0
Lula 23 sierpnia 2013 19:22
Jako, że jest to moja pierwsza relacja z wyjazdu , z góry proszę o wyrozumiałość. Postaram się by miało to „ręce i nogi”, mimo, że nie należę do osób z tzw. Lekkim piórem. Na wstępie informuję, że zdjęcia były wykonywane przez laika, 5 letnią cyfrówką.
Od początku, bilety na trasie Warszawa-Madryt-Warszawa zabookowałam na długo przed wylotem – mianowicie w listopadzie 2011r. Leciałam LOT-em 2-19.08.2012 r. Bilety kupiłam w promocji/nie w promocji (skreśl odpowiednie) za ok 505zł. Cena wydawała mi się ok z kilku powodów:
1. Bagaż w cenie,
2. Szczyt sezonu,
3. Bez porównywalna kultura na pokładzie ze strony personelu, który chuchał i dmuchał na każdego pasażera (cóż za miła odmiana po lotach lowcostami),
4. Darmowy catering i napoje na pokładzie,
5. Zaplanowany urlop dokładnie w tym terminie (+1dzień do odespanie i dojście do siebie).
Cena biletu mogłaby być niższa o ok. 40zł, gdyby nie opieszałość koleżanki – ewentualnej towarzyszki w wyjeździe, która zwlekała ze swoją decyzją na tyle długo, że postanowiłam nie oglądać się na innych i po raz pierwszy zdecydować się na tak długi, samodzielny, typowo turystyczny wyjazd sama.
Trasę układałam już kilka miesięcy wcześniej pod wyjazd objechania Całej Hiszpanii i Portugalii – jednak im więcej czytałam i mieszałam w niej, tym stawała się coraz krótsza i ostatecznie już widząc promocyjne terminy LOTu, wiedząc o swoich na ówczesną chwilę możliwościach finansowymi i czasem jakim dysponuje ukształtowała się następująco:
Warszawa-Madryt-Granada-Sevilla-Lagos-Lizbona-Evora-Madryt-Warszawa
Trasa Madryt-Granada-Sevilla oraz Evora-Madryt odbyłam autobusami sieci ALSA, Sevilla-Lagos (nie pamiętam),a Lagos-Lizbona-Evora Rede Expressos. Bilety ALSA niestety nie mogłam opłacić polską kartą kredytową ani debetową – musiała być to hiszpańska karta albo poprzez paypal. Do każdego odcinka trasy doliczano ok 1-3 euro dodatkowej opłaty w zależności od długości trasy (np. Madryt-Granada 2-2,5 euro, a Evora-Madryt 1 euro). Z pomocą przyszedł mi mój kolega/host z Madrytu.
Pierwotnie zabookowałam po dobrych cenach hostele (rosły potem z miesiąca na miesiąc), jednak docelowo było szukanie Hostów na Couchsurfingu, którego jestem wieloletnim użytkownikiem i aktywnie uczestniczę w tej społeczności. Nie naprzykrzając się nikomu, zdecydowałam się nie na indywidualne proszenie o kanapę, a użycia opcji ‘itinerary” (dla niewtajemniczonych: umieszczasz prośbę w docelowym miejscu, która następnie pojawia się u każdego użytkownika na tzw. Wall’u, i zapraszają Cię bądź nie). Takim sposobem, na ok 2 miesiące przed wylotem zaczęłam „poszukiwania” , a zakończyły się one tym, że wszędzie miałam hosta (ofert było sporo, szczególnie Lizbona i okolice) jednak zdecydowałam się nie przyjąć zaproszenia w Lagos i pozostać w hostelu. Powodem była konieczność wjeżdżania w głąb lądu, a mi zależało na bliskości do wody (pani wygodnicka …).
Podróż zaczęłam już dzień wcześniej (1.08) wyjeżdżając ze swojego rodzinnego miasta w kierunku Białegostoku. Ze stolicy w kierunku Warszawy udałam się z siostrą Polskim Busem (bilet OW 5zł, siostra którą zabrałam na koncert zapłaciła RT 6zł). Była to moja pierwsza podróż tym przewoźnikiem, 100% oblężenie, a podróż bardzo komfortowa.
