0
prodrewno 23 października 2014 21:35
Cześć,

poniżej moja relacja z podróży do Turcji jaką odbyliśmy na przełomie września i października tego roku.
Ten tekst to w zasadzie nasz pamiętnik z tego wyjazdu. Jest dość obszerny, mocno subiektywny i niestety nie zawiera zbyt wielu konkretów - wolę przestrzec:)
Mimo wszystko, jeśli ktoś z Was planuje podobny wyjazd, ten tekst może być warty lektury - powinien pomóc w zobrazowaniu sobie Stambułu i serca Kapadocji.


28 wrzesień 2014

Z Polski wyjeżdżamy rano, jest jeszcze przed świtem. W Berlinie powinniśmy być w okolicach 13, jednak okazuje się że dzisiaj jest dzień słynnego maratonu Berlińskiego. Biegacze z całego świata zjechali się na to święto. Nasz GPS za bardzo się nie popisał gdyż wiedzie nas przez miasto, i to w taki dzień. Mój błąd, że ślepo zaufałem elektronicznej mapie i nie spojrzałem na planowaną trasę. W końcu jesteśmy w hotelu, opcja Park, Sleep and Fly jak na razie bardzo nam się podoba – zostawiamy bagaże w pokoju, samochód w podziemnym garażu i jedziemy szynobusem do centrum. Specjalnego planu na zwiedzanie miasta nie mieliśmy, dlatego błąkamy się nieco kierując w stronę finiszu maratonu. Docieramy w momencie gdy na metę dobiegają już ostatni sportowcy, ale fakt że bieg już się kończy, nie przeszkadza w czerpaniu przyjemności z panującej atmosfery. A jest ona wyjątkowa. Wiele ludzi , często w kilkuosobowych grupkach z flagami swoich krajów. Da się odczuć, że dla wielu z nich, niezależnie od rezultatu sam udział w takiej imprezie jest sukcesem.
Zajadamy się „currywurst” czyli grillowanymi kiełbaskami w sosie na bazie curry (do zestawu jeszcze frytki). Fajna przekąska, całkiem niezłe jak na uliczny fastfood. Przechodzimy obok okazałego budynku Bundestagu, Reichstagu i udajemy się w rejon rzeki Sprewa, na której brzegu wraz z mieszkańcami miasta korzystamy z ostatnich pewnie, słonecznych i ciepłych dni września.
Powoli zbliża się wieczór, więc po wybitnie leniwej niedzieli wracamy do hotelu. Zapewne jeszcze kiedyś wrócimy odwiedzić Berlin.

