To słowo uniwersalne i wszechobecne. Przywitanie, pożegnanie, wyraz wdzięczności w jednym. W Królestwie Wysokich Przełęczy, szerzej znanym jako Ladakh, usłyszysz je na każdym kroku, naście razy dziennie. Ladakh to miejsce w moim subiektywnym rozumieniu świata – wyjątkowe. Surowy, piękny i duchowy, położony na styku Indii, Tybetu i Azji Środkowej. Miejsce z jednej strony odizolowane, z drugiej - od wieków na szlaku karawan wożących sól, przyprawy, włókna i inne dobra przez Himalaje m.in. do Lhasy. Przez lata niezależne królestwo buddyjskie, po uzyskaniu przez Indie niepodległości włączone do Dżammu i Kaszmiru.
Najnowsza historia Ladakhu to przede wszystkim data 31.10.2019 roku. Tego dnia Ladakh stał się odrębnym od Dżammu i Kaszmiru - terytorium związkowym Indii, jednak bez własnego parlamentu. Pomimo początkowej ekscytacji, Ladakhijczycy (a może Ladakhowie?) po dziś dzień walczą o rozszerzenie autonomii m.in. w zakresie legislacji, uznania praw miejscowych samorządów, ale też zachowania kultury i tradycji miejscowych. Chcieliby aby ich kraina, nie była jedynie odrębnym terytorium zarządzanym przez władze z nadania centralnego, a pełnoprawnym 29-tym stanem Indii. Rząd centralny, nieszczególnie ma ochotę na to przystać, w szczególności z uwagi na strategiczne położenie terytorium przy granicy z Chinami i Pakistanem. W efekcie napięć, końcem września br. Ladakhijczycy wyszli na ulice Leh, a w wyniku starć protestujących z policją i wojskiem, zginęły co najmniej cztery osoby, dziesiątki zostały ranne, a władze centralne wprowadziły w rejonie m.in. godzinę policyjną i zakaz zgromadzeń (które zniesiono końcem października).
We wrześniu tymże, pojawiły się w okazjach milowych M&M bilety do Delhi za 25 000 mil. Korzystając z dobrodziejstwa ustawowo wolnego od pracy dnia 11 listopada, podróż w terminie tzw. listopadówki została zaplanowana. Wylot 7 listopada z WAW, powrót 11-tego prosto na Marsz Niepodległości. Pełne cztery dni na miejscu. A propos czterech dni. Tytułem manifestu oraz zapobiegawczo - nie zgadzam się ze zdaniem: „w pośpiechu gubimy to, po co wyruszyliśmy w drogę” (autor: chyba chat GPT) i uważam wręcz odwrotnie – w pośpiechu łatwiej utrzymać wysoki stopień skupienia i zaangażowania w podróż, zresztą - „w Ladakhu nawet pośpiech ma w sobie spokój — to ruch serca, które chce więcej przeżyć niż przespać” (autor: zdecydowanie chat GPT).
Także, mając te cztery dni do wykorzystania, zamiast siedzieć w Delhi, czy zrobić tzw. złoty trójkąt, postanowiłem zrealizować plan maksimum i wyskoczyć w Himalaje, na weekend, nie odmawiając sobie przy tym niewątpliwej przyjemności zobaczenia jednego z cudów z nowej siódemki – Tadż Mahal.
Start wyglądał następująco: 7.11 – LO71 WAW – DEL, lądowanie 05:00 8.11 - 6E2507 DEL – IXL, wylot 08:10
Kwestie e-visy do Indii, są wyczerpująco opisane w odpowiednim temacie na tym forum, także je pominę. LOT bez większych fajerwerków, catering mi szczególnie nie przypadł do gustu. Po lądowaniu, szybkie immigration (e-arrival card już obowiązuje, ale jak ktoś nie zrobi, to leżą druczki) i 10 minutowy spacer z Terminala 3 na Terminal 2. Po wejściu do T2 security, o którym już też w odpowiednich tematach wspominano, generalnie bardzo dokładne, do tego stopnia, iż mój kabel USB był przez Pana w mundurze macany przez dobre 30 sek, po czym doczekał się notatki w zeszycie A4.
Lot IndiGo (ceny opisze na samym końcu) z boardingiem o czasie, niemniej na płycie spędziliśmy przed odlotem dobrą godzinę. Fantastyczne widoki na Himalaje! FANTASTYCZNE! I bardzo dobre snacki za free w tartfie flex (orzeszki, baton z tych dla fittersów, sok z granata), która była droższa chyba o 8 zł od standardowej. Ląduję w Leh przed południem, jako, że lotnisko to również baza wojskowa, wita mnie komunikat, że foto i video są strictly prohibited.
Wysokość 3600 m n.p.m., temperatura 0 °C, zachmurzenie zerowe (i takie też prognozy).
c.d.n.
A w drugiej części: m.in. Leh, Chemrey, Hemis, Stok, Thiksey (Gustor festival) i Sangam.
Kilka zdjęć na zachętę (niestety z telefonu):Mając na względzie fakt, jak bardzo rozpaliła Was w komentarzach pierwsza część relacji, spieszę z kontynuacją.
