Drugim z czterech państw na naszej trasie podczas wyprawy do Ameryki Łacińskiej była Kostaryka. W kraju wulkanów i leniwców postanowiliśmy spędzić aż 9 dni.
Przy odprawie na lotnisku Tocumen w Panamie musimy pokazać wydrukowaną rezerwację wylotu powrotnego z Kostaryki. Od Liberii, położonej w północno-zachodniej części kraju (nie mylić z afrykańskim państwem;)), dzieli nas niecałe 700 km. Podczas lotu trwającego półtorej godziny wypełniamy karty migracyjne i deklaracje celne. Panamskie linie Copa Airlines robią na nas bardzo przyjemne wrażenie. Ku naszej uciesze, wkrótce po osiągnięciu przez samolot wysokości przelotowej otrzymujemy ciepły posiłek – pysznego podwójnego cheeseburgera.
Podziwiamy widoki z okien, beztrosko popijając drinka z rumem Abuelo.
Za chwilę zniżamy się do lądowania, schodzimy w górską kotlinę i zaczynamy odczuwać zawirowania powietrza. Gdy samolot kołysze się pod wpływem silnych turbulencji, miny pasażerów wyrażają lekką obawę. Siedzące za mną dziecko zaczyna płakać. Osobiście, jako miłośniczka wszelkiego rodzaju kolejek górskich, nawet lubię tego rodzaju wstrząsy. Jednak gdy prądy wznoszące uniemożliwiają nam bezpieczne lądowanie, nie jest mi już do śmiechu. Gdy znajdujemy się na końcowej ścieżce podejścia do pasa, maszyna buja się pod wpływem silnego wiatru i tuż nad płytą lotniska pilot decyduje się na przerwanie manewru lądowania. Wykonuje tzw. odejście na drugi krąg - włącza pełną moc silników, kieruje nos samolotu do góry i wznosi maszynę, by zrobić okrążenie nad lotniskiem. Gdy wlatujemy nad szczyty gór, zawirowania powietrza ustają, jednak za chwilę robimy ostry zwrot i ponownie zniżamy się w kierunku doliny, gdzie znów rzuca samolotem jak szmacianą lalką. Mam za sobą niemal 200 wylotów i na szczęście tyle samo lądowań, doświadczyłam już podobnych manewrów, ale takich turbulencji nigdy wcześniej nie czułam. Jakby tego było mało, obok nas przelatuje stado ptaków, na widok których moi wspaniali towarzysze podróży zaczynają zastanawiać się, co by było gdyby ptak został wessany do turbiny. Trudno zachować spokój, gdy się słucha czarnego scenariusza rodem z „Katastrofy w przestworzach” - że silnik zacząłby się krztusić i straciłby ciąg. Turbulencje robią się nieprzyjemne, minuty ciągną się w nieskończoność, a płacz dziecka potęguje napięcie. Być może maluchowi udzielił się nerwowy nastrój mamy. Gdy ponownie znajdujemy się w linii prostej do pasa, pilot robi drugie podejście do lądowania. Mimo silnego wiatru i wstrząsów, nasz Embraer ERJ-190 w końcu dotyka płyty lotniska. Choć nie mamy w zwyczaju klaskać po lądowaniu, gdy dookoła słyszymy gromkie brawa dla pilota, tym razem ochoczo się przyłączamy. Po wyjściu z samolotu mamy ochotę ucałować ziemię, po której stąpamy.
Po krótkim, acz emocjonującym locie oddajemy wypełnione wcześniej druczki, a nasz bagaż zostaje kontrolnie prześwietlony. Na lotnisku w Liberii jest punkt informacji turystycznej, w którym otrzymujemy wiele map i folderów dotyczących poszczególnych regionów kraju (w języku angielskim). Zauważamy, że Kostarykanie bardzo często używają określenia „pura vida” (co można przetłumaczyć jako „pełnia życia”) – czy to na powitanie, jako pozdrowienie, czy też na pożegnanie. To zwrot, który po prostu wypada znać.
Zmęczeni stresującym lotem i zniechęceni naszymi pierwszymi doświadczeniami dotyczącymi transportu autobusowego w Ameryce Łacińskiej, decydujemy się na taksówkę. Jesteśmy we czwórkę i ostatecznie po negocjacjach za przejazd 80 km płacimy po 10 $ od osoby.
Po obu stronach drogi mijamy duże połacie upraw trzciny cukrowej.
Tamarindo
Na miejscu robimy rekonesans i uzmysławiamy sobie, że oto trafiliśmy do istnego zagłębia turystycznego, gdzie na ulicach częściej słyszy się język angielski niż hiszpański. W supermarkecie w koszyku ląduje wspaniałe mango, limonki do drinków z rumu, ogromny, dojrzały ananas i oczywiście banany (Kostaryka jest jednym z najważniejszych światowych eksporterów tych owoców). Wybieramy małe, aromatyczne „bananos dátiles”. Kupujemy też chipsy z manioku.
Walutą Kostaryki jest colón (CRC), jednak w turystycznych miejscach przyjmowana jest płatność w dolarach (niekiedy według niezbyt korzystnego kursu proponowanego przez sprzedawcę). Reszta wydawana jest w CRC. W niektórych supermarketach nie można płacić banknotami o nominale 100 $ i większym. Postanawiamy wymienić dolary na lokalną walutę. Ochroniarz wpuszcza do banku jedynie osoby posiadające przy sobie paszport, po czym zamyka drzwi na klucz. Należy też zdjąć nakrycie głowy i okulary przeciwsłoneczne.
Wieczorem idziemy na plażę i zauważamy, że wielu ludzi pali tu ogniska. Odnajdujemy dogasające palenisko z suchych liści palm, rozniecamy ogień i siedzimy długo ciepłą nocą, wpatrując się w płomienie. Księżyc w pełni rozjaśnia niebo nad nami. Pura vida!
Następny dzień również spędzamy nad Pacyfikiem.
Obserwujemy pelikany brunatne, które nurkują po ryby. Lecąc, nagle kierują wielki dziób w dół i spadają z hukiem do wody, by po chwili znów wzbić się w powietrze. Ptaki te można spotkać tylko w obu Amerykach.
Na plaży jest tabliczka z ostrzeżeniem o krokodylach, która wygląda trochę na atrakcję stworzoną specjalnie dla turystów. Piasek parzy, upał doskwiera, bez kremu z filtrem ani rusz. Kupujemy kokosa i delektujemy się słodko-kwaskowatym, orzeźwiającym mleczkiem.
Po południu ocean jest już spokojny tylko z nazwy – tworzą się duże fale, dzięki czemu mamy możliwość podziwiać imponujące wyczyny surfingowców. Pod ich wrażeniem nasz kolega skusił się na wypożyczenie deski i lekcję z instruktorem.
Chociaż w Kostaryce marihuana jest nielegalna, w Tamarindo na ulicach da się wyczuć specyficzny zapach, jest tu sporo sklepów z akcesoriami do palenia i często zaczepiają nas osoby proponujące sprzedaż „zioła” (nie zawsze dyskretnie).
Następnego dnia ruszamy w dalszą drogę – do Rezerwatu Lasów Mgielnych Monteverde, należącego do prywatnej organizacji Tropical Science Center. W recepcji nikt nie wie jakim autobusem można tam dojechać (a może to nie w ich interesie, bo oczywiście proponują nam zamówienie turystycznego busa). Zastanawiamy się nad przesiadką w Liberii. W końcu recepcjonista sugeruje żeby lepiej pojechać przez Santa Cruz. Na przystanku nie ma tabliczki z rozkładem, postanawiamy więc, że wsiądziemy do tego autobusu, który przyjedzie pierwszy.