2-3.08 Madryt
Następnego dnia ok godziny 11 (już nie pamiętam dokładnie) był zaplanowany lot do Madrytu. Wcześniej upewniwszy się, że siostra stoi w kolejce do PB udałam się na pobliski przystanek by dojechać miejskim autobusem na lotnisko. Wydawało mi się, że na lotnisko przybyłam z należytym zapasem czasu, jednak przy stanowiskach odprawy zaczęłam się lekko stresować, że nie zdążę na samolot. Ten sam 3-stanowiskowy desk obsługiwał jednocześnie 4 loty : do Madrytu, Chicago, Toronto i Lwowa (widać się da). Kolejka była niemiłosierna, zawijała się kilkukrotnie i końca nie było widać. Po ok 20 minutach, jako, że loty do USA i Kanady były zdecydowanie później (13-14) aniżeli te do Madrytu i Lwowa (1h), jedna z Pań z desku zaczęła nawoływać jedynie pasażerów podróżujących do Madrytu i Lwowa. Przeciskając się z paszportem w ręku, nie że z uśmiechem i ulga na twarzy, w mig zabrano mi bagaż i wydano kartę pokładowa. Jakież było moje zdziwienie jak waga głównego bagażu pokazała zaledwie 7,8kg. Ważono mi też podręczny ok. 4kg. Udałam się do bramek, gdzie kolejka również była spora, ale szło bardzo sprawnie. Nic nie „zapiszczało” i jestem po drugiej stronie ze sporym zapasem czasu. Nigdy wcześniej nie korzystałam z tego lotniska (ale nie był to mój pierwszy lot, a ok. 20) więc nadmiar czasu poświęciłam na szwendanie po terminalu. Samolot wypełniony był niemal w 100%. Na pokładzie wydano suchy prowiant w postaci nawet dobrej, sporej kanapki i batonika prince-polo, a po chwili co jakiś czas jeździła Pani z napojami podchodząc do każdego i oferując wszystkie ich rodzaje. Był to mój pierwszy lot podczas, którego nie zabolała mnie głowa i nie miałam zatkanych uszu…Lądowanie niewyczuwalne – kolejne zaskoczenie – Wrona siedział za sterami? ;) Wylot był lekko opóźniony (ok. 15min), wylądował z opóźnieniem ok. 5-10 minut.
Jako, że w Madrycie byłam już w roku poprzednim, nie zamierzałam chodzić po centrum. Spotkałam się z kolegą, którego poznałam właśnie w trakcie w/w wyjazdu – przyjaciel mojego hosta z Madrytu, który mnie przenocował. Udaliśmy się wspólnie na moją prośbę do Casa de Campo. Spodziewałam się czegoś innego, ale fajne miejsce na aktywne spędzenie czasu dla miejscowych. Sporo ludzi na rowerach, biegacze, sympatyczne jeziorko z możliwością wynajmu łódeczek i kajaków (podobnie jak te w centrum, ale tu o wiele większe). Najśmieszniejsze, że kolega (Peruwiańczyk) nigdy wcześniej tu nie był, więc na coś się przydała moja wizyta. Wieczorem udaliśmy się na okoliczne tapas i oczywiście tinto de verano (specjalne wino, z lodem, cytryna i wodą gazowaną). Niestety byliśmy w dzielnicy raczej mniej rozrywkowej aniżeli centrum, a mi nie szczególnie chciało się pędzić tam i wracać później na połamanie karku, szczególnie, że autobus do Granady miałam o 7 rano. Odpuściliśmy sobie i udaliśmy się na kolejne z rzędu tinto. W domu poznałam jego współlokatorów-m.in. dziewczynę o imieniu Africa-jak to ja musiałam jej zaśpiewać kawałek piosenki, była chyba przyzwyczajona bo śpiewała razem . Czas minął bardzo szybko, budzik zadzwonił o 5 rano. Mój autobus do Granady, jak i większość dalekobieżnych krajówek, odjeżdżał z dworca Atocha – 19,5 euro. Autobus przyjechał punktualnie, kierowca bardzo uprzejmy (przywitał każdego indywidualnie), prosząc o wpierw ustawienie się do kolejki osób posiadających bilet (potem już w Warszawie klnęłam na POLONUSa, za to że wpuszczał po kolei, nie zwracając uwagi na to, że niektórzy maja bilety, a drudzy nie, do tego załadował więcej pasażerów aniżeli miejsc siedzących. Oczywiście na bilecie było wyznaczone moje miejsce-bilet kupiony w kasie przed wyjazdem, zajęte przez blondynkę, która nie rozumiała bądź nie chciała zrozumieć, że to moje miejsce, jak zdarta płyta powtarzając „ale ja tu siedzę z chłopakiem”- chłopak jeszcze nie dopchał się do wejścia...Po tym jak jeździłam ALSĄ gdzie to jest przestrzegane, musiałam się zderzyć z polską rzeczywistością i wrócić do normalności.).