Z lotniska w Leh odbiera mnie nagrany wcześniej na whatsappie kierowca (będę z nim jeździł również kolejnego dnia), z którym udaję się prosto do biura Wysokiego Komisarza ds. permitowych. Postanowiłem wyrobić Protected Area Permit (PAP), pomimo, iż na większości zaplanowanej trasy nie jest wymagany. Chcę jednak podjechać zobaczyć Sangam, miejsce w którym Indus i Zanskar łączą siły, a na trasie (droga Leh – Srinagar) jest jeden check point, gdzie są sprawdzane.
W biurze permitowym okazuje się, iż nie mają druków do wypełnienia (można się było tego domyśleć, nie?) ale można je pobrać w trzecim sklepie, po prawej, za bramą. Idę zgodnie z instrukcjami, pobieram wniosek, wypełniam go, kseruję też wizę i paszport i wracam do Pana kierownika. Jeszcze tylko płatność 450 INR (płatność QR kodem – nie mam appki, więc proszę o to kierowcę i oddaje mu cash), kilka podpisów i pieczątek i permit gotowy.
Sonam (chłop od auta) rzucam mnie jeszcze do hotelu (el Castello – 160 PLN/2 noce ze śniadaniem) i umawiamy się na jutro na odbiór o 7 rano. Zaczynam odczuwać wysokość, jest w końcu 3600 m n.p.m., a ja przyleciałem prosto z nizinnego Delhi. Postanawiam więc nie forsować się zbytnio, robię szybkie odświeżenie i ucinam sobie godzinną drzemkę.
Popołudnie spędzam plątając się po Leh, nabywając pierwsze tybetańskie souveniry. Przed powrotem do hotelu, zgodnie z poleceniem Sonama, odwiedzam restaurację SKY WOK, która znajduje się na głównym deptaku (2 piętro). Fantastyczne jedzenie! Przepyszna thukpa, pierożki momo, herbata z szafranem. Do tego wszystko w bardzo przystępnych pieniądzach.
Mając świadomość, że organizm jest w trakcie aklimatyzacji, pomagam mu, dostarczając hektolitry płynów, odsypiając też bite 10 godzin. Z uwagi na awarię ogrzewania w hotelu (i -7 na zewnątrz) noc i poranek, do najprzyjemniejszych nie należą.
Po 7 odbiera mnie Sonam, plan w oparciu o solidny research powstał jeszcze w Polsce, umawiamy się więc, że będę mu po prostu mówił na bieżąco gdzie ma mnie podrzucić i na mnie poczekać, jesteśmy również zgodni, iż do 18 wrócimy do Leh. Zaczynamy od porannej wizyty w założonym w 1664 roku klasztorze Chemrey (~50 km na wschód od Leh). Już sama droga dojazdowa oferuje wspaniałe widoki. Klasztor położony jest w niesamowitym miejscu, na wzgórzu w dolinie rzeki Indus. Zwiedzając jego wnętrze z samego rana, skinieniem głowy zostaję zaproszony przez jednego z mnichów do środka na poranne modlitwy. Stoję więc w kącie sam, przypatrując się, i przysłuchując modlącym się mnichom, w liczbie ponad 20-stu. Jest głośno, w ruch poszły instrumenty, prawdziwie mistyczne doświadczenie.
Kolejny klasztor na mojej drodze, to położony w odległości 7 kilometrów – Hemis. Podobnie jak w Chemrey, oprócz modlących się mnichów i moje osoby, w klasztorze nie ma nikogo. Sezon turystyczny skończył się początkiem października. Klasztor równie piękny i ciekawy, sporych rozmiarów. Istniał już w XI wieku, niemniej w obecnym kształcie, odbudowany został w 1672 roku.
Trzeci i główny punkt tego dnia, to wizyta w Thiksey Monastery – największy w Ladakhu, dwunastopiętrowy klasztor, bliźniaczo podobny do znajdującego się w Lhasie Potala Palace. Położenie na wzgórzu, równie niesamowite co klasztoru w Chemrey. W Thiksey, w odróżnieniu, od dwóch poprzednich miejsc, nie będę jednak sam, wręcz przeciwnie. Już sam parking w okolicy klasztoru sprawia znaczne problemy. A to wszystko wobec odbywającego się raz w roku festiwalu Gustor, na który zjeżdżają ludzie z całego Ladakhu. Wewnątrz atmosfera wielkiego święta, na centralnym placu klasztoru odbywają się słynne tańce w maskach, znane jako Chham. Dopchanie się do sensownego widokowo miejsca graniczy z cudem. Ludzie zajmują każdy wolny skrawek przestrzeni, włącznie z wszystkimi balkonami, wystającymi gzymsami, czy dachem. Zwiedzanie w takich okolicznościach do najprostszych nie należy, niemniej ma swój urok. Po obejściu wszystkich pięter, wizycie na dachu, napatrzeniu się na występy oraz zakupie okazjonalnych kadzidełek, udaje mi się jakimś cudem przecisnąć do schodów, którymi docieram do podnóża klasztoru, gdzie rozłożył się targ z lokalnymi dobrami (oraz chińszczyzną).
Po posileniu się kolejną thukpą w przydrożnej knajpie, zwiedzam wioskę Stok ze znajdującym się na wzgórzu posągiem Buddy, a następnie zmierzamy w stronę Sangam, zatrzymując się przy świątyni Gurdwara Pathar Sahib oraz Magnetic Hill. Trafiam na ten check point, o którym pisałem powyżej i pokazuje miłemu Panu mój permit, niemniej mam wrażenie, iż równie dobrze moglibyśmy się przy nim nie zatrzymać (jak 99% pozostałych samochodów przejeżdżających przez to zwężenie), i cała akcja permitowa nie musiałaby się w takim wypadku wydarzyć (to tak do rozważenia, dla potomnych).
