W związku z tym niesie ze sobą dużo zanieczyszczeń mechanicznych. Z tym nasze tabletki do uzdatniania wody sobie nie poradzą. Musimy szukać małych źródełek wpadających z gór, a tych po drodze występuje niewiele. Gdy napotykamy w końcu takowe po drodze już chcemy zrzucać plecaki i rozbijać namiot. Pierdzielić Altyn Arshan z jego gorącymi źródłami. Od złego ruchu wybawia nas kolejny samochód jadący w dół – informuje nas że zostało nam raptem 40min do celu. Z bólem serca uzupełniamy zapasy wody i wleczemy się dalej. Gdy docieramy do doliny nasze szczęście nie zna granic. Wyszukujemy pierwszy lepszy strumień i rozbijamy namiot – co z tego że kilka metrów od drogi, tym będziemy martwić się jutro. Tak samo jak kąpielą
:P Zapadamy w kamienny sen.
Rankiem okazuje się że rozbiliśmy się w bajecznej dolinie której nie powstydził by się żaden alpejski kurort. Wokół pięknie zielono, a w tle lodowce (a w zasadzie z samej doliny widoczny jest jeden z nich - o wdzięcznej nazwie Palatka). Korzystamy z górskiego strumienia by umyć się (lodowata woda przestała być już nam straszna przed kilkoma dniami) i zrobić pranie. Słońce pięknie świeci, a tuż obok stoi płotek jakby stworzony do suszenia
:) I tylko przechodzący obok drogi turyści patrzą się na nas dziwnie. Nie mniej dziwnie jednak niż my na nich – czy w góry zabrali cały swój dobytek? Pod ciężarem przeogromnych plecaków wręcz się uginają (nie mówiąc o tym że wyglądają po prostu śmiesznie). Ale, ale. Miało być o pięknie doliny Altyn Arshan. A jest ona przecudna. Tak ukwieconej okolicy dawno nie widzieliśmy. W dodatku ma ona swoje własne gorące źródła. Można za 200 somów wynająć sobie prywatną łaźnię w pobliskich zabudowaniach, albo można znaleźć sobie jeszcze bardziej prywatne naturalne źródła kompletnie za darmo
:) Naturalne baseny zostały przez lokalnych strażników parku narodowego uformowane w przeróżne sympatyczne kształty – serce, kamienną grotę, usta żaby. W dodatku mało kto o nich wie, można więc się cieszyć nimi na osobności, z wartką rzeką szumiącą tuż poniżej. My dowiedzieliśmy się od nich od strażnika u którego w domu jemy śniadanie. Po śniadaniu pozwalając wyschnąć naszym ubraniom zażywamy mini spa. Gdyby nie napięty plan z chęcią w dolinie zostali byśmy dłużej. Stada pasących się koni na zielonej hali w otoczeniu gór – coś pięknego. No i ta cisza i spokój. Czas jednak wyruszać w drogę, już dość się na leniuchowaliśmy. Droga pod górę jest dobrze wydeptana i stosunkowo łatwa przez większość czasu. Czasem trzeba się tylko odrobinę natrudzić by przekroczyć strumień (nogi zamarzają w kilka sekund, łatwo po utracie czucia się wywrócić w wartkim strumieniu). Za to wokół widoki bajeczne. Dodatkowo tylu świstaków co tam nie widzieliśmy przez całe życie. Skubańce wyskakują dosłownie co kilka minut. Niestety są nadzwyczaj szybkie, a ja nie posiadam obiektywu tele, nie udaje mi się ich więc dobrze uchwycić. A potem nadchodzi przełęcz. To właśnie z jej powodu wszyscy polecają przejście tej trasy od jeziora do doliny, a nie w odwrotnym kierunku. I czasami warto słuchać się innych! Podejście pod nią od strony Altyn Arshan jest przeokrutnie strome i składa się z żwiru, który wraz z kamieniami obsuwa się co chwilę spod nóg. Pełźniemy pod górę prawie na czworaka, idąc dwa kroki do przodu by spaść jeden krok do tyłu. Ja radzę sobie jako tako (problemy żołądkowe na szczęście zostały już przeze mnie zażegnane to i sił mam dostatek), ale żona na przemian ma ochotę krzyczeć ze złości i płakać – na żadną z tych czynności nie ma sił
;) (zdjęcie nie oddaje w żaden sposób hardcorowości podejścia, ale też podchodząc pod górę robienie zdjęć nie było moim priorytetem – koncentrowałem się na nie spadnięciu
;) )
Kiedy jednak udaje mi się wejść na szczyt przełęczy – piękno rozpościerającego się przede mną widoku zapiera mi dech w piersiach. Na górze stoimy dobre 20min chłonąc po prostu widoki. Stali byśmy pewnie i dłużej gdyby nie przejmujący chłód oraz kończący się dzień. Namiot w końcu musimy rozbić na niższej wysokości, najchętniej nad jeziorem (jezioro położone jest na 3530 m n.p.m.). Zejście z przełęczy jest już dużo łagodniejsze, cały czas jednak podle żwirowe. Wygodniej w sumie niż schodzić jest nam się zsuwać
;) Nim docieramy nad jezioro jesteśmy padnięci, wokół zaś panuje lekki zmrok. Napotykamy natomiast trójkę sympatycznych młodych ludzi, oczywiście z Polski (no bo kogo można by spotkać w tak odludnym i dość trudno dostępnym miejscu
;) ) - których serdecznie pozdrawiamy, nie tylko za ugoszczenie gorącą herbatą
:P Namiot rozbić jest dość ciężko, wszędzie wokół jeziora tereny są dość podmokłe i raczej pochyłe. Znajdujemy jednak swój skrawek ziemi. Tu dopiero jest nam zimno w namiocie – termo odzież zakładamy oboje. O tym w jak cudownie pięknym miejscu się rozbiliśmy przekonujemy się dopiero rankiem. Jezioro widziane z dołu oszołamia nie mniej niż widziane z góry. (choć nadal stanowi lodowate miejsce do skosztowania porannej kąpieli) Całości uroku dodają rosnące wszędzie kwiaty. Z napotkanym Polakami mimo że idą w tym samym kierunku postanawiamy się rozstać – każdy z nas powędruje dalej we własnym tempie. Dodatkowo ani my ani oni nie są pewni odnośnie dalszego planu. Wczorajsze podejście dało nam mocno w kość, a przełęcz Teleti nie dość że jest równie wysoka (3800 m n.pm.) to podobno jeszcze trudniejsza. Dodatkowo kończy nam się powoli jedzenie – na jeden dzień starczy na pewno, ale na dwa już niekoniecznie. Rozsądek podpowiada więc zejście do doliny Karakol, ale ambicje – dalszy treking. Decyzje odwlekamy więc w czasie – najpierw zejdźmy do doliny i zobaczmy jak będziemy się czuli. W dół schodzi się dość sympatycznie, choć mijane przez nas osoby które muszą się wspinać pod górę mają na ten temat raczej odmienne zdanie
;) (zwłaszcza że część z nich wchodzi pod górę w.. klapkach oO a myślałem że samobójcy w stylu szpilki na Orlej Perci zdarzają się tylko u nas)
Widoki wokół zachwycają. Choć nie są tak ładne jak po drugiej stronie przełęczy. Po zejściu do doliny żona klasycznie bierze na siebie zadanie bycia osobą odpowiedzialną w naszym związku i kategorycznie nakazuje zejście do miasta. Pan każe, sługa musi
;) Oczywiście jak zwykle już wieczorem okaże się że miała ona rację
:P Tymczasem mijamy kolejne hale z pasącymi się końmi. Czego jak czego ale koni w Kirgistanie nie brakuje
;) Pod koniec trasy udaje nam się nawet złapać stopa, przez co oszczędzamy 2h marszu. W mieście decydujemy się na nocleg – tak, taki prawdziwy, z prysznicem, w końcu raz na kilka dni można pozwolić sobie na odrobinę luksusu. Pod warunkiem że luksus wygląda w ten sposób
:P Nie jest może zbyt nowocześnie, jest za to na pewno bardzo klimatycznie – odkrywamy jak Kirgizowie mieszkają teraz (i mieszkali zapewne 50 lat temu
:P). Jemy wypasioną kolację za śmieszne pieniądze (ach te wspaniałe kirgiskie ceny) dogadzając sobie za wszelkie czasy niedostatku które wycierpieliśmy ostatnio. Po czy znów się rozchorowuję
:P Nie, tym razem nie biegunka, a zwykły prozaiczny udar cieplny – całą noc mną telepie i chce mi się wymiotować. Co za szczęście że właśnie nie znajdujemy się z górach pod mającą prawie 4000 m przełęczą..