Po 20 minutach pojawia się pojazd a’la Jelcz z napisem Santa Cruz na przedniej szybie. Nie przypomina znanych nam z Panamy „chickenbusów”. Za przejazd płacimy gotówką u kierowcy i ruszamy. Czytałam gdzieś, że drogi w Kostaryce są kiepskiej jakości, jednak odcinek z Tamarindo do Autostrady Panamerykańskiej jest w katastrofalnym stanie – to zwykła szutrówka. Okna są otwarte i mimo jazdy w żółwim tempie, pojazd wypełnia chmura kurzu, a po kilku minutach mamy wrażenie, że nasz autobus nie ma resorów – nieźle poobijaliśmy sobie tyłki na twardych siedzeniach. Trwa to może z godzinę, a po wjeździe na gładką Panamericanę czujemy się jak w niebie.
Na dworcu w Santa Cruz podchodzi do nas pewien mężczyzna i uzmysławia nam, że zostaliśmy wprowadzeni w błąd – nie dojedziemy stąd do Monteverde, trzeba było jechać przez Liberię. Proponuje, że może nas zawieźć do skrzyżowania, gdzie znajduje się przystanek, z którego o 15:00 odjeżdża ostatni autobus do rezerwatu (6 km przed Las Juntas). Niestety nie zna angielskiego, więc na tyle, na ile potrafię, negocjuję z nim po hiszpańsku. W kasie na dworcu upewniam się, że mówi prawdę. Nie ma chwili do stracenia, wsiadamy więc z nieznajomym do jego auta... nie mamy jednak wyboru, bo w okolicy nie widzimy żadnych oficjalnych taksówek. Na szczęście mężczyzna okazuje się uczciwy i za odpowiednią opłatą zabiera nas w umówione miejsce, skąd zostaje nam jeszcze 38 km drogi. Zastanawiam się, dlaczego jesteśmy sami na przystanku (nie licząc zamieszkujących go mrówek).
W oczekiwaniu na autobus, który być może przed chwilą odjechał, poznajemy dziewczynę ze Szwajcarii. Denise jest w trakcie 3-miesięcznej wyprawy po Ameryce Centralnej. Właśnie przyjechała z Gwatemali, gdzie przez miesiąc w ramach wolontariatu uczyła w szkole języka angielskiego. Zazdrości nam, że podróż do tego wspaniałego kraju jeszcze przed nami. Bardzo ją dziwi, że chcemy zwiedzić 4 państwa w zaledwie 3 tygodnie. Denise zastanawia się też, z jakiego niby powodu Kostaryka nazywana jest Szwajcarią Ameryki Łacińskiej.
Po chwili podjeżdża do nas samochód terenowy, którego kierowca proponuje nam transport do Monteverde w cenie niewiele wyższej od biletu autobusowego. Denise doskonale mówi po hiszpańsku i pomaga nam negocjować cenę. Jedziemy jeepem po krętej, bardzo stromej szutrówce i dziwimy się jakim cudem miałby tędy przejechać lokalny autobus.
Kierowca pokazuje nam pola kawy i zatrzymuje się przy punkcie widokowym. Otaczają nas pagórki pokryte soczystą zielenią.
Monteverde
Rezerwat obejmuje ochroną 10 500 hektarów gęstego, tropikalnego lasu wysokogórskiego. Liczba odwiedzających go turystów jest limitowana. Santa Elena i Monteverde to dwie przylegające do siebie miejscowości. My mieszkamy w tej drugiej. Gdy wysiadamy z samochodu, czujemy przejmujący chłód. Silny wiatr i nieustająca mżawka sprawiają, że odczuwalna temperatura wynosi zaledwie kilkanaście stopni, a w nocy zbliża się w okolice 10°C. Niestety woda w kranie okazuje się zimna. Zakładamy na siebie wszystko, co mamy.
Dzięki „Kobiecie na krańcu świata”, Kostaryka kojarzy nam się z leniwcami. Już w godzinę po przyjeździe do Monteverde udaje nam się zobaczyć te ospałe zwierzaki. Nie możemy oderwać od nich wzroku. Po chwili zbiera się grupka turystów z USA i słychać tylko jedno wielkie „WOW”;) Pytają co to za zwierzę, a my za nic w świecie nie możemy sobie przypomnieć odpowiedniego słowa po angielsku ("sloth"), do głowy przychodzi mi tylko "lazy monkey";P Leniwce wspinają się wysoko, na sam wierzchołek drzewa, jakby chciały podziwiać z niego panoramę okolicy (a może chcą uciec przed wzrokiem gapiów?). Zapada mrok, więc niestety nie udaje nam się zrobić dobrego zdjęcia.
Razem z Denise i jej znajomym idziemy na nasze pierwsze w życiu „casado”, czyli tradycyjną kostarykańską potrawę, składającą się z porcji mięsa, surówki, ryżu, czarnej fasoli i smażonego banana. Zamawiamy „żonatego kurczaka” i „zamężną wołowinę” (słowo „casado” po hiszpańsku znaczy „żonaty”).
Wieczór mija nam na sympatycznej rozmowie i żartach w międzynarodowym towarzystwie. John z USA, który jest już w Monteverde od kilku dni, udziela nam bardzo cennych wskazówek. Dociera do nas, że jeden pełny dzień w rezerwacie to zdecydowanie za mało. Zastanawiamy się, jak najlepiej wykorzystać ten czas. Jesteśmy zwolennikami samodzielnej organizacji podróży i zwiedzania „na własną rękę”, jednak w duchu marzy nam się spacer z przyrodnikiem po mostach wiszących w koronach drzew i zjazd na linach pomiędzy nimi.
Po krótkiej naradzie rezerwujemy w recepcji wycieczkę na następny dzień. Okazuje się, że bardzo trudno będzie nam zrealizować nasz plan, ponieważ mamy już opłacony nocleg następnego dnia w Fortunie, a transport do tej miejscowości (tzw. „jeep-boat-jeep”) możliwy jest tylko o 8:00 lub o 14:00. Na szczęście recepcjonista pomaga nam dogadać się z organizatorem, aby udało nam się wrócić na czas. Decydujemy się na zwiedzanie tropikalnego lasu z wysokości wierzchołków drzew w towarzystwie anglojęzycznego naturalisty, który ma nam opowiedzieć o faunie i florze lasu deszczowego. Nie możemy też odmówić sobie tzw. „canopy tour” (znanego również jako „zip line”), czyli atrakcji wywodzącej się właśnie z Kostaryki, polegającej na zjeżdżaniu wzdłuż stalowych lin rozwieszonych pomiędzy gałęziami. Wisząc na bloczku zaczepionym do uprzęży wspinaczkowej naukowcy prowadzący badania w rezerwacie mogli szybko przenosić się z jednego drzewa na drugie. Obecnie wiele konkurencyjnych biur podróży oferuje tego typu atrakcje dla turystów. My wybieramy firmę o nazwie „100% Aventura”, która szczyci się najdłuższą w Ameryce Łacińskiej liną do zjazdu (o długości 1 mili, czyli ponad 1,5 km). Ich biuro znajduje się w centrum Santa Elena (niedaleko marketu SuperCompro), jednak wycieczkę można zarezerwować w tej samej cenie w wielu hotelach i hostelach.