Samo Sangam to miejsce, zbieg rzek, w którym zielony Indus łączy się z turkusowym Zanskarem aby płynąć dalej już sobie razem i wpaść do Morza Arabskiego. Na żywo wygląda to bardzo ładnie. Zatrzymujemy się na punkcie widokowym przy głównej drodze, a potem zjeżdżamy do samego koryta obu rzek, aby chwilę poplątać się przy wodzie. Grupa turystów, hindusów (a jednak są) kończy rafting.
O 16:45 Sonam podrzuca mnie w Leh pod wejście do położonego na wzgórzu Leh Palace (ostatnie wejście 17:00!). Kolejny bardzo ciekawy obiekt, zespół pałacowy, którego budowę rozpoczęto w XVI wieku. Dziewięć pięter zbudowanych z kamieni, cegieł wypalanych z gliny oraz drewna, również w oczy rzuca się podobieństwo do Potala Palace w Lhasie. Nie muszę chyba pisać, o fantastycznych widokach na miasto i góry z udostępnionych do zwiedzania balkonów oraz dachu.
Drugi dzień kończę ponownie odwiedzając Sky Wok. Pycha!
Mój organizm bardzo dobrze zniósł wysokość, nie było nawet potrzeby faszerowania się żadnym tabsem na ból głowy. Prawda jest też taka, iż cały dzień wysokość wahała się nieznacznie pomiędzy 3200 – 3800 m n.p.m,, odpuściłem sobie też np. wyjazd na przełęcz Khardung La, aby nie nabawić się dolegliwości.
W ostatniej części: powrót z Leh, marmurowy bonus i wybuchowa końcówka.
PS. Zdjęcia załadowały sie od końca, nie wiem wiem jak to zmienić.Co do drogi Srinagar - Leh, to ponoć wygląda to po prostu tak, że jak są dobre warunki, nawet późną jesienią, to puszczają ruch (nie ma chyba jakiejś sztywnej daty zamknięcia). Jak sypnie, to zostają loty z Delhi i Jammu.Dzień trzeci. Zaliczam wczesną pobudkę, aby móc jeszcze choć przez chwilę pokręcić się po Leh. Z ciekawostek zasłyszanych z lokalnych źródeł, w Ladakhu w zimie królują łyżwy, w tym hokej. Jeżdżąc po okolicy Leh widać zbiorniki wodne, w których zanurzone są metalowe trybuny.
Moje IndiGo odlatuje 11:20, koło 9:15 łapię więc transport na lotnisko (600 INR). Przed wejściem do terminala oglądam lądujące F16 (o nich też Sonam opowiadał z dumą).
Karty pokładowe skanowane są już przed wejściem, mam papier, bo poprosiłem o wydruk w lobby hotelu, ale widzę, że sporo ludzi wchodzi pokazując z telefonu (internet wprowadził mnie więc w błąd co do papierowego wymogu, bądź coś zmieniło się ostatnimi czasy). Przy nadawaniu bagażu istny SAJGON, serio, dawno nie widziałem takiej wolnej amerykanki. Na szczęście, z racji wagi, nie tak łatwo mnie przepchnąć.
Samolot odlatuje o czasie, chwilę po starcie piękny widok w stronę Karakorum, na horyzoncie Nun i Kun (7135 m, 7077 m), które życzeniowo mylę z K2 ?
Na lotnisku w DEL łapię Uberka, kurs na stację kolejową Hazrat Nizamuddin wychodzi 550 INR. Wątek kolejowy jest dobrze opisany na forum, więc pominę kwestię kupowania biletów. Jedynie na marginesie - bardzo śmieszy mnie ten haracz, a w zasadzie haraczyk, przy rejestracji konta na stronie narodowego przewoźnika kolejowego. Bilety do Agra Cantt kupione online na 5 dni przed odjazdem, klasa: thid ac eco – 580 INR. Obok dworca, jak ktoś zatęskni za kawiarnią na zachodnią modłę, można na chwilę schować się w Ruby’s Coffee (znajdzie Wam na googlach, sekretne przejście na to strzeżone osiedle jest przy murze obok kiosku znajdującego się vis a vis głównego wejścia na dworzec).
Pociąg odjeżdża o czasie, dotrze jednak 30 min opóźniony. Na pryczach obok trwa nieustanna, rodzinna konsumpcja. W cieście (naan?) zawijana jest zawartość metalowego kociołka, rozmowę natomiast zastępują puszczone na volume max, instagramowo- tik tokowe produkcje. Wybitne, dodajmy.
