+9
Dorotatota 11 kwietnia 2014 20:27
Wcześniejsza część relacji z Kostaryki (Liberia – Tamarindo – Monteverde): http://dorotatota.fly4free.pl/blog/74/kostaryka-czyli-zycie-w-rytmie-pura-vida-4-kraje-ameryki-srodkowej-w-3-tygodnie-czesc-2/


La Fortuna de San Carlos

Prognoza pogody dla Fortuny okazuje się niefortunna - mimo tzw. pory suchej, przez 3 kolejne dni leje deszcz. Arenal, którego stożek góruje majestatycznie nad płaskim terenem równiny San Carlos, ani na chwilę nie wyłania się zza chmur. Podobno przy dobrej pogodzie jest widoczny z odległości kilkudziesięciu kilometrów. Bez widoku na wulkan miejscowość traci na atrakcyjności. Jeszcze kilka lat temu przybywały tu rzesze turystów, by podziwiać nocą czerwone strugi gorącej lawy wypływającej z pobliskiego krateru. Od pewnego jednak czasu jego aktywność sejsmiczna nieco osłabła i nie oferuje on już tak efektownych spektakli. Regularne erupcje od czasu do czasu wyrzucają w powietrze kłęby dymu, a stożek wulkanu przez większą część roku zasłaniają chmury.

W nocy w naszym pokoju buszują pod sufitem myszy. Cały czas słyszę jak popiskują, tupią i chroboczą. Długo nie mogę zasnąć po dniu pełnym wrażeń. Wstaję wcześnie rano niezbyt wypoczęta, a na wolnym łóżku obok widzę odchody gryzoni… Brak ciepłej wody w kranie już nas nie zaskakuje. W miasteczku odnajdujemy miejsce, które z pozoru przypomina dyskotekę. Ku naszej uciesze, okazuje się jednak, że jest to hala do jazdy na wrotkach. Nasze najlepsze wspomnienia z Fortuny wiążą się jednak ze wspaniałymi doznaniami kulinarnymi.



Wiele obiektów w Fortunie oferuje dość tanie noclegi, licząc na późniejsze wpływy z wycieczek. Całkiem łatwo jednak można zorganizować sobie zwiedzanie okolicy na własną rękę. Aby dojechać do Parku Narodowego Wulkanu Arenal, musimy kierować się na miejscowość Tilarán. Autobusy w Kostaryce można zatrzymać pomiędzy przystankami machając ręką, jednak kierowcy samochodów osobowych nie znają tu czegoś takiego jak autostop. Mieszkamy na obrzeżach miasteczka i po bezskutecznych próbach złapania w strugach tropikalnego deszczu jakiegokolwiek środka transportu, w końcu decydujemy się dojechać do słynnego wulkanu zamówioną w recepcji taksówką. Oczywiście muszę się dogadać z kierowcą po hiszpańsku. Po drodze mijamy kąpieliska termalne w hotelu Tabacón (wejście to koszt 75 $, ale podobno gdzieś niedaleko można się też wykąpać w ciepłej rzece naturalnie podgrzewanej przez wulkan).


Wulkan Arenal

Taksówkarz zawozi nas do bram parku narodowego i wręcza swoją wizytówkę informując, że pracownik w budce przy wjeździe może po niego zadzwonić, gdy będziemy chcieli wracać. Trekking jedną z tras u podnóża wulkanu to kolejna okazja do bliskiego kontaktu z kostarykańską przyrodą. Spacer po bujnym lesie deszczowym okazuje się błahostką – przy zakupie biletu wstępu (10 $) dostajemy mapkę, szlak jest dobrze oznaczony, tablice informacyjne co krok.