Image

Image

Image

Image


29.09

Słońce elegancko wychyla się zza ciemnej kotary, a to dobry moment żeby iść na śniadanie. Śniadanie to typowy szwedzki stół z herbatą earl grey, mortadelą i kiełbaskami (6-7 cm długości, o przekroju poprzecznym w kolorze szarego mydła). W smaku za to spoko. Pakujemy rogalik na drogę i lecimy na mały spacer po naszej willowej dzielnicy - Mahlow. Opisuję ją jako "willową" widząc bardzo ładne, stare ale odrestaurowane domki. Ostatecznie dochodzimy do wniosku ze pewnie mieszkają tu przeciętni Niemcy na emeryturze. To by tłumaczyło niewyobrażalną ciszę przecinaną jedynie dźwiękiem szurających o ziemię grabi wraz ze zgarnianymi kasztanami, które spadły z drzew rankiem. Dochodzi 12:00 wiec czas się zbierać na lotnisko, dokąd to zawozi nas hotelowy busik. Wchodzimy do sali przylotów i w tym momencie nieco nas zatkało. Kolejka o długości tej do muzeów watykańskich lub jak kto woli - do lumpa przed dostawą tyle ze pomnożona przez dziesięć. Duży odsetek stanowią kartony a w zasadzie Azjaci z powiązanymi, polepionymi i zapieczętowanymi kartonami z... No właśnie z czym? W pewnym momencie udaje mi się podejrzeć jeden z nich. W środku pełno opakowań z kremami. W każdym razie z kosmetykami, tzn. prawdopodobnie. Pewnie to ta słynna „niemiecka chemia” - może nie tylko w Polsce krążą legendy o słynnych proszkach, których jedna łyżka wystarczy na całe jedno pranie. Stajemy w kolejce (zajęliśmy miejsce zanim jeszcze nasz lot pojawił się na tablicy odlotów i jak się później okazało – słusznie). Kontrola dużego bagażu, odprawa, odebranie biletów - wcześniejsza odprawa przez net okazała się zbędna (lecimy turecką linią Pegasus). Dalej już tylko kontrola osobista i pokonanie kilometra lub dwóch do naszego wyjścia nr 58. Oczywiście na miejscu nie czeka nas nic innego jak tylko kolejka - tym razem odprawa paszportowa. Łącznie godzina i pięćdziesiąt minut w ciągłym ruchu/kolejce, ale nie narzekamy. Po kolejnych kilkunastu minutach jesteśmy w powietrzu. Czas w samolocie mija szybko, trochę się motamy patrząc na zegarek, ale szybko przypominamy sobie o zmianie strefy czasowej. W pewnym momencie za oknami ukazuje się woda, mnóstwo statków czekających na redzie na swoją kolej przepłynięcia cieśniny Bosfor oraz zabudowania na ladzie – to już Stambuł. Ów zabudowania są o tyle ciekawe, że nie widać ich końca! Sięgają po horyzont. Coś nam mówi ze to będzie długi dzień... Jest godzina 18:30 czasu miejscowego. Wysiadamy, krótka kontrola paszportów i wiz, odbiór bagaży z taśmy (ps. 3 z 4 zaczepów naszych obu toreb połamane ale o tym nie będę pisał, załamka..) i pędzimy przed terminal. Szybka wymiana waluty i jeszcze szybszy zakup biletów autobusowych, gdyż nasz autobus E11 już czeka gotowy. E11 ma nas dowieźć do dzielnicy Kadikoy, na której będzie czekał podobno prom. Ufamy Turkom i jedziemy. Mamy wrażenie ze godziny szczytu jeszcze nie minęły, wokoło są setki samochodów ale mimo to ruch odbywa się płynnie (mija nas także kawalkada tirów z czołgami kierującymi prawdopodobnie ku granicy z Syrią). Jest chwila czasu na ogarniecie mapy, jednak w tym momencie nastaje „godzina Zuzi”. Nazwałbym to fisiowaniem przed odpadnięciem. Niektórzy mocno zmęczeni są nerwowi, inni ślamazarni, ospali a Zuzia po prostu gada i robi głupoty i ciągle się śmieje. Mijają kolejne minuty jazdy w jasnej ciemności gigantycznego miasta powodowanej przez światła aut. To co my chłoniemy najbardziej to zapachy wdzierające się przez uchylone okna. Czujemy na przemian: spalone jedzenie (nie przypalone tylko spalone) i krowie wiejskie łajno! To brzmi niemożliwie ale tak właśnie jest - typowa wiejska obora w środku 20 milionowego miasta. Docieramy do przystanku końcowego, wysiadamy z naszej wygłuszonej puszki i łykamy bezwiednie otaczający nas zgiełk. Po lewej przemyka muzułmanka w niqabie (tylko oczy widoczne), po prawej Japończyk z plecakiem, potem znów kobieta ale już w abaji... widać mieszankę wszędzie dookoła. To nasze pierwsze zetknięcie z ortodoksyjnymi muzułmanami wiec widok babek jedynie z odsłoniętymi oczami, w czarnych szatach wydaje się czymś strasznie nienaturalnym. Idziemy wzdłuż nabrzeża i docieramy w końcu do przystani promowej (go to ferry mówili wcześniej, go to ferry). Pytamy niepewni czy to dobry prom, czy to nasz kierunek, gość czyta naszą kartkę z adresem: Sultanahmed ? - tak, wsiadajcie. Okazuje się, że dupa a nie Sultanahmed! Już podczas podroży coś mi podpadało, że po obu stronach burty, stosunkowo blisko cały czas jest widoczny brzeg, z mapy wynikało ze powinien być tylko po prawej. No nic, wysiadamy, jest grubo po 20. Lekko styrani ruszamy dalej. No właśnie ale gdzie? nie mamy mapy, nie wiemy gdzie wysiedliśmy i gdzie jesteśmy i nie jest to na pewno dobre miejsce do zadawania pytań o drogę - ciemny zamykany właśnie targ rybny. Wychodzimy na główniejszą ulicę i po chwili udaje się zagadać dziadka handlującego obwarzankami Poznańskimi (przynajmniej tak wyglądały) o drogę, mówi, czy raczej pokazuje: wsiadajcie w tramwaj, - myślę sobie: po turecku tramwaj to pewnie znaczy metro. Ale nie, otóż tramwaj to tramwaj o czym przekonuje mnie Renata, oczywiście ma racje. No to trzeba się dostać na przystanek, a jest on umieszczony pośrodku ulicy, oddzielony z każdej strony przez trzy pasy dla samochodów. Widzimy tunel. Przechodzimy na drugą stronę, potem z powrotem, potem znowu do środka – nie, nie ma z niego przejścia na przystanek. Ostatecznie przebiegamy na czerwonym przez środek ulicy. Pytamy kolejną osobę o kierunek, wiemy gdzie jesteśmy! tzn. nie wiemy, wiemy jedynie ze to dobry przystanek i dostajemy instrukcję żeby wysiąść za 4 stacje. Mija 15 minut, wysiadamy i znowu jesteśmy gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie... Koniec języka za przewodnika – to przysłowie się sprawdza. Ale zanim obierzemy ostateczny kierunek, udaje nam się doświadczyć nowych zupełnie innych niż wcześniej, wyjątkowych zapachów. Między innymi aromatycznej palonej melasy, mięsa baraniego opiekanego na ruszcie czy świeżego pieczywa podczas mijania jednej z wielu małych piekarni. Docieramy do knajpy nad którą ma być nasz pokój (kojarzymy miejsce ze zdjęcia jakie umieścili w internecie). Po chwili od zgłoszenia się do recepcji (czyt. do kelnera) przychodzi młody turek i zaczyna sprzedawać nam wycieczki stateczkiem, bilety do atrakcji i wycieczki zorganizowane. Młoda jedno oko ma już zamknięte, drugie w połowie otwarte, ale słuchamy cierpliwie, w końcu idziemy na górę dostajemy klucze do naszego wyjątkowego pokoju z widokiem na wodę (o tym się przekonamy dopiero jutro gdyż jest już totalnie ciemno) i idziemy w kimę. Tego wieczoru wychodzę jeszcze obadać okolicę i nasza uliczka okazuje się nocną fabryką butów, mam obawy jak to powiedzieć moim dwóm kobietom żeby pojutrze została jeszcze jakaś kasa w portfelu.