CDN
Kilka wskazówek praktycznych 100 somów to ok 6zł Do Ak-Suu jeździ marszrutka nr 350 spod bazaru Ak-Tilek – i w żadnym wypadku nie powinna kosztować więcej niż 20 somów (czasem próbują okantować również na żądaniu dodatkowej zapłaty za bagaż – nie mają do tego prawa). Z Ak-Suu do Altyn Arshan najprawdopodobniej idzie się ok 4h z plecakami jeśli się jest zdrowym, nam to zajęło 5,5h. W Altyn Arshan nie rozbijajcie namiotu za blisko domostw, mogą ich właściciele zażądać od Was za to 100 somów. Polecamy tam natomiast zjeść w Yak Tours – za 100 somów od osoby zjedliśmy nie wyszukaną ale porządną porcję jedzenia (co jak na schronisko górskie jest dobrą ceną), a właściciel przybytku Valentin (pracujący również jako strażnik parkowy) udzielił nam porad jak znaleźć darmowe gorące źródła. By je znaleźć trzeba zejść nad rzekę i cofnąć się w stronę Ak-Suu jakieś 500m – podążajcie za małą wydeptaną ścieżką. Źródeł jest kilka, położone są mniej więcej co kilkadziesią metrów, znajdźcie swoje ulubione
:) Jeśli macie więcej czasu to w ok 4,5h OW da się zrobić dodatkową wycieczkę na lodowiec Palatka z doliny. Wejście na przełęcz i zejście nad jezioro z plecakami (ale już normalnym tempem marszowym, tego dnia dobrze się czuliśmy) zajęło nam ok 7h. (samo mordercze podejście pod przełęcz – ok 40min) W nocy nad jeziorem nawet w lecie panuje ledwo kilka stopni na plusie, warto być na to przygotowanym. Zejście z jeziora na dół do doliny Karakol nie jest najlepiej oznaczone – co jakiś czas trasę wyznaczają kupki kamieni, my jednak przez pierwszą godzinę szliśmy po podmokłych terenach na azymut. Zejście do base campu to ok 3h treku szybkim tempem. W base campie teoretycznie mają prawo wymagać od Was opłaty za wstęp do parku narodowego w wysokości 200 somów od osoby plus 150 somów za namiot – my nie napotkaliśmy żadnej osoby zbierającej opłaty, to też nic nie płaciliśmy. Zejście samą doliną do przystanku autobusowego może zająć ok 4-5h, my szliśmy tylko 3h zanim złapaliśmy stopa. W Karakol polecamy nocować w Yak Tours (zbieżność nazw nie przypadkowa) na Gagarina – guesthouse ten jest centralnie położony, pokoje są czyste i dość wygodne choć oldschoolowe, tylko łazienka jest jedna na cały obiekt (i ma problemy z ciśnieniem wody) – cena o ile dobrze pamiętam to 500 somów za pokój dwuosobowy. (Inne tańsze obiekty w mieście takie jak np Turkestan okazało się że wcale tańsze nie są, ostatnio znacząco podnieśli ceny). Zjeść za to warto w restauracji przy bazarze (nie ma nazwy, albo nie zapamiętaliśmy jej, znajduje się natomiast jakieś 20m od przystanku marszrutki 350) lub w Mustafie przy głównej ulicy Toktokul – w obu za 100 somów pękniecie z przejedzenia pysznymi potrawami i napijecie się wszystkiego na co macie ochotę.Kirgiskie morze i kirgiska (może) wioska
Mimo że musieliśmy zrezygnować z trekingu przez przełęcz, planów w zasadzie nie zamierzaliśmy zmieniać. Skoro nie daliśmy rady górą – do Doliny Kwiatów wybraliśmy się dołem. Tak więc na początek dojechaliśmy marszrutką do jednego z najsłynniejszych kirgiskich widoków – Siedmiu Byków. Ta formacja skalna prawdopodobnie swą sławę wśród lokalnych mieszkańców zawdzięcza legendzie wiążącej się z nią, bo raczej nie samemu widokowi – ten w porównaniu z tym co możemy ujrzeć w wyższych partiach gór jest po prostu umiarkowanie ładny. Legenda powiada że jeden z Khanów (dawnych władców) ukradł żonę drugiemu. Tamten w odwecie (na żonie, no bo nie na Khanie
:P) na pogrzebie w którym uczestniczyli oboje zabił swą żonę, czym spłoszył siedem byków, które uciekły w dolinę i tam obróciły się w kamień. Ba, zaryzykuję stwierdzenie że w poszukiwaniu ładniejszych widoków nie trzeba nawet iść wyżej w góry, wystarczy z punktu widokowego (znajdującego się nad kawiarnią).. obrócić się do tyłu
:P Zresztą sama Dolina Kwiatów (do której dla odmiany dotarliśmy autostopem z wycieczką emerytowanych Niemców) też rozczarowała – tamtejsze szerokie pastwiska otoczone górami nie umywały się w żaden sposób do Altyn Arshan. Chwilę więc chillujemy się leżąc na trawie z nogami zanurzonymi w strumieniu i ruszamy dalej. Nie ma co marnować więcej czasu. Powrotnego stopa łapiemy momentalnie, tym razem jest to właściciel firmy która zorganizowała wycieczkę Niemcom z którymi zabraliśmy się w pierwszą stronę – ma on wyjątkowe jak na tamte rejony podejście do interesów. Po pierwsze o turystach wyraża się z szacunkiem – myśli o nich jak o klientach, a nie jeleniach których udało mu się naciągnąć na duże pieniądze. Po drugie wyjawia nam że normalnie ludzie pracujący z turystami nie biorą stopowiczów, a na pewno nie za darmo, ale to go nic nie kosztuje, a być może mamy znajomych którym będziemy mogli polecić jego firmę – i wręcza nam wizytówki. No normalnie Europa
:) Natomiast dalej było już standardowo
;) Znaczna część samochodów zatrzymujących się chciała pieniędzy. Szczytem wszystkiego był kirgiski poseł jadący służbowym autem który postanowił sobie do podróży dorobić (jeszcze więcej)
:D A my narzekamy na naszych polityków
:D Skąd wiem że był posłem? Bo gdy powiedzieliśmy mu że nie mamy pieniędzy, pokręcił głową, po marudził, po czym jednak nas zabrał - widocznie dieta na podróże nie wychodzi najgorzej
;) Zabrał nas nad kirgiskie morze, czyli nad jezioro Issyk Kol. Wszyscy napotkani Kirgizowie z którymi rozmawialiśmy pytali się nas czy już je odwiedziliśmy. Mimo więc że nie mieliśmy w planach zatrzymywania się nad nim (opisy i zdjęcia tego jeziora nie zainteresowały nas), stwierdziliśmy "A co tam, to i tak po drodze" i tym sposobem wylądowaliśmy na plaży w jednym z tamtejszych kurortów
;) No cóż, tego dnia co wybór miejsca do odwiedzenia – to lepszy
;) Aż zaczęliśmy się bać co będzie następne. Tym bardziej że czekało nas nie lada wyzwanie logistyczne – dotarcie nad jezioro Song Kol autostopem w maksimum dwa dni. Song Kol położone jest bowiem na wysokości 3000 m n.p.m. i otoczone wysokimi górami ze wszystkich stron. Dostęp do niego możliwy jest tylko w lecie, kiedy drogi odmarzają, a pastwiska się zielenią – Kirgizi wyruszają wtedy na tradycyjne jayloo, rozbijając swe jurty nad brzegiem jeziora i wypasając konie. Nad jezioro prowadzą bardzo nieliczne drogi, wymagające praktycznie samochodu terenowego bądź zamienienia koni mechanicznych – na te zwykłe. Najczęstszym punktem wypadowym (a przynajmniej organizacyjnym) dla turystów chcących wyruszyć w tamtejsze rejony jest miasto Kochkor. Wycieczki organizowane stamtąd jednak są zarówno stosunkowo drogie jak i przede wszystkim wymagają dużej ilości czasu. My nie dysponowaliśmy ani jednym ani drugim. Dlatego po obejrzeniu mapy stwierdziliśmy że spróbujemy dotrzeć autostopem do wioski Kyzart, z której nad samo jezioro prowadzi najkrótsza trasa trekingowa (przez Tuz-Ashu). Mimo że najkrótsza nadal była by dla nas za długa jeśli by ją pokonywać pieszo, zamierzaliśmy wynająć więc na jeden dzień konie, zobaczyć jezioro i wrócić. Brzmi jak dobry plan? Tylko dlatego że nie byliście w okolicach Song Kol, gdzie wyrażenie "koniec świata" nabiera nowego znaczenia
:D
Dostanie się do Kyzart było najbardziej wymagającym stopowaniem na tej wycieczce jakiego się podjęliśmy. A to wszystko z dwojga powodów. Po pierwsze, od Kochkoru na zachód jeździ naprawdę niewiele samochodów. Ale z tym spotkaliśmy się już wcześniej, chociażby przekraczając granicę kazachsko-kirgijską. Co ważniejsze jednak – w tych okolicach mało osób dysponuje własnym środkiem komunikacji, komunikacja publiczna zaś nie istanieje. Dlatego wszyscy korzystają z dzielonych taksówek lub płacą za podwiezienie kierowcom złapanym przy drodze. Jednym słowem – za darmo nikt nie zabierze. I nie byłby to problem, w końcu nie zawsze musi być autostop, ale na widok turysty ceny leciały 2-3razy w górę. Mimo to udaje nam się jakoś zabrać z młodymi, pijanymi chłopakami za.. piwo
;) W momencie gdy zaprosili nas do auta i stwierdzili że podwiozą za piwo myśleliśmy że żartują – oni byli jednak całkowicie poważni
:P Potem, gdy zostawili nas już pośrodku niczego złapaliśmy kolejne auto, którego kierowca pomimo 5 osób w środku nie miał nic przeciwko dodatkowemu zarobkowi (w zamian za niewygody zażyczył sobie normalnej ceny). Jedziemy i jedziemy gdy nagle zostajemy poinformowani "Jesteście na miejscu, oto Kyzart" Yyyy, ale że gdzie jest ten Kyzart? Czy te 4 budy na kółkach to wioska do której się wybieraliśmy? Otóż owszem
:) A na google taka duża miejscowość jest zaznaczona
;) No to ładnie się wkopaliśmy. Czy da się chociaż cokolwiek dostać tu do jedzenia? Na szczęście tak. Można zjeść ryby z pobliskiego jeziora Song Kol, oraz.. a nie, to już wszystko co jest do wyboru. Nawet chleba nie mają do smażonej rybki, został zjedzony w dniu wczorajszym a dostawy w najbliższym czasie nie przewidują. Za to restauracja jest jak się patrzy
:P Jako że zbliża się już wieczór, rozbijamy namiot pośrodku wioski i postanawiamy rano martwić się jak dotrzeć nad jezioro. Rano dowiadujemy się że konie owszem są, musimy poszukać jurt gdzieś tam za pagórkami. Nie przesadzali – rzeczywiście "jurt" liczba mnoga – stoją dokładnie dwie
;) Wielkość metropolii jaką jest Kyzart nie przestaje nas zdumiewać. Niestety okazuje się że konie są obecnie na wypasie, najwcześniej moglibyśmy dostać je jutro rano. "A ile tych koni chcecie kupić?"
:D Fakt że nie chcemy koni kupować, ale je wynająć (co budzi wielkie zdziwienie) nie zmienia ich dostępności, tym samym musimy zrezygnować z odwiedzenia jeziora. Nie mamy czasu na czekanie całego dnia ani też na pieszy treking, lot powrotny zbliża się nieubłaganie. Jemy więc na śniadanie to samo co na obiadokolację (tak samo jak cała wioska – smażone ryby) i ruszamy w powolną drogę powrotną – tym razem w stronę Biszkeku.Bishkek – nie dziękuję, przenocuję w górach
Wydostanie się z Kyzart okazało się zadaniem jeszcze trudniejszym niż dostanie się na ten kraniec świata. Za to od Kochkoru upływa w przyjemniejszej atmosferze – spotykamy turystę z Niemiec który od dwóch miesięcy jest w podróży po centralnej Azji – nie znając ani zdania po rosyjsku
:D Jak widać język nie jest barierą nie do pokonania, mimika i gestykulacja mogą zdziałać cuda (no chyba że jesteśmy w Chinach). Chciwie podpytujemy się go o wrażenia z poszczególnych państw i wskazówki gdzie następnym razem warto się udać w tym regionie. Tym bardziej że przejawia niezwykłe jak dla Niemców preferencje backpackerskie i chęć do budżetowego przemieszczania się – z miejsca proponuje wspólne łapanie autostopu
:) I dzięki niemu oraz innym poznanym podczas tej podróży turystów już wiemy gdzie następnym razem lecimy – do tadżyckiego Pamiru. Wszyscy zgodnie wskazują ten region jako najpiękniejszy w okolicy.