3-5.08 Granada
Do Granady dotarłam o czasie. Słońce akurat zaczęło przygrzewać (zadziwiające, że znosiłam to lepiej niż sami Hiszpanie). Dworzec znajduje się kawałek od centrum, ale jako, że mój host pracował miałam ok. 4 godzin wolnego. Na dworcu można zaopatrzyć się w mapki Granady za 3 lub 4 euro (nie pamiętam dokładnie). Kupiłam, bo miałam tylko taka z centrum z google maps, ale ta nowa niestety nie obejmowała ulicy mojego hosta i miała mały problem ze znalezieniem mieszkania. Na szczęście nawet nie mówiący w języku angielskim Hiszpanie, ani ja mówiąca po hiszpańsku dogadaliśmy się na tyle, że po kilku wskazówkach w różnych miejscach udało mi się znaleźć mieszkanie (rozpoznane dzięki google maps, zdjęcia  wcześniej-mało co nie przeszłam). Najbardziej pomogła mi starsza Pani, aniżeli młodzi ludzie, którzy ani be ani me po angielsku :/ Host wieczorem zabrał mnie na szybkie zwiedzanie bym kolejnego dnia mogła na to poświęcić więcej czasu, przy okazji zabrał mnie do punktu, w którym wydrukowałam swój bilet na ostatni dzień do Alhambry (zakupiony z wyprzedzeniem, na konkretny dzień i godzinę), dzięki czemu rano nie musiałam stać w kolejce a od razu udałam się do bramki na wejście. RADA: jeżeli planujecie korzystać z komunikacji miejskiej w Granadzie to polecam zakup u kierowcy karty (depozyt w wysokości 3 euro bodajże) i doładujcie kwotą 5 euro (najniższa możliwa) – w ten sposób wasze podróże będą 50% tańsze aniżeli normalna cena. Na karcie za skasowanie 1 biletu możecie jeździć ile Wam się podoba i zmieniać autobusy przez 1,5 godziny. Czytnik kart przy kierowcy, pokazuje Wam ile też środków zostało na niej. Kartę po tym jak skasujecie swoją ostatnią podróż i oddajecie od razu kierowcy, który oddaje Wam depozyt – środki niewykorzystane na karcie przepadają! Sobota to cały dzień przechadzania się po mieście – wszystkie ważniejsze punkty są wokoło Katedry, oraz po drugiej stronie ulicy Calle gran via oraz Calle Reyes Catolicos. Przechadzając się po mieście, w końcu dotarłam do Alhambry – rada dla tych którym nie udało się kupić biletów, jej część Alcazaba, z punktem widokowym jest dostępna za darmo! Są tam bodajże 2 lub 3 Muzea, w których trzeba okazać paszport UE i mamy wejście za darmo. W tym czasie co przyszłam na darmową strefę dzień wcześniej, aniżeli mój bilet natrafiłam na polska wycieczkę, i posłuchałam trochę co mówi przewodnik, m.in. o dzielnicy Albayzin – jest to moje ulubione miejsce w Granadzie! Bez mapy, wchodziłam w różne uliczki, a i tak zawsze wychodziłam w centrum. Cudowne miejsce na oderwanie się, nie spotkałam żywego ducha, a jedynie co jakiś czas przeciskający się przez taka oto ulicę dwukierunkową autobusiki. Wracałam tam bodaj 3-krotnie w ciągu dnia, bo tak mi to miejsce przypadło do gustu. Dodatkowy plus położenia na wysokości, skąd rozpościera się super widok na całą Granadę. Sobotę wieczór spędziliśmy na oglądaniu IO (na moja prośbę zresztą, bo lubię sport w niemal każdej postaci), a potem udaliśmy się do ulubionego pubu Hosta na jedzenie i picie-zero turystów, sami tutejsi. W niedziele wcześnie rano pobudka, na godzinę 9.30 musiałam stawić się na Alhambrę. W niedziele bramki otwierane są bodajże od godz 9, niestety przybyłam za wcześnie, to trochę pochodziłam po strefie darmowej, na której trwały przygotowania do otwarcia i usiadłam na murek z widokiem na Albayzin. Alhambry przedstawiać nie muszę, dla tych co byli w Granadzie i nie zwiedzili tego wyjątkowego miejsca niech żałują. Coś przepięknego, kompletnie innego. W trakcie chodzenia w 2 bądź 3 miejscach są sprawdzane ponownie bilety. Dla tych, którzy spóźnili się na swoją godzinę by obejrzeć Pałac, Pan na bramce wpuszcza w trakcie bądź z następna grupą. Kolejka do bramki jest zawsze długa! Ja ustawiłam się niemal na koniec dzięki temu w trakcie robienia zdjęć nie kręciło się za dużo osób. Bez kolejki jak zauważyłam wpuszczane były rodziny z małymi dziećmi. Zwiedzanie poszło mi całkiem sprawienie (ok. 1,5-2 godz), w trakcie drogi poznałam Chinkę, z która potem zwiedzałam Ogrody. Aha! Dla tych, którzy ida na piechotę do Alhambry rada by trzymać się z daleka od cyganek, które za wszelką cenę chcą Ci wróżyć z ręki i potrafią