Image

Image

Image


30.09

Pierwszy poranek w Stambule. Budzi nas warkot agregatu pompującego beton na piętro remontowanego obok budynku. Wstajemy, szybka toaleta i wio w miasto. Ruszamy w kierunku Błękitnego Meczetu starając się trzymać głównych ulic, co z naszą darmową mapą jaką otrzymaliśmy od opiekuna hostelu jest niezbędne aby się nie zgubić. Szybko okazuje się jednak ze mapa i my nie potrafimy ze sobą współpracować. Pytamy kolejnych osób o drogę i w ten sposób docieramy na miejsce. Subiektywnie, Błękitny Meczet robi na mnie średnie wrażenie, wysokie sklepienie, ogromne filary o średnicy 8-10 metrów, dywany w charakterystycznym kolorze to wszystko co przykuło moją uwagę. Nieco bardziej ciekawy był tylko sposób oświetlenia wnętrza. Otóż z sufitu(jak pisałem wcześniej bardzo wysokiego) zwisały żyrandole unoszące się jakieś dwa i pół metra nad ziemią, robiło to specyficzne wrażenie wewnątrz. Wychodzimy i udajemy się na dalszy rekonesans. Kierujemy się, omijając na razie inne meczety i Pałac Topkapi w kierunku Bazaru Korzennego. Mijamy kolejne ulice i w każdej minucie marszu przekonujemy się jak wielkie jest to miasto i jak wiele ludzi tu żyje. Dziwne, bo kilka razy wydaje nam się że mijamy te same osoby. Czy to możliwe? Oczywiście nie mam na myśli kobiet w niqabach. Aaa i jeszcze jedno, dziś jesteśmy już lvl wyżej, spotykamy kilkukrotnie kobiety zakryte w 100% czyli łącznie z oczami. Docieramy do bazaru i bardzo szybko przekonujemy się że obiad dziś może nie być konieczny. Częstowani na każdym kolejnym straganie słodyczami i herbatą (czajem). Fakt, galaretki - lokum np. czerwone na bazie miodu, granatu i pistacji są przepyszne! Po odwiedzeniu kilkunastu stoisk stwierdziliśmy, że mamy dość i czas w końcu coś zakupić. Na widelec poszła mieszanka przypraw do drobiu - bardzo aromatyczna, z grubo mieloną suszoną papryką, czarna turecka sypana herbata oraz kawa. Aby zakupić kawę trzeba było trochę postać, wyglądało to jak na obrazkach z PRLu. Tyle tylko, że organizacja pakowania i wydawania tejże kawy była tak perfekcyjna, że czekaliśmy na naszą kolej może ze 3 minuty. Bez zbędnych pytań, prosimy o pól kilo nie mielonej. W domu się okaże jak smakuje. Na koniec próbuję ogarnąć jeszcze szafran. Jest turecki i irański, pierwszy po 2 liry za gram, drugi po 20-30. Tłumaczą, że inaczej kwiatki suszone itp., wykonują eksperymenty z wodą - faktycznie dwa źdźbła tego irańskiego wrzucone do szklanki zimnej wody barwią ją na zielono w kilkanaście sekund. Robi wrażenie, ale wstrzymujemy się na razie z zakupem. Wydostajemy się z bazaru i wolnym krokiem zaczynamy rozglądać się za obiadem. Przedzieramy się przez kolejne ulice, przecinamy Kryty Bazar i w końcu eldorado! Gdzieś w bocznej uliczce dostrzegam małe zagęszczenie tubylców przy drzwiach jednej z knajp. Powinienem na to przeznaczyć ze dwie strony ale postaram się streścić najbardziej jak się da. Generalnie wygląda to tak: w środku z 5 kucharzy przygotowuje kebaby z 4 składników - mięso, pomidor, ostra papryczka i frytki własnej roboty a wszystko to zawinięte w placek pieczony na miejscu. Nasz kebab ma z 40-50 cm długości i na początku nie wiemy jak się za niego zabrać. Rozmawiamy z pewnym turkiem, na oko w naszym wieku, który twierdzi że stołuje się w tym miejscu od 5 roku życia (pokazuje na Zuzie), a wcześniej jadał tu jego ojciec. Tłumaczy również, żeby wziąć do popicia jogurt. Nie pozostaje nam nic innego jak tylko poprosić o Ayran. Wybór okazuje się strzałem w dziesiątkę. Smak obu elementów osobno – niesamowity, a w połączeniu jeszcze lepszy. Nasyceni udajemy się na krótki odpoczynek do pokoju. Wieczorem wiedzeni oparami butaprenu i przepalonej kukurydzy oraz kasztanów udajemy się w kierunku nabrzeża. Odnajdujemy targ rybny (inny niż w dniu przyjazdu) z bardzo dużym wyborem nie tylko ryb ale i owoców morza. Naszą uwagę przykuwa gigantyczna sztuka ryby, wielkość około półtorej Zuzi. Błądzimy dalej uliczkami gdy nagle, niepostrzeżenie zapada zmierzch. Mamy wrażenie, że dzień w Stambule należy dzielić na dwie części, pierwsza to rytm od poranka do około 16-17, druga natomiast rozpoczyna się po 20 - to właśnie wtedy mieszkańcy wychodzą na czaj (chociaż ten piją w zasadzie przez całą dobę), palą nargile i spotykają się ze sobą. To właśnie po 20 następuje ogromny ruch w handlu tekstyliami i inną chińszczyzną, trwają przeładunki obrań, ich pakowanie, przewożenie od uliczki do uliczki na wózkach dwukołowych. Jeszcze czaj i baklava dla nas, a dla Zuzi herbata jabłkowa (nazwałbym to raczej jabłkowym syropem do rozcieńczania) i pora obrać kierunek pokój.