Gdy już łapiemy transport dalsza droga przebiega w miarę sprawnie. Zastanawiamy się tylko co dalej. O Bishkeku słyszeliśmy nie najlepsze opinie (nie tylko że nie ma co zwiedzać, ale też że nie jest za bezpiecznie, szczególnie w regionie bazaru Osz). Dlatego skłaniamy się raczej do powrotu w góry – tym razem do pobliskiego parku narodowego Ala Archa. Nasz dylemat wkrótce rozwiązuje się samoistnie. Czytaliśmy że w Biszkeku grasują złodzieje przebrani za fałszywych policjantów którzy domagają się od turystów pokazania paszportów (jak taka sytuacja się kończy możecie się domyślić). Ale nie spodziewaliśmy się że spotkamy ich już w pierwszej minucie naszego pobytu w tym mieście
;) Ledwo opuszczamy marszrutkę (stop dowiózł nas na obrzeża miasta, dalej podjechaliśmy transportem lokalnym) a już ktoś do mnie woła żebym się zatrzymał i pokazał paszport. Oczywiście wiedząc o co chodzi ignoruję "policjanta" i idę dalej. Na co ten mnie goni i zaczyna szarpać! Wyrywam się mu, odwracam do niego i mówię kilka niecenzuralnych słów. To sprawia że robi się on jeszcze bardziej agresywny.. Na szczęście widząc zainteresowanie okolicznych mieszkańców już po chwili odpuszcza i odchodzi. No cóż, takiego powitania się nie spodziewałem, decyzja została podjęta samoistnie, jeszcze tego wieczoru jedziemy do parku narodowego, nie będziemy spać w mieście złodziei, wolimy nasz przytulny namiot i górski strumień za prysznic
:)
Marszrutką dojeżdżamy pod wrota parku narodowego. Strażnik ostrzega nas przed wysokim poziomem wody w strumieniach – zerwało kilka mostów, odradza próbę przekroczenia na dziko. W zasadzie z dostępnych szlaków pozostaje tylko ten prowadzący do schroniska górskiego Ratsek. To nic, i tak właśnie tam się wybieraliśmy. Dalej już rutynowo. W perspektywie 12km marszu, w rzeczywistości po kilkunastu minutach łapiemy stopa. Jako, że zbliża się już wieczór rozbijamy się przy strumieniu w pobliżu alplager (na wysokości którego kończy się droga dla samochodów), nie idziemy nigdzie wyżej. Na to przyjdzie czas jutro. Oczywiście dopiero po śniadaniu.
Z tym jest ciężko. Teoretycznie w pobliżu są dwa mini sklepiki, jedna jadłodajnia i jedna restauracja. W praktyce – sklepiki są nieczynne, jadłodajnia zamknięta a w restauracji ceny przyprawiające o zawrót głowy. Postanawiamy spróbować w pobliskiej jurcie. Jurta wygląda na typowo turystyczną – co prawda jej mieszkańcy wodę czerpią ze strumienia górskiego, ale kabel z prądem mają do jurty podprowadzony. No i to wnętrze
;) Spodziewamy się więc i cen jak dla turystów, ale o dziwo prezentują się umiarkowanie. Najwidoczniej jakie ceny taki serwis – Kirgizka która ubiła z nami interes ewidentnie nie śpieszy się z przygotowaniem dla nas śniadania. Najpierw obsługuje swoją rodzinę, potem znajomych którzy w międzyczasie do nich przyszli, potem zaczyna robić posiłek znów dla rodziny (tym razem drugie śniadanie) – a my wciąż czekamy. Gdy drugi czy trzeci raz się upominamy (w końcu z wyjściem w góry czekamy tylko na posiłek czyli na nią) niechętnie zabiera się do gotowania. W rezultacie powstaje zupa warzywno-mięsna którą zagryzamy chlebem. Chyba niepotrzebnie pośpieszaliśmy gospodynię bo cena po zjedzeniu posiłku nagle się zmienia – z 100 somów od osoby wędruje do 500
:D Okazuje się nagle, że źle usłyszeliśmy cenę, a w ogóle to chleb był dodatkowo płatny itd
;) Oj znamy Was oszuści, nie z nami takie numery – gdy po kilku chwilach przekonujemy się że dyskusja nie ma sensu, wciskamy odliczoną kwotę na którą umawialiśmy się na początku i oddalamy się bez dalszych słów. Nieuprzejmie ale co zrobić. Zamierzaliśmy zostawić w pobliżu nasze plecaki i dalej iść bez obciążenia. Jednak po tak nieprzyjemnym rozstaniu obawiamy się, że tutejsi mieszkańcy po złości mogą nasze rzeczy zniszczyć albo ukraść. Dlatego bierzemy je ze sobą i dopiero gdy oddalamy się dobre kilkaset metrów od ludzkich siedzib ukrywamy plecaki w krzakach.
Czy warto było zamienić Bishkek na Ala Archę? Oj tak. Tutejsze górskie doliny z ich gęstymi lasami i rwącymi strumieniami różnią się znacznie od alpejskiego Karakolu. Tu widoki przepełnia pewna pierwotna dzikość. Droga do Ratsek z początku jest łagodna i nie wymaga wiele wysiłku. Oferuje za to wspaniałe krajobrazy – m.in. szczyty przypominające zębate paszcze. Nagle gdy dochodzimy do wodospadu (stanowiącego mniej więcej połowę drogi) i mamy zamiar zacząć wspinaczkę na Ratsek (3380m n.p.m.) - nadchodzi załamanie pogody. Burzowe chmury i gęsty deszcz zniechęcają nas do dalszej wędrówki. To de facto ostatni dzień naszej wycieczki, lepiej nie porywać się na nic głupiego. Jutro musimy w końcu wyruszyć w stronę Almaty na powrotny samolot. Dlatego też tym razem nie uświadczymy widoku lodowców. Zamiast tego wracamy do doliny i polujemy na obiad. Skutecznie, gdyż jeden z sklepików postanowił się otworzyć. Suchy chleb z cebulą zagryziony pomidorem – mniam, dawno nie jedliśmy nic równie dobrego
;) Skoro czasu mamy więcej – przenosimy się z noclegiem bliżej miasta. Opuszczamy przy pomocy stopo-wędrówki park narodowy i rozbijamy się tuż obok przystanku marszrutek – tak by z samego rana móc pojechać do miasta i dalej do Kazachstanu. Rankiem żegnamy się z górami Tienszan. O dalszej podróży w sumie nie warto pisać, gdyż przebiegła bez większych przygód. Marszrutka do Biszkeku, w Biszkeku przesiadka w minibusa do Almaty. Jedynie granica Kirgijsko-Kazahska stanowi godny uwagi element. Takich scen przepychania się, przerzucania towarów przez siatkę, prób przegadania celników itp to jeszcze nie widziałem. Pełen folklor
:) Radzę zarezerwować sobie co najmniej godzinę lub półtorej na przekroczenie granicy. Wydawało mi się że jestem niezły w przepychaniu się w kolejce, ale gdy przychodzimy do minibusu okazuje się że dotarliśmy do niego jako ostatni, wszyscy patrzą zaś na nas nieprzychylnym wzrokiem. "Pewnie sobie zakupy urządzili na wolnocłówce zamiast się śpieszyć" rzuca ktoś
:D W Almaty nie zostajemy na długo, jemy obiad, robimy mini zakupy i jedziemy dalej – na lotnisko. Tuż przy lotnisku mamy bowiem hotel. Moglibyśmy spokojnie poświęcić jeszcze kilka godzin na zwiedzanie ale zwyczajnie nam się nie chce – mimo uwielbienia do spania pod namiotem z dziwnych powodów materac pod dachem witamy z ulgą. Tak, to był najwyższy czas by wracać do domu. Czy jednak możliwe byłoby byśmy ot tak po prostu do niego wrócili? Oczywiście że nie
:)
CDN
Kilka porad praktycznych Wstęp do Ala Archa kosztuje 80 somów. Dojazd – somów 25, marszrutką nr 265 spod Bazaru Osz. Transport Biszkek – Almaty kosztuje 400 somów w minibusie, podobnie kosztują dzielone taxy. Odchodzą one z zachodniego dworca autobusowego który jest dość chaotyczny. Przejazd zajmuje teoretycznie ok 4h, lepiej jednak dać sobie więcej czasu ze względu na ruch na przejściu granicznym Korday. Minibusy kończą trasę w Almaty na dworcu autobusowym Sayran. Spod niego kursuje bezpośrednia marszrutka na lotnisko (niestety numeru nie pamiętam). Jednak zanim opuścicie tą okolicę – przejdźcie się tu: 43.246532, 76.855599 – powinniście zobaczyć restauracjo-piwiarnię z świetnym jedzeniem i własnym browarem w rewelacyjnych cenach.Powrót marzeń i podsumowanie
Zanim do domu dotarliśmy czekał nas znów lot Ukrainian Airlines. Tym razem klima działała, traumy więc nie było. Albo też przyzwyczailiśmy się już do upałów Centralnej Azji, i niedziałająca klima nie zrobiła na nas wrażenia. W Kijowie z początku też szło gładko. Mając 7h na przesiadkę, wyruszamy na miasto. Podziwiamy wpisaną na listę UNESCO Ławrę Peczerską. Niestety zapominamy o odpowiednio godnym ubiorze, musimy zadowolić się więc tylko jej górną częścią, do samych pieczar nie wypada nam wchodzić, zwłaszcza w niedzielę. Na lotnisko udajemy odpowiednio wcześnie, chcą skorzystać z saloniku. I zostajemy w nim znacznie dłużej niż byśmy sobie tego życzyli. Nasz lot do Lwowa okazuje się być opóźniony, bagatela, o ponad 3h. Można by pomyśleć – nie ma tego złego, siedzą w saloniku, tak to można sobie czekać. Niestety salonik krajówkowy nie umywa się do tego w terminalu międzynarodowym – asortyment jedzenia i napoi wypada bardzo słabo. W dodatku obsługa po 4h (na lot przyszliśmy 2h wcześniej) stwierdza że tyle wynosi limit czasu dla gości i powinniśmy wyjść albo zapłacić za przedłużenie pobytu oO Nie ważne że siedzimy w nim jeszcze tylko dlatego że lot nam się opóźnił. Jak to dobrze że są różnego rodzaju karty dające wiele wejść do saloników. Dalej już było tylko gorzej, gdyż posypał się nam cały plan powrotu. Przez opóźniony lot większość marszrutek z Lwowa do granicy nam odjeżdża. Ostatnią jaka kursuje tego dnia dojeżdżamy do granicy przed północą. Oczywiście nic już nie kursuje do Przemyśla. Twardo łapiemy stopa, z marnym rezultatem (granica polsko-ukraińska nocą nie jest do tego idealnym miejscem). Gdy w końcu po dłuższym czasie udaje nam się to – okazuje się że pociąg mamy dopiero za 2h. Koczujemy w za ciasnej poczekalni na dworcu. Oczywiście po dotarciu do Rzeszowa bez zdziwienia stwierdzamy że nie ma żadnego transportu publicznego nad ranem na lotnisko. A nasze próby stopowe pełzną na niczym. Gdy do odlotu zostaje już tylko 50min – pokonani zamawiamy taksówkę. Mimo że słońce już wzeszło - jeszcze w taryfie nocnej.. Jest nam już wszystko jedno. To była naprawdę koszmarna doba. Do domu wracamy umęczeni. Niestraszne jednak niewygody podróży gdy człowiek przypomni sobie co dzięki nim zobaczył
:)
Podsumowanie
Góry Tien-szan są przepiękne, dzikie i pozwalają poczuć się człowiekowi naprawdę wolnym. Zwłaszcza te w okolicy Karakol zostaną mi na długo w pamięci. Jednak Kazachstan czy Kirgistan nie są raczej miejscami do których bym chciał wrócić – ani ludzie nie są specjalnie przyjaźni, ani poza piękną przyrodą nie ma tak za dużo do oglądania. Do Azji centralnej pewnie wrócę, ale by poznać nieznane jeszcze mi rejony, a zwłaszcza polecany przez wszystkich napotkanych podróżnych Pamir. Jeśli jednak zastanawiacie się czy warto jechać do Kazachstanu bądź Kirgistanu – nie zastanawiajcie się długo, tylko lećcie już teraz. Póki rejony te są jeszcze nie zadeptane przez hordy turystów.