nakrzyczeć jeśli odmawiasz – mają punkt jeszcze przed terenem A. pod wielki ala łukiem triumfalnym. Za namową hosta udałam się mając jeszcze czas do autobusu, na dzielnicę Sacromonte. Na szczycie znajduje się Kościół, w którym akurat była odprawiana Msza. Droga tam jest bardzo kręta i byłam pewna, że nie dojadę. Ogólnie nie wiem czemu aż tak to miejsce mi polecał host, może coś nie dopatrzyłam, ale zdecydowanie wolę Albayzin. Wjazd i zjazd, oraz centrum do hosta zabrał mi przedostatni bilet. Starałam się w miarę możliwości do centrum chodzić pieszo, a na najważniejsze zostawić dojazd. W ten sposób mój ostatni kurs był na stację. Znowu przybyłam trochę za wcześnie i musiałam poczekać. Nie tracąc czasu kierowałam się w stronę Lidla za znakiem koło stacji, ale niestety okazało się, że w niedzielę nieczynne bądź otwierają bardzo późno. Dlatego udałam się w dzielnicę domków jednorodzinnych obok i znalazłam fajne miejsce z ławeczkami, gdzie poczekałam na autobus chwytając ostatnie promienie granadzkiego słońca. Niestety nie udało mi się wybrać w góry, czas mnie mocno ograniczał.5-8.08 Sevilla

Bardzo późnym popołudniem dojechałam do Sevilli (bilet 23 euro, zakupiony online jeszcze przed wyjazdem podobnie jak do G.). Mieszkałam ponownie u Hosta, którego dom znajdował się poza Sevillą, ale był na tyle sympatyczny, że dowoził i zabierał z miasta jak tylko chciałam, bądź umawialiśmy się o konkretnych porach jeśli miał spotkania biznesowe. Miałam do dyspozycji na posesji basen, który przydał się w ramach odpoczynku po zwiedzaniu. Sevilla jest miastem większym niż Granada, ma również bardzo przyjemne uliczki, którymi warto pospacerować bez mapy – na jednej z nich znajduje się nawet czerwony dywan. Moje zwiedzanie zaczęłam od Alcatraz, który posiada ogromny ogród wewnątrz. W następnej kolesjności była Katedra – akurat była odprawiana Msza Św. I normalnie można było wejść. Po tym co tam zobaczyłam stwierdziłam, że nie będę płacić za jej odwiedzenie po Mszy, gdzie jak dobiegła końca wszyscy musieli wyjść na zewnątrz. Na Wieżę miałam wybrać się w kolejnych dniach, ale ostatecznie tam nie dotarłam – zapewne straciłam fajny widok, ale trudno. Pochodziłam wokoło placu, gdzie jak ktoś nie czuje się na siłach może pojeździć dorożką, potem z jednej uliczki w drugą. Miałam jeszcze trochę czasu więc udałam się na Uniwersytet i okoliczne 2 mniejsze Parki. Dokładnie już nie pamiętam co ponadto robiłam i zwiedziłam tego dnia, ale na pewno późnym popołudniem udałam się z hostem na dziwny, nowo wybudowany, biały most z widokiem na miasto (jeśli ktoś był i wie o czym mowie, prosiłabym o uzupełnienie)-wstęp dla nie mieszkańców 1,5euro, a potem na serie tapas i piwko. Co zauważyłam nie przejmował się wcale, że pil wcześniej i wsiadał za kierownicę. Nie, że tam wszyscy jeżdżą jak szaleni, a parkują niemal na zderzakach, nie wyłączają kierunkowskazów mimo, że jadą prosto itp. Ogólny extreme  ale dzięki tym 3 dniom i takiej jeździe, sama nabrałam pewności siebie jeśli chodzi o wyjeżdżanie bądź mijanie samochodów na centymetry ;) Kolejnego dnia pojechaliśmy do Italici – miejsce archeologiczne, wstęp chyba 1 euro za okazaniem paszportu UE. Fajne miejsce, całkiem spore więc trochę chodzenia będzie. Po tym zostałam ponownie dowieziona do centrum i udałam się na Plaza de Espania. Cóż mogę rzec…rewelacja! Ogromny budynek, w którym mieści się Muzeum Militariów, otoczony fontannami, ławkami nawiązującymi do dużych hiszpańskich miast. Na odpoczynek bądź spacer świetny jest znajdujący się naprzeciw Park Maria Lusia, na którego końcu znajduje się Muzeum Sztuki Popularnej oraz Muzeum Archeologiczne, do których wstęp za okazaniem paszportu UE jest darmowy. Dodatkowo można słodzić się w klimatyzowanych budynkach podczas andaluzyjskich upałów. Po zwiedzeniu obu muzeów udałam się wzdłuż rzeki na Arenę walki byków (bilet 12 euro bądź 15 nie pamiętam). Przewodnik oprowadził po budynku, opowiadając różne, ciekawe rzeczy m.in. to że nie zabijają byków :P w między czasie zabierając na samą Arenę, na serie indywidualnych zdjęć dalej kontynuując swoje opowieści. Po każdej serii opowiastek była chwila na to by podejść, pooglądać relikty, obrazy itp. Z bliska – z reguły było to ok 3-5minut. Po wycieczce wybrałam się na spacer wokoło murów obronnych centrum. Niestety upał dawał się we znaki, z powodu mojego odwodnienia (na 7 godz 0,5l butelka wody), moja zdolność do chodzenia spadała z minuty na minutę, niestety trwająca sjesta nie pomagała, bo wszystko wokoło było pozamykane. Idąc bezradnie z nadzieją, że coś uda mi się w końcu znaleźć moim oczom ukazał się wielki napis LIDL (ulica Maria Auxiliadora-może ktoś skorzysta) i…osoba z niego wychodząca. W pierwszej chwili zadałam na glos sama sobie pytanie: Czy to nie fatamorgana? Popędziłam po chwili ile sil jeszcze w nogach zostało po zakup napojów i jedzenia, bo i głód zaczął doskwierać. Po zakupach z uśmiechem od ucha do ucha zauważyłam Park Jardines de Valle, gdzie rozsiadłam się wygodniej na ławeczce w cieniu i zaczęłam konsumpcję. Nie tylko zresztą ja wpadłam na taki pomysł. Po dłuższym odpoczynku, udałam się pod Dom Piłata – szczerze musiałam się upewnić na mapie, że to na pewno to. Nie wchodziłam, bo nie miałam tego w planach od początku. Za to po drugiej stronie uliczki był mini park, gdzie znowu sobie przysiadłam (jakoś spodobało mi się), a następnie mając jeszcze trochę czasu do spotkania z hostem wybrałam się ponownie na spacer uliczkami, jedna za drugą, byle gdzie, jak prowadzą, skręcałam to tu to tam. Zadziwiające jak można tak żyć blisko siebie. Jako, że był to mój ostatni dzień trzeba było zakupić oczywiście pamiątki. Jeszcze przed wyjazdem obiecałam sobie przywieźć figurkę kobiety tańczącej flamenco i oczywiście jak z każdego miejsca magnes na lodówkę. Niestety rozbieżność cenowa jest zauważalna, w samym centrum taka figurka kosztowała od 15 do nawet 50 euro. Mina mi trochę zrzedła, widziałam tez po 12, ale były strasznie małe. Jednak w drodze na Arenę na wystawie w sklepiku, który okazało się, że prowadzi Chińczyk (tak wiem, to nie lokalne, bla bla bla) , taka co mnie interesowała kosztowała zaledwie 8 euro, ku mojemu zdumieniu magnesy 1 euro zamiast 3,5 euro, do tego obrazki, które przywożę dla siostry na ścianę z podróży za zaledwie 3 euro. Nie zastanawiając się popędziłam do Chińczyka, omijając sklepiki w centrum i miałam w cenie jednej figurki z centrum, wszystkie pamiątki. Po powrocie popluskałam się jeszcze w basenie i ok 21 udaliśmy się ponownie do centrum do restauracji włoskiej (hmmmm…). Bardzo miła obsługa, niestety nie jestem w stanie określić gdzie to dokładnie było, pizza ta a nasza to bez porównania! Powiem nawet, że w Sevilli bardziej mi smakowała niż w Rzymie pół roku później. Do tego co chwilę coś nam donosili m.in. mięso byka pokrojone bardzo cienki i coś tam jeszcze. Za całość włącznie z tinto i piwem, 50 bądź 52 euro a najedliśmy się jak tzw. Prosiaki, zdaje się nawet wszystkiego nie zjedliśmy. Trzeba było pożegnać się z Hiszpania i w końcu udać do wyczekiwanej Portugalii.8-11.08 Lagos, Portugalia
Za radą nie kupowałam biletu wcześniej przez Internet, a kupiłam przed samym dojazdem w kasie na stacji za 17,50 euro. Droga minęła w miarę szybko, po przekroczeniu cofnęłam zegarek godzinę w tył i czekałam aż wjedziemy do Faro, do którego wpierw miałam jechać. Za wcześniejsza rada znajomych, zmieniłam na Lagos i nie mogłam podjąć lepszej decyzji. Popatrzyłam, skrzywiłam się i odjechaliśmy, dziękując sobie w duchu, że zmieniłam plan. W Lagos nocowałam w hostelu JJ Yard – właściciele, młoda para z 6letnim synkiem, mają dwa obiekty. Ja nocowałam w tym naprzeciw ich mieszkania, choć polecam zdecydowanie ten drugi JJ Yard 2! Właściciele są bardzo sympatyczni i pomocni, na dzień dobry biorą Cię wraz z innymi meldującymi się w tym czasie ludźmi, wręczają mapy i wszystko tłumaczą, co warto, gdzie się pobawić, gdzie napić piwa, gdzie sklepy, itp.,itd. Sami tez organizowali wieczory dla gości, dlatego to dobry wybór na jednak młodszych ludzi. Dosłownie w odległości 20 metrów jest sklep spożywczy, ale ja polecam przejść się w okolice dworca do Inter Marche (ulica- Avenida dos Descobrimentos), bądź po opuszczeniu historycznego centrum gdzie znajduje się hostel, ok 15min pieszo do Lidla (Avenida de Republica). Jest też Spar w okolicy drogi na plażę Pinhao. Miasteczko jest małe, dlatego