Image

Image
szybki sposób na dostawę zakupów do domu

Image

Image

Image

Image
Błękitny Meczet

Image
Błękitny Meczet

Image
jeden z wielu sklepów i magazynów z wodą

Image

Image

Image
bazar korzenny

Image
bazar korzenny

Image
bazar korzenny

Image
sklep z kawą zaraz przy bazarze

Image

Image
przepyszny Turecki napój jogurtowy (próbowałem Polskich, niestety są bez porównania)

Image

Image
przeładunki ogromnych ilości towarów często na środku ulic i o każdej porze dnia

Image
świeże pieczywo lub pizza z pieca opalanego drewnem - u nas rarytas, w Stambule praktycznie na każdej ulicy

Image
podobnie jak na zdjęciu powyżej, również w nocy można zjeść coś świeżo przygotowanego


1 październik

Dziś konkretny plan - zwiedzanie słynnego kompleksu pałacowego Topkapi. Zgodnie z wyczytanymi wcześniej informacjami kierujemy się tam jak najwcześniej, zaraz po śniadaniu. W naszym przypadku jest to godzina 9. Kolejek po zakup biletów faktycznie dużych nie ma, jak nie w Stambule. Ogarniamy po kolei, zbrojownie, część kuchenną i kolejne pomieszczenia z przeróżnymi precjosami. Sułtanowie mieli rozmach, fakt, wazy, lampeczki, berła itp. wszystko wysadzane brylantami, szafirami i diamentami. Dzbanka na wodę tez nie zrobili przecież ze zwykłej stali - najnędzniejszy surowiec to srebro. Oczywiście robią wrażenie naczynia jak np. dzban z 22 karatowego złota o wadze ponad 40 kg, ale nas jakoś chyba specjalnie to nie jara. Przemykamy przez kolejne sekcje zwracając większą uwagę na bogatą architekturę i wielkość całego kompleksu. Faktycznie Topkapi można nazwać miastem w mieście. Dalsza część zwiedzania to Harem, w którym mieszkały przede wszystkim konkubiny i żony sułtana - podobno wybierał najładniejsze białogłowy w królestwie. Harem to kolejna sekcja, którą można uszeregować jako najmniejszą (całość jest jak ruskie matrioszki: Konstantynopol - Topkapi - Harem). Zapewne odbywało się tam wiele orgii, sądząc po opisach tego miejsca. A o historii można by przeczytać wiele, jedna drobna historyjka dotyczy "złotego korytarza". Złoty dlatego że podczas festiwali Sułtan urządzał sobie rozrywkę i przechadzając się tymże sypał złotym monetami, a konkubiny, tłumnie siedzące na podestach po bokach, rzucały się na podłogę starając się przechwycić jak najwięcej z nich. Na zwiedzanie kompleksu Topkapi należy przeznaczyć podobno cały dzień, pewnie jak ktoś jest zapalonym fanem muzeów i historii to tyle mu to zajmie, my jednak spędziliśmy tam 4 godziny. Ruszamy bez celu pokręcić się po północnej części Sultanahmed w poszukiwaniu niczego. Docieramy do mostu Galata wcześniej przechodząc pod główną ulicą, niepozornym tunelem. Tłum ludzi w tym miejscu jest ogromny, to takie wąskie gardło, gdzie masy z chodników na zewnątrz przedzierają się na przeciwna stronę ulicy tunelem o szerokości ok. 8 metrów. Idealne miejsce na sprzedaż wszelkiego rodzaju badziewia, głownie szmatek i chińskich zabawek. Staramy się przedstawiać Zuzi takie miejsca jako nieatrakcyjne, niestety do pięciolatki trafiają inne argumenty: róż, światełka i dźwięki samo obracających się samochodzików, kulek z piórkami i kotków. Hałas generowany przez plastikowe drobiazgi masakruje uszy już po kilku minutach, odgłosy świszczenia, szurania, ćwierkania i miauczenia wymieszane razem tworzą jazgot nie do opisania. Pytanie brzmi jak ci sprzedawcy wytrzymują tam cale dnie? Jest to po prostu nie możliwe, podejrzewam że mają kilkudziesięciu minutowe zmiany a w przerwach wychodzą zaczerpnąć świeżego powietrza i