Arenal przez setki lat był spokojnym zalesionym wzgórzem i nie dawał o sobie znać – aż do 1968 roku, kiedy gwałtowny wybuch zniszczył wsie Pueblo Nuevo i Tabacón (zginęło wówczas 87 osób). Od tego czasu pozostaje najbardziej aktywnym w imponującej kolekcji 112 wulkanów Kostaryki i jednym z najaktywniejszych na świecie, przez co przyciąga turystów jak magnes. Ostatnia erupcja miała miejsce w 2000 r. (tym razem na szczęście zdołano szybko ewakuować ludność z zagrożonych terenów). Swoją drogą Fortuna to dobra nazwa dla miasteczka leżącego u podnóży takiej tykającej bomby. Ze względu na zagrożenie wybuchem, wejście na wulkan jest niemożliwe. Obieramy trasę „Sendero Las Coladas” w kierunku punktu widokowego, z którego można podziwiać stożek i jezioro Arenal. Szlak wiodący przez tropikalny las okazuje się bardzo krótki - po przejściu 2 km docieramy do celu. Ostatnia erupcja bardzo zmieniła okoliczną przyrodę. Dookoła pełno śladów zastygłej lawy. Deszcz ustał i zza chmur wyłania się taka oto panorama:



Arenal zaliczany jest przez wulkanologów do pierwszej trójki światowych wulkanów o najbardziej perfekcyjnym stożku. Szkoda, że nawet przez chwilę nie pokazał nam się w pełnej krasie...



Znowu zaczyna padać, zakładamy więc kurtki i wracamy szlakiem „Sendero El Ceibo”. Podejrzewam, że nasz przyrodnik w czasie godzinnej wycieczki pokazałby nam tu kilkadziesiąt ciekawych okazów zwierząt i owadów. Rozglądam się cały czas, jednak nie udaje mi się dostrzec ani leniwca, ani nawet motylka. Za to deszcz zmył repelent z mojej skóry i stanowię łakomy kąsek dla komarów. Z braku innych rozrywek, bujamy się na korzeniach figowca:



Pnie, gałęzie, a nawet liście pokryte są mchem.



Nasze wyobrażenia o kostarykańskich walorach naturalnych, podsycane przez filmy przyrodnicze, spowodowały uczucie rozczarowania - prawdę mówiąc, spodziewaliśmy się większej różnorodności zwierząt.



Szyje nas już rozbolały od zadzierania głów przy wypatrywaniu małpek i ptaszków w koronach drzew, podziwiamy więc przynajmniej bujną roślinność i żarłoczne mrówki.



Przy szlaku można spotkać olbrzymie drzewo ceiba (puchowiec) - w kulturach przedkolumbijskich ludów Mezoameryki uważane za święte.



Bardzo staramy się nie hałasować i po pewnym czasie udaje nam się zobaczyć ptaka przypominającego kuropatwę i dziwną wiewiórkę przyglądającą nam się z gałęzi. Jednak kapucynki, na które bardzo liczyłam, najwyraźniej nie lubią deszczu i gdzieś się schowały. My chowamy się pod zadaszeniem z blachy. Za chwilę wychodzi słońce i okazuje się, że baldachim z drzew stanowi schronienie dla tukanów, kolibrów i wielu innych gatunków ptaków, a wszystkie na raz zaczynają śpiewać, ciesząc się z ładnej pogody.

Tukan tęczodzioby:



Srokal białogardły:



Gdy znów zaczyna lać, uciekamy do bram parku i chowamy się pod daszkiem.



Siedzimy tak może z pół godziny, gdy o 15:55 uświadamiam sobie, że park narodowy jest czynny jeszcze tylko 5 minut i dosłownie tuż przed zamknięciem proszę strażnika, by zadzwonił po „naszego” taksówkarza.