Koniec
Wskazówki praktyczne
O wizach Kazachskich już pisałem. Do Kirgistanu wizy na szczęście nie trzeba (do 30dni pobytu). W Kazachstanie obowiązującą walutą jest tenge, o łatwym do zapamiętania przeliczniku 100T=2zł. W Kirgistanie zapłacimy natomiast w somach, które warte są 3 razy więcej – 100S=6zł. Pieniądze oczywiście możemy wymienić w kantorach z wszelkich standardowych walut świata, możemy je też wyjąć w bankomacie. Najlepiej mieć jednak przy sobie kartę typu Visa – w Kirgistanie niewiele bankomatów obsługuje inne typy kart. Bankomatów ogólnie nie ma za wiele, ale w większych miasteczkach nie powinno być w nimi problemów. Kirgizi przyjmą też chętnie zapłatę w tenge, nawet w miejskich marszrutkach.
Specjalnych wymagań co do szczepień w tych rejonach nie ma, jak zawsze warto być uodpornionym na standardowy zestaw chorób przenoszonych drogą pokarmową – dur brzuszny i WZW typu A.
Przygotować za to warto się do samych trekingów. Niewątpliwie przydadzą nam się tabletki do odkażania wody. Górskie strumienie górskimi strumieniami, ale krów i koni wypasających się nawet w bardzo odludnych miejscach nie brakuje
;) Ponadto jeśli zamierzamy chodzić po górach z plecakiem i nocować pod namiotem musimy się zastanowić czy naprawdę potrzebujemy tych wszystkich rzeczy które chcemy zabrać. A potem jeszcze wyjąć połowę z nich. Wszystko po to by potem nie wyglądać tak
;) Każdy kilogram na plecach na wysokości kilku tysięcy metrów będzie ciążył nam podwójnie. Nie zapomnijmy jednak o ciepłej odzieży i przeciwdeszczowych rzeczach. Gdy w Almaty panuje czterdziestopięcio stopniowy żar, tuż obok w górach na wysokości 4000m odczujemy bliski zeru chłód.
Kosztorys
W Kazachstanie, najbogatszym państwie regionu, panują polskie ceny, z tańszym niż nas jedzeniem (za 10zł zjemy królewski obiad) i droższymi noclegami (zwłaszcza w Almaty, gdzie za 40zł to znajdziemy tylko miejsce w dormie). Kirgistan natomiast jest przyjemnie azjatycko tani – najemy się za kilka zł, przejedziemy 40 kilometrów podmiejską marszrutką za 1,8zł. Tylko noclegi, czyli sprawa turystyczna, są drogawe jak na ich dość marną jakość (36zł za pokój z wspólną łazienką która widziała radzieckie czasy, a i być może carskie).
Jeśli jednak pojedziecie chodzić po górach, w większości będziecie spać w namiocie, zaś poruszać będziecie się transportem publicznym/autostopem wyjazd może kosztować Was tyle co nas, czyli prawie nic
;)
W dwie osoby wydaliśmy: 400zł (20000T) w 4 dni w Kazachstanie 360zł (6000S) w 6 dni w Kirgistanie czyli 760zł w 10dni, 38zł/os/dzień
Do tego doliczmy ukraińską 4 dniową rozpustę za 270zł (1500 hrywien), oraz koszt dwóch wiz (100E) i przelotów/dojazdów (1150zł) a otrzymamy całkowity koszt 2 tygodniowych wakacji dla dwojga w nieznanej centralnej Azji w wysokości 2600zł.
Relacja zapowiada się ciekawie. Też mnie ciągnie trochę na wschód, a zeszłoroczny Kijów tylko rozbudził tą potrzebę
;) Ale nie to jest najważniejsze, najważniejsze, że wreszcie ktoś rozumie, że pierwsze podróż po ślubie to wcale nie jest podróż poślubna, że nawet dłuższa wyprawa i w bardziej egoztyczne miejsce ( u mnie np. Singapur i Malezja) to ciągle też nie musi być wcale od razu podróż poślubna
:P Bo próbuję to niektórym tłumaczyć to słabo ogarniają. U mnie to podróż poślubna będzie przesunięta aż rok ze względu na konkretną porę w której chcieliśmy lecieć, a w którą z powodu... innych ślubów nie mogliśmy w tym roku zrealizować, bo 3 śluby bliskich osób + kawalerskie/panieńskie skutecznie nam wyłaczyły prawie 2 miesiące z życia i nie dało się tam 14 dniowego tripa wcisnąć. I w efekcie między ślubem, a podróżną poślubną już mam 4 inne wyjazdy zaplanowane i jeszcze 3 miesiące luźne to obłożenia. Także dobrze wiedzieć, że jednak to nie tylko nasze zboczenie, że podróż poślubna jest tam gdzie chcemy, a nie tam gdzie pierwsza podróż po ślubie się trafiła
;)
@kiewAd 1) Jeździłem, ale tylko w podróży, jako transfer z/na lotnisko. Nie poruszam się po mieście taksówkami, nawet jak są darmoweAd 2) Nie, nie przyszło mi do głowy nawet. Tak samo jak nie pomyślałem by robić zakupy na Piątej Alei
;) - która też jest kwintesencją NYAd 3) Kiedyś motywacja była czysto finansowa. Jako student nie miałem pieniędzy by przemieszczać się tym środkiem transportu, a zwłaszcza gdy szybko sobie przeliczyłem na ile cudownych i wspaniałych rzeczy związanych z podróżowaniem można by przeznaczyć oszczędzone w ten sposób pieniądze (w Warszawie 10zł nie starczy na krótką przejażdżka między klubami w centrum, w Indiach starczy na 600km podróży pociągiem). Ale w międzyczasie właśnie podróżując nabrałem przekonania że nie ma bardziej złodziejskiego zawodu na świecie. Niezależnie od ich narodowości i rejonu globu gdzie się znajdujesz, jeśli tylko wyglądasz im na turystę, taksówkarze będą próbowali Cię oszukać. Nieprzyjemne nagabywanie i osaczanie, sianie dezinformacji ("to daleko, to nie w tą stronę, tam się nie da dotrzeć bez taxi"), podawanie kilka-kilkanaście razy zawyżonych cen, zmowy cenowe itd itp. Na widok taksówki od razu włącza mi się agresja (wewnętrzna). I choć dziś już stać mnie na przejazd taksówkami, dwa powyższe powody nadal pozostają aktualne - zaoszczędzone pieniądze wolę wydać na podróże, a taksówkarze jak chcieli na jednym kursie zbudować dom dla rodziny tak chcą to robić nadal, wkurzając mnie niezmiernie
;)Oczywiście nie znaczy to że nigdy nie korzystam z taksówek, czasami naprawdę nie ma innego wyboru, ale jeśli istnieją tylko alternatywy to ich szukam
podobnie jak inni, którzy wcześniej pisali, też wybieramy sie za tydzień do Kirgistanu i chcielibyśmy kolegę zmobilizować do napisania dalszej części jak oczywiście wrócił już szczęśliwie do domu, pozdrawiamy
Hej, pisałem w końcu sierpnia prosząc o relację z Kirgistanu, nasz wyjazd był we wrześniu i też poszliśmy nad jezioro drugą stroną, nistety nie dotarliśmy do przełęczy z powodu ciągłych opadów gradu, a napotkani turysci mówili nam o śniegu i błocie na podejściu pod przełęcz, kąpiel mieliśmy po 200 somów od osoby z braku wiedzy o bezpłatnych basenach, bus dokładniej z i do miejscowości Tieplokliuczenka w międzyczasie zdrożał do 25 somów i kierowca też chciał dodatkowo za bagaż ale w końcu machnął ręką i nie dopłacaliśmy, pozdrawiam i czekam na dalszą relację
Kosztorys obejmujący królewski obiad za 10zeta to drobna pomyłka.Spędziłem 2 tygodnie w Kazachstanie i takiego cuda się nie doszukałem.W Almaty stołowałem się przez parę dzionków w rejonie Zielonego Bazaru i za dwudaniowy obiad z napojem płaciłem ok.1000tenge.Za odpowiednik 10zeta to paszalejemy ale w Saty lub innym kurorcie.Podobne wątpliwości mam co do cen noclegów , w tym przypadku zawyżone moim zdaniem.Jedynka w Yes hostel to wydatek rzędu - 1500tenge , przyzwoity Turkistan Hotel(naprzeciw bazaru) - 3000tenge.