Po wyjściu z dworca w Agra Cantt ciężko odpędzić się od życzliwych ogarniaczy przydworcowej rzeczywistości. Złapanie Ubera też do najprostszych nie należy, bo wszystko stoi (i trąbi i trąbi i trąbi). Udaje się mi przebić i znaleźć luźny metr kwadratowy chodnika. Tym razem za przejazd w okolice Zachodniej Bramy wejściowej do Tadź Mahal płacę 150 INR. Melduje się w The Vacation Villa (130 PLN) i wychodzę w poszukiwaniu pożywienia. Zupełnym przypadkiem trafiam do miejsca – Joney’s Place, które jest chyba najczęściej polecaną jadłodajnią w Agrze na tut. forum. Polecam również! Malai kofta top!Dzień czwarty – ostatni. Pobudka 04:40 aby 05:30 stać już w kolejce przy zachodniej bramie jednego z nowych siedmiu cudów świata. Bilety kupione w kasie na miejscu wraz z wejściem do mauzoleum. Bramki otwierają o 06:00, idzie sprawnie. Był to bardzo dobry pomysł, tak wczesna wizyta. Jest względnie pusto, ludzie ustawiają się jedynie na najlepszych spotach do zdjęć oczekując wschodzącego słońca, w mauzoleum zupełne luźno, sarkofagi obchodzę w grupie może 3-4 osób. Nie widzę sensu pisania o samym obiekcie, bo materiałów na ten temat nie brakuje, z mojego punktu widzenia – zdecydowanie warto wybrać się tu z Delhi, nawet na 1 dzień. Kompleks robi wrażenie, na jego żwawe obejście należy przeznaczyć sobie ~2h.
Kupiwszy okolicznościowe magnesy, zbieram plecak i torbę z hotelu i pędzę z powrotem na stację kolejową. A, po drodze, udało się jeszcze zapukać do Joney’s i dostać szybkiego omleta. Tym razem w klasie: chair car wracam do Delhi i łapię transport w okolice Jantar Mantar. Atrakcja nie powala, acz sam park może stanowić przyjemną odskocznię od gwaru stolicy. Przez kolejne godziny kręcę się po mieście i knajpach, szczególnie w okolicach Connaught Place. Podejmuję decyzję, jak się potem okazuję - słuszną, iż nie mam już siły ani ochoty zwiedzać z bagażem Red Fortu.
Koło 19:00 widzę na ulicy i chodnikach oznaki lekkiej paniki, wszyscy gdzieś biegają, coś krzyczą, jeździ masa pojazdów na sygnale. Dowiaduję się wkrótce, iż około 3 km od miejsca, w którym się znajduję, przed Red Fortem wybuchła bomba w samochodzie osobowym. Zginęło 8 osób, wiele zostało rannych. Mój LO72 odlatuje o 07:20 rano, do końca nie byłem przekonany czy brać nocleg w centrum, czy plątać się do późna po mieście i pojechać prosto na lot Uberem. Sytuacja jednak zmusza mnie do szybkiej decyzji. Jako, że nigdy nie wiadomo; czy taki incydent będzie odosobnionym, obawiając się jeszcze większego zamieszania i blokady centrum, łapię Ubera na lotnisko około 21:00. Nie był to najlepszy pomysł. Jedziemy prawie 2 godziny, drogi są zakorkowane, a dodatkowo niektóre poblokowane. Przed terminalem T3 też niemałe zamieszanie, dziesiątki mundurowych z bronią, psów obwąchujących bagaże. Naiwnie myślę, że wpuszczą mnie na odloty, po odstaniu kilkudziesięciu minut w kolejce, moja zeskanowana karta pokładowa świeci się Panu w mundurze na czerwono. Sorry Mister, high security alert, wpuszczamy na 6 godz. przed odlotem. Pozostaje mi więc kilka godzin przekoczować gdzieś w pobliżu, jako że sprzed samego terminala przeganiają, znajduję miejsce na ławce w budynku naprzeciwko, gdzie znajduje się również stacja metra.
Około 2 w nocy, tym razem skutecznie, wbijam na odloty i nadaję bagaż. Sam lot bez opóźnienia i większej historii. W Warszawie trafiam prosto na marsz z okazji 11 listopada.
Kończę tym samym przedłużony listopadowy weekend, w który udało się wcisnąć himalajskie klasztory z festiwalem Gustor, Tadź Mahal i wybuchowe Delhi. Warto było! Do Ladakhu wrócę na pewno!
Koszty +/- : - loty WAW-DEL-WAW (LOT) 25 000 mil + 178 PLN - loty DEL – IXL – DEL (Indigo) ~370 zł - pociągi DEL- AGRA – DEL ~50 zł - Ubery/taksy ~80 zł - noclegi ~ 290 zł - wstępy – Tadź Mahal/Jantar Mantar ~70 zł - Samochód z kierowcą w Ladakhu (odbiór, permit, cały kolejny dzień) ~250 zł - dodatkowo: jedzenie/knajpy/souveniry – niewiele.
Kurcze, myślałem że o tej porze roku jest już tam śnieg. Byłem w Ladakhu ponad 20 lat temu, pamiętam, że zamykaja tam droge wczesna jesienią i nie ma już dojazdu ladem. A tu niespodzianka, wygląda to prawie tak samo, jak w lipcu.. tylko mniej zielono
:). W lipcu było tak
Co do drogi Srinagar - Leh, to ponoć wygląda to po prostu tak, że jak są dobre warunki, nawet późną jesienią, to puszczają ruch (nie ma chyba jakiejś sztywnej daty zamknięcia). Jak sypnie, to zostają loty z Delhi i Jammu.