odległości są niewielkie. Życie tętni tam 24/h, mnóstwo Niemców i Francuzów. Stare miasto jest ogrodzone murami, jest Kościółek do zwiedzenia, port, a tak to plaże i wreszcie odpoczynek dla mnie. Można wybrać się na motorówkę i objechać wszystkie plaże – oferta co krok na promenadzie prowadzącej do portu i największą plażę w mieście (Meia Praia. Jest tez plaża dla nudystów jakby był ktoś zainteresowany (przez pomyłkę tam trafiłam, ogólnie ciężko bez osoby lokalnej tam trafić, zejście jest bardzo strome i nieoznaczone). Dla aktywnych w drodze do plaży Pinhao zaczyna się szlak tymi słynnymi klifami/skałami do ostatniej plaży. Polecana jest wersja by przejść ją od drugiej strony, ale ja się kompletnie tam pogubiłam, dziękować Bogu przez CS spotkałam pracownika UM, który zabrał mnie potem samochodem na wszystkie plaże. Czas spędzony był głównie na leżeniu na plaży i spacerowaniu - imprezy jakoś mnie nie kręcily, ale zdarzyło mi się wybrać do JJ Yard 2 na imprezę obu hosteli. W hostelu nr 1 jest ogólnodostępny telewizor więc można było oglądać IO popijając lokalne piwo Sagres kupione w Lidlu 1 litr za 0,99 euro :D w Marche bodajże 1,59 euro to samo piwo. W trakcie biegu na 100m bądź 200m biegł Usain Bolt, a ze mną siedziały Jamajki mieszkające na co dzień w Londynie. Cóż to były za emocje, cóż za doping! Polacy uważają się za najlepszych kibiców na Świecie, ale musieliby to zobaczyć na żywo i to przed TV by się zastanowić nad swoją opinią ). Któregoś dnia podczas pobytu udałam się na Przylądek Św. Wincentego. Za radą udałam się autobusem do Sagres a stamtąd udałam się w ok. 5,5 km trasę pieszo (niestety autobusy odjeżdżające bezpośrednio kolidowały mi z godzinami), a nie chciało mi się czekać na taki autobus i pojechałam wcześniej . Plułam sobie potem w brodę, że nie odważyłam się złapać stopa, bo trochę tych samochodów jechało, gdyż pogoda z każdym kilometrem odbiegała od tego co działo się w Lagos…Mgła, do tego zawieszona bryza, doszłam tam kompletnie mokra, nic niemal nie widziałam i wkurzona po 30minutach pojechałam autobusem do Sagres, gdzie spędziłam 2 godziny. Kierowca pytał gdzie chce wysiąść, poprosiłam o zawiezienie na ostatni przestanek – wysiadłam w okolicach portu, który był w dole. Stamtąd spacerkiem szłam miasteczkiem. Fajne miejsce również na zatrzymanie się. Można spędzić czas na plaży, ale można również zwiedzić Fortece. Co zauważyłam istotnego – mimo niższej temperatury aniżeli w Hiszpanii, słońce ma taka moc, że trzeba uważać! Wysokie filtry wskazane. Fale nawet spore, jednak wiem , że są o wiele większe choćby na Ericeirze. Bilet na autobus do Lizbony (ok. 20-25 euro bodajże) kupiony na stacji na dzień przed wyjazdem – można kupić i przed samym wyjazdem, dosyć często kursują więc nie ma problemu.11-16.08 Lizbona

Do Lizbony dotarłam ok. godz. 19. Autobusy zatrzymują się na dworcu obok ZOO. Na stacji metra kupuję się bilet papierowy (coś na zasadzie karty w Granadzie), za którego pobierana jest bezzwrotna opłata 0,50 euro, na który kupujemy bilety, nawet jak się skończą! Dlatego ważne jest by nie zgubić tego zielonego kartonika, bo za każdym razem będziemy płacić 0,50 euro! I podobnie możemy kupować jednorazowe bilety, bądź wbić 5 euro czy 6 euro (bądź więcej) i jeździć za 1 lub 1,5 euro za 1 podróż – niestety pamięć bywa zawodna. Mój host mieszkał w dzielnicy, w której wyburzono większość budynków i stawiając nowe, tanie, głównie pod kątem młodych ludzi. W odległości ok. 5min pieszo miałam Biedronkę i stację metra. Biedronka nieporównywalnie lepsza jeśli chodzi o asortyment w porównaniu z naszą polską. Na miejscu również kawiarenka z espresso za 1 euro – mój codzienny lizboński rytuał  Na kolację Host przygotował, jakby inaczej, dorsza i udaliśmy się pokorzystać z życia nocnego. No cóż…Bairro Alto i wszystko jasne. Czegoś takiego, tylu tłumów i takie luzu społecznego w życiu nie widziałam. Ciężko było przechadzać się pomiędzy siedzącymi ludźmi na chodnikach i wyłączonych z ruchu uliczkach. Ciekawostka, że jeśli chcemy pić piwo w butelce to tylko i wyłącznie w lokalu, jeśli chcemy wyjść z Nim na ulicę dostajemy go w plastikowym, przeźroczystym kubku. Do domu wróciliśmy o godz. 7.30 