No cóż - paragonów za obiady przedstawiać na forum nie będę, bo ich nie mam
;) Ale mogę tylko napisać że okolice Zielonego Bazaru najtańsze do stołowania nie są (przekąski kupimy bardzo tanio, już od kilkudziesięciu tenge, ale taniego miejsca na normalny obiad tam nie widziałem). Natomiast właśnie w opisanym przez Ciebie hotelu Turkestan nocowałem - i płaciłem 6500 tenge, a nie 3000
;) (a raczej zapłaciłem a pieniądze zwrócił mi booking.com gdyż nocleg był w ramach uznania błędu cenowego w innym obiekcie który nie chciał mnie przenocować gdy okazało się że wystawił nocleg z błędną ceną).
Washington napisał:Czytaliśmy że w Biszkeku grasują złodzieje przebrani za fałszywych policjantów którzy domagają się od turystów pokazania paszportów (jak taka sytuacja się kończy możecie się domyślić). A ja czytałem, że to prawdziwi policjanci. Jak pójdziesz na komisariat to wszyscy Cię tam naciągną. Jak pójdziesz do ambasady (polskiej akurat tam chyba nie ma) to urzędnicy miejscowi też Cię skroją. Słabo to wygląda.
como napisał:Washington napisał:Czytaliśmy że w Biszkeku grasują złodzieje przebrani za fałszywych policjantów którzy domagają się od turystów pokazania paszportów (jak taka sytuacja się kończy możecie się domyślić). A ja czytałem, że to prawdziwi policjanci. Jak pójdziesz na komisariat to wszyscy Cię tam naciągną. Jak pójdziesz do ambasady (polskiej akurat tam chyba nie ma) to urzędnicy miejscowi też Cię skroją. Słabo to wygląda.czyli nikt nadal nie wie czy oni ram sa real or fake
Relacja fantastyczna, jest moją inspiracją na czerwcowy wyjazd.Washington mieliście jakąś mapę Kazachstanu czy Kirgistanu? Trudno mi sobie wyobrazić taki trekking bez żadnej porządnej mapy.
Mapy mielismy, ale porzadnymi bym ich nie nazwal;) z neta/przewodnikow, bardziej pogladowe - za to wszystkie treki mielismy opracowane opisowo (przy jakim elemencie topograficznym skrecic, ile do kolejnego itd) - imho przy trzymaniu sie szlakow to wystarczaWysłane z mojego JY-G4S przy użyciu Tapatalka
radzio666 napisał:como napisał:Washington napisał:Czytaliśmy że w Biszkeku grasują złodzieje przebrani za fałszywych policjantów którzy domagają się od turystów pokazania paszportów (jak taka sytuacja się kończy możecie się domyślić). A ja czytałem, że to prawdziwi policjanci. Jak pójdziesz na komisariat to wszyscy Cię tam naciągną. Jak pójdziesz do ambasady (polskiej akurat tam chyba nie ma) to urzędnicy miejscowi też Cię skroją. Słabo to wygląda.czyli nikt nadal nie wie czy oni tam sa real or fakeBTWrelacja - rewelacyjna
8-)
8-)
8-)też o nich czytaliśmy, ale nikt nie zaczepiał, nawet na Osz Bazar (w Biszkeku).Relacja jak zawsze kapitalna. Mam wrażenie, że moje podróże są "śladami Washingtona"
:D
lukasz0207 napisał:Relacja fantastyczna, jest moją inspiracją na czerwcowy wyjazd.Washington mieliście jakąś mapę Kazachstanu czy Kirgistanu? Trudno mi sobie wyobrazić taki trekking bez żadnej porządnej mapy.Ja polecam apkę na Androida https://play.google.com/store/apps/deta ... tmaps.freeWszelkie ścieżki czerwonoarmiści narysowali. Wysłane z mojego HUAWEI VNS-L21 przy użyciu Tapatalka
W związku z tym niesie ze sobą dużo zanieczyszczeń mechanicznych. Z tym nasze tabletki do uzdatniania wody sobie nie poradzą. Musimy szukać małych źródełek wpadających z gór, a tych po drodze występuje niewiele. Gdy napotykamy w końcu takowe po drodze już chcemy zrzucać plecaki i rozbijać namiot. Pierdzielić Altyn Arshan z jego gorącymi źródłami. Od złego ruchu wybawia nas kolejny samochód jadący w dół – informuje nas że zostało nam raptem 40min do celu. Z bólem serca uzupełniamy zapasy wody i wleczemy się dalej. Gdy docieramy do doliny nasze szczęście nie zna granic. Wyszukujemy pierwszy lepszy strumień i rozbijamy namiot – co z tego że kilka metrów od drogi, tym będziemy martwić się jutro. Tak samo jak kąpielą :P Zapadamy w kamienny sen.
Rankiem okazuje się że rozbiliśmy się w bajecznej dolinie której nie powstydził by się żaden alpejski kurort. Wokół pięknie zielono, a w tle lodowce (a w zasadzie z samej doliny widoczny jest jeden z nich - o wdzięcznej nazwie Palatka). Korzystamy z górskiego strumienia by umyć się (lodowata woda przestała być już nam straszna przed kilkoma dniami) i zrobić pranie. Słońce pięknie świeci, a tuż obok stoi płotek jakby stworzony do suszenia :)
I tylko przechodzący obok drogi turyści patrzą się na nas dziwnie. Nie mniej dziwnie jednak niż my na nich – czy w góry zabrali cały swój dobytek? Pod ciężarem przeogromnych plecaków wręcz się uginają (nie mówiąc o tym że wyglądają po prostu śmiesznie).
Ale, ale. Miało być o pięknie doliny Altyn Arshan. A jest ona przecudna. Tak ukwieconej okolicy dawno nie widzieliśmy.
W dodatku ma ona swoje własne gorące źródła. Można za 200 somów wynająć sobie prywatną łaźnię w pobliskich zabudowaniach, albo można znaleźć sobie jeszcze bardziej prywatne naturalne źródła kompletnie za darmo :)
Naturalne baseny zostały przez lokalnych strażników parku narodowego uformowane w przeróżne sympatyczne kształty – serce, kamienną grotę, usta żaby. W dodatku mało kto o nich wie, można więc się cieszyć nimi na osobności, z wartką rzeką szumiącą tuż poniżej. My dowiedzieliśmy się od nich od strażnika u którego w domu jemy śniadanie. Po śniadaniu pozwalając wyschnąć naszym ubraniom zażywamy mini spa. Gdyby nie napięty plan z chęcią w dolinie zostali byśmy dłużej. Stada pasących się koni na zielonej hali w otoczeniu gór – coś pięknego. No i ta cisza i spokój.
Czas jednak wyruszać w drogę, już dość się na leniuchowaliśmy. Droga pod górę jest dobrze wydeptana i stosunkowo łatwa przez większość czasu. Czasem trzeba się tylko odrobinę natrudzić by przekroczyć strumień (nogi zamarzają w kilka sekund, łatwo po utracie czucia się wywrócić w wartkim strumieniu).
Za to wokół widoki bajeczne.
Dodatkowo tylu świstaków co tam nie widzieliśmy przez całe życie. Skubańce wyskakują dosłownie co kilka minut. Niestety są nadzwyczaj szybkie, a ja nie posiadam obiektywu tele, nie udaje mi się ich więc dobrze uchwycić.
A potem nadchodzi przełęcz. To właśnie z jej powodu wszyscy polecają przejście tej trasy od jeziora do doliny, a nie w odwrotnym kierunku. I czasami warto słuchać się innych! Podejście pod nią od strony Altyn Arshan jest przeokrutnie strome i składa się z żwiru, który wraz z kamieniami obsuwa się co chwilę spod nóg. Pełźniemy pod górę prawie na czworaka, idąc dwa kroki do przodu by spaść jeden krok do tyłu. Ja radzę sobie jako tako (problemy żołądkowe na szczęście zostały już przeze mnie zażegnane to i sił mam dostatek), ale żona na przemian ma ochotę krzyczeć ze złości i płakać – na żadną z tych czynności nie ma sił ;)
(zdjęcie nie oddaje w żaden sposób hardcorowości podejścia, ale też podchodząc pod górę robienie zdjęć nie było moim priorytetem – koncentrowałem się na nie spadnięciu ;) )
Kiedy jednak udaje mi się wejść na szczyt przełęczy – piękno rozpościerającego się przede mną widoku zapiera mi dech w piersiach.
Na górze stoimy dobre 20min chłonąc po prostu widoki. Stali byśmy pewnie i dłużej gdyby nie przejmujący chłód oraz kończący się dzień. Namiot w końcu musimy rozbić na niższej wysokości, najchętniej nad jeziorem (jezioro położone jest na 3530 m n.p.m.). Zejście z przełęczy jest już dużo łagodniejsze, cały czas jednak podle żwirowe. Wygodniej w sumie niż schodzić jest nam się zsuwać ;)
Nim docieramy nad jezioro jesteśmy padnięci, wokół zaś panuje lekki zmrok. Napotykamy natomiast trójkę sympatycznych młodych ludzi, oczywiście z Polski (no bo kogo można by spotkać w tak odludnym i dość trudno dostępnym miejscu ;) ) - których serdecznie pozdrawiamy, nie tylko za ugoszczenie gorącą herbatą :P Namiot rozbić jest dość ciężko, wszędzie wokół jeziora tereny są dość podmokłe i raczej pochyłe. Znajdujemy jednak swój skrawek ziemi. Tu dopiero jest nam zimno w namiocie – termo odzież zakładamy oboje. O tym w jak cudownie pięknym miejscu się rozbiliśmy przekonujemy się dopiero rankiem.
Jezioro widziane z dołu oszołamia nie mniej niż widziane z góry. (choć nadal stanowi lodowate miejsce do skosztowania porannej kąpieli)
Całości uroku dodają rosnące wszędzie kwiaty.