Rano pakujemy się i jemy tradycyjne kostarykańskie śniadanie, czyli „gallo pinto” (tzn. „łaciaty kogut”), składające się z ryżu z czarną fasolą, cebulą, czosnkiem, papryką, kolendrą i salsą Lizano. Potrawa jest tu tak popularna, że nawet McDonalds wprowadził do swojego śniadaniowego menu danie zwane McPinto. Ponieważ organizator naszej wycieczki oferuje bezpłatny transport z dowolnego miejsca na obszarze Monteverde, o 7:00 wsiadamy do busa i jedziemy 3 km na północ, skąd wyruszamy na spacer po pierwotnym lesie.
Sympatyczny przyrodnik ma na sobie kalosze, sztormiak w kolorze khaki i czapkę a'la wędkarz. Ostrzega nas, abyśmy nie opierali się o drzewa i nie zbaczali z wytyczonej ścieżki.
Od czasu do czasu towarzyszy nam mżawka, no ale nie narzekamy – jesteśmy przecież w lesie deszczowym;) Mamy wrażenie, że w Rezerwacie Lasów Mgielnych zawsze jest taka pogoda.
Przechadzka po wiszących mostach może stanowić atrakcję dla każdego – konstrukcja jest bezpieczna i niezbyt mocno się kołysze (może być wyzwaniem jedynie dla kogoś z lękiem wysokości).
Na szczęście jesteśmy jedynymi turystami na tym szlaku. Wsłuchujemy się w odgłosy budzącej się dżungli, starając się nie hałasować i już po chwili widzimy szopa i aguti. Bujna, nieprzebyta ściana zieleni kryje w sobie wiele niespodzianek, a nasz przewodnik posiada niesamowitą umiejętność dostrzegania ukrytych w gąszczu skarbów. Dokładnie wie, pod który listek zajrzeć, aby znaleźć kokon motyla.
Pokazuje nam też patyczaka.
Ze względu na brak zimy, drzewa nie mają tu słojów.
Przyrodoznawca wskazuje palcem coś na kształt gniazda wiszącego daleko na gałęzi i służy swoją lornetką. Po chwili wypatrywania widzimy kupę mokrej sierści. To leniwiec! Nigdy w życiu nie wypatrzylibyśmy go sami. Pan opowiada nam, że zwierzęta większość dnia przesypiają w koronach drzew, a najbardziej aktywne są po zmroku. Postrachem leniwców są harpie - potężne, drapieżne ptaki, które w locie potrafią porwać je z drzewa. Nie zawsze jednak harpiom udaje się zrzucić leniwca. Dzięki palcom z długimi pazurami zwierzęta te tak mocno trzymają się gałęzi, że często pozostają „przyczepione” do drzewa nawet po śmierci...
Dowiadujemy się, że okoliczne tereny, zanim utworzono rezerwat Monteverde, były bardzo tanimi działkami na sprzedaż. Na tym obszarze wypasano bydło. Przyrodnik zrywa z drzewa włochate liście zwane „językami krów” i daje je nam na spróbowanie. Smakują jak szczaw. Mówi, że łatwe do rozpoznania, pokryte meszkiem listki pozwoliłyby nam przeżyć co najmniej przez paręnaście dni w razie gdybyśmy zgubili się w lesie. Po drodze przewodnik wsuwa patyk do otworów w ziemi i wyciąga coś, co podobno wcale nie jest pająkiem:
Najbardziej jednak zainteresowały nas ciekawostki o jadowitych ropuchach, które w przypadku zagrożenia wystrzykują na powierzchnię skóry toksynę. Płaz może w ten sposób zabić jedynie niewielkiego gryzonia, człowieka zaś może co najwyżej unieruchomić. Silny jad poraża pracę serca i ma właściwości usypiające. Toksyna działa dopiero po dostaniu się do krwi, przewodu pokarmowego lub na błony śluzowe. Nie jest to jednak broń doskonała – na przykład koati potrafią polować na ropuchy, odwracając je do góry brzuchem i aktywując za pomocą pazurów gruczoły jadowe, by następnie znów przewrócić gada i przystąpić do uczty. Przewodnik pokazuje nam długie, ostre igły wyrastające z gałęzi. Zrywa jedną i opowiada jak dzikie plemiona indiańskie wykorzystywały je jako broń - ostry koniec zanurzany był w jadzie ropuchy i służył jako strzałka, wydmuchiwana przez rurkę.
Przyrodnik wie, że tukanów najlepiej wypatrywać na gałęziach figowców. Po chwili wysoko ponad naszymi głowami dostrzegamy kolorowe dzioby.
Pan pokazuje nam karmniki dla kwezali, niestety jednak nie udaje nam się dostrzec tych pięknych ptaków. Nigdzie nie widzimy też małp, których podobno w Kostaryce jest sporo. Przewodnik opowiada nam o figowcach-dusicielach, które kiełkują na gałęziach innych drzew i pną się, oplatając ich pień dookoła. Pokazuje nam pustą przestrzeń, będącą pozostałością po obumarłym drzewie, które spróchniało owinięte przez korzenie figowca.
Następnie czeka nas ciekawa atrakcja – wejście na kolejny most przez sam środek po konarach „dusiciela”. Gdy wdrapujemy się po wilgotnych, śliskich korzeniach, bardzo pomocne okazują się przymocowane wewnątrz uchwyty uplecione ze sznurka. Dla mniej odważnych przewidziana jest alternatywa – wejście na most po schodach.
Przyrodnik prowadzi nas do miejsca, gdzie można obserwować kolibry. Na drzewie zawieszono tu specjalne poidełko, w którym znajduje się syrop z trzciny cukrowej.
Pokonujemy osiem mostów, a cała trasa liczy około trzy kilometry. Na koniec mamy możliwość pobujać się na linie niczym Tarzan. Wycieczka okazała się bardzo interesująca i warta swojej ceny – sami z pewnością nie odnaleźlibyśmy w dżungli takich cudów. Jednak gwoździem programu było tajemniczo brzmiące „canopy tour”. Prawdę mówiąc, nie bardzo wiedziałam, czego się spodziewać. Wydawało mi się, że będzie to czymś w rodzaju większego parku linowego. Przed rozpoczęciem zabawy podpisujemy deklarację określającą nasz stan zdrowia. Plecaki zostawiamy w szatni, możemy zabrać ze sobą jedynie kompaktowy aparat fotograficzny. Następnie dobrano nam kaski, zapięto w uprzęże z paskami i hakami, dzięki czemu po kilkunastu minutach wyglądamy jak osoby, które myją okna w biurowcach;) Ubrani w cały ten ekwipunek, przechodzimy krótkie szkolenie na temat bezpieczeństwa i techniki zjazdów. Dopiero wówczas na dobre dotarło do mnie na co właściwie się piszę. Instruktor demonstruje w jaki sposób zostaniemy podwieszeni do lin, pokazuje nam jak hamować za pomocą skórzanych rękawic i jak powinno być ułożone ciało podczas zjazdu. Dla własnego bezpieczeństwa trzeba bardzo uważnie słuchać wszystkich instrukcji i w razie wątpliwości zadawać pytania. Na szczęście obsługa mówi po angielsku. Kolejne atrakcje wprowadzane są stopniowo – zaczynamy od krótkich, testowych zjazdów z drewnianych platform zamontowanych pośród konarów drzew i połączonych stalowymi linami. Grupa kilku instruktorów cały czas służy pomocą. Personel jest profesjonalny i przyjazny, dzięki czemu czujemy, że jesteśmy w dobrych rękach.