światła słonecznego. Po drugiej stronie spotykamy znany obrazek kilkuset kolesi z wędkami zarzucającymi jeden obok drugiego w głębiny Bosforu, czasem udaje im się nawet coś złapać. Ruszamy w kierunku obiadu, tak „dla odmiany” kebab z jogurtem. Pomysł jest trafiony. Uderzamy do jednej z knajpek umieszczonych na bazarze. Wracając do pokoju zauważamy Rumunki wraz z kilkumiesięcznymi dziećmi żebrzące na chodnikach, obrazek charakterystyczny dla każdego większego miasta, pada pytanie gdzie one śpią? Odpowiedz wydaje się oczywista - w swoich koczowiskach umieszczonych pewnie niedaleko ale z dala od wzroku przypadkowych ludzi. Nocą podczas spaceru okazuje się jednak, że się myliliśmy. Kobiety śpią na ziemi razem z malutkimi dziećmi dokładnie w tych samych miejscach, w których żebrzą w dzień. Nie zauważam nawet oparcia czy materaca, śpią na siedząco... Po południu wybieramy się na plac zabaw nieopodal, a następnie na herbatę z baklavą. Staramy się podnosić wzrok wyżej aby dostrzec nieco więcej niż poziom parteru. Nasza obuwnicza cześć miasta zapewnia pracę dziesiątkom a może setkom tysięcy ludzi. Dosłownie na każdym pietrze (a nie tylko w piwnicach jak myśleliśmy na początku) kwitnie produkcja detali oraz całych butów. Jeden specjalizuje się w podeszwach, drugi w obcasach, trzeci w górnej części a czwarty składa te części w gotowe buty. Pracują przez większą cześć doby, na dwie zmiany co najmniej, często całymi rodzinami. Czy to na własny rynek, czy również na eksport? tego nie wiem, ale wiem jedno, bardzo wiele Turków ma pracę na miejscu dzięki takiej gospodarce. Wracamy. Kolacja i wieczorna toaleta. Postanawiam się ruszyć i pokręcić trochę po centrum. Wcześniej pewien Turek sugerował, że dobrą fajkę można zapalić gdziekolwiek, ja jednak postanawiam udać się w pewne miejsce, które mi przypadkiem mignęło w którymś momencie dnia. Niepozorna brama z tabliczką „WC” i strzałką, a jednak ze środka czuć było zapach nargili. Wchodzę nieco zamotany i szukam sobie miejsca, a o to nie łatwo. Na wewnętrznym dziedzińcu jest knajpa wielkości biedronki. Z otwartym dachem, a w zasadzie tylko z miejscowym zadaszeniem. Knajpa podzielona jest na kilka pomieszczeń. To jakby zaadaptowane podwórko plus kilka izb. Stoliki, kanapy, krzesła – jak w każdej knajpie, ludzi w środku z 200 co najmniej. Wszyscy kurzą fajki popijając czaj, lub zimną wodę z sokiem cytryny. Niezwykły jest sposób zorganizowania tego miejsca. Kilkanaście osób obsługi na okrągło krążących pomiędzy stolikami i każdy odpowiedzialny za co innego. Jeden roznosi zrobione fajki, inny wodę, inny czaj, kolejny jest odpowiedzialny za pilnowanie aby każdy miał odpowiednią ilość węgla a jeszcze inny chodzi i dogląda aby na stole nie leżało nic co jest zbędne. Została mi na blacie mała folijka od jednorazowego ustnika i skubany zgarnął ją po dwóch minutach. W tym harmidrze panuje mega porządek, a wszystko odbywa się bez słów, wystarczy nawiązać kontakt wzrokowy i od razu podchodzą wykonując swoje określone zadanie. Rachunek uiszcza się po prostu wychodząc i mówiąc innemu facetowi co się zamawiało, szybkie liczenie w głowie i w pół sekundy rachunek gotowy. Idealnie! Nic oprócz smakowania nie zaprząta głowy gościa. Czas jest w 100% spożytkowany na rozmowie, oglądaniu meczu czy po prostu relaksie. Smak fajki... no cóż po pięciu latach palenia w domu nie jestem nawet w stanie zbliżyć się do tego smaku, aromatu. Nic się nie przypala, jest idealnie. Mija półtorej godziny, zostawiam niedopalona fajkę i wychodzę.