Co do pomysłów na krótkie Indie, pomysł zrealizowany miał mocną konkurencję. Chodził mi po głowie zakup lotu DEL - IXB (zamiast IXL) tj. do Bagdogra (ceny biletów bardzo zbliżone), skąd już rzut beretem do Darjeeling. Celem jednak samym w sobie miał być wschód/zachód słońca z widokiem na Kanczendzonge (toć to tylko 70 km!). W moim przypadku, przy zakupie biletów na tydzień przed wylotem zdecydowały kwestie pogodowe, w Ladakhu od dłuższego czasu utrzymywał się przyjemny mróz i lampa (i takie były też prognozy), w Darjeeling natomiast mógł popadać deszcz, a zachmurzenie mogło zniweczyć plany widokowe. Także podrzucam, jako kolejną inspirację!
To słowo uniwersalne i wszechobecne. Przywitanie, pożegnanie, wyraz wdzięczności w jednym. W Królestwie Wysokich Przełęczy, szerzej znanym jako Ladakh, usłyszysz je na każdym kroku, naście razy dziennie. Ladakh to miejsce w moim subiektywnym rozumieniu świata – wyjątkowe. Surowy, piękny i duchowy, położony na styku Indii, Tybetu i Azji Środkowej. Miejsce z jednej strony odizolowane, z drugiej - od wieków na szlaku karawan wożących sól, przyprawy, włókna i inne dobra przez Himalaje m.in. do Lhasy. Przez lata niezależne królestwo buddyjskie, po uzyskaniu przez Indie niepodległości włączone do Dżammu i Kaszmiru.
Najnowsza historia Ladakhu to przede wszystkim data 31.10.2019 roku. Tego dnia Ladakh stał się odrębnym od Dżammu i Kaszmiru - terytorium związkowym Indii, jednak bez własnego parlamentu. Pomimo początkowej ekscytacji, Ladakhijczycy (a może Ladakhowie?) po dziś dzień walczą o rozszerzenie autonomii m.in. w zakresie legislacji, uznania praw miejscowych samorządów, ale też zachowania kultury i tradycji miejscowych. Chcieliby aby ich kraina, nie była jedynie odrębnym terytorium zarządzanym przez władze z nadania centralnego, a pełnoprawnym 29-tym stanem Indii. Rząd centralny, nieszczególnie ma ochotę na to przystać, w szczególności z uwagi na strategiczne położenie terytorium przy granicy z Chinami i Pakistanem. W efekcie napięć, końcem września br. Ladakhijczycy wyszli na ulice Leh, a w wyniku starć protestujących z policją i wojskiem, zginęły co najmniej cztery osoby, dziesiątki zostały ranne, a władze centralne wprowadziły w rejonie m.in. godzinę policyjną i zakaz zgromadzeń (które zniesiono końcem października).
We wrześniu tymże, pojawiły się w okazjach milowych M&M bilety do Delhi za 25 000 mil. Korzystając z dobrodziejstwa ustawowo wolnego od pracy dnia 11 listopada, podróż w terminie tzw. listopadówki została zaplanowana. Wylot 7 listopada z WAW, powrót 11-tego prosto na Marsz Niepodległości. Pełne cztery dni na miejscu.
A propos czterech dni. Tytułem manifestu oraz zapobiegawczo - nie zgadzam się ze zdaniem: „w pośpiechu gubimy to, po co wyruszyliśmy w drogę” (autor: chyba chat GPT) i uważam wręcz odwrotnie – w pośpiechu łatwiej utrzymać wysoki stopień skupienia i zaangażowania w podróż, zresztą - „w Ladakhu nawet pośpiech ma w sobie spokój — to ruch serca, które chce więcej przeżyć niż przespać” (autor: zdecydowanie chat GPT).
Także, mając te cztery dni do wykorzystania, zamiast siedzieć w Delhi, czy zrobić tzw. złoty trójkąt, postanowiłem zrealizować plan maksimum i wyskoczyć w Himalaje, na weekend, nie odmawiając sobie przy tym niewątpliwej przyjemności zobaczenia jednego z cudów z nowej siódemki – Tadż Mahal.
Start wyglądał następująco:
7.11 – LO71 WAW – DEL, lądowanie 05:00
8.11 - 6E2507 DEL – IXL, wylot 08:10
Kwestie e-visy do Indii, są wyczerpująco opisane w odpowiednim temacie na tym forum, także je pominę. LOT bez większych fajerwerków, catering mi szczególnie nie przypadł do gustu. Po lądowaniu, szybkie immigration (e-arrival card już obowiązuje, ale jak ktoś nie zrobi, to leżą druczki) i 10 minutowy spacer z Terminala 3 na Terminal 2. Po wejściu do T2 security, o którym już też w odpowiednich tematach wspominano, generalnie bardzo dokładne, do tego stopnia, iż mój kabel USB był przez Pana w mundurze macany przez dobre 30 sek, po czym doczekał się notatki w zeszycie A4.
Lot IndiGo (ceny opisze na samym końcu) z boardingiem o czasie, niemniej na płycie spędziliśmy przed odlotem dobrą godzinę. Fantastyczne widoki na Himalaje! FANTASTYCZNE! I bardzo dobre snacki za free w tartfie flex (orzeszki, baton z tych dla fittersów, sok z granata), która była droższa chyba o 8 zł od standardowej.