Przejazdy na linie pomiędzy platformami są fantastycznym przeżyciem. Pokonujemy w ten sposób około 15 odcinków. Ze względu na popularność tego typu wycieczek, nasza grupa jest bardzo liczna, więc kolejne punkty programu zaliczamy w ekspresowym tempie i nie ma czasu na podziwianie piękna mgielnych lasów tropikalnych, o zwierzynie nie wspomnę. Bawię się jednak świetnie, a zjazdy okazują się bułką z masłem …no może z wyjątkiem atrakcji zwanej „rappel”, która pojawia się zupełnie niespodziewanie i zanim zdążę się zastanowić czy chcę to zrobić, nagle w bardzo szybkim tempie spadam z wysokości około 10, może nawet 20 metrów, asekurowana przy pomocy liny wspinaczkowej. To doświadczenie przypomina skok z okna, żołądek cofa mi się do gardła i nie jestem w stanie powstrzymać krzyku przerażenia. Prawdopodobnie organizatorom zależało, aby szybko podnieść poziom adrenaliny w naszych organizmach i przygotować nas na kolejną atrakcję. Najpierw jednak musimy wejść kilka kilometrów ostro pod górę.
Nawet przez moment nie żałowałam, że zdecydowałam się na 1,5-kilometrowy lot nad lasem deszczowym (atrakcję zwaną „Supermanem”). Przymocowano mi dodatkowe uprzęże oplatające klatkę piersiową i pupę, po czym podwieszono mnie za plecy do długiej stalowej liny rozciągniętej nad piękną, zieloną doliną. To naprawdę wspaniałe uczucie kiedy szybuje się wysoko nad mglistą dżunglą niczym ptak, podziwiając oszałamiające widoki. Odczuwa się wtedy niesamowitą wolność i pełnię życia, aż ma się ochotę krzyknąć w otchłań: „Pura vida!”. W uszach szumi mi wiatr, a na twarzy czuję drobną mżawkę. Te niecałe 2 minuty lotu mogę zaliczyć do najfajniejszych wrażeń w moim życiu. Wygląda to mniej więcej tak:
Zapowiadało się, że lot nad tropikalnym lasem będzie najbardziej ekstremalną z naszych dzisiejszych atrakcji, jako że przy wykupie pakietu możliwa była opcja rezygnacji z tego elementu wycieczki. Wbrew pozorom jednak najwięcej adrenaliny dostarczyła mi tzw. „Tarzan swing”, czyli huśtawka na sprężystej linie przypiętej do uprzęży. Z pozoru przypomina to skok na bungee, z tą różnicą, że spada się głową do góry i drugi koniec liny nie jest przywieszony w miejscu, z którego skaczemy, tylko gdzieś po drugiej stronie podestu. Nawet najtwardsi mężczyźni piszczą wniebogłosy spadając 90 metrów w dół! Gdy uświadamiam sobie jaki hałas towarzyszy tej atrakcji, zaczynam rozumieć dlaczego w lesie deszczowym nie udało nam się zobaczyć zbyt wielu zwierząt;) Na widok wysokiego rusztowania część osób rezygnuje z dalszej zabawy. Ja odważyłam się spróbować i już na końcu podestu struchlałam, gdy zobaczyłam pod sobą przepaść…
Kiedy już zostałam podczepiona do liny, trudno było zdecydować się na skok i swobodne spadanie. Być może jednak atrakcja ta nie okazałaby się o wiele bardziej emocjonująca od poprzednich, gdyby nie fakt, że „dowcipni” pracownicy obsługi postanowili zrobić sobie głupi żart i w momencie, gdy moje stopy oderwały się już od rusztowania krzyknąć do mnie: „Nie, jeszcze nie teraz!”. Minęło kilka sekund zanim uświadomiłam sobie, że wszystko jest w porządku, a w międzyczasie życie zdążyło przelecieć mi przed oczami. Gdy instruktorzy, którzy stali na dole zobaczyli moją minę, zaniepokoili się i spytali czy wszystko OK. Jak później stwierdził jeden z nich, wyglądałam na naprawdę przerażoną. Zapytana czy chcę skoczyć drugi raz, podziękowałam serdecznie. Po tym doświadczeniu chyba już nie odważę się sprawdzić czy skok na bungee byłby bardziej ekstremalnym doznaniem.
Warto zastanowić się czy tego typu atrakcja nie będzie dla nas zbyt trudnym wyzwaniem – w końcu to niemały wydatek, a organizatorzy nie przewidują zwrotu pieniędzy w razie rezygnacji już w trakcie. „Canopy tour” to z pewnością coś dla wielbicieli adrenaliny i mocnych wrażeń. Warto też wspomnieć, że maksymalna dopuszczalna masa ciała wynosi 108 kg. Jeśli ktoś boi się ekspozycji, wysokości, kolejek górskich i różnych ekstremalnych atrakcji, istnieje ryzyko, że tzw. „ziplining” nie przyniesie mu przyjemnych doznań. Osobiście jestem raczej odważna jak na kobietę i kiedy uświadomiłam sobie, że cały ten sprzęt jest bezpieczny, udało mi się pokonać z początku odczuwany lęk. Emocje i widoki towarzyszące zjazdom na linach w koronach drzew z pewnością zapamiętam do końca życia. Wszystkie parki rozrywki, jakie miałam okazję odwiedzić, mogą się schować;) Świetnie się bawiliśmy i był to zdecydowanie punkt kulminacyjny w naszej podróży po Kostaryce. Będzie co wspominać na starość...
Hasłem przewodnim tego dnia jest „no pierdo tiempo”, czyli po polsku „nie tracę czasu” – ledwo zdążyliśmy ochłonąć po emocjach związanych ze skokiem w przepaść i w ekspresowym tempie wsunąć z wilczym apetytem casado z wołowiny, a już trzeba zakładać plecaki i ruszać w drogę do Fortuny.
Chwilę później jedziemy przez piękną zieloną krainę jak z „Hobbita”, gdy nasz bus, nazwany w ulotce szumnie jeep’em, grzęźnie w błocie i zaczyna się niebezpiecznie przechylać… zupełnie jakby brakowało nam emocji tego dnia. Ostatecznie jednak kierowcy udaje się jakoś wygrzebać.
Mija nas kilka samochodów terenowych wypełnionych Japończykami (a więc jednak niektóre wycieczki „jeep-boat-jeep” są zgodne z ofertą) i auto 4x4 obklejone plakatami wyborczymi, z megafonem na dachu. A my suniemy naszym busem po glinie w zwolnionym tempie i raz po raz zatrzymujemy się, gdy koła pojazdu brną w błocie. Bajecznie pagórkowate krajobrazy wynagradzają nam wszelkie niedogodności.
Następnym etapem podróży do Fortuny jest rejs statkiem przez jezioro Arenal - największy zbiornik wodny Kostaryki. Niestety pogoda się psuje i czekamy na przeprawę w rzęsistym deszczu.
Po drugiej stronie jeziora czeka na nas kolejny bus, który rozwozi pasażerów do dowolnie wybranych miejsc w Fortunie.