rano. Jako, że miałam klucze od mieszkania, mogłam swobodnie wchodzić i wychodzić kiedy chce, dlatego jak wstałam o 17 postanowiłam mimo potwornego jeszcze zmęczenia udać się pospacerować i rozeznać na następne dni. Poruszałam się wzdłuż rzeki i zaszłam aż do Torre Belem i zwiedziłam wszystko wokoło. Potem wróciłam w rejony centrum, ale stan nie pozwalał już na nic więcej i wróciłam. W poniedziałek (13.08) pochłonęło mnie zwiedzanie, mnóstwo turystów, słynny tramwaj już do końca mojego pobytu był wypchany po brzegi. Ponownie starałam się nie używać mapy i iść gdzie poniesie, czasem tylko rzucając okiem na mapę jak coś konkretnego mnie interesowało. TIPS: mapy Lizbony za darmo do wzięcia w tzw. Yellow bus - stoisku, gdzie wykupuje się wycieczkę takim busem. Jak chciałam skorzystać z IT to niestety, ale była zawsze zamknięta. Wieczorem udałam się już z moim Hostem na tournée, podczas którego robił za przewodnika i opowiadał mi wiele ciekawych historii, związku dlaczego jest tak, a nie inaczej, co miasto teraz wyprawia (czeka aż stare, piękne zabytkowe budynki się porozpadają i będą mogli postawić w ich miejsca nowoczesne), itp. Na kolejne 2 dni (w trakcie bycia u jednego Hosta) przeniosłam się do drugiego – wcześniej oczywiście wszystko ustalając. Mój pomysł na szczęście został zrozumiany i zaakceptowany, stwierdził, że: „pewnie, korzystaj!”. Dzięki drugiej osobie zwiedziłam wybrzeże, m.in. plażę Ericerię, Cabo da Roca, Sintrę, Caiscais oraz klimatyczne miasteczka, z jarmarkiem jakiś zwierząt stadnych włącznie. Jeszcze przed samym wyjazdem zwiedziłam Oceanarium (17,50 euro), przejechałam się kolejką linową (3,5 euro) i pospacerowałam nadbrzeżem. To był również punkt, w którym miałam spotkać się z drugim hostem. Ciekawe, że na obrzeżach Lizbony „Biedronka” jest wielkości Auchana w Polsce. Na miejscu wydawane są obiady – za 4,99euro dostałam grillowanego na moich oczach dzwonko łososia i dwa wybrane warzywa – fasolka i coś tam. Godne uwagi i polecenia są pieczone lokalne ciasteczka dostępne w kawiarenkach i cukierniach. Co tez zauważyłam, że jest bardzo tanio jeśli chodzi o jedzenie na mieście od śniadania, poprzez obiad do kolacji i nie dziwie się, że w domu prawie nikt nie je. Piwo w lokalach 2-2,5 euro. Wieczorem następnego dnia poznałam obu i przygotowałam dla Nas kolację. Potem dowiedziałam się, że oboje zostali przyjaciółmi i do dziś utrzymują ze sobą kontakt, zresztą jak ze mną. Jeszcze przed wyjazdem do Evory, który miałam popołudniem udałam się ostatni raz do centrum i pojechałam na stację. Polecam zwiedzanie Lizbony pieszo! Wcześniej jednak nabrać trochę kondycji i być przygotowanym na wspinaczki po stromych ulicach, w końcu Lizbona nazywana jest Miastem 7 Wzgórz. Aha! I strasznie tam wietrznie – nie ma sensu tracić czasu na układanie włosów :P16-18.08 Evora

Do Evory jest niedaleko, ok 2,5 godz. autobusem. Na miejscu odebrał mnie host, który już gościł 4 dziewczyny – 3 Włoszki i Kolumbijkę. Było więc zamieszania trochę, bo nie lubię tłumów – taki typ. Na szczęście Włoszki wyjeżdżały następnego dnia, ale dowiedziałam się, że na ich miejsce przyjeżdża Amerykanka, mieszkająca w Europie, która notabene okazała się najfajniejsza, z którą do dziś trzymam kontakt. Nasz host mieszkał na wiosce, pośród dziczy, wokoło w odległości paru km było tylko kilka zabudowań – miało to swój urok, ponieważ dom również był utrzymany w stylu wiejskim, nawet zapach w środku był podobny (nie gów...), ściany nie ogrzewane, łazienka skromniutka, zero Internetu itp. – cóż za odmiana! Wcześniej przed wyjazdem towarzystwo zaproponował mi student Ricardo, który mieszka tam od urodzenia i tylko na chwilę wyjechał do Lizbony na studia licencjackie (nie wiem jak u nich dokładnie się to dzieli, ale mniej więcej na tej zasadzie). Evora nazywana przez mojego hosta najgorętszym miejscem w Portugalii (nie wiem czy faktycznie tak jest nazywana), uświadomiła mi, że jest coś na rzeczy. Zero wiatru, suche powietrze, palące słońce, ale mimo wszystko klimatycznie jest bez dwóch zdań. Miasteczko przyjemne, utrzymana stara budowa, jak zwykle murami oddzielone „stare miasto”. Wieczorem odwiedziliśmy lokalną knajpę i zaczęła się uczta, przekąski