młodego faceta, który bez żadnych emblematów albo nawet głupiej czapeczki z napisem “seguridad” nosi karabin w miejscu publicznym był bardzo daleki od definicji “nic nadzwyczajnego”. Mimo wszystko nie chcieliśmy wyjść na na nieobeznanych w lokalnych tradycjach, dlatego też po jakiś czasie poszliśmy sobie poszukać ładnych widoków troszeczkę dalej.
Kolorowe uliczki Salento.
Główny plac miasteczka, obowiązkowo imienia Simona Bolivara.
Wszystkie atrakcje w Salento są od siebie o rzut kamieniem i akurat tym razem nie jest to przenośnia.
Trucha, czyli pstrąg. Lokalny przysmak z górskich rzek.
Kawa, kakao i palmy woskowe
Okoliczna natura jest jednym z głównych powodów, dla których turyści gromadnie zjeżdżają się w okolice Salento. Wszystko odbywa się przy tym w klimatach eko, bio i w ogóle miłości do Pachamamy oraz kolumbijskiej ziemi. W pobliżu miasteczka można odwiedzić jedną z kilkunastu plantacji, produkujących głównie kawę albo kakako. O walorach uprawy kakao akurat się nie wypowiem, bo nie wystarczyło nam na nią czasu, ale wizyta na farmie kawy była naprawdę super. Zwiedzanie przyjmuje w sumie formę warsztatów, podczas których nie tylko można wypić najlepszą kawę na świecie, ale i zobaczyć cały proces, jaki ta roślina przechodzi od maleńkiego ziarenka do porannej kolejki pod ekspresem w zakładzie pracy. Ogólnie w takim momencie człowiek uświadamia sobie, jak wielkim ignorantem jest w kwestii kawy, bo w zasadzie każdy element procesu jej produkcji ma wpływ na finalny smak napoju. I nie są to bynajmniej różnice czysto kosmetyczne, bo faktycznie kawę na farmie serwowali doskonałą.
Żeby dodatkowo dopełnić wrażenia z wizyty, turyści zaganiani są też na jakiś czas do zbiorów samych owoców kawy. Do tej czynności wydawany jest oczywiście podstawy sprzęt BHP w postaci sombrero oraz koszyczka na zbiory, po czym gringos kierowani są na stanowiska pracy na pobliskich stokach. Warto założyć do tej czynności solidne buty, bo jeśli akurat wcześniej trochę popada, to w zwykłych adidasach bardzo łatwo wyrżnąć na ziemię. Ogólnie rzecz biorąc jest to praca niewdzięczna, kontuzjogenna i jak to zwykle z takimi bywa, słabo płatna. Miejscowy robotnik za kilogram zebranych owoców dostaje 1000 pesos, czyli mniej więcej 1 złotówkę. Zakładając więc nawet wyjątkową sprawność niektórych Kolumbijczyków w tym zakresie, w żaden sposób nie jest to lukratywne zajęcie.
Dobra, dość zresztą o kawie, bo jak ktoś chce sobie posłuchać nowinek rolniczych, to sobie może włączyć Agrobiznes. W okolicach Salento znajduje się bowiem jedno z najbardziej fotogenicznych miejsc w całej Kolumbii i to właśnie tam przede wszystkim ciągnie większość podróżnych. Mowa oczywiście o wściekle zielonej Valle de Cocora (Dolinie Cocora), położonej raptem 10 kilometrów od miasteczka.
Do Doliny Cocora, jak też i do innych atrakcji w sąsiedztwie, dojeżdża się z Salento jeepami, nazywanymi pieszczotliwie “willisami”. Ta druga nazwa jest zresztą znacznie bliższa nomenklatury producenta, bo wykorzystywany w Salento model pojazdu to Willys MB, zaprojektowany w USA jeszcze za ostatniej Wojny Światowej. Wycieczka takim jeepem to przy okazji przeżycie samo w sobie, już pomijając nawet cel wyjazdu. W pełni komfortowo w willisie mieści się jakieś 9 osób, w tym kierowca i 6 osób na pace. W praktyce turyści zwykle jeżdżą po 12-14 osób, w zależności od odwagi i gabarytów, natomiast miejscowi podobno pakują się do nich nawet i po 30-tu, bardziej trzymając się pojazdu, niż realnie w nim siedząc. Nie muszę chyba dodawać, że Kolumbijczycy są raczej wyluzowani w sprawie przepisów ruchu drogowego.