Image
wewnątrz kompleksu Topkapi

Image
Topkapi

Image

Image
Harem

Image
Harem

Image
Harem

Image
zdobione łoże w Haremie

Image

Image
tunel przed mostem Galata

Image

Image
sprzedawca podkoszulek - handlarz starał się zwrócić uwagę przechodniów pokrzykując

Image

Image

Image
"herbaciarnia" z dostawą na terenie Krytego Bazaru

Image
wnętrze jednego z setek zakładów produkcyjnych

Image
Baklava


2, 3 październik


Dzień wyjazdu do Kapadocji. Zaczynamy tradycyjnie śniadaniem w pokoju. Postanawiamy odwiedzić dziś, przeoczoną przez nas Bazylikę Cystern. Jak zwykle z rana bez problemów dostajemy się do środka. Niepozorne wejście skrywa okazałe, wsparte 336 kolumnami wnętrze. Ta podziemna budowla, a w zasadzie „te” bo jest ich wiele pod całym miastem, zapewniała dostawę wody mieszkańcom w obszarze oddalonym nawet o 15 km. Subiektywnie mogę to miejsce opisać w kilku słowach. Duża, podziemna, wysoka, podmokła jaskinia wykuta przez człowieka. Dla stworzenia jakiegoś klimatu i usunięcia skojarzeń ze zwykłą piwnicą, w środku puszczana jest nastrojowa muzyka, a w wodzie, która jest tam do dzisiaj, żyją karpie. Ryby są słusznych rozmiarów, „dokarmiane” przez tłumnie odwiedzających turystów... drobnymi monetami. Karpie pewnie zdejmują zły urok, który może rzucić na nas odwrócona głowa meduzy umieszczona pod jednym z filarów (swoją drogą nikt nie wie dlaczego akurat do góry nogami). Nie mając konkretnego planu i specjalnie wiele czasu ruszamy tramwajem na zachód miasta. Wysiądziemy na jakimś przypadkowym przystanku. W pewnym momencie zauważamy niewielkie stragany wystające gdzieś z pomiędzy blokowisk, wysiadamy. Ryneczek jak każdy inny, stoiska z bibelotami, ubraniami, i oczywiście warzywami. Kupujemy trochę orzechów, małe zielone winogrona, które bardzo często widzimy w siatkach z zakupami Stambułczyków. Mniej więcej na środku głównej alejki znajdujemy jedyną jadłodajnie, w której turecka rodzinka przygotowuje i sprzedaje placki Gozleme z bardzo prostym farszem. Do wyboru jest: masa ziemniaczana lub szpinak z mieszanką sera. Wybieramy wersje pierwszą. Smak jest dobry, placki skutecznie zabijają głód mimo, że pałaszujemy jedną sztukę na 3 osoby. Powoli wracamy do centrum, żeby zdążyć zdać pokój przed wyjazdem. Udało się wynegocjować wymeldowanie o 14 zamiast standardowej 12 oraz przechowanie bagażu w hotelu. Dobre i to. Co za tym idzie, nie mamy dziś gdzie zrobić małego resta przed całonocną podróżą. Godzina 18:30 jesteśmy w małym shuttle busie, który ma nas dowieźć z centrum do dworca. Jedziemy przez półtorej godziny, żeby dostać się ze starego miasta na główny dworzec, miasto zakorkowane. Czasem zamykamy oczy żeby nie patrzeć jak kierowca prowadzi. Sposób jazdy w Stambule można opisać bardzo prosto, jazda polega na wpychaniu się przed samym końcem pasa, w każdą możliwą lukę miedzy jadącymi na docelowym pasie autami. Takiemu sposobowi jazdy towarzyszą ciągłe ostrzegawcze trąbnięcia. Dworzec okazuje się ciągiem dróg, parkingów i trzy poziomowych serpentyn, na którego szczycie znajdują się setki pełnowymiarowych autokarów. Przez dworzec jedziemy z otwartymi ustami nie dowierzając jak to wszystko w ogóle może funkcjonować. Wygląd tego miejsca przywodzi na myśl spodnią część estakady czy mostu wspieranego filarami, ciemnego, szarego. Mogliby tu nakręcić niezły horror nie inwestując wiele w scenografię. W autokarze (już docelowym) jest całkiem nieźle, widać ze to pojazdy stworzone do dalekobieżnych eskapad. Jest katering, wygodne fotele i telewizja, szkoda że tylko po turecku. Trafiam na miejsce obok wysokiego Murzyna. Dziwne ubranie jak na taką podróż w postaci krótkich spodenek i koszulki do koszykówki tłumaczy wszystko - to Amerykanin. Pochodzi z Teksasu i wykłada angielski w Turcji. Ma akurat wolne wiec wybrał się ze znajomymi na krótkie wakacje do Kapadocji. Zapomniałem dodać - autobus jeszcze nie jechał a Luis już zajadał czipsy i ukradł wodę z lodówki pokładowej. Jest noc, do autokaru wsiadają kolejni tubylcy. Czasem wygląda jakby to robili na krzywy ryj, bo dla kilku brakuje miejsc i siedzą na podłodze. Rozmawiam z Luisem: trochę o Ameryce, trochę o Polsce a trochę o Turcji. Mijają kolejne minuty, Luis narzeka a w zasadzie śmieje się ze swojego kraju. Facet jeździ po świecie i pracuje jako nauczyciel. Twierdzi, że ma dwa doktoraty, a dla takich ludzi w USA nie ma pracy, gdyż to zbyt wysokie kwalifikacje i pracodawcy nie chcą zatrudniać gdyż, obawiają się, że taka osoba szybko zrezygnuje. Dziś zaczyna się 4 - dniowe święto muzułmańskie (kurban), w którym po modlitwach składa się ofiarę z barana, podcina gardło i spuszcza krew. Luis mówiąc to pokazuje na szyje, uśmiecha się i mówi allah akbar. Pytam go o wieprzowinę i alkohol. Mówi ze świniaka wpieprzają jak najęci, przecież allah nie będzie widział. Emigranci mieszkający w Niemczech początkowo przywozili mięso wracając do kraju i widocznie zasmakowało. Z alkoholem sytuacja wygląda podobnie, też niby religia zabrania ale większość pije jak wszędzie w Europie. Do Goreme docieramy po kolejnej przesiadce, około 11 rano. Nasza podroż trwała 16 i pól godziny z czego dopiero po 24 opuściliśmy Stambuł. Na miejscu sympatycznie, pod dworzec podjeżdża po nas właściciel hotelu i zabiera na miejsce. Pokoje hotelowe mieszczą się w wydrążonych w skale jaskiniach. Przed wejściem leży dywan i poduszki, na których można bardzo wygodnie odsapnąć w chłodzie, który funduje skalne otoczenie. Samo miasto jest niezwykle malownicze, zdjęcia nie oddają klimatu jaki tu panuje. Nietypowe formacje skalne wyrastają jakby z ulic i chodników. W miasteczku poza nawoływaniem do modlitwy dobiegającej z minaretów panuje kompletna cisza, zupełne przeciwieństwo Stambułu. Wieczorem wybieramy się na spacer pośród malowniczych górek, docieramy do jednego z licznych kościołów skalnych oraz na punkt widokowy idealny do obserwowania zachodów słońca na tle unoszących się balonów.