Catarata Rio Fortuna

Kolejny dzień również wita nas ulewą. Nie zrażam się jednak i namawiam chłopaków, żeby przejechać się do pobliskiego wodospadu. Są sceptyczni, ale ostatecznie dają się przekonać. Catarata Rio Fortuna znajduje się 5 km na południowy zachód od centrum naszego miasteczka. Wstęp możliwy jest codziennie między 8:00 a 17:00, bilet kosztuje 10 $. Szlak o długości około 600 metrów wiedzie ostro w dół po 480 stromych schodach. Idziemy w rzęsistym deszczu, bardzo uważając żeby się nie poślizgnąć. W oddali słyszymy szum wody i po 10 minutach zza drzew wyłania się malownicza kaskada o wysokości 70 metrów. Prawdę mówiąc, wodospad przerósł moje oczekiwania.



Rzeka Fortuna spływa z progu wąską, białą strugą, a rozpylana masa wody tworzy w powietrzu przyjemną mgiełkę. Całości dopełnia świeża, soczysta plątanina liści i lian otaczająca kaskadę. Wyobrażam sobie, jak pięknie musi to wyglądać w promieniach słońca.



Spadająca z dużą prędkością woda stworzyła u stóp wodospadu turkusowe jeziorko. Zgodnie z informacją zawartą w oficjalnej ulotce, którą otrzymaliśmy przy wejściu, kąpiel jest tu dozwolona (na własną odpowiedzialność), acz niezalecana. Mimo deszczu, znalazło się jednak kilku chętnych do pływania w tych pięknych okolicznościach przyrody. Na ich widok też postanawiamy się skusić, rozgrzani szybkim marszem. Jeziorko u stóp wodospadu nie jest w żaden sposób przystosowane do kąpieli i trudno do niego wejść po wielkich, śliskich głazach. Woda w zbiorniku bardzo wolno się nagrzewa i być może w upalne dni przyjemnie orzeźwia, jednak przy obecnej pogodzie okazuje się tak lodowata, że tylko mors mógłby w niej wytrzymać dłużej niż parę minut. Dno jest bardzo kamieniste i nierówne… ale wrażenia i tak są bezcenne! Trzeba tylko wziąć ze sobą tenisówki lub buty do nurkowania i bardzo uważać, aby nie skręcić kostki. Nie wolno oddalać się od brzegu w kierunku wodospadu, gdyż spadająca masa wody mogłaby nas wessać głęboko pod powierzchnię.



Następnego dnia wstajemy skoro świt i łapiemy pierwszy autobus do San José (do stolicy można dojechać z przesiadką w Ciudad Quesada lub San Ramón). Na dworcu w Fortunie jest rozkład jazdy, przyjazd punktualny, żeby jeszcze tylko kierowcy nie zatrzymywali się bez przerwy, zabierając i wysadzając ludzi poza przystankami... w tym tempie dojedziemy chyba późną nocą. Podróż krętą drogą dostarcza nam wiele emocji.



Jednak „malowanie” naszego autobusu sprawia, że czujemy się bardzo bezpiecznie;)



Do celu docieramy dopiero po około 5 godzinach jazdy.


San José

Choć Kostaryka jest jednym z najlepiej prosperujących krajów Ameryki Środkowej, jej stolica nie jest zbyt imponująca. Po wizycie w Panama City, San José nie zrobiło już na nas wrażenia. Dość trudno znaleźć tutaj coś zachwycającego. Po kilku trzęsieniach ziemi w mieście wyburzono wiele XIX-wiecznych budynków, a w ich miejsce wzniesiono betonowe bloki. Bez cienia przesady można powiedzieć, że ta prawie dwumilionowa metropolia ma nieco prowincjonalny charakter. Jest za to świetnym węzłem komunikacyjnym i należy ją traktować jako przystanek przesiadkowy, a nie atrakcję samą w sobie. Zatłoczone miasto jest dobrą bazą wypadową na wulkany - Irazú i Poás. Ciekawostką jest pomnik Mikołaja Kopernika i ponad metrowa przedkolumbijska kula w Parque de la Merced (Braulio Carrillo). Na tle brudnych ulic wyróżnia się Katedra z nietypowym pomnikiem Jana Pawła II, Plaza de la Cultura, Parque Central, Iglesia de la Merced, Museo Nacional, Museo de Jade (zbiory prekolumbjskiego jadeitu) i Teatro Nacional.