(W kolejnej części: trasa La Fortuna - wulkan Arenal - wodospad La Fortuna - San José - wulkan Irazú – Cartago oraz przykładowe ceny w Kostaryce)
Relacja z Panamy: http://dorotatota.fly4free.pl/blog/60/panama-to-znacznie-wiecej-niz-kana-4-kraje-ameryki-srodkowej-w-3-tygodnie-czesc-1/
Przelot do Liberii
Przy odprawie na lotnisku Tocumen w Panamie musimy pokazać wydrukowaną rezerwację wylotu powrotnego z Kostaryki. Od Liberii, położonej w północno-zachodniej części kraju (nie mylić z afrykańskim państwem;)), dzieli nas niecałe 700 km. Podczas lotu trwającego półtorej godziny wypełniamy karty migracyjne i deklaracje celne. Panamskie linie Copa Airlines robią na nas bardzo przyjemne wrażenie. Ku naszej uciesze, wkrótce po osiągnięciu przez samolot wysokości przelotowej otrzymujemy ciepły posiłek – pysznego podwójnego cheeseburgera.
Podziwiamy widoki z okien, beztrosko popijając drinka z rumem Abuelo.
Za chwilę zniżamy się do lądowania, schodzimy w górską kotlinę i zaczynamy odczuwać zawirowania powietrza. Gdy samolot kołysze się pod wpływem silnych turbulencji, miny pasażerów wyrażają lekką obawę. Siedzące za mną dziecko zaczyna płakać. Osobiście, jako miłośniczka wszelkiego rodzaju kolejek górskich, nawet lubię tego rodzaju wstrząsy. Jednak gdy prądy wznoszące uniemożliwiają nam bezpieczne lądowanie, nie jest mi już do śmiechu. Gdy znajdujemy się na końcowej ścieżce podejścia do pasa, maszyna buja się pod wpływem silnego wiatru i tuż nad płytą lotniska pilot decyduje się na przerwanie manewru lądowania. Wykonuje tzw. odejście na drugi krąg - włącza pełną moc silników, kieruje nos samolotu do góry i wznosi maszynę, by zrobić okrążenie nad lotniskiem. Gdy wlatujemy nad szczyty gór, zawirowania powietrza ustają, jednak za chwilę robimy ostry zwrot i ponownie zniżamy się w kierunku doliny, gdzie znów rzuca samolotem jak szmacianą lalką. Mam za sobą niemal 200 wylotów i na szczęście tyle samo lądowań, doświadczyłam już podobnych manewrów, ale takich turbulencji nigdy wcześniej nie czułam. Jakby tego było mało, obok nas przelatuje stado ptaków, na widok których moi wspaniali towarzysze podróży zaczynają zastanawiać się, co by było gdyby ptak został wessany do turbiny. Trudno zachować spokój, gdy się słucha czarnego scenariusza rodem z „Katastrofy w przestworzach” - że silnik zacząłby się krztusić i straciłby ciąg. Turbulencje robią się nieprzyjemne, minuty ciągną się w nieskończoność, a płacz dziecka potęguje napięcie. Być może maluchowi udzielił się nerwowy nastrój mamy. Gdy ponownie znajdujemy się w linii prostej do pasa, pilot robi drugie podejście do lądowania. Mimo silnego wiatru i wstrząsów, nasz Embraer ERJ-190 w końcu dotyka płyty lotniska. Choć nie mamy w zwyczaju klaskać po lądowaniu, gdy dookoła słyszymy gromkie brawa dla pilota, tym razem ochoczo się przyłączamy. Po wyjściu z samolotu mamy ochotę ucałować ziemię, po której stąpamy.
Po krótkim, acz emocjonującym locie oddajemy wypełnione wcześniej druczki, a nasz bagaż zostaje kontrolnie prześwietlony. Na lotnisku w Liberii jest punkt informacji turystycznej, w którym otrzymujemy wiele map i folderów dotyczących poszczególnych regionów kraju (w języku angielskim). Zauważamy, że Kostarykanie bardzo często używają określenia „pura vida” (co można przetłumaczyć jako „pełnia życia”) – czy to na powitanie, jako pozdrowienie, czy też na pożegnanie. To zwrot, który po prostu wypada znać.
Zmęczeni stresującym lotem i zniechęceni naszymi pierwszymi doświadczeniami dotyczącymi transportu autobusowego w Ameryce Łacińskiej, decydujemy się na taksówkę. Jesteśmy we czwórkę i ostatecznie po negocjacjach za przejazd 80 km płacimy po 10 $ od osoby.
Po obu stronach drogi mijamy duże połacie upraw trzciny cukrowej.
Tamarindo
Na miejscu robimy rekonesans i uzmysławiamy sobie, że oto trafiliśmy do istnego zagłębia turystycznego, gdzie na ulicach częściej słyszy się język angielski niż hiszpański. W supermarkecie w koszyku ląduje wspaniałe mango, limonki do drinków z rumu, ogromny, dojrzały ananas i oczywiście banany (Kostaryka jest jednym z najważniejszych światowych eksporterów tych owoców). Wybieramy małe, aromatyczne „bananos dátiles”. Kupujemy też chipsy z manioku.
Walutą Kostaryki jest colón (CRC), jednak w turystycznych miejscach przyjmowana jest płatność w dolarach (niekiedy według niezbyt korzystnego kursu proponowanego przez sprzedawcę). Reszta wydawana jest w CRC. W niektórych supermarketach nie można płacić banknotami o nominale 100 $ i większym. Postanawiamy wymienić dolary na lokalną walutę. Ochroniarz wpuszcza do banku jedynie osoby posiadające przy sobie paszport, po czym zamyka drzwi na klucz. Należy też zdjąć nakrycie głowy i okulary przeciwsłoneczne.
Wieczorem idziemy na plażę i zauważamy, że wielu ludzi pali tu ogniska. Odnajdujemy dogasające palenisko z suchych liści palm, rozniecamy ogień i siedzimy długo ciepłą nocą, wpatrując się w płomienie. Księżyc w pełni rozjaśnia niebo nad nami. Pura vida!
Następny dzień również spędzamy nad Pacyfikiem.
Obserwujemy pelikany brunatne, które nurkują po ryby. Lecąc, nagle kierują wielki dziób w dół i spadają z hukiem do wody, by po chwili znów wzbić się w powietrze. Ptaki te można spotkać tylko w obu Amerykach.
Na plaży jest tabliczka z ostrzeżeniem o krokodylach, która wygląda trochę na atrakcję stworzoną specjalnie dla turystów. Piasek parzy, upał doskwiera, bez kremu z filtrem ani rusz. Kupujemy kokosa i delektujemy się słodko-kwaskowatym, orzeźwiającym mleczkiem.
Po południu ocean jest już spokojny tylko z nazwy – tworzą się duże fale, dzięki czemu mamy możliwość podziwiać imponujące wyczyny surfingowców. Pod ich wrażeniem nasz kolega skusił się na wypożyczenie deski i lekcję z instruktorem.
Chociaż w Kostaryce marihuana jest nielegalna, w Tamarindo na ulicach da się wyczuć specyficzny zapach, jest tu sporo sklepów z akcesoriami do palenia i często zaczepiają nas osoby proponujące sprzedaż „zioła” (nie zawsze dyskretnie).
Następnego dnia ruszamy w dalszą drogę – do Rezerwatu Lasów Mgielnych Monteverde, należącego do prywatnej organizacji Tropical Science Center. W recepcji nikt nie wie jakim autobusem można tam dojechać (a może to nie w ich interesie, bo oczywiście proponują nam zamówienie turystycznego busa). Zastanawiamy się nad przesiadką w Liberii. W końcu recepcjonista sugeruje żeby lepiej pojechać przez Santa Cruz. Na przystanku nie ma tabliczki z rozkładem, postanawiamy więc, że wsiądziemy do tego autobusu, który przyjedzie pierwszy.