Ląduję w Leh przed południem, jako, że lotnisko to również baza wojskowa, wita mnie komunikat, że foto i video są strictly prohibited.
Wysokość 3600 m n.p.m., temperatura 0 °C, zachmurzenie zerowe (i takie też prognozy).
c.d.n.
A w drugiej części: m.in. Leh, Chemrey, Hemis, Stok, Thiksey (Gustor festival) i Sangam.
Kilka zdjęć na zachętę (niestety z telefonu):Mając na względzie fakt, jak bardzo rozpaliła Was w komentarzach pierwsza część relacji, spieszę z kontynuacją.
Z lotniska w Leh odbiera mnie nagrany wcześniej na whatsappie kierowca (będę z nim jeździł również kolejnego dnia), z którym udaję się prosto do biura Wysokiego Komisarza ds. permitowych. Postanowiłem wyrobić Protected Area Permit (PAP), pomimo, iż na większości zaplanowanej trasy nie jest wymagany. Chcę jednak podjechać zobaczyć Sangam, miejsce w którym Indus i Zanskar łączą siły, a na trasie (droga Leh – Srinagar) jest jeden check point, gdzie są sprawdzane.
W biurze permitowym okazuje się, iż nie mają druków do wypełnienia (można się było tego domyśleć, nie?) ale można je pobrać w trzecim sklepie, po prawej, za bramą. Idę zgodnie z instrukcjami, pobieram wniosek, wypełniam go, kseruję też wizę i paszport i wracam do Pana kierownika. Jeszcze tylko płatność 450 INR (płatność QR kodem – nie mam appki, więc proszę o to kierowcę i oddaje mu cash), kilka podpisów i pieczątek i permit gotowy.
Sonam (chłop od auta) rzucam mnie jeszcze do hotelu (el Castello – 160 PLN/2 noce ze śniadaniem) i umawiamy się na jutro na odbiór o 7 rano. Zaczynam odczuwać wysokość, jest w końcu 3600 m n.p.m., a ja przyleciałem prosto z nizinnego Delhi. Postanawiam więc nie forsować się zbytnio, robię szybkie odświeżenie i ucinam sobie godzinną drzemkę.
Popołudnie spędzam plątając się po Leh, nabywając pierwsze tybetańskie souveniry. Przed powrotem do hotelu, zgodnie z poleceniem Sonama, odwiedzam restaurację SKY WOK, która znajduje się na głównym deptaku (2 piętro). Fantastyczne jedzenie! Przepyszna thukpa, pierożki momo, herbata z szafranem. Do tego wszystko w bardzo przystępnych pieniądzach.
Mając świadomość, że organizm jest w trakcie aklimatyzacji, pomagam mu, dostarczając hektolitry płynów, odsypiając też bite 10 godzin. Z uwagi na awarię ogrzewania w hotelu (i -7 na zewnątrz) noc i poranek, do najprzyjemniejszych nie należą.
Po 7 odbiera mnie Sonam, plan w oparciu o solidny research powstał jeszcze w Polsce, umawiamy się więc, że będę mu po prostu mówił na bieżąco gdzie ma mnie podrzucić i na mnie poczekać, jesteśmy również zgodni, iż do 18 wrócimy do Leh. Zaczynamy od porannej wizyty w założonym w 1664 roku klasztorze Chemrey (~50 km na wschód od Leh). Już sama droga dojazdowa oferuje wspaniałe widoki. Klasztor położony jest w niesamowitym miejscu, na wzgórzu w dolinie rzeki Indus. Zwiedzając jego wnętrze z samego rana, skinieniem głowy zostaję zaproszony przez jednego z mnichów do środka na poranne modlitwy. Stoję więc w kącie sam, przypatrując się, i przysłuchując modlącym się mnichom, w liczbie ponad 20-stu. Jest głośno, w ruch poszły instrumenty, prawdziwie mistyczne doświadczenie.
Kolejny klasztor na mojej drodze, to położony w odległości 7 kilometrów – Hemis. Podobnie jak w Chemrey, oprócz modlących się mnichów i moje osoby, w klasztorze nie ma nikogo. Sezon turystyczny skończył się początkiem października. Klasztor równie piękny i ciekawy, sporych rozmiarów. Istniał już w XI wieku, niemniej w obecnym kształcie, odbudowany został w 1672 roku.
Trzeci i główny punkt tego dnia, to wizyta w Thiksey Monastery – największy w Ladakhu, dwunastopiętrowy klasztor, bliźniaczo podobny do znajdującego się w Lhasie Potala Palace. Położenie na wzgórzu, równie niesamowite co klasztoru w Chemrey. W Thiksey, w odróżnieniu, od dwóch poprzednich miejsc, nie będę jednak sam, wręcz przeciwnie. Już sam parking w okolicy klasztoru sprawia znaczne problemy. A to wszystko wobec odbywającego się raz w roku festiwalu Gustor, na który zjeżdżają ludzie z całego Ladakhu. Wewnątrz atmosfera wielkiego święta, na centralnym placu klasztoru odbywają się słynne tańce w maskach, znane jako Chham. Dopchanie się do sensownego widokowo miejsca graniczy z cudem. Ludzie zajmują każdy wolny skrawek przestrzeni, włącznie z wszystkimi balkonami, wystającymi gzymsami, czy dachem. Zwiedzanie w takich okolicznościach do najprostszych nie należy, niemniej ma swój urok. Po obejściu wszystkich pięter, wizycie na dachu, napatrzeniu się na występy oraz zakupie okazjonalnych kadzidełek, udaje mi się jakimś cudem przecisnąć do schodów, którymi docieram do podnóża klasztoru, gdzie rozłożył się targ z lokalnymi dobrami (oraz chińszczyzną).