Jak na standardy Ameryki Centralnej, Kostaryka jest krajem stosunkowo bezpiecznym. Od 1949 roku nie posiada armii, a w latach 80-tych była jedynym państwem regionu bez wojen domowych i rewolucji. Zamiast finansować wojsko, kraj ten przeznacza 28% budżetu na oświatę i może pochwalić się najmniejszym odsetkiem analfabetów w całej Ameryce Łacińskiej. Niemniej jednak San José do najbezpieczniejszych miast nie należy. W ciągu dnia ulicami kursują tu patrole policyjne, ale po zmroku stolica nie zachęca do spacerów. Staramy się wracać wcześnie, tym bardziej, że na miejscu okazuje się, że nieświadomie zarezerwowaliśmy sobie przez internet nocleg akurat w nieszczególnie bezpiecznej dzielnicy "czerwonych latarni". Gdy któregoś dnia zmęczeni duchotą siadamy na murku w parku, podchodzi do nas jakiś typek spod ciemnej gwiazdy i próbuje sprzedać nam wisiorki. Nie wzbudza mojego zaufania. Czytałam, że w mieście kręci się dużo kieszonkowców i drobnych złodziejaszków. Nasz kolega jednak postanawia kupić od niego naszyjnik. Gdy odchodzi, wieść o możliwości zarobku roznosi się po okolicy i za chwilę wyrasta przed nami podejrzanie wyglądający osobnik, który pokazuje nam swoje sztuczki karciane. Jak na zawołanie zjawia się też policja na rowerach. Funkcjonariusze stają w pobliżu i czekają na rozwój wydarzeń, swoją obecnością skutecznie zniechęcając kolejnych naciągaczy.



W regionie Ameryki Centralnej powszechnie używa się potocznych określeń mieszkańców poszczególnych krajów. Kostarykanie nazywani są pieszczotliwie Ticos, ze względu na ich skłonność do zdrabniania wyrazów, które w języku hiszpańskim mają końcówki -tica i -tico. Z kolei mieszkańcy Nikaragui to Nicas, Gwatemali - Chapines, Salwadoru - Guanacos, Hondurasu - Catrachos.

Ponieważ w Kostaryce ulice nie mają nazw, spory problem stanowi odnalezienie adresów, które Ticos opisują w odniesieniu do różnych punktów w mieście (np. „100 metrów na północ od budynku szkoły”). Na szczęście w San José przecznice są ponumerowane i ułożone w formie szachownicy – aleje (Avenidas) biegną ze wschodu na zachód, a ulice (Calles) z północy na południe. Aleje przebiegające na północ od Avenida Central mają numery nieparzyste, podczas gdy te położone na południe - parzyste. Ulice na wschód od Calle Central są nieparzyste, a te na zachód mają numery parzyste. Im dalej od centrum, tym wyższe numery alei i ulic.


Wulkan Irazú

Rano nasza czwórka rusza na zachód od stolicy. Autobus, którym można wjechać na teren Parku Narodowego Irazú odjeżdża z przystanku przy Avenida 2, obok Calle 3 (niedaleko Teatru Narodowego). Bilet kosztuje ok. 2000 CRC. Nawet w porze suchej wulkan może być spowity przez chmury. Podobno najlepsza widoczność jest przed południem, dlatego wyruszamy pierwszym kursem o 8:00.