Po 20 minutach pojawia się pojazd a’la Jelcz z napisem Santa Cruz na przedniej szybie. Nie przypomina znanych nam z Panamy „chickenbusów”. Za przejazd płacimy gotówką u kierowcy i ruszamy. Czytałam gdzieś, że drogi w Kostaryce są kiepskiej jakości, jednak odcinek z Tamarindo do Autostrady Panamerykańskiej jest w katastrofalnym stanie – to zwykła szutrówka. Okna są otwarte i mimo jazdy w żółwim tempie, pojazd wypełnia chmura kurzu, a po kilku minutach mamy wrażenie, że nasz autobus nie ma resorów – nieźle poobijaliśmy sobie tyłki na twardych siedzeniach. Trwa to może z godzinę, a po wjeździe na gładką Panamericanę czujemy się jak w niebie.
Na dworcu w Santa Cruz podchodzi do nas pewien mężczyzna i uzmysławia nam, że zostaliśmy wprowadzeni w błąd – nie dojedziemy stąd do Monteverde, trzeba było jechać przez Liberię. Proponuje, że może nas zawieźć do skrzyżowania, gdzie znajduje się przystanek, z którego o 15:00 odjeżdża ostatni autobus do rezerwatu (6 km przed Las Juntas). Niestety nie zna angielskiego, więc na tyle, na ile potrafię, negocjuję z nim po hiszpańsku. W kasie na dworcu upewniam się, że mówi prawdę. Nie ma chwili do stracenia, wsiadamy więc z nieznajomym do jego auta... nie mamy jednak wyboru, bo w okolicy nie widzimy żadnych oficjalnych taksówek. Na szczęście mężczyzna okazuje się uczciwy i za odpowiednią opłatą zabiera nas w umówione miejsce, skąd zostaje nam jeszcze 38 km drogi. Zastanawiam się, dlaczego jesteśmy sami na przystanku (nie licząc zamieszkujących go mrówek).
W oczekiwaniu na autobus, który być może przed chwilą odjechał, poznajemy dziewczynę ze Szwajcarii. Denise jest w trakcie 3-miesięcznej wyprawy po Ameryce Centralnej. Właśnie przyjechała z Gwatemali, gdzie przez miesiąc w ramach wolontariatu uczyła w szkole języka angielskiego. Zazdrości nam, że podróż do tego wspaniałego kraju jeszcze przed nami. Bardzo ją dziwi, że chcemy zwiedzić 4 państwa w zaledwie 3 tygodnie. Denise zastanawia się też, z jakiego niby powodu Kostaryka nazywana jest Szwajcarią Ameryki Łacińskiej.
Po chwili podjeżdża do nas samochód terenowy, którego kierowca proponuje nam transport do Monteverde w cenie niewiele wyższej od biletu autobusowego. Denise doskonale mówi po hiszpańsku i pomaga nam negocjować cenę. Jedziemy jeepem po krętej, bardzo stromej szutrówce i dziwimy się jakim cudem miałby tędy przejechać lokalny autobus.
Kierowca pokazuje nam pola kawy i zatrzymuje się przy punkcie widokowym. Otaczają nas pagórki pokryte soczystą zielenią.
Monteverde
Rezerwat obejmuje ochroną 10 500 hektarów gęstego, tropikalnego lasu wysokogórskiego. Liczba odwiedzających go turystów jest limitowana. Santa Elena i Monteverde to dwie przylegające do siebie miejscowości. My mieszkamy w tej drugiej. Gdy wysiadamy z samochodu, czujemy przejmujący chłód. Silny wiatr i nieustająca mżawka sprawiają, że odczuwalna temperatura wynosi zaledwie kilkanaście stopni, a w nocy zbliża się w okolice 10°C. Niestety woda w kranie okazuje się zimna. Zakładamy na siebie wszystko, co mamy.
Dzięki „Kobiecie na krańcu świata”, Kostaryka kojarzy nam się z leniwcami. Już w godzinę po przyjeździe do Monteverde udaje nam się zobaczyć te ospałe zwierzaki. Nie możemy oderwać od nich wzroku. Po chwili zbiera się grupka turystów z USA i słychać tylko jedno wielkie „WOW”;) Pytają co to za zwierzę, a my za nic w świecie nie możemy sobie przypomnieć odpowiedniego słowa po angielsku ("sloth"), do głowy przychodzi mi tylko "lazy monkey";P Leniwce wspinają się wysoko, na sam wierzchołek drzewa, jakby chciały podziwiać z niego panoramę okolicy (a może chcą uciec przed wzrokiem gapiów?). Zapada mrok, więc niestety nie udaje nam się zrobić dobrego zdjęcia.
Razem z Denise i jej znajomym idziemy na nasze pierwsze w życiu „casado”, czyli tradycyjną kostarykańską potrawę, składającą się z porcji mięsa, surówki, ryżu, czarnej fasoli i smażonego banana. Zamawiamy „żonatego kurczaka” i „zamężną wołowinę” (słowo „casado” po hiszpańsku znaczy „żonaty”).
Wieczór mija nam na sympatycznej rozmowie i żartach w międzynarodowym towarzystwie. John z USA, który jest już w Monteverde od kilku dni, udziela nam bardzo cennych wskazówek. Dociera do nas, że jeden pełny dzień w rezerwacie to zdecydowanie za mało. Zastanawiamy się, jak najlepiej wykorzystać ten czas. Jesteśmy zwolennikami samodzielnej organizacji podróży i zwiedzania „na własną rękę”, jednak w duchu marzy nam się spacer z przyrodnikiem po mostach wiszących w koronach drzew i zjazd na linach pomiędzy nimi.
Po krótkiej naradzie rezerwujemy w recepcji wycieczkę na następny dzień. Okazuje się, że bardzo trudno będzie nam zrealizować nasz plan, ponieważ mamy już opłacony nocleg następnego dnia w Fortunie, a transport do tej miejscowości (tzw. „jeep-boat-jeep”) możliwy jest tylko o 8:00 lub o 14:00. Na szczęście recepcjonista pomaga nam dogadać się z organizatorem, aby udało nam się wrócić na czas. Decydujemy się na zwiedzanie tropikalnego lasu z wysokości wierzchołków drzew w towarzystwie anglojęzycznego naturalisty, który ma nam opowiedzieć o faunie i florze lasu deszczowego. Nie możemy też odmówić sobie tzw. „canopy tour” (znanego również jako „zip line”), czyli atrakcji wywodzącej się właśnie z Kostaryki, polegającej na zjeżdżaniu wzdłuż stalowych lin rozwieszonych pomiędzy gałęziami. Wisząc na bloczku zaczepionym do uprzęży wspinaczkowej naukowcy prowadzący badania w rezerwacie mogli szybko przenosić się z jednego drzewa na drugie. Obecnie wiele konkurencyjnych biur podróży oferuje tego typu atrakcje dla turystów. My wybieramy firmę o nazwie „100% Aventura”, która szczyci się najdłuższą w Ameryce Łacińskiej liną do zjazdu (o długości 1 mili, czyli ponad 1,5 km). Ich biuro znajduje się w centrum Santa Elena (niedaleko marketu SuperCompro), jednak wycieczkę można zarezerwować w tej samej cenie w wielu hotelach i hostelach.