Image

Image

Image
pani przygotowuje Gozleme

Image
i na tależu

Image

Image
bezdomny pies w Kapadocji - w Turcji są masy psów i kotów błąkających się po ulicach, wszystkie wyglądają na najedzone i szczęśliwe


Dodaj Komentarz

Komentarze (22)

rysiek 23 października 2014 22:52 Odpowiedz
Świetna relacja,doskonale się ją czyta-tym bardziej,że w ubiegłym roku byliśmy na podobnej trasie.W twojej opowieści zaintrygowało mnie najbardziej....która to firma ubezpieczeniowa oferuje taką obsługę i na jakich warunkach. :shock:
tchorzyk 23 października 2014 23:32 Odpowiedz
https://www.youtube.com/watch?v=ulEJ8Mj ... tukkcKIO0QCiekawostki o Turcji o których mało kto wie ;)
prodrewno 24 października 2014 13:05 Odpowiedz
Podejrzewam, że każdy ubezpieczyciel działa na podobnych zasadach i korzysta z tych samych pośredników.My akurat korzystaliśmy z Allinaz.Na 10 dni (2 osoby dorosłe i 1 dziecko) u znajomego agenta mogliśmy ją kupić za 157 zł, natomiast kupując bezpośrednio przez ich stronę zapłaciłem 120 zł.Prawdopodobnie przy każdym kolejnym wyjeździe będę korzystał z ubezpieczenia. Gdyby nie ubezpieczenie, za naszą usługę pewnie musiałbym zapłacić z 500E.
malawi 25 października 2014 13:34 Odpowiedz
Bardzo dobra relacja! Lecę w zimę do Stambułu i też chciałbym odbyć podobna trasę. Jaki koszt przejazdu do Kapadocji i lotu do Stambułu?
prodrewno 26 października 2014 10:25 Odpowiedz
Ciesze się, że relacja się przydała. Za przelot na trasie Berlin - Stambuł w obie strony płaciliśmy 400 zł za osobę, z kolei przejazd z centrum Stambułu do Goreme kosztował 70 lira za osobe w jedną stronę. Nie probuj przypadkiem kupowac biletow na autobus przez net - bez tureckiej karty kredytowej to niemożliwe. Pozatym kupując w agencji na miejscu z reguły masz zapewniony transfer na dworzec w Stambule, a to bardzo wygodne.
malawi 26 października 2014 15:59 Odpowiedz
Hmmm a jak z bezpieczeństwem w takim autobusie? Bagaże są pakowane do bagażnika? Czy agencja w której kupowałeś ma jakąś stronę internetową albo znasz adres?
prodrewno 26 października 2014 16:18 Odpowiedz
Agencji jest pełno, najlepiej popytać w kilku i wybrać tą z ceną w okolicach 60-70 LT. Jak Ci zależy to mogę znalezć i podesłać mapę z oznaczonym miejscem tej naszej. W autobusach bezpiecznie jest na pewno, zawsze jest kilka osób obsługi. Bagaże standardowo są na dole. Ja starałem się obserwować sytuację i towarzystwo,które kręciło się przy otwartym luku bagażowym.
malawi 26 października 2014 22:59 Odpowiedz
Byłbym wdzięczny za tą mapę :) Co prawda zaczynam się zastanawiać czy taniej wyjdzie mnie przelot samolotem ze Stambułu do Kayseri. Można znaleźć naprawdę promocyjne ceny :D
malawi 27 października 2014 21:41 Odpowiedz
Wielkie dzięki za wszelkie informacje :D
prodrewno 28 października 2014 08:33 Odpowiedz
Spoko. W razie czego pytaj śmiało.
mmokrzycki 3 listopada 2014 15:13 Odpowiedz
Malawi napisał:Hmmm a jak z bezpieczeństwem w takim autobusie? Bagaże są pakowane do bagażnika? Czy agencja w której kupowałeś ma jakąś stronę internetową albo znasz adres?Dostępność kursów i ceny biletów wielu przewoźników można sprawdzić na http://www.obilet.com/ Niestety bez tureckiej karty nie kupisz biletu online.Autobusy są bezpieczne i całkiem wygodne, za darmo dostępna jest woda (także Luis niczego nie ukradł :D), czasami również Internet po WiFi.Z reguły poza okresami świątecznymi nie ma potrzeby kupowania biletów z wyprzedzeniem - jedziesz na dworzec autobusowy i wybierasz spośród kilku/kilkunastu firm.