Po posileniu się kolejną thukpą w przydrożnej knajpie, zwiedzam wioskę Stok ze znajdującym się na wzgórzu posągiem Buddy, a następnie zmierzamy w stronę Sangam, zatrzymując się przy świątyni Gurdwara Pathar Sahib oraz Magnetic Hill.
Trafiam na ten check point, o którym pisałem powyżej i pokazuje miłemu Panu mój permit, niemniej mam wrażenie, iż równie dobrze moglibyśmy się przy nim nie zatrzymać (jak 99% pozostałych samochodów przejeżdżających przez to zwężenie), i cała akcja permitowa nie musiałaby się w takim wypadku wydarzyć (to tak do rozważenia, dla potomnych).
Samo Sangam to miejsce, zbieg rzek, w którym zielony Indus łączy się z turkusowym Zanskarem aby płynąć dalej już sobie razem i wpaść do Morza Arabskiego. Na żywo wygląda to bardzo ładnie. Zatrzymujemy się na punkcie widokowym przy głównej drodze, a potem zjeżdżamy do samego koryta obu rzek, aby chwilę poplątać się przy wodzie. Grupa turystów, hindusów (a jednak są) kończy rafting.
O 16:45 Sonam podrzuca mnie w Leh pod wejście do położonego na wzgórzu Leh Palace (ostatnie wejście 17:00!). Kolejny bardzo ciekawy obiekt, zespół pałacowy, którego budowę rozpoczęto w XVI wieku. Dziewięć pięter zbudowanych z kamieni, cegieł wypalanych z gliny oraz drewna, również w oczy rzuca się podobieństwo do Potala Palace w Lhasie. Nie muszę chyba pisać, o fantastycznych widokach na miasto i góry z udostępnionych do zwiedzania balkonów oraz dachu.
Drugi dzień kończę ponownie odwiedzając Sky Wok. Pycha!
Mój organizm bardzo dobrze zniósł wysokość, nie było nawet potrzeby faszerowania się żadnym tabsem na ból głowy. Prawda jest też taka, iż cały dzień wysokość wahała się nieznacznie pomiędzy 3200 – 3800 m n.p.m,, odpuściłem sobie też np. wyjazd na przełęcz Khardung La, aby nie nabawić się dolegliwości.
W ostatniej części: powrót z Leh, marmurowy bonus i wybuchowa końcówka.
PS. Zdjęcia załadowały sie od końca, nie wiem wiem jak to zmienić.Co do drogi Srinagar - Leh, to ponoć wygląda to po prostu tak, że jak są dobre warunki, nawet późną jesienią, to puszczają ruch (nie ma chyba jakiejś sztywnej daty zamknięcia). Jak sypnie, to zostają loty z Delhi i Jammu.Dzień trzeci. Zaliczam wczesną pobudkę, aby móc jeszcze choć przez chwilę pokręcić się po Leh. Z ciekawostek zasłyszanych z lokalnych źródeł, w Ladakhu w zimie królują łyżwy, w tym hokej. Jeżdżąc po okolicy Leh widać zbiorniki wodne, w których zanurzone są metalowe trybuny.
Moje IndiGo odlatuje 11:20, koło 9:15 łapię więc transport na lotnisko (600 INR). Przed wejściem do terminala oglądam lądujące F16 (o nich też Sonam opowiadał z dumą).
Karty pokładowe skanowane są już przed wejściem, mam papier, bo poprosiłem o wydruk w lobby hotelu, ale widzę, że sporo ludzi wchodzi pokazując z telefonu (internet wprowadził mnie więc w błąd co do papierowego wymogu, bądź coś zmieniło się ostatnimi czasy). Przy nadawaniu bagażu istny SAJGON, serio, dawno nie widziałem takiej wolnej amerykanki. Na szczęście, z racji wagi, nie tak łatwo mnie przepchnąć.
Samolot odlatuje o czasie, chwilę po starcie piękny widok w stronę Karakorum, na horyzoncie Nun i Kun (7135 m, 7077 m), które życzeniowo mylę z K2 ?
Na lotnisku w DEL łapię Uberka, kurs na stację kolejową Hazrat Nizamuddin wychodzi 550 INR. Wątek kolejowy jest dobrze opisany na forum, więc pominę kwestię kupowania biletów. Jedynie na marginesie - bardzo śmieszy mnie ten haracz, a w zasadzie haraczyk, przy rejestracji konta na stronie narodowego przewoźnika kolejowego. Bilety do Agra Cantt kupione online na 5 dni przed odjazdem, klasa: thid ac eco – 580 INR. Obok dworca, jak ktoś zatęskni za kawiarnią na zachodnią modłę, można na chwilę schować się w Ruby’s Coffee (znajdzie Wam na googlach, sekretne przejście na to strzeżone osiedle jest przy murze obok kiosku znajdującego się vis a vis głównego wejścia na dworzec).