Rano pakujemy się i jemy tradycyjne kostarykańskie śniadanie, czyli „gallo pinto” (tzn. „łaciaty kogut”), składające się z ryżu z czarną fasolą, cebulą, czosnkiem, papryką, kolendrą i salsą Lizano. Potrawa jest tu tak popularna, że nawet McDonalds wprowadził do swojego śniadaniowego menu danie zwane McPinto. Ponieważ organizator naszej wycieczki oferuje bezpłatny transport z dowolnego miejsca na obszarze Monteverde, o 7:00 wsiadamy do busa i jedziemy 3 km na północ, skąd wyruszamy na spacer po pierwotnym lesie.
Sympatyczny przyrodnik ma na sobie kalosze, sztormiak w kolorze khaki i czapkę a'la wędkarz. Ostrzega nas, abyśmy nie opierali się o drzewa i nie zbaczali z wytyczonej ścieżki.
Od czasu do czasu towarzyszy nam mżawka, no ale nie narzekamy – jesteśmy przecież w lesie deszczowym;) Mamy wrażenie, że w Rezerwacie Lasów Mgielnych zawsze jest taka pogoda.
Przechadzka po wiszących mostach może stanowić atrakcję dla każdego – konstrukcja jest bezpieczna i niezbyt mocno się kołysze (może być wyzwaniem jedynie dla kogoś z lękiem wysokości).
Na szczęście jesteśmy jedynymi turystami na tym szlaku. Wsłuchujemy się w odgłosy budzącej się dżungli, starając się nie hałasować i już po chwili widzimy szopa i aguti. Bujna, nieprzebyta ściana zieleni kryje w sobie wiele niespodzianek, a nasz przewodnik posiada niesamowitą umiejętność dostrzegania ukrytych w gąszczu skarbów. Dokładnie wie, pod który listek zajrzeć, aby znaleźć kokon motyla.
Pokazuje nam też patyczaka.
Ze względu na brak zimy, drzewa nie mają tu słojów.
Przyrodoznawca wskazuje palcem coś na kształt gniazda wiszącego daleko na gałęzi i służy swoją lornetką. Po chwili wypatrywania widzimy kupę mokrej sierści. To leniwiec! Nigdy w życiu nie wypatrzylibyśmy go sami. Pan opowiada nam, że zwierzęta większość dnia przesypiają w koronach drzew, a najbardziej aktywne są po zmroku. Postrachem leniwców są harpie - potężne, drapieżne ptaki, które w locie potrafią porwać je z drzewa. Nie zawsze jednak harpiom udaje się zrzucić leniwca. Dzięki palcom z długimi pazurami zwierzęta te tak mocno trzymają się gałęzi, że często pozostają „przyczepione” do drzewa nawet po śmierci...
Dowiadujemy się, że okoliczne tereny, zanim utworzono rezerwat Monteverde, były bardzo tanimi działkami na sprzedaż. Na tym obszarze wypasano bydło. Przyrodnik zrywa z drzewa włochate liście zwane „językami krów” i daje je nam na spróbowanie. Smakują jak szczaw. Mówi, że łatwe do rozpoznania, pokryte meszkiem listki pozwoliłyby nam przeżyć co najmniej przez paręnaście dni w razie gdybyśmy zgubili się w lesie. Po drodze przewodnik wsuwa patyk do otworów w ziemi i wyciąga coś, co podobno wcale nie jest pająkiem:
Najbardziej jednak zainteresowały nas ciekawostki o jadowitych ropuchach, które w przypadku zagrożenia wystrzykują na powierzchnię skóry toksynę. Płaz może w ten sposób zabić jedynie niewielkiego gryzonia, człowieka zaś może co najwyżej unieruchomić. Silny jad poraża pracę serca i ma właściwości usypiające. Toksyna działa dopiero po dostaniu się do krwi, przewodu pokarmowego lub na błony śluzowe. Nie jest to jednak broń doskonała – na przykład koati potrafią polować na ropuchy, odwracając je do góry brzuchem i aktywując za pomocą pazurów gruczoły jadowe, by następnie znów przewrócić gada i przystąpić do uczty. Przewodnik pokazuje nam długie, ostre igły wyrastające z gałęzi. Zrywa jedną i opowiada jak dzikie plemiona indiańskie wykorzystywały je jako broń - ostry koniec zanurzany był w jadzie ropuchy i służył jako strzałka, wydmuchiwana przez rurkę.
Przyrodnik wie, że tukanów najlepiej wypatrywać na gałęziach figowców. Po chwili wysoko ponad naszymi głowami dostrzegamy kolorowe dzioby.
Pan pokazuje nam karmniki dla kwezali, niestety jednak nie udaje nam się dostrzec tych pięknych ptaków. Nigdzie nie widzimy też małp, których podobno w Kostaryce jest sporo. Przewodnik opowiada nam o figowcach-dusicielach, które kiełkują na gałęziach innych drzew i pną się, oplatając ich pień dookoła. Pokazuje nam pustą przestrzeń, będącą pozostałością po obumarłym drzewie, które spróchniało owinięte przez korzenie figowca.
Następnie czeka nas ciekawa atrakcja – wejście na kolejny most przez sam środek po konarach „dusiciela”. Gdy wdrapujemy się po wilgotnych, śliskich korzeniach, bardzo pomocne okazują się przymocowane wewnątrz uchwyty uplecione ze sznurka. Dla mniej odważnych przewidziana jest alternatywa – wejście na most po schodach.
Przyrodnik prowadzi nas do miejsca, gdzie można obserwować kolibry. Na drzewie zawieszono tu specjalne poidełko, w którym znajduje się syrop z trzciny cukrowej.
Pokonujemy osiem mostów, a cała trasa liczy około trzy kilometry. Na koniec mamy możliwość pobujać się na linie niczym Tarzan. Wycieczka okazała się bardzo interesująca i warta swojej ceny – sami z pewnością nie odnaleźlibyśmy w dżungli takich cudów. Jednak gwoździem programu było tajemniczo brzmiące „canopy tour”. Prawdę mówiąc, nie bardzo wiedziałam, czego się spodziewać. Wydawało mi się, że będzie to czymś w rodzaju większego parku linowego. Przed rozpoczęciem zabawy podpisujemy deklarację określającą nasz stan zdrowia. Plecaki zostawiamy w szatni, możemy zabrać ze sobą jedynie kompaktowy aparat fotograficzny. Następnie dobrano nam kaski, zapięto w uprzęże z paskami i hakami, dzięki czemu po kilkunastu minutach wyglądamy jak osoby, które myją okna w biurowcach;) Ubrani w cały ten ekwipunek, przechodzimy krótkie szkolenie na temat bezpieczeństwa i techniki zjazdów. Dopiero wówczas na dobre dotarło do mnie na co właściwie się piszę. Instruktor demonstruje w jaki sposób zostaniemy podwieszeni do lin, pokazuje nam jak hamować za pomocą skórzanych rękawic i jak powinno być ułożone ciało podczas zjazdu. Dla własnego bezpieczeństwa trzeba bardzo uważnie słuchać wszystkich instrukcji i w razie wątpliwości zadawać pytania. Na szczęście obsługa mówi po angielsku. Kolejne atrakcje wprowadzane są stopniowo – zaczynamy od krótkich, testowych zjazdów z drewnianych platform zamontowanych pośród konarów drzew i połączonych stalowymi linami. Grupa kilku instruktorów cały czas służy pomocą. Personel jest profesjonalny i przyjazny, dzięki czemu czujemy, że jesteśmy w dobrych rękach.