alecrim 5 lutego 2015 09:41 Odpowiedz
super relacja, świetnie się czyta. tez odrazu zaczelam sie zastanawiac, ktory to ubezpieczyciel i faktycznie, sama jadac do tego typu miejsca nawet bym sie nie zastanawiala czy wykupic ubezpieczenie czy nie.dzieki :)
epikie 5 lutego 2015 12:49 Odpowiedz
Turcja kusi mnie od dawna, a w szczególności Stambuł, miasto pogranicza. Po takiej relacji nie pozostaje nic innego jak bukować bilety, żeby zrobić zapasy kawy i szafranu:)
jekyll 5 lutego 2015 18:47 Odpowiedz
Fajna relacja a Stambuł i Kapadocja cały czas przede mną :-)
prodrewno 15 lutego 2015 20:30 Odpowiedz
Turcja to jest ten kawałek świata który zapada w pamięć. Ciśnieniujcie się bo warto:)
fromviewof-com 26 czerwca 2015 08:24 Odpowiedz
Pochłonęłam drugą Waszą relację !!! Smaka mi narobiliście i na śniadanie zamówiła sobie tosta zrobionego z tureckiego chleba z turecką kiełbasą, serem i do tego ayran. Oczywiście robi to Turek :) Kiedy można spodziewać się kolejnych relacji :) ?
fromviewof-com 26 czerwca 2015 08:24 Odpowiedz
Pochłonęłam drugą Waszą relację !!! Smaka mi narobiliście i na śniadanie zamówiła sobie tosta zrobionego z tureckiego chleba z turecką kiełbasą, serem i do tego ayran. Oczywiście robi to Turek :) Kiedy można spodziewać się kolejnych relacji :) ?
prodrewno 26 czerwca 2015 09:36 Odpowiedz
Hehe, cieszę się, że chciało Ci się czytać, jakoś takie mam "pióro" że te teksty obszerne wychodzą zawsze.Śniadanie bomba tylko jestem ciekaw czy dostałaś prawdziwy Ayran? (ja w Polsce jakoś nie natrafiłem na niego, a może to kwestia że będąc gdzieś, te regionalne dania smakują inaczej właśnie ze względu na klimat miejsca?:)A kiedy relacja... dobre pytanie.Zapewne po powrocie z kolejnego wyjazdu:)
sawiet 26 czerwca 2015 12:43 Odpowiedz
Jak Stambul i Kapadocja podobaly sie Twojej corce? Mam zamiar wybrac sie w podobna trase z siedmiolatka, tylko nie jestem pewien czy bedzie tak samo zadowolona jak tata ;)
prodrewno 26 czerwca 2015 22:14 Odpowiedz
Będąc w Turcji Zuzia miała 5 i pół roku, fakty są takie że dla takiego dziecka najważniejsza jest zabawa, place zabaw, karuzele itp. a wybierając tego typu podróżowanie nie będziesz w stanie zapewnić Jej takich atrakcji zbyt wiele. Nasza mała pomimo tego, jakoś zawsze czeka na wyjazdy, pyta, robi kalendarze i odlicza czas. Może zaszczepiliśmy Jej bakcyla? (jeździmy z Nią w zasadzie od urodzenia, a nawet gdy była w brzuchu:). Fakt jest taki, że każe dziecko jest inne i inaczej reaguje na wielogodzinne trasy, czasem półtoradniowe loty itp. Musisz sam wyważyć czy nie zamęczysz dzieciaka. Z drugiej strony przecież 7 lat to już mega kumate dziecko! Miej na uwadze, aby przynajmniej raz dziennie znaleźć czas tylko dla Niej, choćby godzinę, a z pewnością przywiezie fajne wspomnienia i uśmiech. Podsumowując - polecam, lećcie!:)
sawiet 27 czerwca 2015 10:29 Odpowiedz
Moja latorosl to juz prawdziwa podrozniczka, odbyla ok. 30 lotow (chyba jej dziennik na fly4free zaloze :D ), wiec kwestie podrozy jako-takiej mamy przerobione i wiem co robic, by przemierzanie kilometrow jej nie nuzylo. Chodzilo mi bardziej o sam odbior Stambulu czy Kapadocji przez dziecko. My bylismy np. w Pamukkale i corka swietnie sie bawila ;)
kama 14 czerwca 2018 16:59 Odpowiedz
Hej,czy jest jeszcze możliwość znalezienia gdzieś tej relacji wraz ze zdjęciami? ;-)Z góry dzięki!Kama