wjeżdżały jedna za drugą (m.in. żabie udka – pycha!, różne sałatki, ciasta+wino i piwo) – za wszystko wyszło po 13e/os. przy 7osobach. Wieczór spędzony na tarasie podziwiając drogę mleczną. Następny cały dzień słuchałam o historii, powiązaniach politycznych oraz wpływach innych na Evorę – Ricardo to opowiadał jak o zwykłych przyziemnych rzeczach, co bardzo łatwo się słuchało. Pytał również o życie i zwyczaje w Polsce. Dzień śmignął tak szybko, że nawet nie zauważyłam kiedy. Oczywiście pokazał mi biedronki w mieście, więc skorzystaliśmy i na schodkach obok wypiliśmy po piwie porównując obie Biedronki: polska i portugalską. Też pokazał zabytki, które kolejnego dnia na spokojnie zwiedzałam. Jednak wcześniej wieczorem po przyjeździe Amerykanki udaliśmy się do pobliskiej wioski na wiejską imprezę. Bawiłam się przednio, do tego wiejska gonitwa byka (drażnienie i uciekanie) lokalnych mieszkańców i otwarty koncert na scenie. Zwyczajem jest, że znajomi znajomego traktowani są jak swój i jeśli mu się kupuje piwo, to od razu raczy się resztę towarzyszy. Bywało, że brakowało Nam rąk do trzymania w trakcie oglądania byka, bo co chwilę podchodził ktoś obcy i wręczał Nam piwo. Nasz host dobrze już wcięty (bardzo znana i szanowana osoba w całym regionie Evory z powodu pracy jaka wykonuje) sam poszedł za bykiem pobiegać – istna komedia  Wróciliśmy ok 4 nad ranem – głodni, wymęczeni, ale wszyscy zadowoleni. Nie skończyło się na tym, bo we 4 bez koleżanki Kolumbijki opędzlowaliśmy 2 butelki wina, zagryzając stekiem i jajecznicą…pobudka 8.30 jako, że mój host i reszta ekipy wyjeżdżała nad morze, zostałam sama w mieście. Na szczęście zawsze mogłam liczyć na Ricardo, który od popołudnia towarzyszył mi aż do godziny 23.30 kiedy odjeżdżał mój autobus do Madryt. Kochany chłopak ;) zanim się z Nim spotkałam odwiedziłam chyba najsłynniejsze tu miejsce- Kaplicę czaszek – wstęp 3 euro, natomiast kasjer pytał przed zapłatą czy będę robić zdjęcia, wtedy cena wzrastała do 5 bądź 6 euro. Niewiele tam czasu byłam, na zewnątrz w pobliskiej Katedrze cygańskie wesele, panna młoda miała m.in. wściekle różową sukienkę.

19.08 poranny przyjazd do Madrytu i popołudniowy wylot do Warszawy.

Dodaj Komentarz

Komentarze (6)

namteh 23 sierpnia 2013 20:33 Odpowiedz
ile kosztował bus granada-sevilla?w granadzie oprócz alhambry jest jeszcze jedna ważna rzecz, o której widzę, że nie wspomniałaś: jedzenie.cała hiszpania wie, że w granadzie najtańsze i dobre i mogę to potwierdzić.w centrum za 10 euro jest tyle jedzenia (tapas. ale tamtejsze to nie to samo co w innych miastach! porcje są takie, że ciężko to tapasem nazwać!), że pewnie większość dziewczyn i pewnie nie jeden chłopak by nie dał rady upchać.dokładniej to wygląda tak, że za 2,50 euro masz piwko i tapa. ja ledwo dałem rade 1-2 piwka(0,3 albo nawet mniejsze) no i te 4 tapas.
ewaolivka 23 sierpnia 2013 21:08 Odpowiedz
Z ciekawością przeczytałam. Fajna podróż. I jakże inspirująca....E.
lula 24 sierpnia 2013 14:55 Odpowiedz
namteH napisał:ile kosztował bus granada-sevilla?w granadzie oprócz alhambry jest jeszcze jedna ważna rzecz, o której widzę, że nie wspomniałaś: jedzenie.cała hiszpania wie, że w granadzie najtańsze i dobre i mogę to potwierdzić.w centrum za 10 euro jest tyle jedzenia (tapas. ale tamtejsze to nie to samo co w innych miastach! porcje są takie, że ciężko to tapasem nazwać!), że pewnie większość dziewczyn i pewnie nie jeden chłopak by nie dał rady upchać.dokładniej to wygląda tak, że za 2,50 euro masz piwko i tapa. ja ledwo dałem rade 1-2 piwka(0,3 albo nawet mniejsze) no i te 4 tapas.przecież napisane jest, że 23 euro. Nie skupiałam się na jedzeniu, samo to wychodziło od Hostów, akurat ten w Granadzie tego nie pokazał.ewaolivka napisał:Z ciekawością przeczytałam. Fajna podróż. I jakże inspirująca....E.dzięki za miłą opinię.
lula 26 sierpnia 2013 10:28 Odpowiedz
Dla zainteresowanych koszt całego pobytu wraz z lotem - 2500zł.
shiver 27 sierpnia 2013 19:13 Odpowiedz
Bardzo ciekawa wyprawa, dzięki za relację. Zainspirowała mnie do intensywniejszego i szerszego patrzenia na loty do Hiszpanii.
kasiadookola 16 lipca 2014 15:14 Odpowiedz
Ah, byliśmy, przeżyliśmy.... było cudownie :)