W okresie wzmożonej aktywności wulkanu, seria wybuchów zniszczyła wiele budynków zarówno w pobliskim Cartago, jak i w San José. Najpoważniejsza dotąd erupcja miała miejsce w 1963 roku, gdy w górę uniosły się chmury gazu i popiołu, na kilka dni przesłaniając niebo nad stolicą. Eksplozja Irazú pokryła teren dookoła warstwą wulkanicznych osadów. Pył opadł na okoliczne pastwiska, co zmusiło tutejszych hodowców do ubicia 100 tys. sztuk bydła. W okresie wybuchu odnotowano olbrzymie straty w rolnictwie, z drugiej jednak strony eksplozja wzbogaciła glebę w związki mineralne. Po drodze towarzyszą nam bajeczne krajobrazy. Pagórkowate pola odcinają się głęboką zielenią na tle nieba. Okolica jest bardzo malownicza.



Obecnie wulkan wykazuje jedynie przejściową aktywność, dlatego można wejść na jego krater. Na szczyt prowadzi asfaltowa droga. Wjeżdżamy nią ponad chmury.



Na miejsce docieramy po około dwóch godzinach. Za wstęp na wulkan Irazú Ticos płacą tylko 2 $, my jako „gringos” musimy kupić bilety za 10 $. Na wysokości 3432 m n.p.m. jest bardzo zimno. Mam na sobie 2 bluzy, kurtkę i zimową czapkę, a i tak marznę. Dobrze, że przynajmniej świeci słońce. Otacza nas surowy, księżycowy krajobraz. Niedaleko wejścia do parku są dwa kratery, wyżej kolejne trzy. Najpierw czeka nas wędrówka po Playa Hermosa (czyli „Pięknej Plaży”) – wielkiej przestrzeni pokrytej drobnym wulkanicznym żwirkiem.



Na tak dużej wysokości powietrze jest rozrzedzone, a co za tym idzie zmniejsza się ilość wdychanego tlenu z powietrza. Do pokonania mamy krótki szlak, jednak każdy krok sprawia nam trudność i powoduje zadyszkę (różnica wysokości między San José a szczytem wulkanu wynosi ponad 2250 m). Największy krater ma średnicę ponad 1 kilometra i głębokość 300 m. Na zdjęciu w ulotce, którą dostaliśmy przy wejściu wypełnia go zielone jeziorko, jednak na miejscu okazuje się, że wyschło.



Wchodzimy na punkt widokowy na samym szczycie. Najwyższy wulkan Kostaryki jest podobno jedynym miejscem w Ameryce Środkowej, z którego przy dobrej przejrzystości powietrza widać jednocześnie Pacyfik i Atlantyk. Nie jest nam dane sprawdzić czy to prawda, ale widoki są rozległe.



Dookoła widzimy tylko wspaniałe morze białych chmur.



Biorąc pod uwagę warunki termiczne panujące na kraterze, 2 godziny na miejscu to aż za dużo. Gdy wracamy do autobusu, po parkingu łazi ciekawski coati (ostronos białonosy). Zagląda pod stoliki i szuka resztek jedzenia. Bez strachu pozuje nam do zdjęć.



Wszystkożerne zwierzę jest tak rozpieszczone, że pakuje się nam na kolana, gdy próbujemy zjeść cokolwiek. Coati raczej głodny nie chodzi, a głównym składnikiem jego diety jest cukier – turyści dają mu batoniki, czekoladę i ciastka, byle tylko zrobić sobie z nim zdjęcie… z tabliczką informującą o zakazie karmienia zwierząt w tle.



Autobus powrotny wyrusza z parku o 12:30. Tego dnia czeka nas jeszcze zwiedzanie pierwszej stolicy Kostaryki. W drodze do Cartago znów mijamy sielankowe krajobrazy. Ziemia na zboczach wulkanu jest bardzo żyzna.




Cartago

Spacerując uliczkami najstarszego miasta w Kostaryce stwierdziliśmy, że ma ono duży potencjał, chociaż jest trochę zaniedbane. Cartago, założone w 1563 przez hiszpańskiego zdobywcę Juana Vasqueza de Coronado, znacznie ucierpiało podczas kolejnych trzęsień ziemi i wybuchu wulkanu. Funkcję stolicy pełniło do 1823 r. Najsłynniejszym budynkiem w mieście jest bazylika Nuestra Señora de los Angeles - najważniejsze sanktuarium w Kostaryce, do którego pielgrzymują mieszkańcy z całego kraju.