Z napotkanym Polakami mimo że idą w tym samym kierunku postanawiamy się rozstać – każdy z nas powędruje dalej we własnym tempie. Dodatkowo ani my ani oni nie są pewni odnośnie dalszego planu. Wczorajsze podejście dało nam mocno w kość, a przełęcz Teleti nie dość że jest równie wysoka (3800 m n.pm.) to podobno jeszcze trudniejsza. Dodatkowo kończy nam się powoli jedzenie – na jeden dzień starczy na pewno, ale na dwa już niekoniecznie. Rozsądek podpowiada więc zejście do doliny Karakol, ale ambicje – dalszy treking. Decyzje odwlekamy więc w czasie – najpierw zejdźmy do doliny i zobaczmy jak będziemy się czuli. W dół schodzi się dość sympatycznie, choć mijane przez nas osoby które muszą się wspinać pod górę mają na ten temat raczej odmienne zdanie ;)
(zwłaszcza że część z nich wchodzi pod górę w.. klapkach oO a myślałem że samobójcy w stylu szpilki na Orlej Perci zdarzają się tylko u nas)
Widoki wokół zachwycają.
Choć nie są tak ładne jak po drugiej stronie przełęczy.
Po zejściu do doliny żona klasycznie bierze na siebie zadanie bycia osobą odpowiedzialną w naszym związku i kategorycznie nakazuje zejście do miasta. Pan każe, sługa musi ;) Oczywiście jak zwykle już wieczorem okaże się że miała ona rację :P Tymczasem mijamy kolejne hale z pasącymi się końmi.
Czego jak czego ale koni w Kirgistanie nie brakuje ;)
Pod koniec trasy udaje nam się nawet złapać stopa, przez co oszczędzamy 2h marszu. W mieście decydujemy się na nocleg – tak, taki prawdziwy, z prysznicem, w końcu raz na kilka dni można pozwolić sobie na odrobinę luksusu. Pod warunkiem że luksus wygląda w ten sposób :P
Nie jest może zbyt nowocześnie, jest za to na pewno bardzo klimatycznie – odkrywamy jak Kirgizowie mieszkają teraz (i mieszkali zapewne 50 lat temu :P). Jemy wypasioną kolację za śmieszne pieniądze (ach te wspaniałe kirgiskie ceny) dogadzając sobie za wszelkie czasy niedostatku które wycierpieliśmy ostatnio. Po czy znów się rozchorowuję :P Nie, tym razem nie biegunka, a zwykły prozaiczny udar cieplny – całą noc mną telepie i chce mi się wymiotować. Co za szczęście że właśnie nie znajdujemy się z górach pod mającą prawie 4000 m przełęczą..
CDN
Kilka wskazówek praktycznych
100 somów to ok 6zł
Do Ak-Suu jeździ marszrutka nr 350 spod bazaru Ak-Tilek – i w żadnym wypadku nie powinna kosztować więcej niż 20 somów (czasem próbują okantować również na żądaniu dodatkowej zapłaty za bagaż – nie mają do tego prawa).
Z Ak-Suu do Altyn Arshan najprawdopodobniej idzie się ok 4h z plecakami jeśli się jest zdrowym, nam to zajęło 5,5h.
W Altyn Arshan nie rozbijajcie namiotu za blisko domostw, mogą ich właściciele zażądać od Was za to 100 somów.
Polecamy tam natomiast zjeść w Yak Tours – za 100 somów od osoby zjedliśmy nie wyszukaną ale porządną porcję jedzenia (co jak na schronisko górskie jest dobrą ceną), a właściciel przybytku Valentin (pracujący również jako strażnik parkowy) udzielił nam porad jak znaleźć darmowe gorące źródła. By je znaleźć trzeba zejść nad rzekę i cofnąć się w stronę Ak-Suu jakieś 500m – podążajcie za małą wydeptaną ścieżką. Źródeł jest kilka, położone są mniej więcej co kilkadziesią metrów, znajdźcie swoje ulubione :)
Jeśli macie więcej czasu to w ok 4,5h OW da się zrobić dodatkową wycieczkę na lodowiec Palatka z doliny.
Wejście na przełęcz i zejście nad jezioro z plecakami (ale już normalnym tempem marszowym, tego dnia dobrze się czuliśmy) zajęło nam ok 7h. (samo mordercze podejście pod przełęcz – ok 40min)
W nocy nad jeziorem nawet w lecie panuje ledwo kilka stopni na plusie, warto być na to przygotowanym.
Zejście z jeziora na dół do doliny Karakol nie jest najlepiej oznaczone – co jakiś czas trasę wyznaczają kupki kamieni, my jednak przez pierwszą godzinę szliśmy po podmokłych terenach na azymut. Zejście do base campu to ok 3h treku szybkim tempem. W base campie teoretycznie mają prawo wymagać od Was opłaty za wstęp do parku narodowego w wysokości 200 somów od osoby plus 150 somów za namiot – my nie napotkaliśmy żadnej osoby zbierającej opłaty, to też nic nie płaciliśmy. Zejście samą doliną do przystanku autobusowego może zająć ok 4-5h, my szliśmy tylko 3h zanim złapaliśmy stopa.
W Karakol polecamy nocować w Yak Tours (zbieżność nazw nie przypadkowa) na Gagarina – guesthouse ten jest centralnie położony, pokoje są czyste i dość wygodne choć oldschoolowe, tylko łazienka jest jedna na cały obiekt (i ma problemy z ciśnieniem wody) – cena o ile dobrze pamiętam to 500 somów za pokój dwuosobowy. (Inne tańsze obiekty w mieście takie jak np Turkestan okazało się że wcale tańsze nie są, ostatnio znacząco podnieśli ceny). Zjeść za to warto w restauracji przy bazarze (nie ma nazwy, albo nie zapamiętaliśmy jej, znajduje się natomiast jakieś 20m od przystanku marszrutki 350) lub w Mustafie przy głównej ulicy Toktokul – w obu za 100 somów pękniecie z przejedzenia pysznymi potrawami i napijecie się wszystkiego na co macie ochotę.Kirgiskie morze i kirgiska (może) wioska
Mimo że musieliśmy zrezygnować z trekingu przez przełęcz, planów w zasadzie nie zamierzaliśmy zmieniać. Skoro nie daliśmy rady górą – do Doliny Kwiatów wybraliśmy się dołem.
Tak więc na początek dojechaliśmy marszrutką do jednego z najsłynniejszych kirgiskich widoków – Siedmiu Byków.
Ta formacja skalna prawdopodobnie swą sławę wśród lokalnych mieszkańców zawdzięcza legendzie wiążącej się z nią, bo raczej nie samemu widokowi – ten w porównaniu z tym co możemy ujrzeć w wyższych partiach gór jest po prostu umiarkowanie ładny. Legenda powiada że jeden z Khanów (dawnych władców) ukradł żonę drugiemu. Tamten w odwecie (na żonie, no bo nie na Khanie :P) na pogrzebie w którym uczestniczyli oboje zabił swą żonę, czym spłoszył siedem byków, które uciekły w dolinę i tam obróciły się w kamień.
Ba, zaryzykuję stwierdzenie że w poszukiwaniu ładniejszych widoków nie trzeba nawet iść wyżej w góry, wystarczy z punktu widokowego (znajdującego się nad kawiarnią).. obrócić się do tyłu :P
Zresztą sama Dolina Kwiatów (do której dla odmiany dotarliśmy autostopem z wycieczką emerytowanych Niemców) też rozczarowała – tamtejsze szerokie pastwiska otoczone górami nie umywały się w żaden sposób do Altyn Arshan.