Bardzo chcieliśmy wyrobić się na miejscu z przejściem najdłuższej trasy, najlepiej jeszcze przed tłumami innych zwiedzających, dlatego do Valle de Cocora ruszyliśmy jednym z pierwszych jeepów o poranku. Życie najwyraźniej wyczuło nasze ambitne plany, bo w gratisie dostaliśmy na start kilka kilometrów spaceru więcej. Okazało się, że spory kawałek od wejścia do parku uszkodził się jeden z mostków. Chociaż willis to maszyna nie do zajechania, to jednak nad rzeką nie przefrunie. Kierowcy podziękowali więc grzecznie pasażerom i wskazali im dalszą drogę stromo pod górę, pocieszając przy okazji “że to już niedaleko”.
Po dotarciu na start właściwego szlaku byliśmy już lekko zmachani, ale dziarsko ruszyliśmy przed siebie. Co ciekawe, formalnie Valle de Cocora stanowi część parku narodowego Los Nevados, ale za wejście na poszczególne ścieżki i tak trzeba dodatkowo zapłacić właścicielowi pobliskiego pola. Nie wchodziliśmy jednak w dyskusje na temat podstaw takiej opłaty i grzecznie zrekompensowaliśmy panu Kolumbijczykowi deptanie jego nieużytków. Jako że jeszcze pogoda tego dnia dopisała, szło się przyjemnie, choć faktycznie momentami szlak bywał średnio oznaczony i niekiedy wymagający. W zasadzie największym zagrożeniem było ryzyko… przegapienie szczytu, a dokładniej to znajdującego się pod nim najwyżej położonego punktu widokowego. Nawet w takim wypadku nie byłaby to jednak poważna strata, bo najładniejsze widoki i tak znajdowały się już na drodze powrotnej, czyli na drugiej, łatwiejszej trasie na szczyt.
Rosły wzdłuż niej przede wszystkim dziesiątki nieprawdopodobnie wielkich palm woskowych, stanowiących główny symbol Valle de Cocora. Rośliny te potrafią osiągnąć nawet 60 metrów wysokości, aczkolwiek ile dokładnie miały widziane przez nas okazy, to nie próbuję nawet zgadywać. Przy okazji, nazywają się palmami woskowymi, bo – tu niespodzianka- kiedyś pozyskiwano z nich wosk. Teraz jednak znajdują się pod ścisłą ochroną, bo dużo lepszy interes robi się mimo wszystko na turystach. Schodząc jeszcze dalej odkryliśmy w końcu ostatnią z dostępnych tras, acz jest to określenie lekko na wyrost. Spod samego parkingu prowadziła bowiem kilkusetmetrowa ścieżka pod dwa główne punkty widokowe, na których można było zrobić sobie zdjęcia ze wspomnianymi palmami. Jak tłumaczyli nam to miejscowi, Kolumbijczycy co do zasady nie bardzo lubią spacery po górach czy też inne formy wysiłku. Z tego powodu idealnym sposobem zwiedzania przez nich parków narodowych jest zostawienie samochodu jak najbliżej głównej atrakcji, pstryknięcie kilku fotek i powrót do domu.
Zadowoleni z widoków i odrobiny ruchu, wróciliśmy na ostatnią noc do sielskiego Salento. Muszę przyznać, że grając w makao na rynku o zachodzie słońca i z zimnym piwkiem w dłoni można je było naprawdę polubić. Poznani tu Kolumbijczycy opowiadali przy okazji, że cała okolica w ogóle jest jakby małą enklawą spokoju na tle reszty kraju. Podobno nawet w najgorszych latach 80-tych i 90-tych było tu dość bezpiecznie, chociaż Salento i Medellin dzieli niewiele ponad 200 kilometrów. Z kolei według niektórych źródeł, lokalna przyroda i architektura była też jedną z głównych inspiracji do powstania “Magicznego Encanto” Disneya. Tak czy inaczej, jest to z pewnością jedno z najładniejszych miejsc w całej Kolumbii i cieszyliśmy się, że udało się je odwiedzić.
Odrestaurowany willis, który być może pamięta jeszcze czerwone maki pod Monte Cassino.