W zabytkowej katedrze znajduje się figurka Matki Boskiej (La Negrita), która według mieszkańców Kostaryki posiada moc uzdrawiającą. Kostarykanie przemierzają nawę główną w kierunku ołtarza na kolanach.



Obecny wygląd budowla zawdzięcza gruntownej przebudowie dokonanej po trzęsieniu ziemi w XIX w. Bazylika o typowej architekturze kolonialnej zyskała wówczas cechy charakterystyczne dla stylu bizantyjskiego.



Najstarszym zabytkiem w mieście są ruiny kościoła La Parroquia Santiago Apóstol, pochodzącego z 1575 r. Budowla była wielokrotnie niszczona przez kolejne trzęsienia ziemi. Na przestrzeni wieków czterokrotnie podjęto próby odbudowy kościoła – ostatni raz w 1870 r., kiedy jego bryła zyskała cechy stylu romańskiego (jako jedyna w całej Kostaryce). Niestety jednak budowla nie została ukończona, ponieważ przerwało ją kolejne trzęsienie ziemi. We wnętrzu ruin utworzono ogród. Niestety bramy wejściowe są zamknięte, pozostaje nam więc podziwianie zza krat. O miejscu tym krążą legendy. Niektórzy uważają ruiny kościoła za przeklęte miejsce, twierdząc, że w mgliste noce nawiedza je ksiądz bez głowy.



Tego dnia na Plaza Mayor odbywają się różne gry i konkursy. Przyglądam się jak dzieci skaczą przez długą skakankę. Po chwili zauważa to opiekun i usilnie namawia mnie, abym dołączyła do zabawy. Organizatorzy mówią do mikrofonu: „Witamy naszych gości, którzy przylecieli do nas z Polski.” Nie wypada odmówić, przystępuję więc do konkursu, a nawet udaje mi się wygrać;)



Na koniec docieramy do cmentarza na obrzeżach miasta. Na tle idealnie przystrzyżonego trawnika wyłaniają się białe sylwetki aniołów.



Pośród wielu marmurowych pomników i zdobnych mauzoleów, naszą uwagę zwraca skromny, prosty kamień nagrobny pośrodku cmentarza. Zaskakuje nas napis, który informuje, że leży tu Jesús Jiménez Zamora – były prezydent Kostaryki, pochodzący właśnie z Cartago.



Na krótko przed naszym przyjazdem, po niemal 20 latach przerwy, ponownie otwarto połączenie kolejowe San José-Cartago. Postanowiliśmy więc skorzystać z okazji, by wrócić do stolicy pociągiem. Stajemy pod zabytkowym dworcem i z konsternacją zauważamy, że perony są ogrodzone siatką, brama jest zamknięta, a na torach parkują samochody. Według informacji z lokalnej gazety, połączenie kolejowe zostało wznowione z myślą o studentach tutejszych uczelni, a pociągi kursują co pół godziny od 5:30 do 8:00 i od 16:00 do 19:30. Postanawiamy więc zaczekać do 16. Przed dworcem po trochu zbierają się inni oczekujący pasażerowie. Chyba w obawie przed wandalami, peron jest otwierany tylko na czas przyjazdu pociągu. Bilet kupuje się po wejściu do wagonu (550 CRC). To pierwsza linia kolejowa, jaką spotkaliśmy w Kostaryce. Trasa stanowi niemałą atrakcję dla mieszkańców - rodziny z dziećmi urządzają sobie weekendowe wycieczki pociągiem.