Chwilę więc chillujemy się leżąc na trawie z nogami zanurzonymi w strumieniu i ruszamy dalej. Nie ma co marnować więcej czasu. Powrotnego stopa łapiemy momentalnie, tym razem jest to właściciel firmy która zorganizowała wycieczkę Niemcom z którymi zabraliśmy się w pierwszą stronę – ma on wyjątkowe jak na tamte rejony podejście do interesów. Po pierwsze o turystach wyraża się z szacunkiem – myśli o nich jak o klientach, a nie jeleniach których udało mu się naciągnąć na duże pieniądze. Po drugie wyjawia nam że normalnie ludzie pracujący z turystami nie biorą stopowiczów, a na pewno nie za darmo, ale to go nic nie kosztuje, a być może mamy znajomych którym będziemy mogli polecić jego firmę – i wręcza nam wizytówki. No normalnie Europa :) Natomiast dalej było już standardowo ;) Znaczna część samochodów zatrzymujących się chciała pieniędzy. Szczytem wszystkiego był kirgiski poseł jadący służbowym autem który postanowił sobie do podróży dorobić (jeszcze więcej) :D A my narzekamy na naszych polityków :D Skąd wiem że był posłem? Bo gdy powiedzieliśmy mu że nie mamy pieniędzy, pokręcił głową, po marudził, po czym jednak nas zabrał - widocznie dieta na podróże nie wychodzi najgorzej ;)
Zabrał nas nad kirgiskie morze, czyli nad jezioro Issyk Kol. Wszyscy napotkani Kirgizowie z którymi rozmawialiśmy pytali się nas czy już je odwiedziliśmy. Mimo więc że nie mieliśmy w planach zatrzymywania się nad nim (opisy i zdjęcia tego jeziora nie zainteresowały nas), stwierdziliśmy "A co tam, to i tak po drodze" i tym sposobem wylądowaliśmy na plaży w jednym z tamtejszych kurortów ;)
No cóż, tego dnia co wybór miejsca do odwiedzenia – to lepszy ;) Aż zaczęliśmy się bać co będzie następne. Tym bardziej że czekało nas nie lada wyzwanie logistyczne – dotarcie nad jezioro Song Kol autostopem w maksimum dwa dni. Song Kol położone jest bowiem na wysokości 3000 m n.p.m. i otoczone wysokimi górami ze wszystkich stron. Dostęp do niego możliwy jest tylko w lecie, kiedy drogi odmarzają, a pastwiska się zielenią – Kirgizi wyruszają wtedy na tradycyjne jayloo, rozbijając swe jurty nad brzegiem jeziora i wypasając konie. Nad jezioro prowadzą bardzo nieliczne drogi, wymagające praktycznie samochodu terenowego bądź zamienienia koni mechanicznych – na te zwykłe. Najczęstszym punktem wypadowym (a przynajmniej organizacyjnym) dla turystów chcących wyruszyć w tamtejsze rejony jest miasto Kochkor. Wycieczki organizowane stamtąd jednak są zarówno stosunkowo drogie jak i przede wszystkim wymagają dużej ilości czasu. My nie dysponowaliśmy ani jednym ani drugim. Dlatego po obejrzeniu mapy stwierdziliśmy że spróbujemy dotrzeć autostopem do wioski Kyzart, z której nad samo jezioro prowadzi najkrótsza trasa trekingowa (przez Tuz-Ashu). Mimo że najkrótsza nadal była by dla nas za długa jeśli by ją pokonywać pieszo, zamierzaliśmy wynająć więc na jeden dzień konie, zobaczyć jezioro i wrócić. Brzmi jak dobry plan? Tylko dlatego że nie byliście w okolicach Song Kol, gdzie wyrażenie "koniec świata" nabiera nowego znaczenia :D
Dostanie się do Kyzart było najbardziej wymagającym stopowaniem na tej wycieczce jakiego się podjęliśmy. A to wszystko z dwojga powodów. Po pierwsze, od Kochkoru na zachód jeździ naprawdę niewiele samochodów. Ale z tym spotkaliśmy się już wcześniej, chociażby przekraczając granicę kazachsko-kirgijską. Co ważniejsze jednak – w tych okolicach mało osób dysponuje własnym środkiem komunikacji, komunikacja publiczna zaś nie istanieje. Dlatego wszyscy korzystają z dzielonych taksówek lub płacą za podwiezienie kierowcom złapanym przy drodze. Jednym słowem – za darmo nikt nie zabierze. I nie byłby to problem, w końcu nie zawsze musi być autostop, ale na widok turysty ceny leciały 2-3razy w górę. Mimo to udaje nam się jakoś zabrać z młodymi, pijanymi chłopakami za.. piwo ;) W momencie gdy zaprosili nas do auta i stwierdzili że podwiozą za piwo myśleliśmy że żartują – oni byli jednak całkowicie poważni :P Potem, gdy zostawili nas już pośrodku niczego
złapaliśmy kolejne auto, którego kierowca pomimo 5 osób w środku nie miał nic przeciwko dodatkowemu zarobkowi (w zamian za niewygody zażyczył sobie normalnej ceny). Jedziemy i jedziemy gdy nagle zostajemy poinformowani "Jesteście na miejscu, oto Kyzart"
Yyyy, ale że gdzie jest ten Kyzart? Czy te 4 budy na kółkach to wioska do której się wybieraliśmy? Otóż owszem :) A na google taka duża miejscowość jest zaznaczona ;) No to ładnie się wkopaliśmy. Czy da się chociaż cokolwiek dostać tu do jedzenia? Na szczęście tak. Można zjeść ryby z pobliskiego jeziora Song Kol, oraz.. a nie, to już wszystko co jest do wyboru. Nawet chleba nie mają do smażonej rybki, został zjedzony w dniu wczorajszym a dostawy w najbliższym czasie nie przewidują. Za to restauracja jest jak się patrzy :P
Jako że zbliża się już wieczór, rozbijamy namiot pośrodku wioski i postanawiamy rano martwić się jak dotrzeć nad jezioro.
Rano dowiadujemy się że konie owszem są, musimy poszukać jurt gdzieś tam za pagórkami. Nie przesadzali – rzeczywiście "jurt" liczba mnoga – stoją dokładnie dwie ;)
Wielkość metropolii jaką jest Kyzart nie przestaje nas zdumiewać. Niestety okazuje się że konie są obecnie na wypasie, najwcześniej moglibyśmy dostać je jutro rano. "A ile tych koni chcecie kupić?" :D Fakt że nie chcemy koni kupować, ale je wynająć (co budzi wielkie zdziwienie) nie zmienia ich dostępności, tym samym musimy zrezygnować z odwiedzenia jeziora. Nie mamy czasu na czekanie całego dnia ani też na pieszy treking, lot powrotny zbliża się nieubłaganie. Jemy więc na śniadanie to samo co na obiadokolację (tak samo jak cała wioska – smażone ryby) i ruszamy w powolną drogę powrotną – tym razem w stronę Biszkeku.Bishkek – nie dziękuję, przenocuję w górach
Wydostanie się z Kyzart okazało się zadaniem jeszcze trudniejszym niż dostanie się na ten kraniec świata. Za to od Kochkoru upływa w przyjemniejszej atmosferze – spotykamy turystę z Niemiec który od dwóch miesięcy jest w podróży po centralnej Azji – nie znając ani zdania po rosyjsku :D Jak widać język nie jest barierą nie do pokonania, mimika i gestykulacja mogą zdziałać cuda (no chyba że jesteśmy w Chinach). Chciwie podpytujemy się go o wrażenia z poszczególnych państw i wskazówki gdzie następnym razem warto się udać w tym regionie. Tym bardziej że przejawia niezwykłe jak dla Niemców preferencje backpackerskie i chęć do budżetowego przemieszczania się – z miejsca proponuje wspólne łapanie autostopu :) I dzięki niemu oraz innym poznanym podczas tej podróży turystów już wiemy gdzie następnym razem lecimy – do tadżyckiego Pamiru. Wszyscy zgodnie wskazują ten region jako najpiękniejszy w okolicy.
Gdy już łapiemy transport dalsza droga przebiega w miarę sprawnie. Zastanawiamy się tylko co dalej. O Bishkeku słyszeliśmy nie najlepsze opinie (nie tylko że nie ma co zwiedzać, ale też że nie jest za bezpiecznie, szczególnie w regionie bazaru Osz). Dlatego skłaniamy się raczej do powrotu w góry – tym razem do pobliskiego parku narodowego Ala Archa. Nasz dylemat wkrótce rozwiązuje się samoistnie. Czytaliśmy że w Biszkeku grasują złodzieje przebrani za fałszywych policjantów którzy domagają się od turystów pokazania paszportów (jak taka sytuacja się kończy możecie się domyślić). Ale nie spodziewaliśmy się że spotkamy ich już w pierwszej minucie naszego pobytu w tym mieście ;) Ledwo opuszczamy marszrutkę (stop dowiózł nas na obrzeża miasta, dalej podjechaliśmy transportem lokalnym) a już ktoś do mnie woła żebym się zatrzymał i pokazał paszport. Oczywiście wiedząc o co chodzi ignoruję "policjanta" i idę dalej. Na co ten mnie goni i zaczyna szarpać! Wyrywam się mu, odwracam do niego i mówię kilka niecenzuralnych słów. To sprawia że robi się on jeszcze bardziej agresywny.. Na szczęście widząc zainteresowanie okolicznych mieszkańców już po chwili odpuszcza i odchodzi. No cóż, takiego powitania się nie spodziewałem, decyzja została podjęta samoistnie, jeszcze tego wieczoru jedziemy do parku narodowego, nie będziemy spać w mieście złodziei, wolimy nasz przytulny namiot i górski strumień za prysznic :)
Marszrutką dojeżdżamy pod wrota parku narodowego. Strażnik ostrzega nas przed wysokim poziomem wody w strumieniach – zerwało kilka mostów, odradza próbę przekroczenia na dziko. W zasadzie z dostępnych szlaków pozostaje tylko ten prowadzący do schroniska górskiego Ratsek. To nic, i tak właśnie tam się wybieraliśmy. Dalej już rutynowo. W perspektywie 12km marszu, w rzeczywistości po kilkunastu minutach łapiemy stopa. Jako, że zbliża się już wieczór rozbijamy się przy strumieniu w pobliżu alplager (na wysokości którego kończy się droga dla samochodów), nie idziemy nigdzie wyżej. Na to przyjdzie czas jutro. Oczywiście dopiero po śniadaniu.
Z tym jest ciężko. Teoretycznie w pobliżu są dwa mini sklepiki, jedna jadłodajnia i jedna restauracja. W praktyce – sklepiki są nieczynne, jadłodajnia zamknięta a w restauracji ceny przyprawiające o zawrót głowy. Postanawiamy spróbować w pobliskiej jurcie.
Jurta wygląda na typowo turystyczną – co prawda jej mieszkańcy wodę czerpią ze strumienia górskiego, ale kabel z prądem mają do jurty podprowadzony. No i to wnętrze ;)
Spodziewamy się więc i cen jak dla turystów, ale o dziwo prezentują się umiarkowanie. Najwidoczniej jakie ceny taki serwis – Kirgizka która ubiła z nami interes ewidentnie nie śpieszy się z przygotowaniem dla nas śniadania. Najpierw obsługuje swoją rodzinę, potem znajomych którzy w międzyczasie do nich przyszli, potem zaczyna robić posiłek znów dla rodziny (tym razem drugie śniadanie) – a my wciąż czekamy. Gdy drugi czy trzeci raz się upominamy (w końcu z wyjściem w góry czekamy tylko na posiłek czyli na nią) niechętnie zabiera się do gotowania. W rezultacie powstaje zupa warzywno-mięsna którą zagryzamy chlebem. Chyba niepotrzebnie pośpieszaliśmy gospodynię bo cena po zjedzeniu posiłku nagle się zmienia – z 100 somów od osoby wędruje do 500 :D Okazuje się nagle, że źle usłyszeliśmy cenę, a w ogóle to chleb był dodatkowo płatny itd ;) Oj znamy Was oszuści, nie z nami takie numery – gdy po kilku chwilach przekonujemy się że dyskusja nie ma sensu, wciskamy odliczoną kwotę na którą umawialiśmy się na początku i oddalamy się bez dalszych słów. Nieuprzejmie ale co zrobić. Zamierzaliśmy zostawić w pobliżu nasze plecaki i dalej iść bez obciążenia. Jednak po tak nieprzyjemnym rozstaniu obawiamy się, że tutejsi mieszkańcy po złości mogą nasze rzeczy zniszczyć albo ukraść. Dlatego bierzemy je ze sobą i dopiero gdy oddalamy się dobre kilkaset metrów od ludzkich siedzib ukrywamy plecaki w krzakach.
Czy warto było zamienić Bishkek na Ala Archę? Oj tak. Tutejsze górskie doliny z ich gęstymi lasami i rwącymi strumieniami różnią się znacznie od alpejskiego Karakolu. Tu widoki przepełnia pewna pierwotna dzikość.
Droga do Ratsek z początku jest łagodna i nie wymaga wiele wysiłku.
Oferuje za to wspaniałe krajobrazy – m.in. szczyty przypominające zębate paszcze.
Nagle gdy dochodzimy do wodospadu (stanowiącego mniej więcej połowę drogi) i mamy zamiar zacząć wspinaczkę na Ratsek (3380m n.p.m.) - nadchodzi załamanie pogody.