Przejazdy na linie pomiędzy platformami są fantastycznym przeżyciem. Pokonujemy w ten sposób około 15 odcinków. Ze względu na popularność tego typu wycieczek, nasza grupa jest bardzo liczna, więc kolejne punkty programu zaliczamy w ekspresowym tempie i nie ma czasu na podziwianie piękna mgielnych lasów tropikalnych, o zwierzynie nie wspomnę. Bawię się jednak świetnie, a zjazdy okazują się bułką z masłem …no może z wyjątkiem atrakcji zwanej „rappel”, która pojawia się zupełnie niespodziewanie i zanim zdążę się zastanowić czy chcę to zrobić, nagle w bardzo szybkim tempie spadam z wysokości około 10, może nawet 20 metrów, asekurowana przy pomocy liny wspinaczkowej. To doświadczenie przypomina skok z okna, żołądek cofa mi się do gardła i nie jestem w stanie powstrzymać krzyku przerażenia. Prawdopodobnie organizatorom zależało, aby szybko podnieść poziom adrenaliny w naszych organizmach i przygotować nas na kolejną atrakcję. Najpierw jednak musimy wejść kilka kilometrów ostro pod górę.
Nawet przez moment nie żałowałam, że zdecydowałam się na 1,5-kilometrowy lot nad lasem deszczowym (atrakcję zwaną „Supermanem”). Przymocowano mi dodatkowe uprzęże oplatające klatkę piersiową i pupę, po czym podwieszono mnie za plecy do długiej stalowej liny rozciągniętej nad piękną, zieloną doliną. To naprawdę wspaniałe uczucie kiedy szybuje się wysoko nad mglistą dżunglą niczym ptak, podziwiając oszałamiające widoki. Odczuwa się wtedy niesamowitą wolność i pełnię życia, aż ma się ochotę krzyknąć w otchłań: „Pura vida!”. W uszach szumi mi wiatr, a na twarzy czuję drobną mżawkę. Te niecałe 2 minuty lotu mogę zaliczyć do najfajniejszych wrażeń w moim życiu. Wygląda to mniej więcej tak:
Zapowiadało się, że lot nad tropikalnym lasem będzie najbardziej ekstremalną z naszych dzisiejszych atrakcji, jako że przy wykupie pakietu możliwa była opcja rezygnacji z tego elementu wycieczki. Wbrew pozorom jednak najwięcej adrenaliny dostarczyła mi tzw. „Tarzan swing”, czyli huśtawka na sprężystej linie przypiętej do uprzęży. Z pozoru przypomina to skok na bungee, z tą różnicą, że spada się głową do góry i drugi koniec liny nie jest przywieszony w miejscu, z którego skaczemy, tylko gdzieś po drugiej stronie podestu. Nawet najtwardsi mężczyźni piszczą wniebogłosy spadając 90 metrów w dół! Gdy uświadamiam sobie jaki hałas towarzyszy tej atrakcji, zaczynam rozumieć dlaczego w lesie deszczowym nie udało nam się zobaczyć zbyt wielu zwierząt;) Na widok wysokiego rusztowania część osób rezygnuje z dalszej zabawy. Ja odważyłam się spróbować i już na końcu podestu struchlałam, gdy zobaczyłam pod sobą przepaść…
Kiedy już zostałam podczepiona do liny, trudno było zdecydować się na skok i swobodne spadanie. Być może jednak atrakcja ta nie okazałaby się o wiele bardziej emocjonująca od poprzednich, gdyby nie fakt, że „dowcipni” pracownicy obsługi postanowili zrobić sobie głupi żart i w momencie, gdy moje stopy oderwały się już od rusztowania krzyknąć do mnie: „Nie, jeszcze nie teraz!”. Minęło kilka sekund zanim uświadomiłam sobie, że wszystko jest w porządku, a w międzyczasie życie zdążyło przelecieć mi przed oczami. Gdy instruktorzy, którzy stali na dole zobaczyli moją minę, zaniepokoili się i spytali czy wszystko OK. Jak później stwierdził jeden z nich, wyglądałam na naprawdę przerażoną. Zapytana czy chcę skoczyć drugi raz, podziękowałam serdecznie. Po tym doświadczeniu chyba już nie odważę się sprawdzić czy skok na bungee byłby bardziej ekstremalnym doznaniem.
Warto zastanowić się czy tego typu atrakcja nie będzie dla nas zbyt trudnym wyzwaniem – w końcu to niemały wydatek, a organizatorzy nie przewidują zwrotu pieniędzy w razie rezygnacji już w trakcie. „Canopy tour” to z pewnością coś dla wielbicieli adrenaliny i mocnych wrażeń. Warto też wspomnieć, że maksymalna dopuszczalna masa ciała wynosi 108 kg. Jeśli ktoś boi się ekspozycji, wysokości, kolejek górskich i różnych ekstremalnych atrakcji, istnieje ryzyko, że tzw. „ziplining” nie przyniesie mu przyjemnych doznań. Osobiście jestem raczej odważna jak na kobietę i kiedy uświadomiłam sobie, że cały ten sprzęt jest bezpieczny, udało mi się pokonać z początku odczuwany lęk. Emocje i widoki towarzyszące zjazdom na linach w koronach drzew z pewnością zapamiętam do końca życia. Wszystkie parki rozrywki, jakie miałam okazję odwiedzić, mogą się schować;) Świetnie się bawiliśmy i był to zdecydowanie punkt kulminacyjny w naszej podróży po Kostaryce. Będzie co wspominać na starość...
Hasłem przewodnim tego dnia jest „no pierdo tiempo”, czyli po polsku „nie tracę czasu” – ledwo zdążyliśmy ochłonąć po emocjach związanych ze skokiem w przepaść i w ekspresowym tempie wsunąć z wilczym apetytem casado z wołowiny, a już trzeba zakładać plecaki i ruszać w drogę do Fortuny.
Chwilę później jedziemy przez piękną zieloną krainę jak z „Hobbita”, gdy nasz bus, nazwany w ulotce szumnie jeep’em, grzęźnie w błocie i zaczyna się niebezpiecznie przechylać… zupełnie jakby brakowało nam emocji tego dnia. Ostatecznie jednak kierowcy udaje się jakoś wygrzebać.
Mija nas kilka samochodów terenowych wypełnionych Japończykami (a więc jednak niektóre wycieczki „jeep-boat-jeep” są zgodne z ofertą) i auto 4x4 obklejone plakatami wyborczymi, z megafonem na dachu. A my suniemy naszym busem po glinie w zwolnionym tempie i raz po raz zatrzymujemy się, gdy koła pojazdu brną w błocie. Bajecznie pagórkowate krajobrazy wynagradzają nam wszelkie niedogodności.
Następnym etapem podróży do Fortuny jest rejs statkiem przez jezioro Arenal - największy zbiornik wodny Kostaryki. Niestety pogoda się psuje i czekamy na przeprawę w rzęsistym deszczu.
Po drugiej stronie jeziora czeka na nas kolejny bus, który rozwozi pasażerów do dowolnie wybranych miejsc w Fortunie.
(W kolejnej części: trasa La Fortuna - wulkan Arenal - wodospad La Fortuna - San José - wulkan Irazú – Cartago oraz przykładowe ceny w Kostaryce)