W drodze poznajemy sympatycznego Kostarykanina, który słysząc jak rozmawiamy, zagaduje: „Sprechen Sie Deutsch?”. Stwierdza, że nasz język przypomina mu niemiecki. Okazuje się, że świetnie mówi po angielsku (co w Kostaryce jest rzadkością). Wydaje się bardzo dumny ze swojego kraju i z nowo otwartego połączenia kolejowego. Stwierdza, że podróż pociągiem jest bardzo romantyczna. Opowiada o kostarykańskiej kuchni i dowiadujemy się np., że mango najlepiej smakuje z solą i sokiem z limonki. Rozmawiamy o tym, że w Kostaryce jest liczne skupisko Polonii i że dawny prezydent kraju Teodoro Picado Michalski pochodził z Polski. Na wieść, że wybieramy się do Gwatemali, nasz towarzysz podróży łapie się za głowę i ostrzega, żebyśmy uważali na siebie, bo jest tam bardzo niebezpiecznie. Gdy pytamy, skąd tak dobrze zna angielski, chwali się, że język przyswoił sobie samodzielnie, oglądając amerykańskie filmy. Podróż zajmuje 45 minut. Gdy dojeżdżamy do San José, przed Estación del Atlántico ciągnie się długa kolejka.



Nazajutrz wyruszamy w dalszą drogę – do Gwatemali. Autobus na lotnisko odjeżdża z „Terminal Coca Cola” (między Av 1-3 a Calle 16-18, na tyłach Mercado Central). Bilet kosztuje kilka dolarów, czas jazdy poza godzinami szczytu wynosi 30 minut.


Przykładowe ceny w Kostaryce:

- obiad w restauracji: tradycyjna potrawa "casado" - 2500-3000 CRC (często do rachunku doliczany jest napiwek 10%)
- dania ze świeżych ryb – 2500 CRC (w DeliSnacks w Tamarindo - współrzędne 10°17'55.6"N 85°50'26.0"W)
- hot dog (po hiszpańsku "perrito callente", czyli dosłownie „gorący piesek”) – 1500-2000 CRC (w popularnej w San Jose sieciówce Pipo’s Dog)
- duży kawałek pizzy + napój 1200 CRC (polecam pizzerię Manolito w San Jose, przy Av. 2, Calle 13)
- panamski rum Abuelo w strefie bezcłowej na lotnisku - 8500 CRC (15 $) / 2 butelki litrowe (w Kostaryce króluje „rumopodobny” trunek na bazie spirytusu z dodatkiem sztucznego aromatu)
- nocleg w hotelu – 15000 CRC / os. (ok. 30 $)
- nocleg w hostelu w wieloosobowym pokoju - 6000 CRC (np. Hostel Monteverde Backpackers - tuż obok znajduje się dobra knajpka Soda La Amistad).

Produkty spożywcze w supermarketach:
- 1,75 l wody - 1000 CRC
- 2 l Coca Coli - 2000 CRC
- 0,5 l piwa Imperial - 828 CRC
- empanada (smażony pieróg z farszem mięsnym) - 800 CRC
- 1 kg mango - 900 CRC
- 1 kg małych bananów ("banano datil") 570 CRC
- 1 kg dużych bananów 260 CRC
- duży, dojrzały ananas 990 CRC/szt.



Wycieczki oferowane przez biura podróży:

- „canopy tour” (zjazdy na linach między drzewami) w Monteverde - 45 $
- godzinny spacer z przyrodnikiem po lesie deszczowym w Monteverde (mosty podwieszone w koronach drzew) - 30 $
- bus + przeprawa łodzią z Monteverde do Fortuny (tzw. jeep-boat-jeep) - 25 $

Transport

Lokalne autobusy:
Tamarindo - Liberia - Monteverde - ok. 2000 CRC
La Fortuna - San José - 3000 CRC

Taksówka z Fortuny w okolice wulkanu Arenal - ok. 1000 CRC za każdy kilometr. Najbezpieczniej jest jeździć czerwonymi taksówkami (tzw. „taxi rojo”), które są licencjonowane. Trzeba jednak przypominać kierowcom o włączaniu taksometru.