Pociąg odjeżdża o czasie, dotrze jednak 30 min opóźniony. Na pryczach obok trwa nieustanna, rodzinna konsumpcja. W cieście (naan?) zawijana jest zawartość metalowego kociołka, rozmowę natomiast zastępują puszczone na volume max, instagramowo- tik tokowe produkcje. Wybitne, dodajmy.
Po wyjściu z dworca w Agra Cantt ciężko odpędzić się od życzliwych ogarniaczy przydworcowej rzeczywistości. Złapanie Ubera też do najprostszych nie należy, bo wszystko stoi (i trąbi i trąbi i trąbi). Udaje się mi przebić i znaleźć luźny metr kwadratowy chodnika. Tym razem za przejazd w okolice Zachodniej Bramy wejściowej do Tadź Mahal płacę 150 INR. Melduje się w The Vacation Villa (130 PLN) i wychodzę w poszukiwaniu pożywienia. Zupełnym przypadkiem trafiam do miejsca – Joney’s Place, które jest chyba najczęściej polecaną jadłodajnią w Agrze na tut. forum. Polecam również! Malai kofta top!Dzień czwarty – ostatni. Pobudka 04:40 aby 05:30 stać już w kolejce przy zachodniej bramie jednego z nowych siedmiu cudów świata. Bilety kupione w kasie na miejscu wraz z wejściem do mauzoleum. Bramki otwierają o 06:00, idzie sprawnie. Był to bardzo dobry pomysł, tak wczesna wizyta. Jest względnie pusto, ludzie ustawiają się jedynie na najlepszych spotach do zdjęć oczekując wschodzącego słońca, w mauzoleum zupełne luźno, sarkofagi obchodzę w grupie może 3-4 osób. Nie widzę sensu pisania o samym obiekcie, bo materiałów na ten temat nie brakuje, z mojego punktu widzenia – zdecydowanie warto wybrać się tu z Delhi, nawet na 1 dzień. Kompleks robi wrażenie, na jego żwawe obejście należy przeznaczyć sobie ~2h.
Kupiwszy okolicznościowe magnesy, zbieram plecak i torbę z hotelu i pędzę z powrotem na stację kolejową. A, po drodze, udało się jeszcze zapukać do Joney’s i dostać szybkiego omleta. Tym razem w klasie: chair car wracam do Delhi i łapię transport w okolice Jantar Mantar. Atrakcja nie powala, acz sam park może stanowić przyjemną odskocznię od gwaru stolicy. Przez kolejne godziny kręcę się po mieście i knajpach, szczególnie w okolicach Connaught Place. Podejmuję decyzję, jak się potem okazuję - słuszną, iż nie mam już siły ani ochoty zwiedzać z bagażem Red Fortu.
Koło 19:00 widzę na ulicy i chodnikach oznaki lekkiej paniki, wszyscy gdzieś biegają, coś krzyczą, jeździ masa pojazdów na sygnale. Dowiaduję się wkrótce, iż około 3 km od miejsca, w którym się znajduję, przed Red Fortem wybuchła bomba w samochodzie osobowym. Zginęło 8 osób, wiele zostało rannych. Mój LO72 odlatuje o 07:20 rano, do końca nie byłem przekonany czy brać nocleg w centrum, czy plątać się do późna po mieście i pojechać prosto na lot Uberem. Sytuacja jednak zmusza mnie do szybkiej decyzji. Jako, że nigdy nie wiadomo; czy taki incydent będzie odosobnionym, obawiając się jeszcze większego zamieszania i blokady centrum, łapię Ubera na lotnisko około 21:00. Nie był to najlepszy pomysł. Jedziemy prawie 2 godziny, drogi są zakorkowane, a dodatkowo niektóre poblokowane. Przed terminalem T3 też niemałe zamieszanie, dziesiątki mundurowych z bronią, psów obwąchujących bagaże. Naiwnie myślę, że wpuszczą mnie na odloty, po odstaniu kilkudziesięciu minut w kolejce, moja zeskanowana karta pokładowa świeci się Panu w mundurze na czerwono. Sorry Mister, high security alert, wpuszczamy na 6 godz. przed odlotem. Pozostaje mi więc kilka godzin przekoczować gdzieś w pobliżu, jako że sprzed samego terminala przeganiają, znajduję miejsce na ławce w budynku naprzeciwko, gdzie znajduje się również stacja metra.
Około 2 w nocy, tym razem skutecznie, wbijam na odloty i nadaję bagaż. Sam lot bez opóźnienia i większej historii. W Warszawie trafiam prosto na marsz z okazji 11 listopada.
Kończę tym samym przedłużony listopadowy weekend, w który udało się wcisnąć himalajskie klasztory z festiwalem Gustor, Tadź Mahal i wybuchowe Delhi. Warto było! Do Ladakhu wrócę na pewno!
Koszty +/- :
- loty WAW-DEL-WAW (LOT) 25 000 mil + 178 PLN
- loty DEL – IXL – DEL (Indigo) ~370 zł
- pociągi DEL- AGRA – DEL ~50 zł
- Ubery/taksy ~80 zł
- noclegi ~ 290 zł
- wstępy – Tadź Mahal/Jantar Mantar ~70 zł
- Samochód z kierowcą w Ladakhu (odbiór, permit, cały kolejny dzień) ~250 zł
- dodatkowo: jedzenie/knajpy/souveniry – niewiele.
THE END.