Burzowe chmury i gęsty deszcz zniechęcają nas do dalszej wędrówki. To de facto ostatni dzień naszej wycieczki, lepiej nie porywać się na nic głupiego. Jutro musimy w końcu wyruszyć w stronę Almaty na powrotny samolot. Dlatego też tym razem nie uświadczymy widoku lodowców. Zamiast tego wracamy do doliny i polujemy na obiad. Skutecznie, gdyż jeden z sklepików postanowił się otworzyć. Suchy chleb z cebulą zagryziony pomidorem – mniam, dawno nie jedliśmy nic równie dobrego ;) Skoro czasu mamy więcej – przenosimy się z noclegiem bliżej miasta. Opuszczamy przy pomocy stopo-wędrówki park narodowy i rozbijamy się tuż obok przystanku marszrutek – tak by z samego rana móc pojechać do miasta i dalej do Kazachstanu. Rankiem żegnamy się z górami Tienszan.
O dalszej podróży w sumie nie warto pisać, gdyż przebiegła bez większych przygód. Marszrutka do Biszkeku, w Biszkeku przesiadka w minibusa do Almaty. Jedynie granica Kirgijsko-Kazahska stanowi godny uwagi element. Takich scen przepychania się, przerzucania towarów przez siatkę, prób przegadania celników itp to jeszcze nie widziałem. Pełen folklor :) Radzę zarezerwować sobie co najmniej godzinę lub półtorej na przekroczenie granicy. Wydawało mi się że jestem niezły w przepychaniu się w kolejce, ale gdy przychodzimy do minibusu okazuje się że dotarliśmy do niego jako ostatni, wszyscy patrzą zaś na nas nieprzychylnym wzrokiem. "Pewnie sobie zakupy urządzili na wolnocłówce zamiast się śpieszyć" rzuca ktoś :D W Almaty nie zostajemy na długo, jemy obiad, robimy mini zakupy i jedziemy dalej – na lotnisko. Tuż przy lotnisku mamy bowiem hotel. Moglibyśmy spokojnie poświęcić jeszcze kilka godzin na zwiedzanie ale zwyczajnie nam się nie chce – mimo uwielbienia do spania pod namiotem z dziwnych powodów materac pod dachem witamy z ulgą. Tak, to był najwyższy czas by wracać do domu. Czy jednak możliwe byłoby byśmy ot tak po prostu do niego wrócili? Oczywiście że nie :)
CDN
Kilka porad praktycznych
Wstęp do Ala Archa kosztuje 80 somów. Dojazd – somów 25, marszrutką nr 265 spod Bazaru Osz.
Transport Biszkek – Almaty kosztuje 400 somów w minibusie, podobnie kosztują dzielone taxy. Odchodzą one z zachodniego dworca autobusowego który jest dość chaotyczny. Przejazd zajmuje teoretycznie ok 4h, lepiej jednak dać sobie więcej czasu ze względu na ruch na przejściu granicznym Korday.
Minibusy kończą trasę w Almaty na dworcu autobusowym Sayran. Spod niego kursuje bezpośrednia marszrutka na lotnisko (niestety numeru nie pamiętam). Jednak zanim opuścicie tą okolicę – przejdźcie się tu: 43.246532, 76.855599 – powinniście zobaczyć restauracjo-piwiarnię z świetnym jedzeniem i własnym browarem w rewelacyjnych cenach.Powrót marzeń i podsumowanie
Zanim do domu dotarliśmy czekał nas znów lot Ukrainian Airlines. Tym razem klima działała, traumy więc nie było. Albo też przyzwyczailiśmy się już do upałów Centralnej Azji, i niedziałająca klima nie zrobiła na nas wrażenia. W Kijowie z początku też szło gładko. Mając 7h na przesiadkę, wyruszamy na miasto. Podziwiamy wpisaną na listę UNESCO Ławrę Peczerską.
Niestety zapominamy o odpowiednio godnym ubiorze, musimy zadowolić się więc tylko jej górną częścią, do samych pieczar nie wypada nam wchodzić, zwłaszcza w niedzielę.
Na lotnisko udajemy odpowiednio wcześnie, chcą skorzystać z saloniku. I zostajemy w nim znacznie dłużej niż byśmy sobie tego życzyli. Nasz lot do Lwowa okazuje się być opóźniony, bagatela, o ponad 3h. Można by pomyśleć – nie ma tego złego, siedzą w saloniku, tak to można sobie czekać. Niestety salonik krajówkowy nie umywa się do tego w terminalu międzynarodowym – asortyment jedzenia i napoi wypada bardzo słabo. W dodatku obsługa po 4h (na lot przyszliśmy 2h wcześniej) stwierdza że tyle wynosi limit czasu dla gości i powinniśmy wyjść albo zapłacić za przedłużenie pobytu oO Nie ważne że siedzimy w nim jeszcze tylko dlatego że lot nam się opóźnił. Jak to dobrze że są różnego rodzaju karty dające wiele wejść do saloników. Dalej już było tylko gorzej, gdyż posypał się nam cały plan powrotu. Przez opóźniony lot większość marszrutek z Lwowa do granicy nam odjeżdża. Ostatnią jaka kursuje tego dnia dojeżdżamy do granicy przed północą. Oczywiście nic już nie kursuje do Przemyśla. Twardo łapiemy stopa, z marnym rezultatem (granica polsko-ukraińska nocą nie jest do tego idealnym miejscem). Gdy w końcu po dłuższym czasie udaje nam się to – okazuje się że pociąg mamy dopiero za 2h. Koczujemy w za ciasnej poczekalni na dworcu. Oczywiście po dotarciu do Rzeszowa bez zdziwienia stwierdzamy że nie ma żadnego transportu publicznego nad ranem na lotnisko. A nasze próby stopowe pełzną na niczym. Gdy do odlotu zostaje już tylko 50min – pokonani zamawiamy taksówkę. Mimo że słońce już wzeszło - jeszcze w taryfie nocnej.. Jest nam już wszystko jedno. To była naprawdę koszmarna doba. Do domu wracamy umęczeni.
Niestraszne jednak niewygody podróży gdy człowiek przypomni sobie co dzięki nim zobaczył :)
Podsumowanie
Góry Tien-szan są przepiękne, dzikie i pozwalają poczuć się człowiekowi naprawdę wolnym. Zwłaszcza te w okolicy Karakol zostaną mi na długo w pamięci. Jednak Kazachstan czy Kirgistan nie są raczej miejscami do których bym chciał wrócić – ani ludzie nie są specjalnie przyjaźni, ani poza piękną przyrodą nie ma tak za dużo do oglądania. Do Azji centralnej pewnie wrócę, ale by poznać nieznane jeszcze mi rejony, a zwłaszcza polecany przez wszystkich napotkanych podróżnych Pamir. Jeśli jednak zastanawiacie się czy warto jechać do Kazachstanu bądź Kirgistanu – nie zastanawiajcie się długo, tylko lećcie już teraz. Póki rejony te są jeszcze nie zadeptane przez hordy turystów.
Koniec
Wskazówki praktyczne
O wizach Kazachskich już pisałem.
Do Kirgistanu wizy na szczęście nie trzeba (do 30dni pobytu).
W Kazachstanie obowiązującą walutą jest tenge, o łatwym do zapamiętania przeliczniku 100T=2zł. W Kirgistanie zapłacimy natomiast w somach, które warte są 3 razy więcej – 100S=6zł. Pieniądze oczywiście możemy wymienić w kantorach z wszelkich standardowych walut świata, możemy je też wyjąć w bankomacie. Najlepiej mieć jednak przy sobie kartę typu Visa – w Kirgistanie niewiele bankomatów obsługuje inne typy kart. Bankomatów ogólnie nie ma za wiele, ale w większych miasteczkach nie powinno być w nimi problemów. Kirgizi przyjmą też chętnie zapłatę w tenge, nawet w miejskich marszrutkach.
Specjalnych wymagań co do szczepień w tych rejonach nie ma, jak zawsze warto być uodpornionym na standardowy zestaw chorób przenoszonych drogą pokarmową – dur brzuszny i WZW typu A.
Przygotować za to warto się do samych trekingów.
Niewątpliwie przydadzą nam się tabletki do odkażania wody. Górskie strumienie górskimi strumieniami, ale krów i koni wypasających się nawet w bardzo odludnych miejscach nie brakuje ;)
Ponadto jeśli zamierzamy chodzić po górach z plecakiem i nocować pod namiotem musimy się zastanowić czy naprawdę potrzebujemy tych wszystkich rzeczy które chcemy zabrać. A potem jeszcze wyjąć połowę z nich. Wszystko po to by potem nie wyglądać tak ;)
Każdy kilogram na plecach na wysokości kilku tysięcy metrów będzie ciążył nam podwójnie. Nie zapomnijmy jednak o ciepłej odzieży i przeciwdeszczowych rzeczach. Gdy w Almaty panuje czterdziestopięcio stopniowy żar, tuż obok w górach na wysokości 4000m odczujemy bliski zeru chłód.
Kosztorys
W Kazachstanie, najbogatszym państwie regionu, panują polskie ceny, z tańszym niż nas jedzeniem (za 10zł zjemy królewski obiad) i droższymi noclegami (zwłaszcza w Almaty, gdzie za 40zł to znajdziemy tylko miejsce w dormie). Kirgistan natomiast jest przyjemnie azjatycko tani – najemy się za kilka zł, przejedziemy 40 kilometrów podmiejską marszrutką za 1,8zł. Tylko noclegi, czyli sprawa turystyczna, są drogawe jak na ich dość marną jakość (36zł za pokój z wspólną łazienką która widziała radzieckie czasy, a i być może carskie).
Jeśli jednak pojedziecie chodzić po górach, w większości będziecie spać w namiocie, zaś poruszać będziecie się transportem publicznym/autostopem wyjazd może kosztować Was tyle co nas, czyli prawie nic ;)
W dwie osoby wydaliśmy:
400zł (20000T) w 4 dni w Kazachstanie
360zł (6000S) w 6 dni w Kirgistanie
czyli 760zł w 10dni, 38zł/os/dzień
Do tego doliczmy ukraińską 4 dniową rozpustę za 270zł (1500 hrywien), oraz koszt dwóch wiz (100E) i przelotów/dojazdów (1150zł) a otrzymamy całkowity koszt 2 tygodniowych wakacji dla dwojga w nieznanej centralnej Azji w wysokości 2600zł.