Początkowo braliśmy pod uwagę możliwość wynajęcia samochodu - taka opcja bardzo ułatwia i przyspiesza zwiedzanie (zwłaszcza mniej turystycznych regionów kraju i parków narodowych, gdzie często dojeżdża tylko jeden autobus dziennie). Jednak ze względu na zły (czasem wręcz katastrofalny) stan kostarykańskich dróg, bardzo łatwo o uszkodzenie wypożyczonego auta i obarczenie wysokimi kosztami naprawy. Jazda wyboistymi wertepami nie należy do przyjemności i zajmuje bardzo dużo czasu. Jeśli już miałabym wynająć auto, z całą pewnością zdecydowałabym się na samochód terenowy. Najlepszą trasą do jazdy samochodem jest autostrada Panamerykańska, która na terenie Kostaryki przebiega przez najważniejsze miasta – m.in. przez Liberię, San José i Cartago. Nie istnieje możliwość przekroczenia granicy kraju samochodem wynajętym w wypożyczalni. Przez pierwsze 3 miesiące kierowca może prowadzić auto na podstawie zwykłego prawa jazdy (po upływie tego okresu wymagana jest wersja międzynarodowa).

„Bogate wybrzeże” („Costa Rica”) pochłonęło sporą część naszego wyjazdowego budżetu, a na pożegnanie na lotnisku musieliśmy jeszcze zapłacić podatek wyjazdowy w wysokości 29 $. Kostaryka okazała się najdroższym spośród czterech państw Ameryki Środkowej, które mieliśmy okazję odwiedzić. Jak okazało się dopiero na miejscu, obraliśmy bardzo popularną trasę zwiedzania, więc w Monteverde czy na wybrzeżu w Tamarindo na każdym kroku spotykaliśmy mnóstwo turystów z USA i ceny w tych miejscach były odpowiednio wysokie. Z drugiej strony właśnie te punkty na mapie wydawały się nam najbardziej bezpiecznym wyborem.

Warunki naturalne Kostaryki są naprawdę urzekające i w lesie deszczowym mieliśmy okazję zaobserwować sporo ciekawostek przyrodniczych, jednak bez pomocy przewodnika bardzo trudno zauważyć niespodzianki ukryte w gęstej ścianie zieleni. Przed wyjazdem wyobrażaliśmy sobie, że w tropikalnym lesie będziemy niemalże „oganiać” się od błękitnych motyli Morpho, skaczących dookoła małp, kolorowych papug i tukanów. Nie ukrywam, że zderzenie naszych oczekiwań z rzeczywistością było pewnego rodzaju rozczarowaniem. Prawdopodobnie w innych regionach, które wciąż jeszcze pozostają dzikie i nieskażone masową turystyką, udałoby nam się zobaczyć więcej skarbów fauny i flory.

Kostaryka jest krajem bardzo reklamowanym, a co za tym idzie popularnym wśród turystów, nie znaczy to jednak, że jest bardziej atrakcyjna od swoich sąsiadów. Z perspektywy czasu żałuję trochę, że na zwiedzanie Gwatemali i Salwadoru zostawiliśmy sobie tylko 9 dni. Dwa ostatnie kraje okazały się równie ciekawe, a przy tym nie tak bardzo skomercjalizowane i mniej zadeptane.

(W kolejnych częściach: Antigua Guatemala – jezioro Atitlán – Flores – Tikál – Gwatemala)

Dodaj Komentarz

Komentarze (3)

tartal 12 kwietnia 2014 21:02 Odpowiedz
tak jak poprzednie części, ta również baardzo wciągająca...
peterjab 12 kwietnia 2014 21:55 Odpowiedz
Bardzo fajnie się czyta. I ogląda również. Kolejną moją podróżą miała być znowu Azja, ale teraz sam nie wiem :)
fromviewof-com 18 czerwca 2015 21:53 Odpowiedz